text
stringlengths
5
3.88k
Rzekł i ruszył od stołu, za nim szedł gajowy; Oni obmyślić mają i urządzić łowy.
To mówiąc, Sędzia gości obejrzał porządkiem; Bo choć zawsze i płynnie mówił, i z rozsądkiem, Wiedział, że niecierpliwa młodzież teraźniejsza, Że ją nudzi rzecz długa, choć najwymowniejsza. Ale wszyscy słuchali w milczeniu głębokiem. Sędzia Podkomorzego zdał się radzić okiem; Podkomorzy pochwałą rzeczy nie przerywał, Ale częstym skinieniem głowy potakiwał. Sędzia milczał, on jeszcze skinieniem przyzwalał; Więc Sędzia jego puchar i swój kielich nalał, I dalej mówił: «Grzeczność nie jest rzeczą małą: Kiedy się człowiek uczy ważyć, jak przystało, Drugich wiek, urodzenie, cnoty, obyczaje, Wtenczas i swoją ważność zarazem poznaje: Jak na szalach, żebyśmy nasz ciężar poznali, Musim kogoś posadzić na przeciwnej szali. Zaś godna jest waszmościów uwagi osobnej Grzeczność, którą powinna młodź dla płci nadobnej; Zwłaszcza gdy zacność domu, fortuny szczodroty Objaśniają wrodzone wdzięki i przymioty. Stąd droga do afektów i stąd się kojarzy Wspaniały domów sojusz. Tak myślili starzy. A zatem…» Tu Pan Sędzia nagłym zwrotem głowy Skinął na Tadeusza, rzucił wzrok surowy: Znać było, że przychodził już do wniosków mowy.
Sędzia od rana pisał, zamknąwszy się w izbie; Woźny od rana czekał pod oknem na przyzbie. Sędzia, skończywszy pozew, Protazego wzywa, Skargę przeciw Hrabiemu głośno odczytywa: O skrzywdzenie honoru, zelżywe wyrazy, Zaś przeciw Gerwazemu o gwałty i razy; Obudwu, o przechwałki, o koszta z powodu Procesu, ciągnie w rejestr taktowy do grodu. Pozew dziś trzeba wręczyć ustnie, oczywisto, Nim zajdzie słońce. Woźny z miną uroczystą Wyciągnął słuch i rękę, skoro pozew zoczył; Stał poważnie, a rad by z radości podskoczył. Na samą myśl procesu czuł, że się odmłodził: Wspomniał na dawne lata, gdy z pozwami chodził Po guzy, ale razem po zapłaty hojne. Tak żołnierz, który strawił życie tocząc wojnę, A na starość w szpitalach spoczywa kaleki: Skoro usłyszy trąbę lub bęben daleki, Chwyta się z łoża, krzyczy przez sen: «Bij Moskala!» I na drewnianej nodze skacze ze szpitala, Tak prędko, że go ledwie może złowić młodzież.
Po chłodniku szły raki, kurczęta, szparagi, W towarzystwie kielichów węgrzyna, malagi. Jedzą, piją, a milczą wszyscy. Nigdy pono, Od czasu jako mury zamku podźwigniono, Który uraczał hojnie tylu szlachty bratów, Tyle wesołych słyszał i odbił wiwatów, Nie pamiętano takiej posępnej wieczerzy; Tylko pukanie korków i brzęki talerzy, Odbijała zamkowa sień wielka i pusta: Rzekłbyś, iż zły duch gościom zasznurował usta.
I tak wszystkich pociągnął wymowny Gerwazy; Bo wszyscy ku Sędziemu mieli swe urazy, Jak zwyczajnie w sąsiedztwie: to o szkodę skargi, To o wyręby, to o granice zatargi. Jednych gniew, drugich tylko podburzała zawiść Bogactw Sędziego — wszystkich zgodziła nienawiść. Cisną się do Klucznika, podnoszą do góry Szable, pałki. —
Powrót panicza — Spotkanie się pierwsze w pokoiku, drugie u stołu — Ważna Sędziego nauka o grzeczności — Podkomorzego uwagi polityczne nad modami — Początek sporu o Kusego i Sokoła — Żale Wojskiego — Ostatni Woźny Trybunału — Rzut oka na ówczesny stan polityczny Litwy i Europy
We dworze, gdzie przed chwilą tyle było krzyku, Teraz pusto i głucho jak na mogilniku: Wszyscy ruszyli w pole. Tadeusz nadstawił Uszu i ręce do nich jak trąbki przyprawił; Słuchał, aż mu wiatr przyniósł, wiejący od puszczy, Odgłosy trąb i wrzaski polującej tłuszczy.
Tu Wojski skończył opis i laską znak daje. I wnet zaczęli wchodzić parami lokaje Roznoszący potrawy: barszcz królewskim zwany, I rosół staropolski sztucznie gotowany, Do którego pan Wojski z dziwnymi sekrety Wrzucił kilka perełek i sztukę monety (Taki rosół krew czyści i pokrzepia zdrowie); Dalej inne potrawy, a któż je wypowie! Kto zrozumie nieznane już za naszych czasów, Te półmiski kontuzów, arkasów, blemasów, Z ingrediencyjami pomuchl, figatelów, Cybetów, piżm, dragantów, pinelów, brunelów; Owe ryby: łososie suche, dunajeckie, Wyżyny i kawijary weneckie, tureckie, Szczuki główne i szczuki podgłówne, łokietne, Flądry i karpie ćwiki, i karpie szlachetne; W końcu sekret kucharski: ryba niekrojona U głowy przysmażona, we środku pieczona, A mająca potrawkę z sosem u ogona.
Bardziej niźli z miłości, może z głupiej pychy, Zabiłem; więc pokora… wszedłem między mnichy. Ja, niegdyś dumny z rodu, ja, com był junakiem, Spuściłem głowę, kwestarz, zwałem się Robakiem, Że jako robak w prochu…
Prawda, że jegry byli mocnym trunkiem pjani, Źle mierzą i chybiają, rzadko który rani, Ledwie który zabije: przecież dwóch Maciejów Już zraniono i poległ jeden z Bartłomiejów. Szlachta z niewiela rusznic z rzadka się odstrzela; Chce szablami uderzyć na nieprzyjaciela, Ale starsi wstrzymują; kule gęsto świszczą, Rażą, spędzają, wkrótce dziedziniec oczyszczą, Już aż po szybach dworu zaczynają dzwonić.
Spór ich potem w dozgonną przyjaźń się zamienił, I Doweyko się z siostrą Domeyki ożenił; Domeyko pojął siostrę szwagra, Doweykównę, Podzielili majątek na dwie części równe, A w miejscu, gdzie się zdarzył tak dziwny przypadek, Pobudowawszy karczmę, nazwali Niedźwiadek».
I zdało mi się zrazu, żem już serce zmienił, I rad byłem z wymysłu i — jam się ożenił; Z pierwszą, którąm napotkał, dziewczyną ubogą! Źlem zrobił — jakże byłem ukarany srogo! Nie kochałem jej. Biedna matka Tadeusza Najprzywiązańsza do mnie, najpoczciwsza dusza — Ale jam dawną miłość i złość w sercu dusił. Byłem jako szalony, darmom siebie musił Zająć się gospodarstwem albo interesem: Wszystko na próżno! Zemsty opętany biesem, Zły, opryskliwy, znaleźć nie mogłem pociechy W niczym na świecie — i tak z grzechów w nowe grzechy, Zacząłem pić.
Nad gęstwą różnofarbnych kłosów i badylów Wisiała jak baldachim jasna mgła motylów, Zwanych babkami, których poczwórne skrzydełka Lekkie jak pajęczyna, przejrzyste jak szkiełka, Gdy w powietrzu zawisną, zaledwo widome, I chociaż brzęczą, myślisz, że są nieruchome.
«Tańczyć! — zawołał Robak — gdy wychylę flaszę, To i ja, choć ksiądz, habit czasami podkaszę I potańczę mazurka! Ale wiesz, Majorze, My tu pijem, a jegry tam zmarzną na dworze? Hulać to hulać! Sędzio, daj beczkę siwuchy: Major pozwoli, niechaj piją jegry zuchy!» «Prosiłbym — rzecze Major — lecz w tym nie ma musu». «Daj Sędzio — szepnął Robak — beczkę spirytusu». I tak, kiedy we dworze sztab wesoły łyka, Za domem zaczęła się w wojsku pijatyka.
Te wszystkie Tadeusza cnoty i zalety Ściągnęły wzrok sąsiadki, uważnej kobiety. Zmierzyła jego postać kształtną i wysoką, Jego ramiona silne, jego pierś szeroką, I w twarz spojrzała, z której wytryskał rumieniec, Ilekroć z jej oczyma spotkał się młodzieniec: Bo z pierwszej lękliwości całkiem już ochłonął, I patrzył wzrokiem śmiałym, w którym ogień płonął. Również patrzyła ona: i cztery źrenice Gorzały przeciw sobie jak roratne świéce.
Tu skończyli rozmowę, piją zadumani; Słychać tylko niekiedy te krótkie wyrazy: «Tak, tak, panie Gerwazy» — «Tak, panie Protazy».
