text
stringlengths
5
3.88k
Jakoż po wszystkich izbach panował ruch wielki: Roznoszono potrawy, sztućce i butelki. Mężczyźni tak jak weszli, w swych zielonych strojach, Z talerzami, z szklankami, chodząc po pokojach, Jedli, pili lub wsparci na okien uszakach, Rozprawiali o flintach, chartach i szarakach. Podkomorstwo i Sędzia przy stole; a w kątku Panny szeptały z sobą. Nie było porządku, Jaki się przy obiadach i wieczerzach chowa; Była to w staropolskim domu moda nowa: Przy śniadaniach pan Sędzia, choć nierad, pozwalał Na taki nieporządek, lecz go nie pochwalał.
Ostatni raz wojował, poszedłszy z Ogińskim Do Wilna, gdzie służyli oba pod Jasińskim, I tam z *Rózeczką* cudów dokazał odwagi. Wiadomo, że sam jeden skoczył z wałów Pragi Bronić pana Pocieja, który odbieżany Na placu boju, dostał dwadzieścia trzy rany. Myślano długo w Litwie, że obu zabito: Wrócili oba, każdy pokłuty jak sito. Pan Pociej, zacny człowiek, chciał zaraz po wojnie Obrońcę Dobrzyńskiego wynagrodzić hojnie; Dawał mu folwark pięciu dymów w dożywocie I wyznaczył mu rocznie tysiąc złotych w złocie. Lecz Dobrzyński odpisał: «Niech Pociej Macieja A nie Maciej Pocieja ma za dobrodzieja». Odmówił więc folwarku i nie przyjął płacy; Sam wróciwszy do domu, żył z własnej rąk pracy, Sprawując ule dla pszczół, lekarstwa dla bydła, Szląc na targ kuropatwy, które łowił w sidła I polując na źwierza.
Na gościńcu i drogach od samego ranka Panuje ruch niezwykły. Stąd chłopska furmanka Skrzypi, lecąc jak poczta; stąd szlachecka bryka Cwałem tarkoce, drugą i trzecią spotyka; Z lewej drogi posłaniec jak kuryjer goni, Z prawej przebiegło w zawód kilkanaście koni: Wszyscy śpieszą, ku różnym kierują się stronom. Co to ma znaczyć? Powstał ze snopa Ekonom, Chciał przypatrzyć się, spytać; długo stał nad drogą, Daremnie wołał, nie mógł zatrzymać nikogo Ni poznać we mgle. Jezdni migają jak duchy; Tylko słychać raz po raz tętent kopyt głuchy I, co dziwniejsza jeszcze, szczękanie pałaszy: Bardzo to Ekonoma i cieszy, i straszy. Bo choć na Litwie było naonczas spokojnie, Dawno już wieści głuche biegały o wojnie, O Francuzach, Dąbrowskim, o Napoleonie. Miałyżby wojnę wróżyć ci jeźdźcy? te bronie? Ekonom pobiegł wszystko Sędziemu powiedzieć, Spodziewając się i sam czegoś się dowiedzieć.
Pan Sędzia, skłoniwszy się, opuścił biesiadę. On na dziedzińcu włościan traktował gromadę; Zebrawszy ich za stołem na dwa staje długim, Sam siadł na jednym końcu, a pleban na drugim. Tadeusz i Zofia do stołu nie siedli; Zajęci częstowaniem włościan, chodząc jedli. Starożytny był zwyczaj, iż dziedzice nowi Na pierwszej uczcie sami służyli ludowi.
Mrok gęstniał. Tylko w gaju i około rzeczki W łozach, błyskały wilcze oczy jako świeczki; A dalej, u ścieśnionych widnokręgu brzegów, Tu i owdzie ogniska pastuszych noclegów. Nareszcie księżyc srebrną pochodnię zaniecił, Wyszedł z boru i niebo, i ziemię oświecił. One teraz, z pomroku odkryte w połowie, Drzemały obok siebie jako małżonkowie Szczęśliwi: niebo w czyste objęło ramiona Ziemi pierś, co księżycem świeci posrebrzona.
Teraz w niebie żadnego nie widziano wroga; Tylko skwarzyła słońca letniego pożoga. Od niej ptaki w zbożowym ukryły się lasku; Tamte leżą w murawie, te kąpią się w piasku.
Odszedł; lecz wyraz «podłość» echem się powtórzył W sercu. Wzdrygnął się młodzian, czuł, że nań zasłużył, Czuł, że wyrządził wielką krzywdę Telimenie, Że go słusznie skarżyła, mówiło sumienie; Lecz czuł, że po tych skargach tym mocniej ją zbrzydził. O Zosi, ach! pomyślić nie ważył się, wstydził. Przecież ta Zosia, taka piękna, taka miła! Stryj swatał ją! może by jego żoną była, Gdyby nie szatan, co go plącząc w grzech za grzechem, W kłamstwo za kłamstwem, wreszcie odstąpił z uśmiechem! Złajany, pogardzony od wszystkich, w dni parę Zmarnował przyszłość! Uczuł słuszną zbrodni karę.
Wojna! wojna! Nie było w Litwie kąta ziemi, Gdzie by jej huk nie doszedł. Pomiędzy ciemnemi Puszczami, chłop, którego dziady i rodzice Pomarli, nie wyjrzawszy za lasu granice, Który innych na niebie nie rozumiał krzyków Prócz wichrów, a na ziemi prócz bestyi ryków, Gości innych nie widział oprócz spółleśników, — Teraz widzi: na niebie dziwna łuna pała, W puszczy łoskot, to kula od jakiegoś działa, Zbłądziwszy z pola bitwy, dróg w lesie szukała, Rwąc pnie, siekąc gałęzie. Żubr, brodacz sędziwy, Zadrżał we mchu, najeżył długie włosy grzywy, Wstaje na wpół, na przednich nogach się opiera, I potrząsając brodą, zdziwiony spoziera Na błyskające nagle między łomem zgliszcze: Był to zbłąkany granat, kręci się, wre, świszcze, Pękł z hukiem jakby piorun; żubr pierwszy raz w życiu, Zląkł się i uciekł w głębszym schować się ukryciu.
