text
stringlengths
5
3.88k
Tu już krzyknęli: »Dosyć! Trzeba raz rzecz skończyć, Bóg nas czy diabeł złączył, trzeba się rozłączyć; Dwóch nas jak dwóch słońc pono zanadto na świecie!« A więc do szerpentynek i stają na mecie. Oba szanowni ludzie; co ich szlachta godzą, To oni na się jeszcze zapalczywiej godzą. Zmienili broń: od szabel szło na pistolety; Stają, krzyczym, że nadto przybliżyli mety; Oni na złość, przysięgli przez niedźwiedzią skórę Strzelać się: śmierć niechybna! prawie rura w rurę. Oba tęgo strzelali — »Sekunduj, Hreczecha!« »Zgoda — rzekłem — niech zaraz dół wykopie klecha: Bo taki spór nie może skończyć się na niczym; Lecz bijcie się szlacheckim trybem, nie rzeźniczym. Dosyć już mety zbliżać, widzę, żeście zuchy; Chcecie strzelać się, rury oparłszy na brzuchy? Ja nie pozwolę. Zgoda, że na pistolety; Lecz strzelać się nie z dalszej ani z bliższej mety, Jak przez skórę niedźwiedzią. Ja rękami memi Jako sekundant skórę rozciągnę na ziemi, I ja sam was ustawię: Waść po jednej stronie Stanie na końcu pyska, a Waść na ogonie«. »Zgoda!« — wrzaśli; czas? — jutro; miejsce? — karczma Usza. Rozjechali się. Ja zaś do Wirgilijusza…»
Wewnątrz samego domu, w stajni i wozowni, Pełno znajdziesz rynsztunków, jak w starej zbrojowni. Pod dachem wiszą cztery ogromne szyszaki, Ozdoby czół marsowych: dziś Wenery ptaki, Gołębie, w nich gruchając karmią swe pisklęta. W stajni kolczuga wielka nad żłobem rozpięta I pierścieniasty pancerz służą za drabinę, W którą chłopiec zarzuca źrebcom dzięcielinę. W kuchni kilka rapierów kucharka bezbożna Odhartowała, kładąc je w piec zamiast rożna; Buńczukiem, łupem z Wiednia, otrzepywa żarna: Słowem, wygnała Marsa Ceres gospodarna I panuje z Pomoną, Florą i Wertumnem Nad Dobrzyńskiego domem, stodołą i gumnem. Ale dziś muszą znowu ustąpić boginie: Mars powraca.
Zyzem w oczy Hrabiemu spojrzał Podkomorzy: «Bez waścinej pomocy ukarać potrafię Zuchwałego szlachetkę; a waść, mości grafie, Przed dekretem ten zamek za wcześnie przywłaszczasz: Nie wać tu jesteś panem, nie wać nas ugaszczasz. Siedź cicho, jakeś siedział; jeśli siwej głowy Nie czcisz, to szanuj pierwszy urząd powiatowy».
On to pod Hohenlinden, gdy Ryszpans jenerał Na pół pobity już się do odwrotu zbierał, Nie wiedząc, że Kniaziewicz ciągnie ku odsieczy, On to Jacek, zwan Robak, wśród grotów i mieczy Przeniósł od Kniaziewicza listy Ryszpansowi Donoszące, że nasi biorą tył wrogowi. On potem w Hiszpaniji, gdy nasze ułany Zdobyły Samosiery grzbiet oszańcowany, Obok Kozietulskiego był ranny dwa razy! Następnie, jak wysłaniec, z tajnymi rozkazy Biegał po różnych stronach ducha ludzi badać, Towarzystwa tajemne wiązać i zakładać; Na koniec w Soplicowie, w swym ojczystym gnieździe, Gdy gotował powstanie zginął na zajeździe. Właśnie o jego śmierci nadeszła wiadomość Do Warszawy w tę chwilę, gdy cesarz jegomość Raczył mu dać za dawne czyny bohaterskie Legiji honorowej znaki kawalerskie.
Telimena przerwała: «Jeśli brat tak myśli, Tym lepiej, więc go jako wojażera wyślij».
Mistrz coraz takty nagli i tony natęża; A wtem puścił fałszywy akord jak syk węża, Jak zgrzyt żelaza po szkle: przejął wszystkich dreszczem I wesołość pomięszał przeczuciem złowieszczem. Zasmuceni, strwożeni, słuchacze zwątpili, Czy instrument niestrojny? czy się muzyk myli? Nie zmylił się mistrz taki! On umyślnie trąca Wciąż tę zdradziecką strunę, melodyję zmąca, Coraz głośniej targając akord rozdąsany, Przeciwko zgodzie tonów skonfederowany: Aż Klucznik pojął mistrza, zakrył ręką lica I krzyknął: «Znam! znam głos ten! to jest *Targowica*!» I wnet pękła ze świstem struna złowróżąca; Muzyk bieży do prymów, urywa takt, zmaca, Porzuca prymy, bieży z drążkami do basów, Słychać tysiące coraz głośniejszych hałasów; Takt marszu, wojna, atak, szturm; słychać wystrzały, Jęk dzieci, płacze matek. — Tak mistrz doskonały Wydał okropność szturmu, że wieśniaczki drżały, Przypominając sobie ze łzami boleści *Rzeź Pragi*, którą znały z pieśni i z powieści, Rade, że mistrz na koniec strunami wszystkiemi Zagrzmiał, i głosy zdusił, jakby wbił do ziemi.
W najweselszym zebraniu, niech się kilku gniewa, Zaraz się ich ponurość na resztę rozlewa: Strzelcy dawniej milczeli; druga stołu strona Umilkła, Tadeusza żółcią zarażona.
I znowu cichość w dole. Dzięcioł na jedlinie Stuka z lekka i dalej odlatuje, ginie, Schował się, ale dziobem nie przestaje pukać, Jak dziecko, gdy schowane woła, by go szukać. Bliżej siedzi wiewiórka, orzech w łapkach trzyma, Gryzie go; zawiesiła kitkę nad oczyma, Jak pióro nad szyszakiem u kirasyjera: Chociaż tak osłoniona, dokoła spoziera, Dostrzegłszy gościa, skacze gajów tanecznica Z drzew na drzewa, miga się jako błyskawica; Na koniec w niewidzialny otwór pnia przepada, Jak wracająca w drzewo rodzime dryjada. Znowu cicho.
Ten ciemny gest pojęli słuchacze i stali, Patrząc z dziwem na siebie, wzajem się badali I posępne milczenie trwało minut kilka. Aż Ryków rzekł: «Nosił wilk, ponieśli i wilka!» «Requiescat in pace!» dodał Podkomorzy; «Już ci — zakończył Sędzia — był w tym palec Boży! Lecz ja tej krwi nie winien, jam o tym nie wiedział».
Wojski, rzuciwszy łopatkę, Znudzony ciszą, idzie pomiędzy czeladkę; Woli w kuchennej słuchać ochmistrzyni krzyków, Gróźb i razów kucharza, hałasu kuchcików: Aż go powoli wprawił w przyjemne marzenie, Ruch jednostajny rożnów kręcących pieczenie.
Sędzia otworzył puzderko zamczyste, W którym rzędami flaszek białe sterczą głowy; Wybiera z nich największy kufel kryształowy (Dostał go Sędzia w darze od księdza Robaka): Wódka to gdańska, napój miły dla Polaka. «Niech żyje — krzyknął Sędzia w górę wznosząc flaszę — Miasto Gdańsk, niegdyś nasze, będzie znowu nasze!» I lał srebrzysty likwor w kolej, aż na końcu Zaczęło złoto kapać i błyskać na słońcu.
Pan Hrabia zachwycony tak cudnym widokiem Stał cicho. Słysząc tętent towarzyszów w dali, Ręką dał znak, ażeby wstrzymać konie; stali. On patrzył z wyciągniętą szyją, jak dziobaty Żuraw z dala od stada gdy odprawia czaty, Stojąc na jednej nodze, z czujnymi oczyma, I by nie zasnąć, kamień w drugiej nodze trzyma.
Córka Stolnika ze swym mężem wojewodą, Gdzieś w Sybir wywieziona, tam umarła młodo; Zostawiła tę w kraju córkę, małą Zosię; Kazałem ją hodować…
Wtem szmer powstał za drzwiami; razem głosów wiele Zawołało: «Niech żyje Kurek na kościele!» Ciżba tłoczy się w salę, a Maciej na czele. Sędzia gościa za rękę do stołu prowadził I wysoko pomiędzy wodzami posadził, Mówiąc: «Panie Macieju, niedobry sąsiedzie, Przyjeżdżasz bardzo późno, prawie po obiedzie». «Jem wcześnie — rzekł Dobrzyński — ja tu nie dla jadła Przybyłem, tylko że mnie ciekawość napadła, Obejrzeć z bliska naszą armią narodową. Wieleby gadać — jest to ani to, ni owo! Szlachta mnie obaczyła i gwałtem tu wiedzie, A Waszeć za stół sadzasz — dziękuję, sąsiedzie». To wyrzekłszy, przewrócił talerz dnem do góry, Na znak że jeść nie będzie, i milczał ponury.