Ale na drugim piętrze, w izbie, którą zwano, Choć była bez zwierciadeł, salą zwierciadlaną Stał Hrabia na krużganku zwróconym ku bramie, Chłodził się wiatrem, surdut wdział na jedno ramię, Drugi rękaw i poły u szyi sfałdował I pierś surdutem, jakby płaszczem udrapował. Gerwazy chodził kroki wielkimi po sali; Obadwa zamyśleni, do siebie gadali: «Pistolety — rzekł Hrabia — lub gdy chcą pałasze». «Zamek — rzekł Klucznik — i wieś, oboje to nasze». «Stryja, synowca — wołał Hrabia — całe plemię Wyzywaj!» «Zamek — wołał Klucznik — wieś i ziemie Zabieraj pan». To mówiąc, zwrócił się do Hrabi: «Jeśli pan chce mieć pokój, niech wszystko zagrabi. Po co proces, mopanku! sprawa jak dzień czysta: Zamek w ręku Horeszków był przez lat czterysta; Część gruntów oderwano w czasie Targowicy, I jak pan wie, oddano władaniu Soplicy. Nie tylko tę część, wszystko zabrać im należy, Za koszta procesowe, za karę grabieży. Mówiłem panu zawsze: procesów zaniechać; Mówiłem panu zawsze: najechać, zajechać! Tak było po dawnemu: kto raz grunt posiądzie, Ten dziedzic; wygraj w polu, a wygrasz i w sądzie. Co się tycze dawniejszych z Soplicami sprzeczek: Jest na to od procesu lepszy Scyzoryczek; A jeśli Maciej w pomoc da mi swą Rózeczkę, To my we dwóch, Sopliców tych porzniem na sieczkę».
«Pan odjeżdżasz tak prędko?… Ja panu na drogę Dam podarunek mały i także przestrogę: Niechaj pan zawsze z sobą relikwije nosi I ten obrazek, a niech pamięta o Zosi. Niech pana Pan Bóg w zdrowiu i szczęściu prowadzi, I niech prędko szczęśliwie do nas odprowadzi». Umilkła i spuściła głowę; oczki modre Ledwie stuliła, z rzęsów pobiegły łzy szczodre; A Zosia z zamkniętymi stojąc powiekami, Milczała, sypiąc łzami jako brylantami.
Ten Major, Polak rodem z miasteczka Dzierowicz, Nazywał się (jak słychać) po polsku Płutowicz, Lecz przechrzcił się; łotr wielki, jak się zwykle dzieje Z Polakiem, który w carskiej służbie zmoskwicieje. Płut stał z fajką przed frontem, w boki się podpierał I gdy mu kłaniano się, nos w górę zadzierał, A za odpowiedź, na znak gniewnego humoru Wypuścił z ust kłąb dymu i poszedł do dworu.
Telimena sądziła malowania proby Tonem grzecznej, lecz sztukę znającej osoby; Skąpa w pochwały, lecz nie szczędziła zachętu: «Brawo — rzekła — winszuję, niemało talentu. Tylko pan nie zaniedbuj; szczególniej potrzeba Szukać pięknej natury! O, szczęśliwe nieba Krajów włoskich! różowe cezarów ogrody! Wy, klasyczne Tyburu spadające wody! I straszne Pauzylipu skaliste wydroże! To, Hrabio, kraj malarzów! U nas, żal się Boże!… Dziecko muz, w Soplicowie oddane na mamki, Umrze pewnie. Mój Hrabio, oprawię to w ramki, Albo w album umieszczę, do rysunków zbiorku, Które zewsząd skupiałam: mam ich dosyć w biurku».
Właśnie wtenczas myśliwi smycze zatrzymali, I wszyscy nieruchomi w miejscach swoich stali; Jeden drugiemu ręką dawał znak milczenia, A wszyscy obrócili oczy do kamienia, Nad którym stał pan Sędzia. On zwierza obaczył I rąk skinieniem swoje rozkazy tłumaczył. Pojęli wszyscy: stoją, a środkiem po roli Asesor i pan Rejent kłusują powoli. Tadeusz, będąc bliższy, obydwu wyprzedził, Stanął obok Sędziego i oczyma śledził. Dawno już nie był w polu; na szarej przestrzeni Trudno dojrzeć szaraka, zwłaszcza śród kamieni. Pokazał mu pan Sędzia; siedział biedny zając, Płaszcząc się pod kamieniem, uszy nadstawiając, Okiem czerwonym spotkał myśliwców wejrzenie I jakby urzeczony, czując przeznaczenie, Ze strachu od ich oczu nie mógł zwrócić oka, I pod opoką siedział martwy jak opoka. Tymczasem kurz na roli rośnie coraz bliżéj; Pędzi na smyczy Kusy, za nim Sokół chyży, Tuż Asesor z Rejentem razem wrzaśli z tyłu: «Wyczha, wyczha!» i z psami znikli w kłębach pyłu.
Tak zatrudniona, przecież obracała głowę Na pamiętne szelestem krzaki agrestowe, Nie wiedząc, że napastnik już z przeciwnej strony Przybliżył się, czołgając jak wąż przez zagony, Aż wyskoczył z łopuchu. Spojrzała — stał blisko, O cztery grzędy od niej, i kłaniał się nisko. Już głowę odwróciła i wzniosła ramiona, I zrywała się lecieć jak kraska spłoszona, I już lekkie jej stopy wionęły nad liściem, Kiedy dzieci, przelękłe podróżnego wniściem I ucieczką dziewczyny, wrzasnęły okropnie. Posłyszała, uczuła, że jest nieroztropnie Dziatwę małą, przelękłą i samą porzucić: Wracała, wstrzymując się, lecz musiała wrócić, Jak niechętny duch, wróżka przyzwany zaklęciem, Przybiegła z najkrzykliwszym bawić się dziecięciem, Siadła przy nim na ziemi, wzięła je na łono; Drugie głaskała ręką i mową pieszczoną; Aż się uspokoiły, objąwszy w rączęta Jej kolana i tuląc główki jak pisklęta pod skrzydło matki. Ona rzekła: «Czy to pięknie Tak krzyczeć? Czy to grzecznie? Ten pan się zalęknie. Ten pan nie przyszedł straszyć; to nie dziad szkaradny, To gość, dobry pan, patrzcie tylko jaki ładny».
Pierwsza z nim po francusku zaczęła rozmowę. Wracał z miasta, ze szkoły: więc o książki nowe, O autorów pytała Tadeusza zdania I ze zdań wyciągała na nowo pytania. Cóż, gdy potem zaczęła mówić o malarstwie, O muzyce, o tańcach, nawet o rzeźbiarstwie, Dowiodła, że zna równie pędzel, nuty, druki; Aż osłupiał Tadeusz na tyle nauki! Lękał się, by nie został pośmiewiska celem, I jąkał się jak żaczek przed nauczycielem. Szczęściem, że nauczyciel ładny i niesrogi; Odgadnęła sąsiadka powód jego trwogi, Wszczęła rzecz o mniej trudnych i mądrych przedmiotach, O wiejskiego pożycia nudach i kłopotach, I jak bawić się trzeba, i jak czas podzielić, By życie uprzyjemnić i wieś rozweselić. Tadeusz odpowiadał śmielej, szła rzecz daléj, W pół godziny już byli z sobą poufali; Zaczęli nawet małe żarciki i sprzeczki. W końcu, stawiła przed nim trzy z chleba gałeczki. Trzy osoby na wybór; wziął najbliższą sobie; Podkomorzanki na to zmarszczyły się obie, Sąsiadka zaśmiała się, lecz nie powiedziała Kogo owa szczęśliwsza gałka oznaczała.
Gospodarstwo
Weszła nowa osoba przystojna i młoda. Jej zjawienie się nagłe, jej wzrost i uroda, Jej ubiór zwrócił oczy; wszyscy ją witali, Prócz Tadeusza widać, że ją wszyscy znali. Kibić miała wysmukłą, kształtną, pierś powabną, Suknię materyjalną, różową, jedwabną, Gors wycięty, kołnierzyk z koronek, rękawki Krótkie; w ręku kręciła wachlarz dla zabawki (Bo nie było gorąco); wachlarz pozłocisty Powiewając rozlewał deszcz iskier rzęsisty; Głowa do włosów, włosy pozwijane w kręgi, W pukle, i przeplatane różowymi wstęgi, Pośród nich brylant, niby zakryty od oczu, Świecił się jako gwiazda w komety warkoczu: Słowem, ubiór galowy; szeptali niejedni, Że zbyt wykwintny na wieś i na dzień powszedni. Nóżek, choć suknia krótka, oko nie zobaczy, Bo biegła bardzo szybko, suwała się raczéj Jako osóbki, które na trzykrólskie święta Przesuwają w jasełkach ukryte chłopięta. Biegła i wszystkich lekkim witając ukłonem, Chciała usieść na miejscu sobie zostawionem: Trudno było; bo krzeseł dla gości nie stało, Na czterech ławach cztery ich rzędy siedziało: Trzeba było rzęd ruszyć lub ławę przeskoczyć; Zręcznie między dwie ławy umiała się wtłoczyć, A potem, między rzędem siedzących i stołem, Jak bilardowa kula toczyła się kołem. W biegu dotknęła blisko naszego młodziana; Uczepiwszy falbaną o czyjeś kolana, Pośliznęła się nieco i w tym roztargnieniu Na pana Tadeusza wsparła się ramieniu. Przeprosiwszy go grzecznie, na miejscu swym siadła Pomiędzy nim i stryjem, ale nic nie jadła; Tylko się wachlowała, to wachlarza trzonek Kręciła, to kołnierzyk z brabanckich koronek Poprawiała, to lekkim dotknięciem się ręki Muskała włosów pukle i wstąg jasnych pęki.