«Panie Major! co nam z tych wszystkich niewolników? Oddamy pod sąd? będzie szlachcie wielka bieda, A panu Majorowi nikt za to nic nie da. Wiesz co Major? ot lepiej tę sprawę zagodzić, Pan Sędzia Majorowi musi trud nagrodzić, My powiemy, że my tu przyszli dla wizyty, A tak i kozy całe i wilk będzie syty. Przysłowie ruskie: wszystko można, lecz ostrożnie; I to przysłowie: sobie piecz na carskim rożnie; I to przysłowie: lepsza zgoda od niezgody, Zaplątaj dobrze węzeł, końce wsadź do wody. Raportu nie podamy, tak się nikt nie dowie. Bóg dał ręce żeby brać: to ruskie przysłowie».
Ryków kapitan milczkiem kielichy wychylał, Lecz Major pił i razem damom się przymilał. A wzmagał się w nim coraz tańcowania zapał. Rzucił fajkę i rękę Telimeny złapał: Chciał tańczyć, lecz uciekła; więc podszedł do Zosi, Kłaniając się, słaniając, do mazurka prosi: «Hej ty, Ryków, przestańże tam trąbić na fajce; Precz fajka, wszak ty dobrze grasz na bałabajce. Widzisz no tam gitarę, pódź no, weź gitarę I mazurka! Ja, Major, idę w pierwszą parę». Kapitan wziął gitarę i struny przykręcał, Płut znowu Telimenę do tańca zachęcał.
Aż oto nowe stada: jakby gilów, siewek I szpaków, stada jasnych kit i chorągiewek Zajaśniały na wzgórkach, spadają na błonie: Konnica! Dziwne stroje, niewidziane bronie! Pułk za pułkiem; a środkiem, jak stopione śniegi, Płyną drogami kute żelazem szeregi; Z lasów czernią się czapki, rzęd bagnetów błyska, Roją się nieźliczone piechoty mrowiska.
Tu przerwał, lecz róg trzymał; wszystkim się zdawało, Że Wojski wciąż gra jeszcze, a to echo grało. Ile drzew, tyle rogów znalazło się w boru, Jedne drugim pieśń niosą jak z choru do choru. I szła muzyka coraz szersza, coraz dalsza, Coraz cichsza i coraz czystsza, doskonalsza, Aż znikła gdzieś daleko, gdzieś na niebios progu!
Gdy śmiejąc się fechtował, Rębajło już klęczał, Objął go za kolana i ze łzami jęczał; Za każdym zwrotem miecza: «Pięknie! jenerale, Czyś był konfederatem? pięknie, doskonale! To sztych Puławskich! tak się Dzierżanowski składał. To sztych Sawy! Któż panu tak rękę układał? Chyba Maciej Dobrzyński! A to? Jenerale, Mój wynalazek, dalbóg mój; ja się nie chwalę: To cięcie znane tylko w Rębajłów zaścianku, Od mojego imienia zwane *cios mopanku*; Któż to pana nauczył? to jest moje cięcie, Moje!» Wstał, jenerała porwawszy w objęcie: «Teraz umrę spokojny! Jest przecie na świecie Człowiek, który przytuli moje drogie dziecię; Bo wszak nad tym od dawna dzień i noc boleję, Czy po śmierci ten rapier mój nie zerdzewieje! Otóż nie zerdzewieje! Mój jaśnie wielmożny Jenerale, wybacz mi, porzućcie te rożny, Niemieckie szpadki; to wstyd szlacheckiemu dziecku Nosić ten kijek: weźmij szablę po szlachecku! Oto ten mój Scyzoryk u nóg twoich składam, To jest co najdroższego na świecie posiadam; Nie miałem nigdy żony, nie miałem dziecięcia, On był żoną i dzieckiem; z mojego objęcia Nigdy on nie wychodził; od rana do mroku Pieściłem go, on w nocy sypiał przy mym boku; A kiedym się zestarzał, nad łóżkiem na ścianie Wisiał, jako nad Żydem Boże przykazanie! Myśliłem zakopać go razem z ręką w grobie, Lecz znalazłem dziedzica — Niechaj służy tobie!»
«Cha, cha, cha, cha, Kłaniam, kłaniam! Cha, cha, cha, wyśmienicie, przednie! Panowie oficery, kto poluje we dnie, Wy w nocy! Dobry połów: widziałem zwierzynę; Oj skubać, skubać szlachtę, oj drzeć z nich łupinę! Oj weźcież ich na munsztuk, bo też szlachta bryka! Winszuję ci Majorze, żeś złowił Hrabika: To tłuścioszek, to bogacz, panicz z antenatów; Nie wypuszczaj go z klatki bez trzysta dukatów. A jak weźmiesz, na klasztor daj jakie trzy grosze, I dla mnie! bo ja zawżdy za twą duszę proszę. Jakem bernardyn, bardzo myślę o twej duszy! Śmierć i sztabsoficerów porywa za uszy! Dobrze napisał Baka, że śmierć dżga za katy W szkarłaty, i po suknie nieraz dobrze stuknie, I po płótnie tak utnie jak i po kapturze, I po fryzurze równie jak i po mundurze. Śmierć matula, powiada Baka, jak cebula, Łzy wyciska, gdy ściska, a równie przytula I dziecko co się lula, i zucha co hula! Ach! ach! Majorze, dzisiaj żyjem, jutro gnijem, To tylko nasze, co dziś zjemy i wypijem! Panie Sędzio, wszakże to czas podobno śniadać? Siadam za stół, i proszę wszystkich za mną siadać Majorze, gdyby zrazów? panie poruczniku, Co myślisz? gdyby wazę dobrego ponczyku?»
«Ho! — rzekł Stryj — pewnie jakieś miłośne zatargi! Uważałem, że waszeć wczoraj gryzłeś wargi, Poglądając spode łba na pewną dziewczynkę; Widziałem, że i ona miała kwaśną minkę. Znam ja te wszystkie głupstwa; kiedy dzieci para Kocha się, to tam u nich nieszczęść co niemiara! To cieszą się, to znowu trapią się i smucą, To znowu, Bóg wie o co, do zębów się kłócą, To stojąc w kątkach jakby mruki, nie gadają Do siebie, czasem nawet w pole uciekają. Jeżeli na was raptus podobny napada, Bądźcie tylko cierpliwi, już jest na to rada; Biorę na siebie wkrótce przywieść was do zgody. Znam ja te wszystkie głupstwa, wszakże byłem młody. Powiedz mi wasze wszystko; ja może nawzajem Coś odkryję i tak się oba poprzyznajem».