A tymczasem się szlachta do Hrabiego kupi Idą w karczmę. Gerwazy wspomniał dawne czasy: Kazał sobie trzy podać od kontuszów pasy, Na nich ze sklepu karczmy beczki wydobywa Trzy: jedną miodu, drugą wódki, trzecią piwa. Wyjął goździe, wnet z szumem trysnęły trzy strugi, Jeden biały jak srebro, krwawnikowy drugi, Trzeci żółty; troistą grają w górze tęczą, A spadając w sto kubków, we sto szklanek brzęczą. Wre szlachta. Tamci piją, ci Hrabiemu życzą Lat setnych, wszyscy: «Hejże na Soplicę!» krzyczą.
U bliskiej brzeziny Było wielkie mrowisko. Owad gospodarny Snuł się wkoło po trawie, ruchawy i czarny. Nie wiedzieć, czy z potrzeby czy z upodobania, Lubił szczególnie zwiedzać *Świątynię dumania*; Od stołecznego wzgórka aż po źródła brzegi Wydeptał drogę, którą wiódł swoje szeregi. Nieszczęściem, Telimena siedziała śród drożki: Mrówki, znęcone blaskiem bieluchnej pończoszki, Wbiegły, gęsto zaczęły łaskotać i kąsać, Telimena musiała uciekać, otrząsać, Na koniec na murawie siąść i owad łowić.
Ale Jacek z poduszek na łoże upadłszy, Zwrócił się ku Sędziemu, a był coraz bladszy, I niespokojnie pytał o księdza plebana, I wołał na Klucznika: «Zaklinam waćpana Abyś został. Wnet skończę. Ledwie mam dość mocy Zakończyć — Panie Klucznik, ja umrę tej nocy!»
Był on prostak, lecz umiał czuć wdzięk przyrodzenia, I patrząc w las ojczysty, rzekł pełen natchnienia: «Widziałem w botanicznym wileńskim ogrodzie, Owe sławione drzewa rosnące na wschodzie I na południu, w owej pięknej włoskiej ziemi; Któreż równać się może z drzewami naszemi? Czy aloes z długimi jak konduktor pałki? Czy cytryna, karlica z złocistymi gałki, Z liściem lakierowanym, krótka i pękata, Jako kobieta mała, brzydka, lecz bogata? Czy zachwalony cyprys długi, cienki, chudy, Co zdaje się być drzewem nie smutku, lecz nudy? Mówią, że bardzo smutnie wygląda na grobie; Jest to jak lokaj Niemiec we dworskiej żałobie, Nieśmiejący rąk podnieść ani głowy skrzywić, Aby się etykiecie niczym nie sprzeciwić.
To mówiąc, na pierścionek z czułością spozierał I odwróconą ręką łzy z oczu ocierał. «Bracie — kończył — co myślisz? zrobim zaręczyny? On kocha, a mam słowo ciotki i dziewczyny».
A niech się mąż pani nie trwoży, Iż oddanie ziem państwo tak bardzo zuboży: Nie da Bóg, abym rączki córy dygnitarskiej Widział umozolone w pracy gospodarskiej. Jest na to sposób. W zamku wiem ja pewną skrzynię, W której jest Horeszkowskie stołowe naczynie, Przy tym różne sygnety, kanaki, manele, Kity bogate, rzędy, cudne karabele. Skarbczyk Stolnika, w ziemi skryty od grabieży, Pani Zofii jako dziedziczce należy; Pilnowałem go w zamku jako oka w głowie, Od Moskalów i od was, państwo Soplicowie. Mam także spory worek mych własnych talarów, Uzbieranych z wysługi, tudzież z pańskich darów. Myśliłem, gdy nam zamek wróconym zostanie, Obrócić grosz na murów wyreperowanie; Nowemu gospodarstwu dziś zda się w potrzebie; — A więc, panie Soplico, wnoszę się do ciebie, Będę żył u mej pani na łaskawym chlebie I kołysząc Horeszków pokolenie trzecie, Wprawiać do Scyzoryka pani mojej dziecię, Jeśli syn — a syn będzie: bo wojny nadchodzą, A w czasie wojny zawżdy synowie się rodzą».
Telimena kończyła: «Byłam jej piastunką, Jestem krewną, jedyną Zosi opiekunką. Nikt oprócz mnie nie będzie myślił o jej szczęściu». «A jeśli ona szczęście znajdzie w tym zamęściu? — Rzekł Sędzia wzrok podnosząc. — Jeśli Tadeuszka Podoba?» — «Czy podoba? to na wierzbie gruszka! Podoba, nie podoba: a to mi rzecz ważna! Zosia nie będzie, prawda, partyja posażna; Ale też nie jest z lada wsi, lada szlachcianka, Idzie z jaśnie wielmożnych, jest wojewodzianka, Rodzi się z Horeszkówny; małżonka dostanie! Staraliśmy się tyle o jej wychowanie! Chybaby tu zdziczała». Sędzia pilnie słuchał, Patrząc w oczy; zdało się, że się udobruchał, Bo rzekł dosyć wesoło: «No, to i cóż robić! Bóg widzi, szczerze chciałem interesu dobić; Tylko bez gniewu. Jeśli aśćka się nie zgodzi, Aśćka ma prawo; smutno: gniewać się nie godzi. Radziłem, bo brat kazał; nikt tu nie przymusza. Gdy aśćka rekuzuje pana Tadeusza, Odpisuję Jackowi, że nie z mojej winy Nie dojdą Tadeusza z Zosią zaręczyny. Teraz sam będę radzić. Pono z Podkomorzym Zagaimy swatowstwo i resztę ułożym».
Ksiądz wpadł w powóz stojący u proga, Tnie biczem konie, łechce lejcami po bokach; Furknęła kałamaszka, ginie w mgły obłokach; Tylko kiedy niekiedy kaptur mnicha bury Wznosi się nad tumany jako sęp nad chmury.
Z kolei Bartek poseł rzecz swą wyprowadzał. Ten, że często na strugach do Królewca chadzał, Nazwany był Prusakiem od swych spółrodaków: Przez żart, bo nienawidził okropnie Prusaków, Choć lubił o nich gadać. Człek podeszły w lata, W podróżach swych dalekich wiele zwiedził świata; Gazet pilny czytelnik, polityki świadom, W niebytność Maćka zwykle przewodził obradom. Ten tak rzecz kończył:
Wezwano pokojowę i służącą dziewkę, W naczynie srebrne wody wylano konewkę. Zosia, jak wróbel w piasku, trzepioce się, myje Z pomocą sługi ręce, oblicze i szyję. Telimena otwiera petersburskie składy, Dobywa flaszki perfum, słoiki pomady, Pokrapia Zosię wkoło wyborną perfumą, (Woń napełniła izbę) włos namaszcza gumą. Zosia kładnie pończoszki białe, ażurowe, I trzewiki warszawskie białe, atłasowe. Tymczasem pokojowa sznurowała stanik, Potem rzuciła na gors pannie pudermanik; Zaczęto przypieczone zbierać papiloty, Pukle, że nazbyt krótkie, uwito w dwa sploty, Zostawując na czole i skroniach włos gładki; Pokojowa zaś świeżo zebrane bławatki Uwiązawszy w plecionkę daje Telimenie, Ta ją do głowy Zosi przyszpila uczenie, Z prawej strony na lewo: kwiat od bladych włosów Odbijał bardzo pięknie, jak od zboża kłosów! Zdjęto puderman, całe ubranie gotowe. Zosia białą sukienkę wrzuciła przez głowę, Chusteczkę batystową białą w ręku zwija, I tak cała wygląda biała jak lilija.
W istocie był to piękny pan: słusznej urody, Twarz miał pociągłą, blade lecz świeże jagody, Oczy modre, łagodne, włos długi, białawy; Na włosach listki ziela i kosmyki trawy, Które Hrabia oberwał pełznąc przez zagony, Zieleniły się jako wieniec rozpleciony.
Wojski odszedł, a starcy zaczerpnąwszy miodu, Zadumani zwrócili oczy w głąb ogrodu, Gdzie ów dorodny ułan rozmawiał z panienką. Właśnie ułan ująwszy jej dłoń lewą ręką, (Prawą miał na temlaku, widać, że był ranny) Z takimi odezwał się słowami do panny:
O dwa tysiące kroków zamek stał za domem, Okazały budową, poważny ogromem, Dziedzictwo starożytnej rodziny Horeszków; Dziedzic zginął był w czasie krajowych zamieszków. Dobra całe zniszczone sekwestrami rządu, Bezładnością opieki, wyrokami sądu, W cząstce spadły dalekim krewnym po kądzieli, A resztę rozdzielono między wierzycieli. Zamku żaden wziąć nie chciał, bo w szlacheckim stanie Trudno było wyłożyć koszt na utrzymanie; Lecz Hrabia, sąsiad bliski, gdy wyszedł z opieki, Panicz bogaty, krewny Horeszków daleki, Przyjechawszy z wojażu upodobał mury, Tłumacząc, że gotyckiej są architektury; Choć Sędzia z dokumentów przekonywał o tem, Że architekt był majstrem z Wilna, nie zaś Gotem. Dość, że Hrabia chciał zamku. Właśnie i Sędziemu Przyszła nagle taż chętka, nie wiadomo czemu. Zaczęli proces w ziemstwie, potem w głównym sądzie, W senacie, znowu w ziemstwie i guberskim rządzie; Wreszcie, po wielu kosztach i ukazach licznych, Sprawa wróciła znowu do sądów granicznych.