Nieco wyżej *Dawida wóz*, gotów do jazdy, Długi dyszel kieruje od polarnej gwiazdy. Starzy Litwini wiedzą o rydwanie owym, Że niesłusznie pospólstwo zwie go Dawidowym: Gdyż to jest wóz Anielski. Na nim to przed czasy Jechał Lucyper, Boga gdy wyzwał w zapasy, Mlecznym gościńcem pędząc cwał w niebieskie progi, Aż go Michał zbił z wozu, a wóz zrzucił z drogi. Teraz, popsuty, między gwiazdami się wala; Naprawiać go Archanioł Michał nie pozwala.
«Co bracie? — krzyknął Sędzia — widziałem, wszak rana Niewielka, co ty mówisz? po księdza plebana? Może źle opatrzono — zaraz po doktora, W apteczce jest…» Ksiądz przerwał: «Bracie, już nie pora! Miałem tam strzał dawniejszy, dostałem pod Jena, Źle zgojony, a teraz draśniono: gangrena Już tu… Znam się na ranach, patrz, jaka krew czarna, Jak sadza. Co tu doktor?… Ale to rzecz marna. Raz umieramy: jutro czy dziś oddać duszę — Panie Klucznik, przebaczysz mnie, ja skończyć muszę!
«Brawo! — rzekł Hrabia — plan twój, gotycko-sarmacki Podoba się mi lepiej niż spór adwokacki. Wiesz co? na całej Litwie narobim hałasu Wyprawą niesłychaną od dawnego czasu. I sami się zabawim. Dwa lata tu siedzę, Jakąż bitwę widziałem? z chłopami o miedzę! Nasza wyprawa przecież krwi rozlanie wróży. Odbyłem taką jedną w czasie mych podróży. Gdym w Sycylii bawił u pewnego księcia, Rozbójnicy porwali w górach jego zięcia, I okupu od krewnych żądali zuchwale; My, zebrawszy naprędce sługi i wasale, Wpadliśmy; ja dwóch zbójców ręką mą zabiłem, Pierwszy wleciałem w tabor, więźnia uwolniłem. Ach, mój Gerwazy! jaki to był tryumfalny, Jaki piękny nasz powrót, rycersko-feudalny! Lud z kwiatami spotykał nas; córka książęcia, Wdzięczna zbawcy, ze łzami padła w me objęcia. Gdym przybył do Palermo, wiedziano z gazety, Palcami wskazywały mię wszystkie kobiety; Nawet wydrukowano o całym zdarzeniu Romans, gdzie wymieniony jestem po imieniu. Romans ma tytuł: Polak, czyli tajemnice Zamku Birbante-rokka. Czy są tu ciemnice W tym zamku?» «Są — rzekł Klucznik — ogromne piwnice, Ale puste! bo wino wypili Soplice». «Dżokejów — dodał Hrabia — uzbroić we dworze, Z włości wezwać wasalów!» «Lokajów? broń Boże! — Przerwał Gerwazy. Czy to zajazd jest hultajstwem? Kto widział zajazd robić z chłopstwem i z lokajstwem? Mój panie, na zajazdach nie znacie się wcale! Wąsalów, co innego: zdadzą się wąsale; Nie we włości ich szukać, ale po zaściankach, W Dobrzynie, w Rzezikowie, w Ciętyczach, w Rąbankach, Szlachta odwieczna, w której krew rycerska płynie, Wszyscy przychylni panów Horeszków rodzinie, Wszyscy nieprzyjaciele zabici Sopliców! Stamtąd zbiorę ze trzystu wąsatych szlachciców; To rzecz moja. Pan niechaj do pałacu wraca I wyśpi się, bo jutro będzie wielka praca; Pan spać lubi, już późno, drugi kur już pieje. Ja tu będę pilnować zamku, aż rozdnieje, A ze słoneczkiem stanę w Dobrzyńskim zaścianku».
Poprawiwszy raz jeszcze i włosów, i stroju, Kazano jej wzdłuż i wszerz przejść się po pokoju. Telimena uważa znawczyni oczyma, Musztruje siostrzenicę, gniewa się i zżyma; Aż na dygnienie Zosi krzyknęła z rozpaczy: «Ja nieszczęśliwa! Zosiu, widzisz co to znaczy Żyć z gęśmi, z pastuchami! Tak nogi rozszerzasz Jak chłopiec, okiem w prawo i w lewo uderzasz, Czysta rozwódka!… Dygnij, patrz, jaka niezwinna!» «Ach ciociu — rzekła smutnie Zosia — cóż ja winna! Ciotka mnie zamykała; nie było z kim tańczyć, Lubiłam z nudy ptastwo paść i dzieci niańczyć. Ale poczekaj ciociu, niech no się pobawię Trochę z ludźmi, obaczysz, jak się ja poprawię».
«Bracia! ogłosił wam ksiądz na ambonie Wolność, którą cesarz-król przywrócił Koronie, A teraz Litewskiemu Księstwu, Polszcze całej Przywraca; słyszeliście rządowe uchwały I zwołujące walny sejm uniwersały. Ja tylko mam słów parę przemówić do gminy, W rzeczy, która się tycze Sopliców rodziny, Tutejszych panów.
Śmiech powstał w obu izbach. Sędzia z bernardynem Grał w mariasza i właśnie z wyświeconym winem Miał coś ważnego zadać: już ksiądz ledwo dyszał, Kiedy Sędzia początek powieści posłyszał I tak nią był zajęty, że z zadartą głową, I z kartą podniesioną, do bicia gotową, Siedział cicho i tylko bernardyna trwożył. Aż gdy skończono powieść, pamfila położył, I rzekł śmiejąc się: «Niech tam sobie kto chce chwali Niemców cywilizcją, porządek Moskali; Niechaj Wielkopolanie uczą się od Szwabów Prawować się o lisa i przyzywać drabów, By wziąć w areszt ogara, że wpadł w cudze gaje: Na Litwie, chwała Bogu, stare obyczaje. Mamy dosyć zwierzyny dla nas i sąsiedztwa, I nie będziemy nigdy o to robić śledztwa; I zboża mamy dosyć, psy nas nie ogłodzą, Że po jarzynach albo po życie pochodzą: Na morgach chłopskich bronię robić polowanie».
Lecz Hrabia, z Telimeną wszedłszy niespodzianie, Uważał młodej pary czułe pożegnanie, Wzruszył się i rzuciwszy wzrok ku Telimenie: «Ileż — rzekł — jest piękności choć w tej prostej scenie! Kiedy dusza pasterki z wojownika duszą, Jak łódź z okrętem w burzy, rozłączyć się muszą! Zaiste! nic tak uczuć w sercu nie rozpala, Jako kiedy się serce od serca oddala. Czas jest to wiatr, on tylko małą świecę zdmuchnie, Wielki pożar od wiatru tym mocniej wybuchnie. I moje serce zdolne mocniej kochać z dala. Panie Soplico! miałem ciebie za rywala; Ten błąd był jedną z przyczyn naszej smutnej zwady, Która mię przymusiła dostać na was szpady. Postrzegam błąd mój: boś ty wzdychał ku pasterce, Ja zaś tej pięknej nimfie oddałem me serce. Niech we krwi wrogów nasze utoną urazy! Nie będziem się zbójczymi rozpierać żelazy; Niech się inaczej spór nasz zalotny roztrzygnie: Walczmy, kto kogo czuciem miłości wyścignie! Zostawim oba drogie serc naszych przedmioty, Pośpieszymy obadwa na miecze, na groty; Walczmy z sobą stałością, żalem i cierpieniem, A wrogów naszych mężnym ścigajmy ramieniem». Rzekł, na Telimenę spojrzał, ale ona Nic nie odpowiadała, strasznie zadziwiona.
Ach, nieraz przy kieliszkach, gdy się tak rozrzewniał, Gdy mię tak ściskał i o przyjaźni zapewniał, Potrzebując mej szabli lub kreski na sejmie, Gdy musiałem nawzajem ściskać go uprzejmie: To tak we mnie złość wrzała, że ja obracałem Ślinę w gębie, a dłonią rękojeść ściskałem, Chcąc plunąć na tę przyjaźń i wnet szabli dostać; Ale Ewa, zważając mój wzrok i mą postać, Zgadywała, nie wiem jak, co się we mnie działo, Patrzyła błagająca, lice jej bledniało; A był to taki piękny gołąbek łagodny I wzrok miała uprzejmy taki! tak pogodny! Taki anielski, że już nie wiem, już nie miałem Odwagi zagniewać jej, zatrwożyć — milczałem. I ja, zawadyjaka sławny w Litwie całéj, Co przede mną największe pany niegdyś drżały, Com nie żył dnia bez bitki, co, nie Stolnikowi, Ale bym się pokrzywdzić nie dał i królowi, Co we wściekłość najmniejsza wprawiała mnie sprzeczka: Ja wtenczas, zły i pjany, milczał jak owieczka, Jak gdybym Sanktissimum ujrzał!
Za czym Wojski rozkazał kij żelazny włożyć Psom między zęby i tak paszczęki roztworzyć. Kolbami przewrócono na wznak zwierza zwłoki I znów trzykrotny wiwat uderzył w obłoki.
«Panie Soplico! — wołał — z przeproszeniem pana, Pan wyzwałeś Majora! Ja do Kapitana Mam dawniejszą urazę: on do zamku mego…» («Mów pan — przerwał Protazy — do zamku naszego») «On wpadł — rzekł kończąc Hrabia — na czele złodziejów, On, poznałem Rykowa, wiązał mych dżokejów. Skarzę, go, jakom zbójców skarał pod opoką, Którą Sycylijanie zwą Birbante-rokko».