Kiedyż nam Pan Bóg wrócić z wędrówki dozwoli, I znowu dom zamieszkać na ojczystej roli, I służyć w jeździe, która wojuje szaraki, Albo w piechocie, która nosi broń na ptaki, Nie znać innych prócz kosy i sierpa rynsztunków, I innych gazet, oprócz domowych rachunków!
Rówienniki litewskich wielkich kniaziów, drzewa Białowieży, Świtezi, Ponar, Kuszelewa! Których cień spadał niegdyś na koronne głowy Groźnego Witenesa, wielkiego Mindowy, I Giedymina, kiedy na Ponarskiej Górze, Przy ognisku myśliwskim, na niedźwiedziej skórze Leżał, słuchając pieśni mądrego Lizdejki, A Wilii widokiem i szumem Wilejki Ukołysany, marzył o wilku żelaznym, i zbudzony, za bogów rozkazem wyraźnym Zbudował miasto Wilno, które w lasach siedzi Jak wilk pośrodku żubrów, dzików i niedźwiedzi. Z tego to miasta Wilna, jak z rzymskiej wilczycy, Wyszedł Kiejstut i Olgierd, i Olgierdowicy, Równie myśliwi wielcy jak sławni rycerze, Czyli wroga ścigali, czyli dzikie źwierzę. Sen myśliwski nam odkrył tajnie przyszłych czasów: Że Litwie trzeba zawsze żelaza i lasów.
«Nie jest to, panie Macieju, Bracie mój, a nas wszystkich Ojcze Dobrodzieju, Nie jest to marna pomoc. Ja bym na Francuzów Spuścił się w czasie wojny, jak na czterech tuzów: Lud bitny, a od czasów pana Tadeusza Kościuszki, świat takiego nie miał genijusza Wojennego, jak wielki cesarz Bonaparte. Pamiętam, kiedy przeszli Francuzi przez Wartę; Bawiłem za granicą wtenczas, w roku pańskim Tysiącznym osimsetnym szóstym; właśnie z Gdańskiem Handlowałem, a krewnych mam wiele w Poznańskiem. Jeździłem ich odwiedzić; więc z panem Józefem Grabowskim, który teraz jest rejmentu szefem, A podówczas żył na wsi blisko Obiezierza, Polowaliśmy sobie na małego źwierza. Był pokój w Wielkopolszcze, jak teraz na Litwie; Wtem nagle rozeszła się wieść o strasznej bitwie. Przybiegł do nas posłaniec od pana Towdena: Grabowski list przeczytał, krzyknął: «Jena! Jena! Zbito Prusaków na łeb, na szyję, wygrana!» Ja, z konia zsiadłszy, zaraz padłem na kolana, Dziękując Panu Bogu… Do miasta jedziemy, Niby dla interesu, niby nic nie wiemy: Aż tu widzimy wszystkie landraty, hofraty, Komisarze i wszystkie podobne psubraty Kłaniają się nam nisko; każdy drży, blednieje, Jako owad prusaczy, gdy wrzątkiem kto zleje. My śmiejąc się, trąc ręce, prosim uniżenie O nowinki? pytamy, co słychać o Jenie? Tu ich strach zdjął; dziwią się, że o klęsce owej Już wiemy; krzyczą Niemcy: «Achary Got! o wej!» Spuściwszy nos, do domów, z domów dalej w nogi — O, to był rwetes! Wszystkie wielkopolskie drogi Pełne uciekających. Niemczyska jak mrowie Pełzną, ciągną pojazdy, które lud tam zowie Wageny i fornalki; mężczyźni, kobiety, Z fajkami, z imbryczkami, wleką pudła, bety; Drapią jak mogą. A my milczkiem wchodzim w radę: Hejże na koń, pomieszać Niemcom rejteradę! Nuż landratom tłuc w karki, z hofratów drzeć schaby, A herów oficerów łowić za harcaby! A jenerał Dąbrowski wpada do Poznania I cesarski przynosi rozkaz: do powstania! W tydzień jeden tak lud nasz Prusaków wychłostał I wygnał, na lekarstwo Niemca byś nie dostał! Gdyby się tak obrócić i gracko, i raźnie, I u nas w Litwie sprawić Moskwie taką łaźnię? He, co myślisz Macieju? Jeśli z Bonapartem Moskwa drze koty, to on wojuje nie żartem: Bohater pierwszy w świecie, a wojsk ma bez liku! He, cóż myślisz Macieju, nasz ojcze Króliku?»
Milczała patrząc na się kolejno gromada. «Radziłbym — rzecze Prusak — czekać bernardyna Robaka, bo od niego pochodzi nowina; Tymczasem posłać pewnych szpiegów nad granicę, I po cichu uzbrajać całą okolicę, A tymczasem ostrożnie całą rzecz prowadzić, Aby Moskalom naszych zamiarów nie zdradzić».
Jegrów więcej przybywa. Mieszają się, tłuką; Szlachta w zgiełku nie może ciąć krzyżową sztuką, Jegry nie mogą strzelać; już walczą wręcz z bliska, Już stal ząb za ząb o stal porwawszy się pryska, Bagnet o szablę, kosa o gifes się łamie, Pięść spotyka się z pięścią i z ramieniem ramię.
Udało mi się nieraz do kraju przedzierać, Rozkazy wodzów nosić, wiadomości zbierać, Układać zmowy — znają i Galicyjanie Ten kaptur mnisi — znają i Wielkopolanie! Pracowałem przy taczkach rok w pruskiej fortecy; Trzy razy Moskwa kijmi zraniła me plecy, Raz już wiedli na Sybir; potem Austryjacy, W Szpilbergu zakopali mnie w lochach do pracy, W carcer durum… a Pan Bóg wybawił mnie cudem, I pozwolił umierać między swoim ludem Z sakramentami…
Hrabia z załamanymi poglądał rękoma Na snopek uwiązanej trawami mietlicy, Którą brał za pęk strusich piór w ręku dziewicy. Nie zapomniał naczynia: złocista konewka, Ów rożek Amaltei, była to marchewka! Widział ją w ustach dziecka pożeraną chciwie: Więc było po uroku! po czarach! po dziwie!