A ksiądz zaczął swą dawną z Horeszką zażyłość Opowiadać i swoją z jego córką miłość, I swe z tego powodu z Stolnikiem zatargi. Lecz mówił nieporządnie, często mieszał skargi I żale we swą spowiedź, często rzecz przecinał, Jak gdyby już ją kończył, i znowu zaczynał.
Właśnie już noc schodziła i przez niebo mleczne, Różowe, biegą pierwsze promyki słoneczne. Wpadły przez szyby jako strzały brylantowe, Odbiły się na łożu o chorego głowę I ubrały mu złotem oblicze i skronie, Że błyszczał jako święty w ognistej koronie.
Słychać rżenie koni I gwar myśliwców; już są pod bramą: to oni! Wziąwszy Zosię pod rękę pobiegła do sali. Myśliwi na pokoje jeszcze nie wchadzali; Musieli po komnatach odmieniać swą odzież, Nie chcąc wniść do dam w kurtkach. Pierwsza wpadła młodzież, Pan Tadeusz i Hrabia, co żywo przebrani.
Lecz Telimena z dzikiej młodzieńca postawy Zgadując rozpacz, widząc że pobiegł nad stawy, Chociaż ku niemu takim słusznym gniewem pała, Przelękła się; w istocie dobre serce miała. Żal jej było, że inną śmiał Tadeusz lubić, Chciała go skarać, ale nie myśliła zgubić. Więc puściła się za nim, wznosząc ręce obie, Krzycząc: «Stój! głupstwo! kochaj czy nie! żeń się sobie Czy jedź! tylko stój!» Ale on już szybkim biegiem Wyprzedził ją daleko; już stanął nad brzegiem.
«Ach! wy nie pamiętacie tego Państwo młodzi! Jak wśród naszej burzliwej szlachty samowładnej, Zbrojnej, nie trzeba było policyi żadnej: Dopóki wiara kwitła, szanowano prawa, Była wolność z porządkiem i z dostatkiem sława! W innych krajach, jak słyszę, trzyma urząd drabów, Policyjantów różnych, żandarmów, konstabów: Ale jeśli miecz tylko bezpieczeństwa strzeże, Żeby w tych krajach była wolność — nie uwierzę».
A dawniej był obronny! Pełno wszędzie śladów, Że wielkich i że częstych doznawał napadów. Pod bramą dotąd w trawie, jak dziecięca głowa, Wielka leżała kula żelazna działowa Od czasów szwedzkich; niegdyś skrzydło wrót otwarte Bywało o tę kulę jak o głaz oparte. Na dziedzińcu, spomiędzy piołunu i chwastu, Wznoszą się stare szczęty krzyżów kilkunastu Na ziemi nieświęconej: znać, że tu chowano Poległych śmiercią nagłą i niespodziewaną. Kto by uważał z bliska lamus, spichrz i chatę, Ujrzy ściany od ziemi do szczytu pstrokate Niby rojem owadów czarnych: w każdej plamie Siedzi we środku kula jak trzmiel w ziemnej jamie.
Pan Tadeusz, choć młodzik, ale prawem gościa Wysoko siadł przy damach obok jegomościa; Między nim i stryjaszkiem jedno pozostało Puste miejsce, jak gdyby na kogoś czekało. Stryj nieraz na to miejsce i na drzwi poglądał, Jakby czyjegoś przyjścia był pewny i żądał. I Tadeusz wzrok stryja ku drzwiom odprowadzał, I z nim na miejscu pustym oczy swe osadzał. Dziwna rzecz! miejsca wkoło są siedzeniem dziewic, Na które mógłby spojrzeć bez wstydu królewic, Wszystkie zacnie zrodzone, każda młoda, ładna: Tadeusz tam pogląda, gdzie nie siedzi żadna. To miejsce jest zagadką; młodź lubi zagadki; Roztargniony, do swojej nadobnej sąsiadki Ledwo słów kilka wyrzekł, do Podkomorzanki; Nie zmienia jej talerzów, nie nalewa szklanki, I panien nie zabawia przez rozmowy grzeczne, Z których by wychowanie poznano stołeczne; To jedno puste miejsce nęci go i mami, Już nie puste, bo on je napełnił myślami. Po tym miejscu biegało domysłów tysiące, Jako po deszczu żabki na samotnej łące; Śród nich jedna króluje postać, jak w pogodę Lilia jezior skroń białą wznosząca nad wodę.
Zerwał się i widzenie zaraz uleciało Przestraszone łoskotem; czekał, nie wracało! Tylko usłyszał znowu trzykrotne stukanie I słowa: «Niech pan wstaje, czas na polowanie. Pan zaspał». Skoczył z łóżka i obu rękami Pchnął okienicę, że aż trzasła zawiasami I rozwarłszy się w obie uderzyła ściany; Wyskoczył, patrzył wkoło zdumiony, zmieszany, Nic nie widział, nie dostrzegł niczyjego śladu. Niedaleko od okna był parkan od sadu, Na nim chmielowe liście i kwieciste wieńce Chwiały się; czy je lekkie potrąciły ręce? Czy wiatr ruszył? Tadeusz długo patrzył na nie, Nie śmiał iść w ogród; tylko wsparł się na parkanie, Oczy podniósł i z palcem do ust przyciśnionym Kazał sam sobie milczeć, by słowem kwapionem Nie rozerwał milczenia; potem w czoło stukał, Niby do wspomnień dawnych uśpionych w nim pukał, Na koniec, gryząc palce, do krwi się zadrasnął I na cały głos: «Dobrze, dobrze mi tak!» wrzasnął.
Już na dziedzińcu słychać myśliwskie okrzyki; Wyprowadzają konie, zajeżdżają bryki, Ledwie dziedziniec taką gromadę ogarnie, Odezwały się trąby, otworzono psiarnie; Zgraja chartów, wypadłszy, wesoło skowycze; Widząc rumaki szczwaczów, dojeżdżaczów smycze, Psy jak szalone cwałem śmigają po dworze, Potem biegną i kładą szyje na obroże: Wszystko to bardzo dobre polowanie wróży; Nareszcie Podkomorzy dał rozkaz podróży.
Pan Wojski z Tadeuszem idą pod las drogą, I jeszcze się do woli nagadać nie mogą.
Na obelgę śmiertelną dla uszu szlachcica, I której żaden nigdy nie słyszał Soplica, Zadrżał Tadeusz, twarz mu pobladła jak trupia, Tupnąwszy nogą, usta ścisnąwszy, rzekł: «Głupia!»
Telimena nie mogła pojąć, co to znaczy; Ruszywszy ramionami, myśliła: dziwaczy! Wreszcie nowym zalotom Hrabiego dość rada, Zwróciła się do swego drugiego sąsiada.
Żeby już raz otwarcie był mnie zrekuzował!… Bo znał nasze uczucia… Gdyby nie przyjmował Mych odwiedzin: to kto wie? może bym odjechał, Pogniewał się, połajał, w końcu go zaniechał; Ale on, chytrze dumny, wpadł na koncept nowy: Udawał, że mu nawet nie przyszło do głowy, Żeby ja mógł się starać o związek takowy! A byłem mu potrzebnym: miałem zachowanie U szlachty i lubili mnie wszyscy ziemianie: Więc on niby miłości mojej nie dostrzegał, Przyjmował mnie jak dawniej, a nawet nalegał Abym częściej przyjeżdżał; a ilekroć sami Byliśmy, widząc oczy me przyćmione łzami I pierś zbyt pełną i już wybuchnąć gotową, Chytry starzec, wnet wrzucił obojętne słowo O procesach, sejmikach, łowach…
Na te słowa pan Hrabia ustąpił z krużganku; Ale nim odszedł, spojrzał przez otwór strzelnicy, I widząc świateł mnóstwo w domostwie Soplicy: «Iluminujcie! — krzyknął — jutro o tej porze Będzie jasno w tym zamku, ciemno w waszym dworze!»