Sędzia chciał targować się; lecz Major nie słuchał, Znowu biegał po izbie, dymem gęsto buchał, Podobny do szmermelu albo do rakiety. Chodziły za nim prosząc i płacząc kobiety. «Majorze — mówił Sędzia — choć pozwiesz do prawa; Cóż wygrasz? Tu nie zaszła żadna bitwa krwawa, Nie było ran; że zjedli kury i półgąski, Za to wedle statutu zapłacą nawiązki. Ja na pana Hrabiego nie zanoszę skargi; To tylko były zwykłe sąsiedzkie zatargi».
O niebezpieczeństwach wynikających z nieporządnego obozowania — Odsiecz niespodziana — Smutne położenie szlachty — Odwiedziny kwestarskie są wróżbą ratunku — Major Płut zbytnią zalotnością ściąga na siebie burzę — Wystrzał z krócicy, hasło boju — Czyny Kropiciela, czyny i niebezpieczeństwa Maćka — Konewka zasadzką ocala Soplicowo — Posiłki jezdne, atak na piechotę — Czyny Tadeusza — Pojedynek dowódców przerwany zdradą — Wojski stanowczym manewrem przechyla szalę boju — Czyny krwawe Gerwazego — Podkomorzy zwycięzca wspaniałomyślny.
Słysząc to Major wstaje i od gniewu parska: «Czy ty oszalał, Ryków? To służba cesarska: A służba nie jest drużba, stary, głupi Ryków! Czy ty oszalał? Ja mam puszczać buntowników! W takim wojennym czasie! Ha, pany Polaki, Ja was nauczę buntu! Ha, szlachta łajdaki, Dobrzyńscy, oj ja znam was, niech łajdaki mokną! (I zaśmiał się na całe gardło, patrząc w okno) Wszakże ten sam Dobrzyński, co siedzi w surducie, — Hej zdjąć mu surdut! — w roku przeszłym na reducie Zaczął ze mną tę kłótnię; kto zaczął? on, nie ja. On, gdy tańczyłem, krzyknął: »Precz za drzwi złodzieja!« Że wtenczas za pułkowej okradzenie kasy Byłem pod śledztwem, miałem wielkie ambarasy: A jemu co do tego? Ja tańczę mazura, On krzyczy z tyłu: »Złodziej!« szlachta za nim: »Ura!« Skrzywdzili mnie — a co? wpadł w me szpony szlachciura! Mówiłem: »Ej Dobrzyński! ej, przyjdzie do woza Koza« — a co, Dobrzyński? widzisz: będzie łoza!»
«Wszystkich was — kończył Klucznik — biorę tu na świadki, Czy Robak nie powiadał, że wprzód nim przyjmiecie W dom wasz Napoleona, trzeba wymieść śmiecie? Słyszeliście to wszyscy: a czy rozumiecie? Któż jest śmieciem powiatu? Kto zdradziecko zabił Najlepszego z Polaków, kto go okradł, zgrabił? I jeszcze chce ostatki wydrzeć z rąk dziedzica? Któż to? Mamże wam gadać?» «A już ci Soplica — Przerwał Konewka — to łotr» «Oj, to ciemiężyciel» Pisnął Brzytewka — «Więc go kropić!» dodał Chrzciciel; «Jeśli zdrajca — rzekł Buchman — więc na szubienicę!» «Hejże! — krzyknęli wszyscy — hejże na Soplicę!»
Tymczasem już szeptała o tym okolica, Jaki taki gadał mi: »Ej, panie Soplica, Daremnie konkurujesz: dygnitarskie progi Za wysokie na Jacka podczaszyca nogi.« Ja śmiałem się, udając że drwiłem z magnatów I z córek ich, i nie dbam o arystokratów; Że jeśli bywam u nich, z przyjaźni to robię, A za żonę nie pojmę, tylko równą sobie. Przecież, bodły mi duszę do żywca te żarty: Byłem młody, odważny, świat był mnie otwarty W kraju, gdzie, jako wiecie, szlachcic urodzony Jest zarówno z panami kandydat korony! Wszakże Tęczyński niegdyś z królewskiego domu Żądał córy, a król mu oddał ją bez sromu. Sopliców czyż nie równe Tęczyńskim zaszczyty Krwią, herbem, wierną służbą Rzeczypospolitej?
Henryk Dąbrowski udał wielkie zadziwienie I rzekł: «Mój panie Wojski, czy to chińskie cienie? Czy to Pinety panu dał w służbę swe bisy? Czy dotąd u was w Litwie są takie serwisy I wszyscy takim starym ucztują zwyczajem? Powiedz mi, bo ja życie strawiłem za krajem».
Więc Major syt i wesół w krześle się rozwalił, Dobył fajkę, biletem bankowym zapalił, I otarłszy śniadanie z ust końcem serwety, Obrócił śmiejące się oczy na kobiety, I rzekł: «Ja, piękne panie, lubię was jak wety! Na me szlify majorskie: gdy człek zjadł śniadanie, Najlepszą jest po zrazach zakąską gadanie Z paniami tak pięknymi jak wy, piękne panie! Wiecie co? grajmy w karty? w welba-cwelba? w wista? Albo pójdźmy mazurka? he! do diabłów trzysta! Wszak ja w jegerskim pułku pierwszy mazurzysta!» Za czym ku damom bliżej chylił się wygięty, I puszczał na przemiany dym i komplementy.
U drzwi domostwa wszystkie klamki, ćwieki, haki Albo ucięte, albo noszą szabel znaki: Pewnie tu probowano hartu zygmuntówek, Którymi można śmiało ćwieki obciąć z główek, Lub hak przerżnąć, w brzeszczocie nie zrobiwszy szczerby. Nade drzwiami, Dobrzyńskich widne były herby; Lecz armaturę — serów zasłoniły półki I zasklepiły gęsto gniazdami jaskółki.
Sędzia, słuchając, z wolna okulary składał I, wpatrując się mocno w księdza, nic nie gadał, Westchnął głęboko, w oczach łzy się zakręciły… Wreszcie porwał za szyję księdza z całej siły, «Mój Robaku! — wołając — czy to tylko prawda? Mój Robaku! — powtarzał — czy to tylko prawda? Ileż razy zwodzono! Pamiętasz? gadali: Napoleon już idzie! i my już czekali! Gadano: już w Koronie, już Prusaka pobił, Wkracza do nas! A on! co? pokój w Tylży zrobił! Czy tylko prawda? Czy ty nie zwodzisz sam siebie?» «Prawda — zawołał Robak — jak Pan Bóg na niebie!» «Błogosławioneż niechaj będą usta, które To zwiastują! — rzekł Sędzia — wznosząc ręce w górę. Nie pożałujesz twego poselstwa Robaku, Nie pożałuje klasztor: dwieście owiec z braku Daję na klasztor. Księże, tyś się wczoraj palił Do mojego kasztanka i gniadosza chwalił: Dziś, zaraz w tym kwestarskim wozie pójdą oba; Dziś proś mnie, o co zechcesz, co ci się podoba, Nie odmówię!… Lecz o tym interesie całym Z Hrabią, daj pokój: skrzywdził mnie, już zapozwałem; Czyż wypada?»
Stolnik rzekł: »Panie Soplica, Właśnie przyjechał do mnie swat kasztelanica; Ty jesteś mój przyjaciel, cóż ty mówisz na to? Wiesz wasze, że mam córkę piękną i bogatą: A kasztelan — witebski! Wszakże to w senacie Niskie, drążkowe krzesło. Cóż mi radzisz, bracie?« Nie pamiętam już zgoła co mu na to rzekłem, Podobno nic — na konia wsiadłem i uciekłem!…»
Gdy Zosia domawiała ostatnie wyrazy, Podszedł ku niej zdziwiony i kwaśny Gerwazy: «Już wiem! — rzekł — Sędzia mówił już o tej wolności! Lecz nie pojmuję, co to ściąga się do włości! Boję się, żeby to coś nie było z niemiecka! Wszak wolność nie jest chłopska rzecz, ale szlachecka! Prawda, że się wywodzim wszyscy od Adama, Alem słyszał, że chłopi pochodzą od Chama, Żydowie od Jafeta, my szlachta od Sema, A więc panujem jako starsi nad obiema. Jużci pleban inaczej uczy na ambonie… Powiada, że to było tak w Starym Zakonie, Ale skoro Chrystus Pan, choć z królów pochodził, Między Żydami w chłopskiej stajni się urodził, Odtąd więc wszystkie stany porównał i zgodził; Niech i tak będzie, kiedy inaczej nie można! Zwłaszcza, że jako słyszę, i jaśnie wielmożna Pani moja Zofija na wszystko się zgadza; Jej rozkazać, mnie słuchać: jużci przy niej władza. Tylko ostrzegam, byśmy wolności nie dali Pustej i słownej tylko, jako za Moskali, Kiedy pan Karp nieboszczyk włościan wyswobodził , A Moskal ich podatkiem potrójnym ogłodził. Radzę więc, aby chłopów starym obyczajem, Uszlachcić i ogłosić, że im herb nasz dajem. Pani udzieli jednym wioskom Półkozica, Drugim niech swą Leliwę nada pan Soplica. Natenczas i Rębajło uzna chłopa równym, Gdy go ujrzy szlachcicem wielmożnym, herbownym. Sejm potwierdzi.
Tymczasem na folwarku nie uszło baczności, Że przed ganek zajechał któryś z nowych gości. Już konie w stajnią wzięto, już im hojnie dano, Jako w porządnym domu, i obrok, i siano: Bo Sędzia nigdy nie chciał, według nowej mody, Odsyłać koni gości Żydom do gospody. Słudzy nie wyszli witać; ale nie myśl wcale, Aby w domu Sędziego służono niedbale: Słudzy czekają, nim się pan Wojski ubierze, Który teraz za domem urządzał wieczerzę. On pana zastępuje i on, w niebytności Pana, zwykł sam przyjmować i zabawiać gości (Daleki krewny pański i przyjaciel domu). Widząc gościa, na folwark dążył po kryjomu, Bo nie mógł wyjść spotykać w tkackim pudermanie; Wdział więc jak mógł najprędzej niedzielne ubranie Nagotowane z rana, bo od rana wiedział, Że u wieczerzy będzie z mnóstwem gości siedział.