Pomniki nasze! ileż co rok was pożera Kupiecka lub rządowa, moskiewska siekiera! Nie zostawia przytułku ni leśnym śpiewakom, Ni wieszczom, którym cień wasz tak miły jak ptakom. Wszak lipa czarnoleska, na głos Jana czuła, Tyle rymów natchnęła! Wszak ów dąb gaduła Kozackiemu wieszczowi tyle cudów śpiewa!
Tadeusz też posępny, nic nie jadł, nic nie pił, Zdawał się słuchać rozmów, oczy w talerz wlepił; Telimena mu leje wino, on się gniewa Na natrętność; pytany o zdrowie — poziewa. Ma za złe (tak się zmienił jednego wieczora), Że Telimena zbytnie do zalotów skora; Gorszy się, że jej suknia tak wcięta głęboko, Nieskromnie — a dopiero, kiedy podniósł oko! Aż przeląkł się; bystrzejsze teraz miał źrenice. Ledwie spojrzał w rumiane Telimeny lice, Odkrył od razu wielką, straszną tajemnicę — Przebóg! naróżowana!
Z nimfy zniknieniem, całe czarowne przezrocze Zmieniło się. Te wstęgi, te kraty urocze Złote, srebrne: niestety! więc to była słoma?
Wtem dzwoniąc w tabakierę, rzekł pan Podkomorzy: «Panie Wojski, niech wasze na potem odłoży Te historie. Prawda, że sejmik ciekawy: Ale my głodni, każ wać przynosić potrawy».
Szczęściem, nikt nie uważał; bo dotychczasowa Żywa, głośna, lecz dosyć porządna rozmowa Zakończyła się nagłym wybuchem hałasu. Jak strzelcy, gdy na lisa zaciągną do lasu, Słychać gdzieniegdzie trzask drzew, strzały, psiarni granie, A wtem dojeżdżacz dzika ruszył niespodzianie, Dał znak i wrzask powstaje w strzelców i psów tłuszczy, Jak gdyby się ozwały wszystkie drzewa puszczy: Tak dzieje się z rozmową. Z wolna się pomyka: Aż natrafi na przedmiot wielki, jak na dzika. Dzikiem rozmów strzeleckich, był ów spór zażarty Rejenta z Asesorem o sławne ich charty. Krótko trwał, lecz zrobili wiele w jedną chwilę; Bo razem wyrzucili słów i obelg tyle, Że wyczerpnęli sporu zwyczajne trzy części, Przycinki, gniew, wyzwanie — i szło już do pięści.
On chrapał. Słońce w otwór, co śród okienicy Wyrżnięty był w kształt serca, wpadło do ciemnicy Słupem ognistym, prosto sennemu na czoło. On jeszcze chciał zadrzemać i kręcił się wkoło, Chroniąc się blasku. Nagle usłyszał stuknienie, Przebudził się: wesołe było przebudzenie. Czuł się rzeźwym jak ptaszek, z lekkością oddychał, Czuł się szczęśliwym, sam się do siebie uśmiechał: Myśląc o wszystkim, co mu wczora się zdarzyło, Rumienił się i wzdychał, i serce mu biło. Spojrzał w okno, o dziwy! W promieni przezroczu, W owym sercu, błyszczało dwoje jasnych oczu, Szeroko otworzonych, jak zwykle wejrzenie, Kiedy z jasności dziennej przedziera się w cienie. Ujrzał i małą rączkę, niby wachlarz z boku Nadstawioną ku słońcu dla ochrony wzroku; Palce drobne, zwrócone na światło różowe, Czerwieniły się na wskroś jakby rubinowe. Usta widział ciekawe, roztulone nieco, I ząbki, co jak perły śród koralów świecą, I lica, choć od słońca zasłaniane dłonią Różową, same całe jak róże się płonią.
W końcu sam już nie wiedząc, jak sobie poradzić, Umyśliłem ze szlachty mały pułk zgromadzić I opuścić na zawsze powiat i ojczyznę, Wynieść się gdzie na Moskwę lub na Tatarszczyznę I zacząć wojnę. Jadę pożegnać Stolnika, W nadziei, że gdy ujrzy wiernego stronnika, Dawnego przyjaciela, prawie domownika, Z którym pił i wojował przez tak długie lata, Teraz żegnającego i kędyś w kraj świata Jadącego — że może starzec się poruszy I pokaże mi przecież trochę ludzkiej duszy Jak ślimak rogów!
Zamek
Księga dziewiąta
To mówiąc skoczył, chwycił Telimeny rękę, I szerokim całusem w blade ramię klasnął; Gdy Tadeusz, przypadłszy z boku, w twarz mu trzasnął. I całus, i policzek ozwały się razem, Jeden za drugim, jako wyraz za wyrazem.
Już szereg jegrów w marszu na pokrzywę wkracza: Gdy Konew ruszył cyngla i z paszczy garłacza Tuzin kul rozsiekanych puszcza śród Moskali, Sak puszcza drugi tuzin. Jegry się zmieszali. Przerażony zasadzką szereg w kłąb się zwija, Cofa się, rzuca rannych; Chrzciciel ich dobija.
Wojski, chlubnie skończywszy łowy, wraca z boru, A Telimena w głębi samotnego dworu Zaczyna polowanie. Wprawdzie nieruchoma, Siedzi z założonymi na piersiach rękoma, Lecz myślą goni źwierzów dwóch; szuka sposobu, Jak by razem obsaczyć i ułowić obu: Hrabię i Tadeusza. Hrabia panicz młody, Wielkiego domu dziedzic, powabnej urody, Już trochę zakochany: cóż? może się zmienić! Potem, czy szczerze kocha? czy się zechce żenić? Z kobietą kilku laty starszą! niebogatą! Czy mu krewni pozwolą? co świat powie na to?