Dano trzecią potrawę. Wtem pan Podkomorzy, Wlawszy kropelkę wina w szklankę panny Róży, A młodszej przysunąwszy z talerzem ogórki, Rzekł: «Muszę ja wam służyć, moje panny córki, Choć stary i niezgrabny». Zatem się rzuciło Kilku młodych od stołu i pannom służyło. Sędzia, z boku rzuciwszy wzrok na Tadeusza I poprawiwszy nieco wylotów kontusza, Nalał węgrzyna i rzekł: «Dziś, nowym zwyczajem, My na naukę młodzież do stolicy dajem; I nie przeczym, że nasi synowie i wnuki Mają od starych więcej książkowej nauki; Ale co dzień postrzegam, jak młodź cierpi na tem, Że nie ma szkół uczących żyć z ludźmi i światem. Dawniej na dwory pańskie jachał szlachcic młody; Ja sam lat dziesięć byłem dworskim Wojewody, Ojca Podkomorzego, mościwego pana (Mówiąc, Podkomorzemu ścisnął za kolana); On mnie radą do usług publicznych sposobił, Z opieki nie wypuścił, aż człowiekiem zrobił. W mym domu wiecznie będzie jego pamięć droga, Co dzień za duszę jego proszę Pana Boga. Jeślim tyle na jego nie korzystał dworze Jak drudzy, i wróciwszy w domu ziemię orzę, Gdy inni, więcej godni Wojewody względów, Doszli potem najwyższych krajowych urzędów, Przynajmniej tom skorzystał, że mi w moim domu Nikt nigdy nie zarzuci, bym uchybił komu W uczciwości, w grzeczności; a powiem to śmiało, Grzeczność nie jest nauką łatwą ani małą. Niełatwą, bo nie na tym kończy się, jak nogą Zręcznie wierzgnąć, z uśmiechem witać lada kogo; Bo taka grzeczność modna, zda mi się kupiecka, Ale nie staropolska, ani też szlachecka. Grzeczność wszystkim należy, lecz każdemu inna; Bo nie jest bez grzeczności i miłość dziecinna, I wzgląd męża dla żony przy ludziach, i pana Dla sług swoich, a w każdej jest pewna odmiana. Trzeba się długo uczyć, ażeby nie zbłądzić I każdemu powinną uczciwość wyrządzić. I starzy się uczyli; u panów rozmowa, Była to historyja żyjąca krajowa, A między szlachtą dzieje domowe powiatu. Dawano przez to poznać szlachcicowi bratu, Że wszyscy o nim wiedzą, lekce go nie ważą; Więc szlachcic obyczaje swe trzymał pod strażą. Dziś człowieka nie pytaj: co zacz? kto go rodzi? Z kim on żył? co porabiał? Każdy gdzie chce wchodzi, Byle nie szpieg rządowy i byle nie w nędzy. Jak ów Wespazyjanus nie wąchał pieniędzy I nie chciał wiedzieć, skąd są, z jakich rąk i krajów, Tak nie chcą znać człowieka rodu, obyczajów! Dość, że ważny i że się stempel na nim widzi, Więc szanują przyjaciół jak pieniądze Żydzi».
Więcej nie było mowy o Płucie Majorze; Nazajutrz daremnie go szukano we dworze, Daremnie wyznaczano za trupa nagrodę: Major zginął bez śladu, jak gdyby wpadł w wodę. Co się z nim stało, różnie powiadano o tem, Lecz nikt pewnie nie wiedział ni wtenczas, ni potem. Daremnie pytaniami Klucznika dręczono; Nic nie wyrzekł, prócz tych słów: pro publico bono. Wojski był w tajemnicy, lecz słowem ujęty Honorowym, staruszek milczał jak zaklęty.
Tadeusz, na którego niespodzianie spadał Grom taki, wstał zmieszany, chwilę nic nie gadał, Lecz patrzał na rywala coraz straszniej, srożej… Wtem, wielkim szczęściem, dwakroć kichnął Podkomorzy «Wiwat!» krzyknęli wszyscy; on się wszystkim skłonił I z wolna w tabakierę palcami zadzwonił. Tabakiera ze złota, z brylantów oprawa, A w środku jej był portret króla Stanisława. Ojcu Podkomorzego sam król ją darował, Po ojcu Podkomorzy godnie ją piastował; Gdy w nią dzwonił, znak dawał, że miał głos zabierać. Umilkli wszyscy i ust nie śmieli otwierać. On rzekł: «Wielmożni szlachta bracia dobrodzieje, Forum myśliwskim tylko są łąki i knieje; Więc ja w domu podobnych spraw nie decyduję, I posiedzenie nasze na jutro solwuję, I dalszych replik stronom dzisiaj nie dozwolę. Woźny! odwołaj sprawę, na jutro na pole. Jutro i Hrabia z całym myślistwem tu zjedzie, I waszeć z nami ruszysz, Sędzio mój sąsiedzie, I pani Telimena, i panny, i panie, Słowem, zrobim na urząd wielkie polowanie; I Wojski towarzystwa nam też nie odmówi». To mówiąc, tabakierę podawał starcowi.
Tylko jeden Konewka, któremu w powiecie Nie znajdziesz równie mocnej głowy przy bankiecie, Konewka, co mógł wypić lipcu dwa antały Nim mu splątał się język i nogi zachwiały: Ten, choć długo ucztował i usnął głęboko, Dawał przecie znak życia. Przemknął jedno oko I widzi… istne zmory! Dwie okropne twarze Tuż nad sobą, a każda ma wąsów po parze, Dyszą nad nim, ust jego tykają wąsami, I czworgiem rąk wokoło wiją jak skrzydłami. Zląkł się, chciał przeżegnać się: darmo rękę chwyta, Ręka prawa jak gdyby do boku przybita; Ruszył lewą: niestety! czuje, że go duchy Spowiły ciasno jako niemowlę w pieluchy. Zląkł się jeszcze okropniej, wnet oko zawiera, Leży nie dysząc, stygnie, ledwie nie umiera!
Wszyscy odgadli, że to wjazd księdza kwestarza. Więc pan Sędzia, powinność znając gospodarza, Stał w progu witać gościa. Ksiądz na pierwszej bryce Jechał, kapturem na wpół zasłoniwszy lice, Ale go wnet poznano: bo gdy więźniów minął, Zwrócił się ku nim twarzą, palcem na znak skinął. I drugiej bryki furman równie był poznany: Stary Maciek-Rózeczka, za chłopa przebrany. Szlachta zaczęła krzyczeć, skoro się pokazał, On rzekł: «Głupi!» … i ręką milczenie nakazał. Na trzecim wozie Prusak w kubraku wytartym, A pan Zan z Mickiewiczem jechali na czwartym.
Nad murawą czerwone połyskają buty, Bije blask z karabeli, świeci się pas suty, A on stąpa powoli, niby od niechcenia: Ale z każdego kroku, z każdego ruszenia, Można tancerza czucia i myśli wyczytać. Oto stanął, jak gdyby chciał swą damę pytać, Pochyla ku niej głowę, chce szepnąć do ucha; Dama głowę odwraca, wstydzi się, nie słucha; On zdjął konfederatkę, kłania się pokornie, Dama raczyła spójrzeć, lecz milczy upornie; On krok zwalnia, oczyma jej spojrzenia śledzi, I zaśmiał się na koniec; rad z jej odpowiedzi Stąpa prędzej, pogląda na rywalów z góry, I swą konfederatkę z czaplinymi pióry To na czole zawiesza, to nad czołem wstrząsa, Aż włożył ją na bakier i pokręcił wąsa. Idzie; wszyscy zazdroszczą, biegą w jego ślady, On by rad ze swą damą wymknąć się z gromady: Czasem staje na miejscu, rękę grzecznie wznosi I żeby mimo przeszli, pokornie ich prosi; Czasem zamyśla zręcznie na bok się uchylić, Odmienia drogę, rad by towarzyszów zmylić, Lecz go szybkimi kroki ścigają natręty, I zewsząd obwijają tanecznymi skręty; Więc gniewa się, prawicę na rękojeść składa, Jakby rzekł: «Nie dbam o was, zazdrośnikom biada!» Zwraca się z dumą w czole i z wyzwaniem w oku, Prosto w tłum; tłum tancerzy nie śmie dostać w kroku, Ustępują mu z drogi, — i zmieniwszy szyki, Puszczają się znów za nim. —
Stała w ogrodzie, prawie pod samym parkanem, O który się opierał Ryków swym trójgranem, Wielka stara sernica, budowana w kratki Z belek na krzyż wiązanych, podobna do klatki. W niej świeciły się białych serów mnogie kopy; Wkoło zaś wahały się suszące się snopy Szałwi, benedykty, kardy, macierzanki: Cała zielna domowa apteka Wojszczanki. Sernica w górze miała wszerz sążni półczwarta, A u dołu na jednym wielkim słupie wsparta Niby gniazdo bocianie. Stary słup dębowy Pochylił się, bo już był wygnił do połowy, Groził upadkiem. Nieraz Sędziemu radzono, Aby zrzucił budowę wiekiem nadwątloną; Ale Sędzia powiadał, że woli poprawiać Aniżeli rozrzucać, albo też przestawiać: Odkładał budowanie do sposobnej pory, Tymczasem pod słup kazał wetknąć dwie podpory. Tak pokrzepiona ale nietrwała budowa Wyglądała za parkan nad trójkąt Rykowa.
«Stryjaszku — rzekł Tadeusz, całując mu rękę I rumieniąc się — powiem prawdę. Tę panienkę, Zosię, wychowanicę stryja, podobałem Bardzo, choć tylko parę razy ją widziałem; A mówią, że stryj dla mnie za żonę przeznacza Podkomorzankę, piękną i córkę bogacza. Teraz nie mógłbym z panną Różą się ożenić, Kiedy kocham tę Zosię; trudno serce zmienić! Nieuczciwie, żeniąc się z jedną, kochać drugą. Czas może mnie uleczy; wyjadę — na długo».