Knieje! do was ostatni przyjeżdżał na łowy Ostatni król, co nosił kołpak Witoldowy, Ostatni z Jagiellonów wojownik szczęśliwy, I ostatni na Litwie monarcha myśliwy. Drzewa moje ojczyste! jeśli Niebo zdarzy, Bym wrócił was oglądać, przyjaciele starzy, Czyli was znajdę jeszcze? czy dotąd żyjecie? Wy, koło których niegdyś pełzałem jak dziecię; Czy żyje wielki Baublis, w którego ogromie Wiekami wydrążonym, jakby w dobrym domie, Dwunastu ludzi mogło wieczerzać za stołem? Czy kwitnie gaj Mendoga pod farnym kościołem? I tam na Ukrainie czy się dotąd wznosi Przed Hołowińskch domem, nad brzegami Rosi, Lipa tak rozrośniona, że pod jej cieniami Sto młodzieńców, sto panien szło w taniec parami?
Tu bernardyn osłabiał i upadł na łoże; A Klucznik rzekł wzruszony: «Wielkie sądy Boże! Prawda! prawda! Więc to ty? i tyżeś to Jacku Soplico? pod kapturem? żyłeś po żebracku! Ty, którego pamiętam, gdy zdrowy, rumiany, Piękny szlachcic, gdy tobie pochlebiały pany, Gdy za tobą, kobiety szalały! Wąsalu! Nie tak dawno! takeś zestarzał się z żalu! Jakżem ciebie nie poznał po owym wystrzale, Kiedyś tak do niedźwiedzia trafił doskonale? Bo nad ciebie nie miała strzelca Litwa nasza, Byłeś także po Maćku pierwszy do pałasza! Prawda! o tobie niegdyś śpiewały szlachcianki: *Oto Jacek wąs kreci, trzęsą się zaścianki,* *A komu na swym wąsie węzełek zawiąże,* *Ten zadrży, choćby to był sam Radziwiłł książę.* Zawiązałeś ty węzeł i mojemu Panu! Nieszczęśniku!… I tyżeś? do takiego stanu? Jacek Wąsal kwestarzem? Wielkie sądy Boże!… I teraz, ha! bezkarnie ujść tobie nie może, Przysięgam: kto Horeszków krwi kroplę wysączył…»
Trzasnął słup: już sernica chwieje się i wali Z brzemieniem drzew i serów na trójkąt Moskali. Gniecie, rani, zabija; gdzie stały szeregi, Leżą drwa, trupy, sery białe jako śniegi, Krwią i mózgiem splamione. Trójkąt w sztuki pryska, A już w środku Kropidło grzmi, już Brzytwa błyska, Siecze Rózga, od dworu wpada szlachty tłuszcza, A Hrabia od bram jazdę na rozpierzchłych puszcza.
Goście pijący wino zaczęli gałązki Pnie i korzenie zrywać i gryźć dla zakąski. Wojski obchodził serwis i pełen radości, Tryumfujące oczy obracał na gości.
Właśnie staruszek chodził po samotnym dworze, Nucąc piosenkę: *Kiedy ranne wstają zorze*, Rad, że się wypogadza. Mgła nie szła do góry, Jak się dziać zwykło, kiedy zbierają się chmury, Ale coraz spadała. Wiatr rozwinął dłonie I mgłę muskał, wygładzał, rozścielał na błonie; Tymczasem słonko z góry tysiącem promieni Tło przetyka, pośrebrza, wyzłaca, rumieni. Jak para mistrzów w Słucku lity pas wyrabia: Dziewica siedząc w dole krośny ujedwabia I tło ręką wygładza, tymczasem tkacz z góry Zrzuca jej nitki srebra, złota i purpury, Tworząc barwy i kwiaty: tak dziś ziemię całą Wiatr tumanami osnuł, a słońce dzierzgało.
Ledwie dniało, już z jednej strony taradejką Jedzie Doweyko, z drugiej na koniu Domeyko. Patrzą, aż tu przez rzekę leży most kosmaty, Pas ze skóry niedźwiedziej, porzniętej na szmaty. Postawiłem Doweykę na źwierza ogonie Z jednej strony, Domeykę zaś po drugiej stronie: »Pukajcie teraz — rzekłem — choć przez całe życie, Lecz póty was nie spuszczę, aż się pogodzicie«. Oni w złość; a tu szlachta kładnie się na ziemi Od śmiechu, a ja z księdzem słowy poważnemi Nuż im z Ewangelii, z statutów dowodzić; Nie ma rady: śmieli się i musieli zgodzić.
Tymczasem dwaj uczniowie przy cymbałach klęczą, Stroją na nowo struny i próbując, brzęczą; Jankiel z przymrużonymi na poły oczyma Milczy i nieruchome drążki w palcach trzyma.
Po chwili w Horeszkowskim samotnym budynku Wszystko do zwyczajnego wracało spoczynku. Mrok zgęstniał; reszty pańskiej wspaniałej biesiady Leżą, podobne uczcie nocnej, gdzie na Dziady Zgromadzać się zaklęte mają nieboszczyki. Już na poddaszu trzykroć krzyknęły puszczyki Jak guślarze: zdają się witać wschód miesiąca, Którego postać oknem spadła na stół drżąca, Niby dusza czyscowa; z podziemu, przez dziury, Wyskakiwały na kształt potępieńców szczury: Gryzą, piją; czasami w kącie zapomniana, Puknie na toast duchom butelka szampana.
Telimena zdziwiona i prawie wylękła Podnosiła się coraz, na szalu uklękła; Zrazu słuchała pilnie, potem dłoni ruchem Przeczyła, ręką żwawo wstrząsając nad uchem, Odpędzając jak owad nieprzyjemne słowa Na powrót w usta mówcy —
Podkomorzy, słysząc to, karabelę wznasza I przez Woźnego pardon powszechny ogłasza; Każe rannych opatrzyć, z trupów czyścić pole, A jegrów rozbrojonych prowadzić w niewolę. Długo szukano Płuta. On, w krzaku pokrzywy Zarywszy się głęboko, leżał jak nieżywy; Wyszedł wreszcie ujrzawszy, że było po bitwie. Taki miał koniec zajazd ostatni na Litwie.
Hreczecha na milczenie miał słuch bardzo czuły. Sam gawęda, i lubił niezmiernie gaduły. Nie dziw! Ze szlachtą strawił życie na biesiadach, Na polowaniach, zjazdach, sejmikowych radach: Przywykł, żeby mu zawsze coś bębniło w uchu, Nawet wtenczas, gdy milczał lub z placką za muchą Skradał się, lub zamknąwszy oczy siadał marzyć; W dzień szukał rozmów, w nocy musiano mu gwarzyć Pacierze różańcowe albo gadać bajki. Stąd też nieprzyjacielem zabitym był fajki, Wymyślonej od Niemców, by nas zcudzoziemczyć; Mawiał: Polskę oniemić, jest to Polskę zniemczyć. Starzec, wiek przegwarzywszy, chciał spoczywać w gwarze; Milczenie go budziło ze snu: tak młynarze, Uśpieni kół turkotem, ledwie staną osie, Budzą się krzycząc z trwogą: «A słowo stało się…»
Nowa karczma nie była ciekawa z pozoru. Stara wedle dawnego zbudowana wzoru, Który był wymyślony od tyryjskich cieśli, A potem go Żydowie po świecie roznieśli: Rodzaj architektury obcym budowniczym Wcale nieznany; my go od Żydów dziedziczym.
Ale je wnet podnieśli, bo mistrz tony wznosi, Natęża, takty zmienia: coś innego głosi. I znowu spójrzał z góry, okiem struny zmierzył, Złączył ręce, oburącz w dwa drążki uderzył: Uderzenie tak sztuczne, tak było potężne, Że struny zadzwoniły jak trąby mosiężne I z trąb znana piosenka ku niebu wionęła, Marsz tryumfalny: *Jeszcze Polska nie zginęła*! *Marsz Dąbrowski do Polski!* — I wszyscy klasnęli, I wszyscy «Marsz Dąbrowski!» chórem okrzyknęli.
Było dość w Dobrzynie Starych ludzi roztropnych, którzy po łacinie Umieli i w palestrze ćwiczyli się z młodu; Było dość majętniejszych: a z całego rodu Maciek prostak ubogi był najwięcej czczony, Nie tylko jako rębacz *Rózeczką* wsławiony, Lecz jako człek mądrego i pewnego zdania, Znający dzieje kraju, rodziny podania. Zarówno świadom prawa jak i gospodarstwa, Wiedział także sekreta strzelców i lekarstwa; Przyznawano mu nawet (czemu pleban przeczy) Wiadomość nadzwyczajnych i nadludzkich rzeczy. To pewna, że powietrza zmiany zna dokładnie, I częściej niż kalendarz gospodarski zgadnie. Nie dziw tedy, że czy to siejbę rozpoczynać, Czy wiciny wyprawiać, czy zboże zażynać, Czy procesować, czyli zawierać układy: Nie działo się w Dobrzynie nic bez Maćka rady. Wpływu takiego starzec bynajmniej nie szukał; Owszem, chciał się go pozbyć, klientów swych fukał, I najczęściej wypychał milczkiem za drzwi domu. Rady rzadko udzielał i nie lada komu; Ledwie w niezmiernie ważnych sporach lub umowach Pytany, wyrzekł zdanie i w niewielu słowach. Myślano, że dzisiejszej podejmie się sprawy I stanie swą osobą na czele wyprawy; Bo bijatykę lubił niezmiernie za młodu I był nieprzyjacielem moskiewskiego rodu.