Na północ świeci okrąg gwiaździstego *Sita,* Przez które Bóg (jak mówią) przesiał ziarnka żyta, Kiedy je z nieba zrzucał dla Adama ojca Wygnanego za grzechy z rozkoszy ogrojca.
Przemijały w milczeniu talerze i dania; Przerwał nareszcie nudny tok obiadowania Gość niespodziany, szybko wpadając, gajowy; Nie zważał nawet, że czas właśnie obiadowy, Pobiegł do pana; widać z postawy i z miny, Że ważnej i niezwykłej jest posłem nowiny. Ku niemu oczy całe zwróciło zebranie. On, odetchnąwszy nieco, rzekł: «Niedźwiedź, mospanie!» Resztę wszyscy odgadli: że źwierz z *matecznika* Wyszedł, że w zaniemeńską puszczę się przemyka, Że go trzeba wnet ścigać, wszyscy wraz uznali, Choć ani się radzili, ani namyślali; Spólną myśl widać było z uciętych wyrazów, Z gestów żywych, z wydanych rozlicznych rozkazów, Które, wychodząc tłumnie, razem z ust tak wielu, Dążyły przecież wszystkie do jednego celu.
W takim dniu pożądany był czas najburzliwszy: Bo nawałnica, boju plac mrokiem okrywszy, Zalała drogi, mosty zerwała na rzece, Z folwarku niedostępną zrobiła fortecę. O tym więc, co się działo w obozie Soplicy, Dziś nie mogła rozejść się wieść po okolicy, A właśnie zawisł szlachty los od tajemnicy.
Lecz co powiedzą ludzie?… Można im zejść z oczu, W inne strony wyjechać, mieszkać na uboczu Lub, co lepsza, wynieść się całkiem z okolicy, Na przykład zrobić małą podróż do stolicy, Młodego chłopca na świat wielki wyprowadzić, Kroki jego kierować, pomagać mu, radzić, Serce mu kształcić, mieć w nim przyjaciela, brata, Nareszcie — użyć świata póki służą lata!…
Wszystkie zasoby Wolnych Lektur możesz swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać pod warunkiem zachowania warunków licencji i zgodnie z Zasadami wykorzystania Wolnych Lektur. Ten utwór jest w domenie publicznej. Wszystkie materiały dodatkowe (przypisy, motywy literackie) są udostępnione na Licencji Wolnej Sztuki 1.3: https://artlibre.org/licence/lal/pl/ Fundacja Nowoczesna Polska zastrzega sobie prawa do wydania krytycznego zgodnie z art. Art.99(2) Ustawy o prawach autorskich i prawach pokrewnych. Wykorzystując zasoby z Wolnych Lektur, należy pamiętać o zapisach licencji oraz zasadach, które spisaliśmy w Zasadach wykorzystania Wolnych Lektur: https://wolnelektury.pl/info/zasady-wykorzystania/ Zapoznaj się z nimi, zanim udostępnisz dalej nasze książki.
Gdy tak były zajęte stołu strony obie, Tadeusz przyglądał się nieznanej osobie. Przypomniał, że za pierwszym na miejsce wejrzeniem Odgadnął zaraz, czyim miało być siedzeniem. Rumienił się, serce mu biło nadzwyczajnie: Więc rozwiązane widział swych domysłów tajnie! Więc było przeznaczono, by przy jego boku Usiadła owa piękność widziana w pomroku! Wprawdzie zdała się teraz wzrostem dorodniejsza, Bo ubrana, a ubiór powiększa i zmniejsza. I włos u tamtej widział krótki, jasnozłoty, A u tej krucze długie zwijały się sploty? Kolor musiał pochodzić od słońca promieni, Którymi przy zachodzie wszystko się czerwieni. Twarzy wówczas nie dostrzegł, nazbyt rychło znikła; Ale myśl twarz nadobną odgadywać zwykła: Myślił, że pewnie miała czarniutkie oczęta, Białą twarz, usta kraśne jak wiśnie bliźnięta; U tej znalazł podobne oczy, usta, lica. W wieku może by była największa różnica: Ogrodniczka dziewczynką zdawała się małą, A pani ta niewiastą już w latach dojrzałą; Lecz młodzież o piękności metrykę nie pyta, Bo młodzieńcowi młodą jest każda kobiéta, Chłopcowi każda piękność zda się rówiennicą, A niewinnemu każda kochanka dziewicą.
Tadeusz, wydarłszy się z objęcia przemocą: «Jak to? — rzekł — czyś z rozumu obrana? gdzie? po co? Jechać za mną? Ja, będąc sam prostym żołnierzem, Włóczyć, czy markietankę?» — «To my się pobierzem» Rzekła mu Telimena. «Nie, nigdy! — zawoła Tadeusz.— Ja żenić się nie mam teraz zgoła Zamiaru, ni kochać się. Fraszki! dajmy pokój! Proszę cię, moja droga, rozmyśl się! uspokój! Ja jestem tobie wdzięczen, ale niepodobna Żenić się. Kochajmy się, ale tak — z osobna. Zostać dłużej nie mogę; nie, nie, jechać muszę. Bądź zdrowa, Telimeno moja; jutro ruszę».
Choć spóźniona pora, Wojski zebrał co prędzej z sąsiedztwa kucharzy: Pięciu ich było; służą, on sam gospodarzy. Jako kuchmistrz białym się fartuchem opasał, Wdział szlafmycę, a ręce do łokciów zakasał; W ręku ma plackę muszą, owad lada jaki Opędza, wpadający chciwie na przysmaki; Drugą ręką przetarte okulary włożył, Dobył z zanadrza księgę, odwinął, otworzył.
Próżno szukano księdza; wiedzą tylko tyle, Że po zabiciu źwierza zjawił się na chwilę, Podskoczył ku Hrabiemu i Tadeuszowi, A widząc, że obadwa cali są i zdrowi, Podniósł ku niebu oczy, cicho pacierz zmówił I pobiegł w pole szybko, jakby go kto łowił.