Poparł stronę Chrzciciela, Bartek zwan Brzytewka Od szabli cienkiej, tudzież Maciej, zwan Konewka Od sztućca który naszał, z gardłem tak szerokiem, Że zeń jak z konwi tuzin kulek lał potokiem. Oba krzyczeli: «Wiwat Chrzciciel z kropidełkiem!» Prusak chciał mówić, ale zgłuszono go zgiełkiem I śmiechem; «Precz — wołano — precz Prusaki tchórze! Kto tchórz, niech w bernardyńskim chowa się kapturze!»
Hrabski koń, zwrócony z drogi, Prosto kłusował polem aż pod zamku progi. Hrabia samotny wzdychał, poglądał na mury, Wyjął papier, ołówek i kreślił figury. Wtem, spojrzawszy w bok — ujrzał o dwadzieścia kroków Człowieka, który, równie miłośnik widoków, Z głową zadartą, ręce włożywszy w kieszenie, Zdawało się, że liczył oczyma kamienie. Poznał go zaraz, ale musiał kilka razy Krzyknąć, nim głos Hrabiego usłyszał Gerwazy. Szlachcic to był, służący dawnych zamku panów, Pozostały ostatni z Horeszki dworzanów; Starzec wysoki, siwy, twarz miał czerstwą, zdrową, Zmarszczkami pooraną, posępną, surową. Dawniej pomiędzy szlachtą z wesołości słynął; Ale od bitwy, w której dziedzic zamku zginął, Gerwazy się odmienił i już od lat wielu Ani był na kiermaszu, ani na weselu; Odtąd jego dowcipnych żartów nie słyszano, I uśmiechu na jego twarzy nie widziano. Zawsze nosił Horeszków liberyją dawną; Kurtę z połami żółtą, galonem oprawną, Który dziś żółty, dawniej zapewne był złoty, Wkoło szyte jedwabiem herbowe klejnoty, Półkozice: i stąd też cała okolica Półkozicem przezwała starego szlachcica. Czasem też od przysłowia, które bez ustanku Powtarzał, nazywano go także Mopanku; Czasem Szczerbcem, że całą łysinę miał w szczerbach; Lecz on zwał się Rębajło, a o jego herbach Nie wiadomo. Klucznikiem siebie tytułował, Iż ten urząd na zamku przed laty piastował. I dotąd nosił wielki pęk kluczy za pasem, Uwiązany na taśmie ze srebrnym kutasem, Choć nie miał co otwierać, bo zamku podwoje Stały otworem. Przecież, wynalazł drzwi dwoje; Sam je własnym nakładem naprawił i wstawił, I drzwi tych odmykaniem codziennie się bawił. W jednej z izb pustych, obrał mieszkanie dla siebie; Mogąc żyć u Hrabiego na łaskawym chlebie, Nie chciał, bo wszędzie tęsknił i czuł się niezdrowym, Jeżeli nie oddychał powietrzem zamkowym.
Zwycięska szlachta biega z okrzykiem wesela: Ci do beczek, ci łupy rwą z nieprzyjaciela; Jeden Robak tryumfów szlachty nie podziela. On dotąd sam nie walczył (bo bronią kanony Księdzu bić się), lecz jako człowiek doświadczony Dawał rady, plac boju z różnych stron obchodził, Wzrokiem, ręką, walczących zachęcał, przywodził. I teraz woła, aby do niego się łączyć, Uderzyć na Rykowa, zwycięstwo dokończyć. Tymczasem przez posłańca wskazał do Rykowa, Że jeżeli broń złoży, życie swe zachowa; Jeżeli zaś oddanie broni będzie zwlekać, Robak każe otoczyć resztę i wysiekać.
Tadeusz rzekł po chwili «Dobroć jegomości Dziwi mnie. Lecz cóż? Łaska stryja dobrodzieja Nie przyda się już na nic! Ach, próżna nadzieja! Bo pani Telimena nie odda mi Zosi!» «Będziem prosić» rzekł Sędzia.
Szatan dumy zaczął mi lepsze plany raić: Zemścić się krwawo, ale powód zemsty taić, Nie bywać w zamku, miłość z serca wykorzenić, Puścić w niepamięć Ewę, z inną się ożenić, A potem, potem jaką wynaleźć zaczepkę, Pomścić się…
Dalej niebieskiej *Wagi* dwie szale błyskają: Na nich Bóg w dniu stworzenia (starzy powiadają) Ważył z kolei wszystkie planety i ziemię, Nim w przepaściach powietrza osadził ich brzemię; Potem wagi złociste zawiesił na niebie: Z nich to ludzie wag i szal wzór wzięli dla siebie.
Biedna, słysząc o moim odjeździe, pobladła, Bez przytomności, ledwie że trupem nie padła, Nie mogła nic przemówić: aż się jej rzuciły Strumieniem łzy — poznałem, jak byłem jej miły!
Uciekłem z kraju!… Gdziem nie był! com nie cierpiał!…
Tymczasem goście, potraw czekający w sali, Z zadziwieniem na wielki serwis poglądali, Którego równie drogi kruszec jak robota. Jest podanie, że książę Radziwiłł-Sierota Kazał ten sprzęt na urząd w Wenecyi zrobić I wedle własnych planów po polsku ozdobić. Serwis potem zabrany czasu wojny szwedzkiéj Przeszedł, nie wiedzieć jaką drogą, w dom szlachecki; Dziś ze skarbca dobyty zajął środek stoła Ogromnym kręgiem, na kształt karetnego koła.
Plany myśliwskie Telimeny — Ogrodniczka wybiera się na wielki świat i słucha nauk opiekunki — Strzelcy wracają — Wielkie zadziwienie Tadeusza — Spotkanie się powtórne w Świątyni dumania i zgoda ułatwiona za pośrednictwem mrówek — U stołu wytacza się rzecz o łowach — Powieść Wojskiego o Rejtanie i księciu Denassów, przerwana — Zagajenie układów między stronami, także przerwane — Zjawisko z kluczem — Kłótnia — Hrabia z Gerwazym odbywają radę wojenną.
«Reverendissime — rzekł kichnąwszy Skołuba — To mi tabaka, co to idzie aż do czuba! Od czasu jak nos dźwigam (tu głasnął nos długi) Takiej nie zażywałem (tu kichnął raz drugi); Prawdziwa bernardynka, pewnie z Kowna rodem, Miasta sławnego w świecie tabaką i miodem. Byłem tam lat już…» — Robak przerwał mu: «Na zdrowie Wszystkim waszmościom, moi mościwi panowie! Co się tabaki tyczy, hem, ona pochodzi Z dalszej strony, niż myśli Skołuba dobrodziéj: Pochodzi z Jasnej Góry. Księża paulinowie Tabakę taką robią w mieście Częstochowie, Kędy jest obraz tylu cudami wsławiony, Bogarodzicy Panny, Królowej Korony Polskiej… zowią ją dotąd i Księżną Litewską — Koronęć jeszcze dotąd piastuje królewską… Lecz na Litewskim Księstwie teraz syzma siedzi!» «Z Częstochowy? — rzekł Wilbik. — Byłem tam w spowiedzi, Kiedym na odpust chodził lat temu trzydzieście. Czy to prawda, że Francuz gości teraz w mieście, Że chce kościół rozwalać i skarbiec zabierze: Bo to wszystko w Litewskim stoi Kuryjerze?» «Nieprawda — rzekł bernardyn — nie! Pan Najjaśniejszy, Napoleon, katolik jest najprzykładniejszy: Wszak go papież namaścił, żyją z sobą w zgodzie I nawracają ludzi w francuskim narodzie, Który się trochę popsuł. Prawda, z Częstochowy Oddano wiele srebra na skarb narodowy Dla ojczyzny, dla Polski; sam Pan Bóg tak każe: Skarbcem ojczyzny zawsze są Jego ołtarze. Wszakże w Warszawskim Księstwie mamy sto tysięcy Wojska polskiego, może wkrótce będzie więcéj: A któż wojsko opłaci? czy nie wy, Litwini? Wy tylko grosz dajecie do moskiewskiej skrzyni». «Kat by dał — krzyknął Wilbik — gwałtem od nas biorą». «Oj, dobrodzieju — chłopek ozwał się z pokorą, Pokłoniwszy się księdzu i skrobiąc się w głowę — Już to szlachcie, to jeszcze bieda przez połowę; Lecz nas drą jak na łyka…» «Cham! — Skołuba krzyknął — Głupi, tobieć to lepiej, tyś chłopie przywyknął, Jak węgorz do odarcia: lecz nam *urodzonym*, Nam wielmożnym, do złotych swobód wzwyczajonym! Ach, bracia! wszak to dawniej szlachcic na zagrodzie… («Tak, tak — krzyknęli wszyscy — równy wojewodzie!») Dziś nam szlachectwa przeczą, każą nam drabować Papiery, i szlachectwa papierem próbować». «Jeszcze Waszeci mniejsza — zawołał Juraha — Waszeć z pradziadów chłopów uszlachcony szlacha; Ale ja, z kniaziów! Pytać u mnie o patenta, Kiedym został szlachcicem? Sam Bóg to pamięta! Niechaj Moskal w las idzie pytać się dębiny, Kto jej dał patent rosnąć nad wszystkie krzewiny». «Kniaziu — rzekł Żagiel — świeć waść baki lada komu, Tu znajdziesz pono mitry i w niejednym domu». «Waść ma krzyż w herbie — wołał Podhajski — to skryta Aluzyja, że w rodzie bywał neofita». «Fałsz — przerwał Birbasz — Przecież ja z tatarskich hrabiów Pochodzę, a mam krzyże nad herbem Korabiów». «Poraj — krzyknął Mickiewicz — z mitrą w polu złotym, Herb książęcy, Stryjkowski gęsto pisze o tym».