Z niewymownym przeczuciem cały lud litewski Poglądał każdej nocy na ten cud niebieski, Biorąc złą wróżbę z niego, tudzież z innych znaków: Bo zbyt często słyszano krzyk złowieszczych ptaków, Które na pustych polach gromadząc się w kupy, Ostrzyły dzioby, jakby czekając na trupy; Zbyt często postrzegano, że psy ziemię ryły I jak gdyby śmierć wietrząc, przeraźliwie wyły: Co wróży głód lub wojnę; a strażnicy boru Widzieli, jak przez cmentarz szła dziewica moru, Która wznosi się czołem nad najwyższe drzewa, A w lewym ręku chustką skrwawioną powiewa.
Było to za Kościuszki czasów; pan popierał Prawo trzeciego maja i już szlachtę zbierał, Aby konfederatom ciągnąć ku pomocy, Gdy nagle Moskwa zamek opasała w nocy. Ledwie był czas z moździerza na trwogę wypalić, Podwoje dolne zamknąć i ryglem zawalić. W zamku całym był tylko: pan Stolnik, ja, pani, Kuchmistrz i dwóch kuchcików, wszyscy trzej pijani, Proboszcz, lokaj, hajducy czterej, ludzie śmiali. Więc za strzelby, do okien. Aż tu tłum Moskali, Krzycząc: »Ura!«, od bramy wali po tarasie; My im ze strzelb dziesięciu palnęli »A zasie«. Nic tam nie było widać; słudzy bez ustanku Strzelali z dolnych pięter, a ja i pan z ganku. Wszystko szło pięknym ładem, choć w tak wielkiej trwodze: Dwadzieścia strzelb leżało tu na tej podłodze; Wystrzeliliśmy jedną, podawano drugą. Ksiądz proboszcz zatrudniał się czynnie tą usługą, I pani, i panienka, i nadworne panny: Trzech było strzelców, a szedł ogień nieustanny. Grad kul sypały z dołu moskiewskie piechury; My z rzadka, ale celniej dogrzewali z góry. Trzy razy aż pode drzwi to chłopstwo się wparło, Ale za każdym razem trzech nogi zadarło, Więc uciekli pod lamus; a już był poranek. Pan Stolnik wesół wyszedł ze strzelbą na ganek, I skoro spod lamusa Moskal łeb wychylił, On dawał zaraz ognia, a nigdy nie mylił; Za każdym razem czarny kaszkiet w trawę padał I już się rzadko który zza ściany wykradał. Stolnik, widząc strwożone swe nieprzyjaciele, Myślił zrobić wycieczkę, porwał karabelę I z ganku krzycząc sługom wydawał rozkazy; Obróciwszy się do mnie, rzekł: »Za mną Gerwazy!« Wtem strzelono spod bramy… Stolnik się zająknął, Zaczerwienił się, zbladnął, chciał mówić, krwią chrząknął: Postrzegłem wtenczas kulę, wpadła w piersi same. Pan słaniając się, palcem ukazał na bramę: Poznałem tego łotra Soplicę! poznałem! Po wzroście i po wąsach! Jego to postrzałem Zginął Stolnik, widziałem! Łotr jeszcze do góry Wzniesioną trzymał strzelbę, jeszcze dym szedł z rury! Wziąłem go na cel; zbójca stał jak skamieniały! Dwa razy dałem ognia, i oba wystrzały Chybiły: czym ze złości, czy z żalu źle mierzył… Usłyszałem wrzask kobiet, spojrzałem — pan nie żył».
«Sędzio sąsiedzie — wreszcie wyrzekł Podkomorzy — Pierwszą nagrodę słusznie zyskał sługa boży; Lecz niełacno rozsądzić, kto jest po nim drugi, Bo wszyscy zdają mi się mieć równe zasługi, Wszyscy równi zręcznością, biegłością i męstwem. Przecież dwóch dziś odznaczył los niebezpieczeństwem. Dwaj byli niedźwiedziego najbliżsi pazura: Tadeusz i pan Hrabia; im należy skóra. Pan Tadeusz ustąpi (jestem tego pewny), Jako młodszy i jako gospodarza krewny; Więc spolia opima weźmiesz, mości Hrabia: Niech ten łup twą strzelecką komnatę ozdabia, Niechaj pamiątką będzie dzisiejszej zabawy, Godłem szczęścia łowczego, bodźcem przyszłej sławy».
Ledwie mają czas goście darów lata użyć; Darmo proszą Wojskiego, żeby je przedłużyć: Już serwis, jak planeta koniecznym obrotem, Zmienia porę, już zboża malowane złotem, Nabrawszy ciepła w izbie powoli topnieją, Już trawy pożółkniały, liścia czerwienieją, Sypią się: rzekłbyś, iż wiatr jesienny powiewa; Na koniec owe chwilą przedtem strojne drzewa, Teraz, jakby odarte od wichrów i szronu, Stoją nagie: były to laski cynamonu, Lub udające sosnę gałązki wawrzynu, Odziane zamiast kolców ziarenkami kminu.
Tadeusz, biorąc dary i całując rękę, Rzekł: «Pani! już ja muszę pożegnać panienkę… Bądź zdrowa, wspomnij o mnie i racz czasem zmówić Pacierz za mnie! Zofijo!…» Więcej nie mógł mówić.
Na to zadrżał Asesor, puścił z rąk kieliszek, Utopił w Tadeusza wzrok jak bazyliszek. Asesor mniej krzykliwy i mniej był ruchawy Od Rejenta, szczuplejszy i mały z postawy, Lecz straszny na reducie, balu i sejmiku, Bo powiadano o nim: ma żądło w języku; Tak dowcipne żarciki umiał komponować, Iżby je w kalendarzu można wydrukować, Wszystkie złośliwe, ostre. Dawniej człek dostatni, Schedę ojca swojego i majątek bratni Wszystko strwonił na wielkim figurując świecie; Teraz wszedł w służbę rządu, by znaczyć w powiecie. Lubił bardzo myślistwo, już to dla zabawy, Już to że odgłos trąbki i widok obławy Przypominał mu jego lata młodociane, Kiedy miał strzelców licznych i psy zawołane: Teraz mu z całej psiarni dwa charty zostały, I jeszcze z tych jednemu chciano przeczyć chwały! Więc zbliżył się i z wolna gładząc faworyty Rzekł z uśmiechem, a był to uśmiech jadowity: «Chart bez ogona jest jak szlachcic bez urzędu, Ogon też znacznie chartom pomaga do pędu: A pan kusość uważasz za dowód dobroci? Zresztą zdać się możemy na sąd pańskiej cioci. Choć pani Telimena mieszkała w stolicy I bawi się niedawno w naszej okolicy, Lepiej zna się na łowach niż myśliwi młodzi: Tak to nauka sama z latami przychodzi».
Chrzciciel, który w obronie Maćka oręż stracił, Ledwie że tej przysługi życiem nie przypłacił: Bo przypadło nań z tyłu dwóch silnych Moskali, I czworo rąk zarazem we włos mu wplątali; Upiąwszy się nogami ciągną jako liny Sprężyste, uwiązane do masztu wiciny. Daremnie w tył Kropiciel ciska ślepe razy; Chwieje się: a wtem postrzegł, że blisko Gerwazy Walczy; zawołał: «Jezus Maryja! Scyzoryku!»
Samotny Hrabia długo jeszcze stał w ogrodzie. Dusza jego, jak ziemia po słońca zachodzie, Ostygała powoli, barwy brała ciemne; Zaczął marzyć, lecz sny miał bardzo nieprzyjemne. Zbudził się, sam nie wiedząc, na kogo się gniewał: Niestety, mało znalazł! nadto się spodziewał! Bo gdy zagonem pełzał ku owej pasterce, Paliło mu się w głowie, skakało w nim serce; Tyle wdzięków w tajemnej nimfie upatrywał, W tyle ją cudów ubrał, tyle odgadywał! Wszystko znalazł inaczej: prawda, że twarz ładną, Kibić miała wysmukłą, ale jak nieskładną! A owa pulchność liców i rumieńca żywość, Malująca zbyteczną, prostacką szczęśliwość! Znak, że myśl jeszcze drzemie, że serce nieczynne! I owe odpowiedzi, tak wiejskie, tak gminne! «Po cóż się łudzić — krzyknął — zgaduję po czasie: Moja nimfa tajemna pono gęsi pasie!»
«Gerwazeńku — rzekł Woźny — po co się tak dąsać? Jestem Woźny, nie moja rzecz sprawę roztrząsać; Wszak wiadomo, że strona Woźnego zaprasza I dyktuje mu, co chce, a Woźny ogłasza. Woźny jest posłem prawa, a posłów nie karzą, Nie wiem tedy, za co mnie trzymacie pod strażą. Wnet akt spiszę, niech mi kto latarkę przyniesie, A tymczasem ogłaszam: bracia, uciszcie się!»
«Wojny!» krzyknęli. — «Jakiej?» spytał. — Zawołali: «Wojny z Moskalem! Bić się! Hejże na Moskali!»