Wieśniaczki dziś na ołtarz Matki Zbawiciela Niosą pierwszy dar wiosny, świeże snopki ziela; Wszystko wkoło ubrane w bukiety i w wianki, Ołtarz, obraz, a nawet dzwonica i ganki. Czasem poranny wietrzyk, gdy ze wschodu wionie, Zrywa wianki i rzuca na klęczących skronie, I rozlewa jak z mszalnej kadzielnicy wonie.
Tadeusz, by nie zdradzić swego roztargnienia: «Prawda — rzekł — mój Rejencie, prawda bez wątpienia, Kusy piękny chart z kształtu, jeśli równie chwytny…» «Chwytny? — krzyknął pan Rejent — mój pies faworytny Żeby nie miał być chwytny?…» Więc Tadeusz znowu Cieszył się, że tak piękny pies nie ma narowu, Żałował, że go tylko widział idąc z lasu, I że przymiotów jego poznać nie miał czasu.
Pierwsze ruchy wojenne zajazdu — Wyprawa Protazego — Robak z panem Sędzią radzą o rzeczy publicznej — Dalszy ciąg wyprawy Protazego bezskutecznej — Ustęp o konopiach — Zaścianek szlachecki Dobrzyn — Opisanie domostwa i osoby Maćka Dobrzyńskiego.
Dziś miejsce Gerwazego, najdalsze od progu, Między dwiema ławami, w samym karczmy rogu, Zwane *pokuciem*, kwestarz ksiądz Robak zajmował. Jankiel go tam posadził. Widać, że szanował Wysoko bernardyna: bo skoro dostrzegał Ubytek w jego szklance, natychmiast podbiegał I rozkazał dolewać lipcowego miodu. Słychać, że z bernardynem znali się za młodu, Kędyś tam w cudzych krajach. Robak często chadzał Nocą do karczmy, tajnie z Żydem się naradzał O ważnych rzeczach; słychać było, że towary Ksiądz przemycał — lecz potwarz ta niegodna wiary.
Woźny patrzy, czuwa: Cicho wszędzie; w konopie z wolna ręce wsuwa, I rozchylając gęstwę badylów, w jarzynie Jako rybak pod wodą nurkujący płynie; Wzniósł głowę: cicho wszędzie; do okien się skrada: Cicho wszędzie; przez okna głąb pałacu bada: Pusto wszędzie; na ganek wchodzi nie bez strachu, Odmyka klamkę i pusto jak w zaklętym gmachu; Dobywa pozew, czyta głośno oświadczenie. A wtem usłyszał turkot, uczuł serca drżenie, Chciał uciec… gdy ode drzwi zaszła mu osoba: Szczęściem znajoma! Robak! Zdziwili się oba.
Tymczasem pan Tadeusz stryja obejmował Ze łzami i Robaka w rękę pocałował. Robak, ku piersiom chłopca przycisnąwszy skronie I na głowie mu na krzyż położywszy dłonie, Spojrzał ku niebu i rzekł: «Synu! z Panem Bogiem!» I zapłakał… A już był Tadeusz za progiem. «Jak to? — zapytał Sędzia — nic mu brat nie powie I teraz? Biedny chłopiec, jeszcze się nie dowie O niczym przed odjazdem?…» «Nie — rzekł ksiądz — o niczym (Płacząc długo z zakrytym rękami obliczem). I po cóż by miał wiedzieć biedny, że ma ojca, Który się skrył przed światem jak łotr, jak zabojca? Bóg widzi, jak pragnąłbym: ale z tej pociechy Zrobię Bogu ofiarę za me dawne grzechy».
Tymczasem Podkomorzy i Sędzia między dwiema strony Plac zajęli. Pan Wojski, jakby przebudzony Z głębokiego dumania, w środku się postawił, Wąsy siwe pokręcił, kapoty poprawił, Iskrzyły mu się oczy (zawżdy postrzegano Ten blask niezwykły, kiedy o łowach gadano), Obiegał zgromadzenie ognistą źrenicą I gdzie szmer jeszcze słyszał, jak ksiądz kropielnicą, Tam uciszając machał swą placką ze skóry; Wreszcie podniósłszy trzonek z powagą do góry, Jak laskę marszałkowską, nakazał milczenie.
Lecz tam na korytarzu, Państwo uważacie Tego starego księdza, co idzie w ornacie: To przeor; Sanktissimum z ołtarza wynosi, A chłopiec w komży dzwoni i na ustęp prosi. Szlachta wnet szable chowa, żegna się i klęka, A ksiądz tam się obraca, gdzie jeszcze broń szczęka. Skoro przyjdzie, wnet wszystkich uciszy i zgodzi.
Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). Reprodukcja cyfrowa wykonana przez Bibliotekę Narodową z egzemplarza pochodzącego ze zbiorów BN.
Gdy te słowa z uczuciem mówił chłopiec młody, Zaświeciły mu, jako dwie wielkie jagody Pereł, dwie łzy na wielkich błękitnych źrenicach, I stoczyły się szybko po rumianych licach.
Na to Zosia rzecze, Wznosząc głowę i patrząc w oczy mu nieśmiało: «Nie pamiętam już dobrze, co się dawniej działo; Wiem, że wszyscy mówili, iż za mąż iść trzeba Za pana: ja się zawsze zgadzam z wolą Nieba I z wolą starszych». Potem, spuściwszy oczęta, Dodała: «Przed odjazdem, jeśli pan pamięta, Kiedy umarł ksiądz Robak w ową burzę nocną, Widziałam, że pan jadąc żałował nas mocno; Pan łzy miał w oczach; te łzy, powiem panu szczerze, Wpadły mnie aż do serca; odtąd panu wierzę Że mnie lubisz; ilekroć mówiłam pacierze Za pana powodzenie, zawsze przed oczami Stał pan z tymi dużymi błyszczacymi łzami. Potem Podkomorzyna do Wilna jeździła, Wzięła mnie tam na zimę; alem ja tęskniła Do Soplicowa i do tego pokoiku, Gdzie mnie pan naprzód w wieczór spotkał przy stoliku, Potem pożegnał… Nie wiem, skąd pamiątka pana, Coś niby jak rozsada w jesieni zasiana, Przez całą zimę w moim sercu się krzewiła, Że, jako mówię panu, ustawniem tęskniła Do tego pokoiku, i coś mi szeptało, Że tam znów pana znajdę — i tak się też stało. Mając to w głowie, często też miałam na ustach Imię pana — było to w Wilnie na zapustach; Panny mówiły, że ja jestem zakochana: Jużci, jeżeli kocham, to już chyba pana». Tadeusz rad z takiego miłości dowodu, Wziął ją pod rękę, ścisnął i wyszli z ogrodu Do pokoju damskiego, do owej komnaty, Kędy Tadeusz mieszkał przed dziesięcią laty.