Z kąta, kędy wisiał portret nieboszczyka, Ostatniego z rodziny Horeszków Stolnika, Z małych drzwiczek, ukrytych pomiędzy filary, Wysunęła się cicho postać, na kształt mary: Gerwazy; poznano go po wzroście, po licach, Po srebrzystych na żółtej kurcie Półkozicach. Stąpał jako słup prosto, niemy i surowy, Nie zdjąwszy czapki, nawet nie schyliwszy głowy; W ręku trzymał błyszczący klucz jakby puginał, Odemknął szafę i w niej coś kręcić zaczynał.
«A czy Sędzia — rzekł Major — żółtą księgę czytał?» «Co to za żółta księga?» pan Sędzia zapytał. «Księga — rzekł Major — lepsza niż wasze statuty, A w niej pisze co słowo: stryczek, Sybir, knuty; Księga ustaw wojennych, teraz w Litwie całéj Ogłoszonych: już pod stół wasze trybunały! Podług ustaw wojennych, za takową psotę, Pójdziecie już to najmniej w sybirną robotę». «Apeluję — rzekł Sędzia — do gubernatora». «Apeluj — rzekł Płut — choćby do Imperatora. Wiesz, że gdy imperator zatwierdza ukazy, Z łaski swej często karę powiększa dwa razy. Apelujcie, ja może wynajdę w potrzebie, Mospanie Sędzio, dobry kruczek i na ciebie. Wszak Jankiel, szpieg, którego już rząd dawno śledzi, Jest twoim domownikiem, w karczmie twojej siedzi. Mogę teraz was wszystkich wziąć w areszt od razu». «Mnie — rzekł Sędzia — brać w areszt? jak śmiesz bez rozkazu?» I przychodziło coraz do żywszego sporu: Gdy nowy gość zajechał na dziedziniec dworu.
Umilknął wesół, myśląc, że Hrabię ucieszył; Nie wiedział, jak boleśnie serce jego przeszył. Bo Hrabia, na strzeleckiej komnaty wspomnienie, Mimowolnie wzrok podniósł: a te łby jelenie, Te gałęziste rogi, jakby las wawrzynów Zasiany ręką ojców na wieńce dla synów, Te rzędami portretów zdobione filary, Ten w sklepieniu błyszczący herb Półkozic stary, Ozwały się doń zewsząd głosami przeszłości. Zbudził się z marzeń, wspomniał gdzie, u kogo gości: Dziedzic Horeszków, gościem śród swych własnych progów, Biesiadnikiem Sopliców, swych odwiecznych wrogów! A przy tym zawiść, którą czuł dla Tadeusza, Tym mocniej Hrabię przeciw Soplicom porusza.
Ocenił przeciwnika zręczność Maciek stary I lewą ręką włożył na nos okulary, Prawą, rękojeść Rózgi tuż przy piersiach trzyma, Cofa się, Gifrejtera ruch śledząc oczyma; Sam słania się na nogach, jakoby był pijany. Gifrejter bieży prędzej i pewny wygranej; Żeby uchodzącego tym łacniej dosiągnął, Powstał i całą prawą rękę wzdłuż wyciągnął, Popychając karabin, a tak się wysilił Pchnięciem i wagą broni, że się aż pochylił: Maciek, tam kędy bagnet wkłada się na rurę, Podstawia swą rękojeść, podbija broń w górę I wnet spuszczając Rózgę, tnie Moskala w rękę Raz, i znowu na odlew przecina mu szczękę. Tak padł Gifrejter, fechmistrz najpierwszy z Moskalów, Kawaler trzech krzyżyków i czterech medalów.
«Panie Hrabia! — Zawołał Klucznik — widzisz pan, co się wyrabia. Czy nie dosyć się jeszcze pański honor plami, Że pan jadasz i pijasz z tymi Soplicami; Trzebaż jeszcze, aby mnie, zamku urzędnika, Gerwazego Rembajłę, Horeszków Klucznika, Lżyć w domu panów moich? i panże to zniesie!» Wtem Protazy zawołał trzykroć: «Uciszcie się! Na ustęp! Ja, Protazy Baltazar Brzechalski, Dwojga imion, generał niegdyś trybunalski, Vulgo Woźny, woźnieńską obdukcyją robię I wizyją formalną, zamawiając sobie Urodzonych tu wszystkich obecnych świadectwo, I pana Asesora wzywając na śledztwo, Z powodu wielmożnego Sędziego Soplicy: O inkursyją, to jest o najazd granicy, Gwałt zamku, w którym Sędzia dotąd prawnie włada, Czego dowodem jawnym jest, że w zamku jada». «Brzechaczu! — wrzasnął Klucznik — ja cię wnet nauczę!» I dobywszy zza pasa swe żelazne klucze, Okręcił wkoło głowy, puścił z całej mocy. Pęk żelaza wyleciał jako kamień z procy, Pewnie łeb Protazemu rozbiłby na ćwierci; Szczęściem, schylił się Woźny i wydarł się śmierci.
Panno święta, co Jasnej bronisz Częstochowy I w Ostrej świecisz Bramie! Ty, co gród zamkowy Nowogródzki ochraniasz z jego wiernym ludem! Jak mnie dziecko do zdrowia powróciłaś cudem (Gdy od płaczącej matki, pod Twoją opiekę Ofiarowany, martwą podniosłem powiekę; I zaraz mogłem pieszo, do Twych świątyń progu Iść za wrócone życie podziękować Bogu), Tak nas powrócisz cudem na Ojczyzny łono. Tymczasem przenoś moją duszę utęsknioną Do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych, Szeroko nad błękitnym Niemnem rozciągnionych; Do tych pól malowanych zbożem rozmaitem, Wyzłacanych pszenicą, posrebrzanych żytem; Gdzie bursztynowy świerzop, gryka jak śnieg biała, Gdzie panieńskim rumieńcem dzięcielina pała, A wszystko przepasane jakby wstęgą, miedzą Zieloną, na niej z rzadka ciche grusze siedzą.
«Otóż są i kontrakty! Kijowskie czy mińskie? — Rzekł stary Maciej — owoż i rządy babińskie! Panie Buchman, czy Bóg nam chciał cara narzucić, Czy diabeł, ja z waszmością nie będę się kłócić: Panie Buchman, gadaj Waść, jakby cara zrzucić».
Grzybów było w bród. Chłopcy biorą krasnolice, Tyle w pieśniach litewskich sławione *lisice*, Co są godłem panieństwa: bo czerw ich nie zjada, I dziwna, żaden owad na nich nie usiada. Panienki za wysmukłym gonią *borowikiem*, Którego pieśń nazywa grzybów pułkownikiem. Wszyscy dybią na *rydza*; ten wzrostem skromniejszy I mniej sławny w piosenkach, za to najsmaczniejszy, Czy świeży, czy solony, czy jesiennej pory, Czy zimą. Ale Wojski zbierał *muchomory*.
Pod płotem wąskie, długie, wypukłe pagórki, Bez drzew, krzewów i kwiatów: ogród na ogórki. Pięknie wyrosły; liściem wielkim, rozłożystym, Okryły grzędy jakby kobiercem fałdzistym. Pośrodku szła dziewczyna w bieliznę ubrana, W majowej zieloności tonąc po kolana; Z grzęd zniżając się w bruzdy, zdała się nie stąpać, Ale pływać po liściach, w ich barwie się kąpać. Słomianym kapeluszem osłoniła głowę, Od skroni powiewały dwie wstążki różowe I kilka puklów światłych, rozwitych warkoczy; Na ręku miała koszyk, w dół spuściła oczy, Prawą rękę podniosła niby do chwytania, Jako dziewczę, gdy rybki w kąpieli ugania Bawiące się z jej nóżką, tak ona co chwila Z rękami i koszykiem po owoc się schyla, Który stopą nadtrąci lub dostrzeże okiem.
Lecz Sędzia, żegnając się, krzyknął: «W Imię Ojca I Syna! tfu! mospanie Hrabia, czy waść zbojca? Przebóg! czy się to zgadza z pana urodzeniem, Wychowaniem i z pana na świecie znaczeniem? Nie pozwolę skrzywdzić się!» Wtem Sędziego słudzy Biegli, jedni z kijami, ze strzelbami drudzy; Wojski, stojąc z daleka, poglądał ciekawie W oczy panu Hrabiemu, a nóż miał w rękawie.
Kto z wiosek batalijon Moskalów sprowadził? Kto tak prędko sąsiedztwo z zaścianków zgromadził? Asesor li, czy Jankiel? Różnie słychać o tem, Lecz nikt pewnie nie wiedział ni wtenczas, ni potem.