Konie, ludzie, armaty, orły, dniem i nocą Płyną; na niebie gorą tu i ówdzie łuny, Ziemia drży, słychać, biją stronami pioruny. —
Kiedy pierwszy raz bydło wygnano na wiosnę, Uważano, że chociaż zgłodniałe i chude, Nie biegło na ruń, co już umaiła grudę, Lecz kładło się na rolę i, schyliwszy głowy, Ryczało albo żuło swój pokarm zimowy.
Domeyki i Doweyki wszystkie sprzeciwieństwa Pochodziły, rzecz dziwna, z nazwisk podobieństwa Bardzo niewygodnego. Bo gdy w czas sejmików, Przyjaciele Doweyki skarbili stronników, Szepnął ktoś do szlachcica: »Daj kreskę Doweyce«. A ten, nie dosłyszawszy, dał kreskę Domeyce. Gdy na uczcie wniósł zdrowie marszałek Rupejko: »Wiwat Doweyko!« — drudzy krzyknęli: »Domeyko!« A kto siedział pośrodku, nie trafił do ładu, Zwłaszcza przy niewyraźnej mowie w czas obiadu.
«Ale, ale kapitanie — Przerwał Robak — i cóż się tedy z nami stanie, Jeśli nie chcesz zgodzić się? Wszakże dałeś słowo Załatwić tę rzecz».
Owoż te wszystkie rzeczy mając na uwadze, Ja, reprezentujący województwa władzę, Moją konfederacką ogłaszam wam laską: Że Jacek wierną służbą i cesarską łaską Zniósł infamiji plamę, powraca do cześci, I znowu się w rzęd prawych patryjotów mieści. Więc kto będzie śmiał Jacka zmarłego rodzinie Wspomnieć kiedy o dawnej zagładzonej winie, Ten podpadnie za karę takiego wyrzutu, Gravis notæ maculæ, wedle słów Statutu Karzących tak militem jak i skartabella, Co by siał infamiją na obywatela; A że teraz jest równość, więc artykuł trzeci Obowiązuje równie i mieszczan, i kmieci. Ten wyrok marszałkowski pan pisarz umieści, W aktach jeneralności, a Woźny obwieści.
«I Kropidła — rzekł Chrzciciel — Gdzie ty Gerwazeńku, Tam i ja; póki ręka, póki plusk plask w ręku. Co dwaj to dwaj! Dalibóg mój Gerwazy! ty miecz, Ja mam Kropidło; dalbóg! ja kropię, a ty siecz: I tak szach mach, plusk i plask; oni niech gawędzą!»
Wtem, usłyszeli odgłos rogów i psów granie: Zgadują, że się ku nim zbliża polowanie, I pomiędzy gałęzi gęstwę, pełni trwogi, Zniknęli nagle z oczu jako leśne bogi.
Któż zbadał puszcz litewskich przepastne krainy, Aż do samego środka, do jądra gęstwiny? Rybak ledwie u brzegów nawiedza dno morza; Myśliwiec krąży koło puszcz litewskich łoża, Zna je ledwie po wierzchu, ich postać, ich lice: Lecz obce mu ich wnętrzne serca tajemnice; Wieść tylko albo bajka wie, co się w nich dzieje. Bo gdybyś przeszedł bory i podszyte knieje, Trafisz w głębi na wielki wał pniów, kłód, korzeni, Obronny trzęsawicą, tysiącem strumieni I siecią zielsk zarosłych, i kopcami mrowisk, Gniazdami os, szerszeniów, kłębami wężowisk. Gdybyś i te zapory zmógł nadludzkim męstwem, Dalej spotkać się z większym masz niebezpieczeństwem: Dalej co krok czyhają, niby wilcze doły, Małe jeziorka, trawą zarosłe na poły, Tak głębokie, że ludzie dna ich nie dośledzą (Wielkie jest podobieństwo, że diabły tam siedzą). Woda tych studni sklni się, plamista rdzą krwawą, A z wnętrza ciągle dymi, zionąc woń plugawą, Od której drzewa wkoło tracą liść i korę; Łyse, skarłowaciałe, robaczliwe, chore, Pochyliwszy konary mchem kołtunowate I pnie garbiąc, brzydkimi grzybami brodate, Siedzą wokoło wody jak czarownic kupa Grzejąca się nad kotłem, w którym warzą trupa.
Bitwa
Trzeciej pary daremnie czekają czas długi. Sędzia niecierpliwi się i wysyła sługi; Wracają: powiadają, że trzeci małżonek, Pan Rejent, szczując kota, zgubił swój pierścionek Ślubny, szuka na łące; a Rejenta dama Jeszcze u gotowalni, choć spieszy się sama I choć jej pomagają służebne kobiety, Nie mogła w żaden sposób skończyć toalety: Ledwie będzie gotowa na godzinę czwartą.
«Wszak sam wiesz, Gerwazeńku, jak Stolnik zapraszał Często mnie na biesiady, zdrowie moje wnaszał, Krzyczał nieraz, do góry podniósłszy szklanicę, Że nie miał przyjaciela nad Jacka Soplicę, Jak on mnie ściskał! Wszyscy, którzy to widzieli, Myślili, że on ze mną duszą się podzieli… On przyjaciel?… On wiedział, co się wtenczas działo W duszy mojej!…
Podczaszyc zapowiedział, że nas reformować, Cywilizować będzie i konstytuować; Ogłosił nam, że jacyś Francuzi wymówni Zrobili wynalazek: iż ludzie są równi… Choć o tym dawno w Pańskim pisano Zakonie, I każdy ksiądz toż samo gada na ambonie. Nauka dawną była, szło o jej pełnienie! Lecz wtenczas panowało takie oślepienie, Że nie wierzono rzeczom najdawniejszym w świecie, Jeśli ich nie czytano w francuskiej gazecie. Podczaszyc, mimo równość, wziął tytuł markiża; Wiadomo, że tytuły przychodzą z Paryża, A natenczas tam w modzie był tytuł markiża. Jakoż, kiedy się moda odmieniła z laty, Tenże sam markiż przybrał tytuł demokraty; Wreszcie z odmienną modą, pod Napoleonem, Demokrata przyjechał z Paryża baronem; Gdyby żył dłużej, może nową alternatą, Z barona przechrzciłby się kiedyś demokratą. Bo Paryż częstą mody odmianą się chlubi; A co Francuz wymyśli, to Polak polubi.
Telimena skoczywszy padła mu na szyję: «Tegom się spodziewała! Kochasz mnie, więc żyję! Bo dzisiaj miałam dni me własną ręką skrócić; Gdy mnie kochasz mój drogi, czyż możesz mnie rzucić? Tobie oddałam serce, oddam ci majątek, Pójdę za tobą wszędzie; każdy świata kątek Będzie mnie z tobą miły! Z najdzikszej pustyni Miłość, wierzaj mi, ogród rozkoszy uczyni».
Ledwie ostatnie słowa domówił Gerwazy, Gdy poważnymi kroki przystąpił Protazy. Skłonił się i wydobył z zanadrza kontusza Panegiryk ogromny, w półtrzecia arkusza. Skomponował go rymem podoficer młody, Który niegdyś w stolicy sławne pisał ody; Potem wdział mundur, lecz i w wojsku beletrysta, Wiersze rabiał. Już Woźny przeczytał ich trzysta, Aż gdy przyszedł do miejsca: *O ty, której wdzięki* *Budzą bolesną radość i rozkoszne męki!* *Która na szyk Bellony gdy zwrócisz twarz piękną,* *Złamią się wnet oszczepy i tarcze rozpękną!* *Zwalcz dziś Marsa Hymenem; srogiej niezgód hydrze* *Niech dłoń twoja syczące z czoła żmije wydrze!* — Tadeusz i Zofia ustawnie klaskali, Niby chwaląc, w istocie nie chcąc słuchać daléj. Już z rozkazu Sędziego pleban stał na stole I ogłaszał włościanom Tadeusza wolę.
«To niezgodna — rzekł Hrabia — z moim charakterem! Nie mogę być kochankiem: będę bohaterem; W miłości troskach, sławy zwę pocieszycielki, Gdy jestem nędzarz sercem, będę ręką wielki».
Za czym Sędzia, powstawszy, odszedł zamyślony. Pan Tadeusz z przeciwnej przybliżył się strony, Udając, że szukanie grzybów tam go zwabia. W tymże kierunku z wolna posuwa się Hrabia.
Czuła szlachta, że mądrze Podkomorzy radził: Wiadomo, że kto z ruskim carem raz się zwadził, Ten już z nim na tej ziemi nie zgodzi się szczérze, I musi albo bić się, albo gnić w Sybirze. Więc nic nie mówiąc, smutnie po sobie spójrzeli, Westchnęli; na znak zgody głowami skinęli.
Zosia w porannym stroju i z głową odkrytą Stała, trzymając w ręku podniesione sito; Do nóg jej biegło ptastwo. Stąd kury szurpate Toczą się kłębkiem; stamtąd kogutki czubate, Wstrząsając koralowe na głowach szyszaki I wiosłując skrzydłami przez bruzdy i krzaki, Szeroko wyciągają ostrożaste pięty; Za nimi z wolna indyk sunie się odęty Sarkając na gderanie swej krzykliwej żony; Ówdzie pawie jak tratwy długimi ogony Sterują się po łące, a gdzieniegdzie z góry Upada jak kiść śniegu gołąb srebrnopióry. W pośrodku zielonego okręgu murawy, Ściska się okrąg ptastwa, krzykliwy, ruchawy, Opasany gołębi sznurem, na kształt wstęgi Białej, środkiem pstrokaty w gwiazdy, w cętki, w pręgi. Tu dzioby bursztynowe, tam czubki z korali Wznoszą się z gęstwi pierza jak ryby spod fali, Wysuwają się szyje i w ruchach łagodnych Chwieją się ciągle na kształt tulipanów wodnych; Tysiące oczu jak gwiazd błyskają ku Zosi.