Adam Mickiewicz
Różnili się Dobrzyńscy między Litwą bracią Językiem swoim, tudzież wzrostem i postacią. Czysta krew lacka, wszyscy mieli czarne włosy, Wysokie czoła, czarne oczy, orle nosy; Z Dobrzyńskiej ziemi ród swój starożytny wiedli, A choć od lat czterystu na Litwie osiedli, Zachowali mazurską mowę i zwyczaje. Jeśli który z nich dziecku imię na chrzcie daje, Zawsze zwykł za patrona brać koronijasza; Świętego Bartłomieja albo Matyjasza: Tak Syn Macieja zawżdy zwał się Bartłomiejem, A znowu Bartłomieja syn zwał się Maciejem: Kobiety wszystkie chrzczono Kachny lub Maryny. By rozeznać się wpośród takiej mieszaniny, Brali różne przydomki od jakiej zalety Lub wady, tak mężczyźni jako i kobiety. Mężczyznom czasem kilka dawano przydomków, Na znak pogardy albo szacunku spółziomków; Czasem jedenże szlachcic inaczej w Dobrzynie, A pod innym nazwiskiem u sąsiadów słynie; Dobrzyńskich naśladując, inna szlachta bliska Brała również przydomki, zwane *imioniska*. Teraz ich każda prawie używa rodzina, A rzadki wie, iż mają początek z Dobrzyna, I były tam potrzebne: kiedy w reszcie kraju Głupim naśladownictwem weszły do zwyczaju.
Przeklęta broń ognista!… Kto mieczem zabija, Musi składać się, natrzeć, odbija, wywija, Może rozbroić wroga, miecz wpół drogi wstrzymać; Ale ta broń ognista… dosyć zamek imać, Chwila, jedna iskierka…
Weszli w zamek; Gerwazy stanął w progu sieni: «Tu — rzekł — dawni panowie dworem otoczeni, Często siadali w krzesłach w poobiedniej porze. Pan godził spory włościan lub w dobrym humorze Gościom różne ciekawe historyje prawił, Albo ich powieściami i żarty się bawił, A młodzież na dziedzińcu biła się w palcaty, Lub ujeżdżała pańskie tureckie bachmaty».
Wszyscy chwalą, klaskają. Jeden z oficerów Dobył z kieszeni portefeuille z plikami papierów, Rozłożył je, ołówek przyciął, w ustach zmoczył, Patrzy w Zosię, rysuje. Ledwie Sędzia zoczył Papiery i ołówki, poznał rysownika; Choć go bardzo odmienił mundur pułkownika, Bogate szlify, mina prawdziwie ułańska I wąsik poczerniony i bródka hiszpańska. Sędzia poznał: «Jak się masz, mój jaśnie wielmożny Hrabio, i w ładownicy masz twój sprzęt podróżny Do malarstwa!» W istocie, był to Hrabia młody; Niedawny żołnierz: lecz że wielkie miał dochody I swoim kosztem cały pułk jazdy wystawił, I w pierwszej zaraz bitwie wybornie się sprawił, Cesarz go pułkownikiem dziś właśnie mianował; Więc Sędzia witał Hrabię i rangi winszował, Ale Hrabia nie słuchał, a pilnie rysował.
W środku, na snopie zboża Ekonom usiadłszy Nudzi się, kręci głową, roboty nie patrzy, Pogląda na gościniec, na drogi rozstajne, Kędy działy się jakieś rzeczy nadzwyczajne.
Ksiądz Robak po dziedzińcu wolnym chodził krokiem Kończąc ranne pacierze; ale rzucał okiem Na pana Tadeusza, marszczył się, uśmiechał, Wreszcie kiwnął nań palcem, Tadeusz podjechał; Robak palcem po nosie dawał mu znak groźby: Lecz mimo Tadeusza pytania i prośby, Ażeby mu wyraźnie, co chce, wytłumaczył, Bernardyn odpowiedzieć ni spojrzeć nie raczył; Kaptur tylko nasunął i pacierz swój kończył, Więc Tadeusz odjechał i z gośćmi się złączył.
Już wschodził uroczysty dzień *Najświętszej Panny* *Kwietnej*. Pogoda była prześliczna, czas ranny; Niebo czyste, wokoło ziemi obciągnięte, Jako morze wiszące, ciche, wklęsło-wgięte, Kilka gwiazd świeci z głębi, jako perły ze dna Przez fale; z boku chmura biała, sama jedna, Podlatuje i skrzydła w błękicie zanurza, Podobne do niknących piór Anioła Stróża, Który nocną modlitwą ludzi przytrzymany Spóźnił się, śpieszy wracać między spółniebiany.
I tylko krajów tych obywatele Jedni zostali wierni przyjaciele, Jedni dotychczas sprzymierzeńcy pewni! Bo któż tam mieszkał? Matka, bracia, krewni, Sąsiedzi dobrzy!… Kogo z nich ubyło, Jakże tam o nim czule się mówiło! Ile pamiątek, jaka żałość długa, Tam, gdzie do pana przywiązańszy sługa Niż w innych krajach małżonka do męża; Gdzie żołnierz dłużej żałuje oręża Niż tu syn ojca; po psie płaczą szczerze I dłużej niż tu lud po bohaterze.