«Pokaż no — rzekł śmiejąc się jenerał Dąbrowski — A to piękny scyzoryk, istny miecz katowski!» I z zadziwieniem wielki rapier opatrywał I innym oficerom w kolej pokazywał. Próbowali go wszyscy, ale ledwie który Z oficerów mógł podnieść ten rapier do góry. Mówiono, że Dembiński, sławny ręki siłą, Podźwignąłby szablicę, lecz go tam nie było. Z obecnych zaś tylko szef szwadronu Dwernicki I dowódca plutonu, porucznik Różycki Potrafili obracać tym żelaznym drągiem: I tak rapier na próbę szedł z rak do rąk ciągiem.
«Mospanie — rzekł bernardyn — babska rzecz narzekać, A żydowska rzecz ręce założywszy czekać, Nim kto w karczmę zajedzie i do drzwi zapuka. Z Napoleonem pobić Moskalów nie sztuka. Jużci on Szwabom skórę trzy razy wymłócił, Brzydkie Prusactwo zdeptał, Anglików wyrzucił Het za morze, Moskalom zapewne wygodzi; Ale co stąd wyniknie, wie asan dobrodziéj? Oto, szlachta litewska wtenczas na koń wsiędzie I szable weźmie, kiedy bić się z kim nie będzie; Napoleon sam wszystkich pobiwszy, nareszcie Powie: »Obejdę się ja bez was, kto jesteście?« Więc nie dość gościa czekać, nie dość i zaprosić, Trzeba czeladkę zebrać i stoły pownosić, A przed ucztą potrzeba dom oczyścić z śmieci, Oczyścić dom, powtarzam, oczyścić dom, dzieci!»
W izbie Sędziego ważne toczą się narady. Bernardyn leżał w łóżku; zmordowany, blady I skrwawiony, lecz całkiem zdrowy na umyśle, Daje rozkazy, Sędzia wypełnia je ściśle. Prosi Podkomorzego, przyzywa Klucznika, Każe przywieść Rykowa, potem drzwi zamyka. Godzinę całą trwały tajemne rozmowy, Aż je przerwał kapitan Ryków tymi słowy, Rzucając na stół kiesę ciężką dukatami: «Państwo Lachy, już jest ta gadka między wami, Że każdy Moskal złodziej: powiedźcież, kto spyta, Że znaliście Moskala, który zwan Nikita Nikitycz Ryków, rotny kapitan, miał osim Medalów i trzy krzyże — to pamiętać prosim: Ten medal za Oczaków, ten za Izmaiłów, Ten za bitwę pod Nowi, ten za Prejsiż-Iłów , Tamten za Korsakowa sławną rejteradę Z pod Zurich; a miał także i za męstwo szpadę, Także od feldmarszałka trzy zadowolnienia, Dwie pochwały cesarskie i cztery wspomnienia, Wszystko na piśmie…»
Ku tej sernicy Wojski z Woźnym milczkiem idą, Każdy zbrojny ogromnym drągiem jakby dzidą; Za nimi ochmistrzyni dąży przez konopie I kuchcik, małe, ale bardzo silne chłopię. Przyszedłszy, drągi wparli w wierzch słupa nadgniły, Sami u końców wisząc pchają z całej siły: Jako flisy uwięzłą na rapach wicinę Długimi drągi z brzegu pędzą na głębinę.
«Cóż to, Państwo Dobrzyńscy! A to co się święci? A my, czy to będziemy z pod prawa wyjęci? Kiedy nas zapraszano z naszego zaścianku, A zapraszał nas klucznik Rębajło Mopanku, Mówiono nam, że wielkie rzeczy dziać się miały, Że tu nie o Dobrzyńskich, lecz o powiat cały, O całą szlachtę idzie; toż i Robak bąkał, Choć nigdy nie dokończył i zawsze się jąkał, I ciemno się tłumaczył. Wreszcie, koniec końców, My zjechali, sąsiadów zwołali przez gońców. Nie sami tu panowie Dobrzyńscy jesteście; Z różnych innych zaścianków jest tu nas ze dwieście: Wszyscy więc radźmy. Jeśli potrzeba marszałka, Głosujmy wszyscy; równa u każdego gałka. Niech żyje równość!»
Wróżby wiosenne — Wkroczenie wojsk — Nabożeństwo — Rehabilitacja urzędowa śp. Jacka Soplicy — Z rozmów Gerwazego i Protazego wnosić można bliski koniec procesu — Umizgi ułana z dziewczyną — Rozstrzyga się spór o Kusego i Sokoła — Za czym goście zgromadzają się na biesiadę — Przedstawienie wodzom par narzeczonych.
Ale rzeź najstraszniejsza, chociaż najmniej krzyku, Między kurami. Młody Sak wpadł do kurniku I z drabinek, stryczkami łowiąc, ciągnie z góry Kogutki i szurpate, i czubate kury, Jedne po drugich dusi i składa do kupy, Ptastwo piękne, karmione perłowymi krupy. Niebaczny Saku, jakiż zapał cię unosi! Nigdy już odtąd gniewnej nie przebłagasz Zosi.
Wreszcie, jak na dobitkę, trzeba jeszcze było, Żeby na polowaniu tak się wydarzyło, Że stali blisko siebie oba imiennicy, I do jednej strzelili razem niedźwiedzicy. Prawda, że po ich strzale upadła bez duchu; Ale już pierwej niosła z dziesiątek kul w brzuchu. Strzelby z jednym kalibrem miało wiele osób: Kto zabił niedźwiedzicę? dojdźże! jaki sposób?
W tej burzy uczuć jakby kotwica spoczynku Zabłysnęła mu nagle myśl o pojedynku: «Zamordować Hrabiego! łotra! krzyknął w gniewie, Zginąć albo zemścić się!» A za co? sam nie wie; I ten gniew wielki, jak się zajął w mgnieniu oka, Tak wywietrzał. Znów zdjęła go żałość głęboka, Myślił: «Jeśli prawdziwe było postrzeżenie, Że Hrabia z Zosią jakieś ma porozumienie, I cóż stąd? Może Hrabia kocha Zosię szczerze, Może go ona kocha, za męża wybierze? Jakimże prawem chciałbym zerwać to zamęście, I, sam nieszczęśnik, wszystkich mam zaburzać szczęście?»
Woźny już dawniej wyszedł ku domowi Hrabi. Jak lis bywalec, gdy go woń słoniny wabi, Bieży ku niej, a strzelców zna fortele skryte, Bieży, staje, przysiada coraz, wznosi kitę I wiatr nią jak wachlarzem ku swym nozdrzom tuli, Pyta wiatru, czy strzelcy jadła nie zatruli: Protazy zeszedł z drogi i wzdłuż sianożęci Krąży około domu; pałkę w ręku kręci, Udaje, że obaczył kędyś bydło w szkodzie. Tak zręcznie lawirując, stanął przy ogrodzie; Schylił się, bieży, rzekłbyś iż derkacza tropi: Aż nagle skoczył przez płot i wpadł do konopi.
Tu Wojskiemu przerwał krzyk: «Wyczha!» Tuż spod koni Smyknął szarak; już Kusy, już go Sokół goni. Psy wzięto na obławę wiedząc, że z powrotem Na polu łatwo można napotkać się z kotem; Bez smyczy szły przy koniach; gdy kota spostrzegły, Wprzód nim strzelcy poszczuli, już za nim pobiegły. Rejent też i Asesor chcieli końmi natrzeć; Lecz Wojski wstrzymał krzycząc: «Wara! stać i patrzeć! Nikomu krokiem ruszyć z miejsca nie dozwolę; Stąd widzim wszyscy dobrze, zając idzie w pole». W istocie, kot czuł z tyłu myśliwych i psiarnie, Rwał w pole, słuchy wytknął jak dwa różki sarnie, Sam szarzał się nad rolą długi, wyciągnięty, Skoki pod nim sterczały jakby cztery pręty, Rzekłbyś, że ich nie rusza, tylko ziemię trąca Po wierzchu, jak jaskółka wodę całująca. Pył za nim, psy za pyłem; z daleka się zdało, Że zając, psy i charty jedne tworzą ciało: Jakby jakaś przez pole suwała się żmija, Kot jak głowa, pył z tyłu jakby modra szyja, A psami jak podwójnym ogonem wywija.
«Kochana Zosiu, już też całkiem zapominasz I na stan, i na wiek twój: wszak to dziś zaczynasz Rok czternasty. Czas rzucić indyki i kurki; Fi! to godna zabawka dygnitarskiej córki! I z umurzaną dziatwą chłopską już do woli Napieściłaś się! Zosiu, patrząc serce boli: Opaliłaś okropnie płeć, czysta Cyganka, A chodzisz i ruszasz się jak parafijanka. Już ja temu wszystkiemu na przyszłość zaradzę; Od dziś zacznę, dziś ciebie na świat wyprowadzę, Do salonu, do gości — gości mamy siła; Patrzajżeż, ażebyś mnie wstydu nie zrobiła».