Zosia tańczy wesoło: lecz choć w pierwszej parze, Ledwie widna z daleka. Na wielkim obszarze Zarosłego dziedzińca, w zielonej sukience, Ustrojona w równianki i w kwieciste wieńce, Śród traw i kwiatów krąży niewidzialnym lotem, Rządząc tańcem, jak anioł nocnych gwiazd obrotem. Zgadniesz gdzie jest: bo ku niej obrócone oczy, Wyciągnięte ramiona, ku niej zgiełk się tłoczy. Darmo się Podkomorzy zostać przy niej sili: Zazdrośnicy już z pierwszej pary go odbili; I szczęśliwy Dąbrowski niedługo się cieszył, Ustąpił ją drugiemu; a już trzeci spieszył; I ten zaraz odbity, odszedł bez nadziei. Aż Zosia, już strudzona, spotkała z kolei Tadeusza, i dalszej lękając się zmiany, I chcąc przy nim pozostać, zakończyła tany. Idzie do stołu gościom nalewać kielichy.
«Widzę — rzekł Sędzia — że się na rozbój zanosi». Jęknęli wszyscy; wszystkich zagłuszył wrzask Zosi, Która krzyczała, Sędzię objąwszy rękami, Jako dziecko od Żydów kłute igiełkami.
«Śmiałbym upraszać młodzieży, Ażeby po staremu bawić u wieczerzy, Nie milczeć i żuć: czy my ojce kapucyni? Kto milczy między szlachtą, to właśnie tak czyni, Jako myśliwiec, który nabój rdzawi w strzelbie. Dlatego ja rozmowność naszych przodków wielbię: Po łowach szli do stołu, nie tylko by jadać, Ale aby nawzajem mogli się wygadać, Co każdy miał na sercu; nagany, pochwały Strzelców i obławników, ogary, wystrzały Wywoływano na plac; powstawała wrzawa, Miła uchu myśliwców jak druga obława. Wiem, wiem, o co wam idzie. Ta czarnych trosk chmura Pono z Robakowego wzniosła się kaptura! Wstydzicie się swych pudeł! Niech was wstyd nie pali: Znałem myśliwych lepszych od was, a chybiali; Trafiać, chybiać, poprawiać, to kolej strzelecka. Ja sam, chociaż ze strzelbą włóczę się od dziecka, Chybiałem; chybiał sławny ów strzelec Tułoszczyk, Nawet nie zawsze trafiał pan Rejtan nieboszczyk. O Rejtanie opowiem później. Co się tycze Wypuszczenia z obławy, że oba panicze Zwierzowi jak należy kroku nie dostali, Choć mieli oszczep w ręku: tego nikt nie chwali Ani gani. Bo zmykać, mając nabój w rurze, Znaczyło po staremu być tchórzem nad tchórze; Toż wystrzelić na oślep (jak to robi wielu), Nie przypuściwszy źwierza, nie wziąwszy do celu, Jest rzecz haniebna; ale kto dobrze wymierzy, Kto przypuści do siebie źwierza jak należy, Jeśli chybił, cofnąć się może bez sromoty, Albo walczyć oszczepem — lecz z własnej ochoty, A nie z musu: gdyż oszczep strzelcom poruczony Nie dla natarcia, ale tylko dla obrony. Tak było po staremu. A więc mnie zawierzcie, I waszej rejterady do serca nie bierzcie, Kochany Tadeuszku i wielmożny grafie; Ilekroć zaś wspomnicie o dzisiejszym trafie, Wspomnijcie też starego Wojskiego przestrogę: Nigdy jeden drugiemu nie zachodzić w drogę, Nigdy we dwóch nie strzelać do jednej źwierzyny».
Dziwnym zrządzeniem losów, po tym samym brzegu Jechał Hrabia na czele dżokejów szeregu, A zachwycony wdziękiem nocy tak pogodnej I harmonią cudną orkiestry podwodnej, Owych chorów, co brzmiały jak arfy eolskie, (Żadne żaby nie grają tak pięknie jak polskie), Wstrzymał konia i o swej zapomniał wyprawie, Zwrócił ucho do stawu i słuchał ciekawie. Oczy wodził po polach, po niebios obszarze: Pewnie układał w myśli nocne peizaże.
Jak łatwo może człowiek popsuć szczęście drugim W jednej chwili, a życiem nie naprawi długim! Jedno słowo Stolnika: jakże byśmy byli Szczęśliwi! Kto wie, może dotąd byśmy żyli, Może i on przy swoim kochanym dziecięciu, Przy swojej pięknej Ewie, przy swym wdzięcznym zięciu, Zestarzałby spokojny, może wnuki swoje Kołysałby!… Teraz co?… Nas zgubił oboje I sam… i to zabójstwo… i wszystkie następstwa Tej zbrodni, wszystkie moje biedy i przestępstwa!… Ja skarżyć nie mam prawa: ja jego morderca, Ja skarżyć nie mam prawa: przebaczam mu z serca, Ale i on…
Wtem pomiędzy ich usta mignęła znienacka Naprzód mucha, a za nią tuż Wojskiego placka.
Mowy starca krążyły we wsi po kryjomu; Chłopiec, co je posłyszał, znikał nagle z domu, Lasami i bagnami skradał się tajemnie, Ścigany od Moskali, skakał kryć się w Niemnie I nurkiem płynął na brzeg Księstwa Warszawskiego, Gdzie usłyszał głos miły: «Witaj nam kolego!» Lecz nim odszedł, wyskoczył na wzgórek z kamienia I Moskalom przez Niemen rzekł: «Do zobaczenia!» Tak przekradł się Gorecki, Pac i Obuchowicz, Piotrowski, Obolewski, Rożycki, Janowicz, Mierzejewscy, Brochocki i Bernatowicze, Kupść, Gedymin i inni, których nie policzę: Opuszczali rodziców i ziemię kochaną, I dobra, które na skarb carski zabierano.
Przez ten czas Telimena ostygła z zapału: «Ja nic nie rekuzuję, braciszku, pomału! Sam mówiłeś, że jeszcze za wcześnie — zbyt młodzi, — Rozpatrzmy się, czekajmy, nic to nie zaszkodzi, Poznajmy z sobą państwo młodych, będziem zważać; Nie można szczęścia drugich tak na traf narażać. Ostrzegam tylko wcześnie: niech brat Tadeusza Nie namawia, kochać się w Zosi nie przymusza; Bo serce nie jest sługa, nie zna co to pany, I nie da się przemocą okuwać w kajdany».
Już mieli zacząć bitwę, lecz Sędzia przeszkodził; Próżno było bronić się, nowy wróg nadchodził: Postrzeżono w olszynie blask, wystrzał rusznicy! Most na rzece zahuczał tętentem konnicy I «Hejże na Soplicę!» tysiąc głosów wrzasło. Wzdrygnął się Sędzia: poznał Gerwazego hasło; «Nic to — zawołał Hrabia — będzie tu nas więcéj, Poddaj się Sędzio, to są moi sprzymierzeńcy».
Wnet Gerwazy (to on był) przez tłum się przecisnął Na środek izby, wkoło Scyzorykiem błysnął; Potem w dół chyląc ostrze na znak powitania Przed Maćkiem, rzekł: «Rózeczce Scyzoryk się kłania. Bracia szlachta, Dobrzyńscy! Ja nie będę radził Nic a nic; powiem tylko, po com was zgromadził: A co robić, jak robić, decydujcie sami. Wiecie, słuch dawno chodzi między zaściankami, Że się na wielkie rzeczy zanosi na świecie; Ksiądz Robak o tym gadał: wszakże wszyscy wiecie?» «Wiemy!» krzyknęli — «Dobrze. Owoż mądrej głowie — Ciągnął mówca, spojrzawszy bystro — dość dwie słowie. Nieprawdaż?» «Prawda» rzekli. «Gdy cesarz francuski — Rzekł Klucznik — stąd przyciąga, a stamtąd car ruski: Więc wojna; car z cesarzem, królowie z królami Pójdą za łby, jak zwykle między monarchami. A nam czy siedzieć cicho? Gdy wielki wielkiego Będzie dusić: my duśmy mniejszych, każdy swego. Z góry i z dołu, wielcy wielkich, małych mali, Jak zaczniem ciąć, tak całe szelmostwo się zwali, I tak zakwitnie szczęście i Rzeczpospolita. Nieprawdaż?» «Prawda — rzekli — jakby z książki czyta». «Prawda — powtórzył Chrzciciel — krop a krop i kwita». «Ja zawsze gotów golić» ozwał się Brzytewka; «Tylko zgódźcie się — prosił uprzejmie Konewka — Chrzcicielu i Macieju, pod czyją iść wodzą?» Ale mu przerwał Buchman: «Niech się głupi godzą, Dyskusyje publicznej sprawie nie zaszkodzą. Proszę milczeć, słuchamy, sprawa na tym zyska; Pan Klucznik ją z nowego zważa stanowiska».
Było to osobliwsze szczęście dla Sopliców, Że Hrabia, mając lepsze konie od szlachciców I chcąc spotkać się pierwszy, zostawił ich w tyle I biegł przed resztą jazdy, przynajmniej o milę, Ze swym dżokejstwem, które posłuszne i karne, Stanowiło niejako wojsko regularne; Gdy inna szlachta była, zwyczajem powstania, Burzliwa i niezmiernie skora do wieszania.