Po wydanych rozkazach nastało milczenie; Każdy dumał i rzucał dokoła wejrzenie, Jak gdyby kogoś szukał; z wolna wszystkich oczy Sędziwa twarz Wojskiego ciągnie i jednoczy: Znak to był, że szukają na przyszłą wyprawę Wodza i że Wojskiemu oddają buławę. Wojski powstał, zrozumiał towarzyszów wolę, I uderzywszy ręką poważnie po stole, Pociągnął złocistego z zanadrza łańcuszka, Na którym wisiał gruby zegarek jak gruszka: «Jutro — rzekł — pół do piątej, przy leśnej kaplicy Stawią się bracia strzelcy, wiara obławnicy».
«Już — rzekła ciotka — z dwojga złego, lepiej z ptastwem, Niż z tym, co u nas dotąd gościło plugastwem; Przypomnij tylko sobie, kto tu u nas bywał: Pleban, co pacierz mruczał lub w warcaby grywał, I palestra z fajkami! To mi kawalery! Nabrałabyś się od nich pięknej manijery. Teraz to pokazać się jest przynajmniej komu, Mamy przecież uczciwe towarzystwo w domu. Uważaj dobrze, Zosiu, jest tu Hrabia młody, Pan dobrze wychowany, krewny wojewody, Pamiętaj być mu grzeczną».
Prusak wciąż wołał, a głos coraz wyżej wznosił; Aż posłuchanie częścią ukłonem wyprosił, Częścią zdobył swą mową krzykliwą i cienką. «I ja chcę bić się — wołał tłukąc się w pierś ręką — Choć kropidła nie noszę, drągiem od wiciny Sprawiłem raz Prusakom czterem dobre chrzciny, Którzy mię po pjanemu chcieli w Preglu topić». «Toś zuch Bartku — rzekł Chrzciciel — dobrze! kropić, kropić!» «Ależ, najsłodszy Jezu! trzeba pierwej wiedzieć Z kim wojna? o co? trzeba to światu powiedzieć — Wołał Prusak — bo jakże lud ruszy za nami? Gdzie pójdzie, kiedy gdzie iść, my nie wiemy sami? Bracia szlachta! Panowie! potrzeba rozsądku! Dobrodzieje! potrzeba ładu i porządku! Chcecie wojny, więc zróbmy konfederacyją; Obmyślmy, gdzie zawiązać i pod laską czyją? Tak było w Wielkopolszcze: widzim rejteradę Niemiecką: cóż my robim? wchodzim tajnie w radę, Uzbrajamy i szlachtę, i włościan gromadę; Gotowi, Dąbrowskiego czekamy rozkazu; Na koniec, hejże na koń! powstajem od razu!»
A tymczasem Rykowa Sędzia ułagadza, I Asesora także na bok odprowadza; Przemyślają, jak by rzecz zakończyć bez sądu, A co jeszcze ważniejsza, bez mieszań się rządu. Więc do majora Płuta rzekł kapitan Ryków:
«Panie Dobrzyński — rzekł mu jenerał Dąbrowski, Tyż to jesteś ów sławny rębacz Kościuszkowski, Ów Maciej, zwany Rózga! znam ciebie ze sławy. I proszę, takiś dotąd czerstwy, taki żwawy! Ileż to lat minęło! Patrz, jam się podstarzał; Patrz, i Kniaziewiczowi już się włos poszarzał: A ty jeszcze z młodymi mógłbyś pójść w zapasy, I Rózga twoja kwitnie pono jak przed czasy; Słyszałem, żeś niedawno Moskalów oćwiczył. Lecz gdzie są bracia twoi? Niezmiernie bym życzył Widzieć te Scyzoryki i te wasze Brzytwy, Ostatnie egzemplarze starodawnej Litwy».
Sędzia mu na to rzecze: «Panie Kapitanie, Żeś człek poczciwy, wiedzą tu wszyscy ziemianie, U których na kwaterach stałeś od lat wielu. Za ten dar nie gniewaj się, dobry przyjacielu: Nie chcieliśmy cię skrzywdzić; te oto dukaty, Śmieliśmy złożyć wiedząc, żeś człek niebogaty».
Hrabia oczy roztworzył. Zmieszany, zdziwiony, Milczał; wreszcie, zniżając swej rozmowy tony: «Przepraszam — rzekł — panienko! Widzę, żem pomieszał Zabawy! Ach, przepraszam: jam właśnie pośpieszał Na śniadanie: już późno, chciałem na czas zdążyć; Panienka wie, że drogą trzeba wkoło krążyć, Przez ogród zdaje mi się jest do dworu prościéj». Dziewczyna rzekła: «Tędy droga jegomości; Tylko grząd psuć nie trzeba. Tam, między murawą Ścieżka». — «W lewo — zapytał Hrabia — czy na prawo?» Ogrodniczka, podniósłszy błękitne oczęta, Zdawała się go badać ciekawością zdjęta: Bo dom o tysiąc kroków widny jak na dłoni, A Hrabia drogi pyta? Ale Hrabia do niéj Chciał koniecznie coś mówić i szukał powodu Rozmowy: «Panna mieszka tu? blisko ogrodu? Czy na wsi? Jak to było, żem panny we dworze Nie widział? czy niedawno tu? przyjezdna może?» Dziewczę wstrząsnęło głową. — «Przepraszam, panienko, Czy nie tam pokój panny, gdzie owe okienko?»
Jakoż zdała się szukać samotności, ciszy. Oddalała się z wolna od swych towarzyszy, I szła lasem na wzgórek pochyło wyniosły, Ocieniony, bo drzewa gęściej na nim rosły. W środku szarzał się kamień; strumień spod kamienia Szumiał, tryskał i zaraz, jakby szukał cienia, Chował się między gęste i wysokie zioła, Które wodą pojone bujały dokoła; Tam ów bystry swawolnik, spowijany w trawy I liściem podesłany, bez ruchu, bez wrzawy, Niewidzialny i ledwie dosłyszany szepce, Jako dziecię krzykliwe złożone w kolebce, Gdy matka nad nim zwiąże firanki majowe I liścia makowego nasypie pod głowę. Miejsce piękne i ciche: tu się często schrania Telimena, zowiąc je *Świątynią dumania*.
Czyż uciekałem, kiedyś mierzył do mnie z góry? Utkwiłem oczy we dwie twojej broni rury; Rozpacz jakaś, żal dziwny do ziemi mnie przybił! Czemuż? ach mój Gerwazy, czemuś wtenczas chybił? Łaskę byś zrobił!… Widać, za pokutę grzechu Trzeba było…»
Była wieść, że zająca tego Wojski w domu Wyhodował i w ogród puścił po kryjomu, Ażeby szczwaczów zgodzić zbyt łatwą zdobyczą. Staruszek tak swą sztukę zrobił tajemniczo, Że oszukał zupełnie całe Soplicowo. Kuchcik w lat kilka później szepnął o tym słowo, Chcąc Assesora skłócić z Rejentem na nowo; Ale próżno krzywdzące chartów wieści szerzył: Wojski zaprzeczył i nikt kuchcie nie uwierzył.
Tam włość już kończy ucztę: krążą miodu dzbany. Muzyka już się stroi i wzywa na tany; Szukają Tadeusza, który stał na stronie I coś pilnego szeptał swojej przyszłej żonie.
Skoro ujrzał Hrabiego, czapkę z głowy schwycił, I krewnego swych panów ukłonem zaszczycił, Chyląc łysinę wielką, świecącą z daleka, I naciętą od licznych kordów jak nasieka; Gładził ją ręką, podszedł, i jeszcze raz nisko Skłoniwszy się, rzekł smutnie: «Mopanku, panisko, Daruj mnie, że tak mówię, jaśnie grafie panie, To jest mój zwyczaj, nie zaś nieuszanowanie: »mopanku« powiadali wszyscy Horeszkowie, Ostatni Stolnik, pan mój, miał takie przysłowie… Czyż to prawda, mopanku, że pan grosza skąpisz Na proces i ten zamek Soplicom ustąpisz? Nie wierzyłem, lecz w całym powiecie tak słychać». Tu, poglądając w zamek, nie przestawał wzdychać.
Uciszono się z wolna i oczy gawiedzi Zwróciły się na wielki, świeży trup niedźwiedzi. Leżał krwią opryskany, kulami przeszyty, Piersiami w gęszczę trawy wplątany i wbity; Rozprzestrzenił szeroko przednie krzyżem łapy, Dyszał jeszcze, wylewał strumień krwi przez chrapy, Otwierał jeszcze oczy, lecz głowy nie ruszy; Pijawki Podkomorzego dzierżą go pod uszy, Z lewej strony Strapczyna, a z prawej zawisał Sprawnik i dusząc gardziel krew czarną wysysał.
Tadeusz się od przodków swoich nie odrodził: Dobrze na koniu jeździł, pieszo dzielnie chodził, Tępy nie był, lecz mało w naukach postąpił, Choć stryj na wychowanie niczego nie skąpił; On wolał z flinty strzelać albo szablą robić. Wiedział, że go myślano do wojska sposobić, Że ojciec w testamencie wyrzekł taką wolę; Ustawicznie do bębna tęsknił, siedząc w szkole. Ale stryj nagle pierwsze zamiary odmienił, Kazał, aby przyjechał i aby się żenił I objął gospodarstwo; przyrzekł na początek Dać małą wieś, a potem cały swój majątek.