«O polska krwi! — zawołał Bernardyn wzruszony, Z otwartymi skoczywszy na Sędzię ramiony — Prawe dziecię Sopliców! Tobie Bóg przeznacza Oczyścić grzechy brata twojego tułacza! Zawszem ciebie szanował; ale od tej chwili Kocham cię, jak gdybyśmy bracią sobie byli!… Przygotujemy wszystko; lecz wyjść nie czas jeszcze: Ja sam wyznaczę miejsce i czas wam obwieszczę. Wiem, że car wysiał gońców do Napoleona Prosić o pokój; wojna nie jest ogłoszona: Lecz książę Józef słyszał od pana Biniona, Francuza, co należy do cesarskiej rady, Że się na niczym skończą wszystkie te układy, Że będzie wojna. Książę wysłał mnie na zwiady, Z rozkazem, żeby byli Litwini gotowi Dowieść przychodzącemu Napoleonowi, Że chcą złączyć się znowu z siostrą swą, Koroną, I żądają, ażeby Polskę przywrócono. Tymczasem, bracie, z Hrabią trzeba przyjść do zgody. Jest to dziwak, fantastyk trochę, ale młody, Poczciwy, dobry Polak: potrzebny nam taki. W rewolucyjach bardzo potrzebne dziwaki: Wiem z doświadczenia; nawet głupi się przydadzą, Byle tylko poczciwi i pod mądrych władzą. Hrabia pan, ma u szlachty wielkie zachowanie, Cały powiat ruszy się, jeśli on powstanie; Znając jego majątek, każdy szlachcic powie: Musi to być rzecz pewna, gdy z nią są panowie. Biegę do niego zaraz…» «Niech się pierwszy zgłosi — Rzekł Sędzia — niech przyjedzie tu, niech mnie przeprosi; Wszak jestem starszy wiekiem, jestem na urzędzie! Co się tycze procesu, sąd arbitrów będzie…» Bernardyn trzasnął drzwiami. «No, szczęśliwa droga!» Rzekł Sędzia.
Ale Gerwazy groźbą wcale się nie strwożył; Prawą rękę poważnie na zegar położył, A lewą wziął się pod bok. Tak oburącz wsparty, «Podkomorzeńku! — krzyknął — wolne pańskie żarty, Wróbel mniejszy niż puszczyk, a na swoich wiorach Śmielszy jest aniżeli puszczyk w cudzych dworach: Co Klucznik to nie puszczyk; kto w cudze poddasze Nocą włazi, ten puszczyk, i ja go wystraszę». «Za drzwi z nim!» Podkomorzy krzyknął.
«Komenda — przerwał Chrzciciel — dobra ku paradzie; U nas była komenda w kowieńskiej brygadzie Krótka a węzłowata: strasz, sam się nie strachaj; Bij, nie daj się; postępuj często, gęsto machaj: Szach, mach!» «To — pisnął Brzytwa — to mi regulament! Po co tu pisać akta, po co psuć atrament? Konfederacji trzeba? o to cała sprzeczka? Jest Marszałek nasz Maciej, a laska Rózeczka». «Niech żyje — krzyknął Chrzciciel — Kurek na Kościele!» Szlachta odpowiedziała. «Wiwant Kropiciele!»
Te kraje rad bym myślami powitał, Gdziem rzadko płakał, a nigdy nie zgrzytał: Kraje dzieciństwa, gdzie człowiek po świecie Biegł jak po łące, a znał tylko kwiecie Miłe i piękne, jadowite rzucił, Ku pożytecznym oka nie odwrócił.
«Majorze — szepnął Ryków — wyjdź na pojedynek, I pomścij się za jego raniejszy uczynek. Jeśli tego szlachcica kto inny zabije, To Major widzi, Major hańby swej nie zmyje. Trzeba tego szlachcica na pole wywabić; Nie można z karabina, to choć szpadą zabić. »Co puka, to nie sztuka, to wolę co kole«: Mówił stary Suworów; wyjdź Majorze w pole, Bo on nas powystrzela; patrz, bierze do celu». Na to rzekł Major: «Ryków! miły przyjacielu! Ty jesteś zuch na szpady: wyjdź ty bracie Ryków. Lub wiesz co, wyszlem kogo z naszych poruczników. Ja, major, ja nie mogę odstąpić żołnierzy, Do mnie batalijonu komenda należy». Słysząc to Ryków, szpadę podniósł, wyszedł śmiało, Kazał ognia zaprzestać, machnął chustką białą. Pyta się Tadeusza, jaką broń podoba; Po układach, na szpady zgodzili się oba. Tadeusz broni nie miał: gdy szukano szpady, Wyskoczył Hrabia zbrojny i zerwał układy.
Lecz Sędzia rzekł: «Mój Hrabio, śpiesz się, bo już późno,» A ksiądz Robak «Dość tego! — wołał z miną groźną, — Śpiesz się wasze!» Tak rozkaz Sędziego i księdza Rozdziela czułą parę i z izby wypędza.
Podchodził, wstrzymywał się, lornetkę przecierał, Oczy chustką obwiewał i coraz spozierał: «Miałożby to cudowne, śliczne widowisko Zginąć albo zmienić się, gdy podejdę blisko? Ten aksamit traw, będzież to mak i botwinie? W nimfie tej czyż obaczę jaką ochmistrzynię?»
W środku karczmy jest podział jak w żydowskiej szkole: Jedna część, pełna izbic ciasnych i podłużnych, Służy dla dam wyłącznie i panów podróżnych; W drugiej ogromna sala: koło każdej ściany Ciągnie się wielonożny stół wąski, drewniany; Przy nim stołki, choć niższe, podobne do stoła, Jako dzieci do ojca.
«Pani — rzekł Hrabia — racz mej śmiałości darować; Przychodzę i przepraszać, i razem dziękować. Przepraszać, że jej kroków śledziłem ukradkiem; I dziękować, że byłem jej dumania świadkiem. Tyle ją obraziłem! winienem jej tyle! Przerwałem chwilę dumań; winienem ci chwile Natchnienia, chwile błogie! Potępiaj człowieka; Ale sztukmistrz twojego przebaczenia czeka! Na wielem się odważył, na więcej odważę: Sądź!» — tu ukląkł i podał swoje pejzaże.
«Jaśnie wielmożny koronny hetmanie, Czy jenerale, mniejsza o tytułowanie, Jam jest Rębajło, staję na twe zawołanie Z tym moim Scyzorykiem, który nie z oprawy Ani z napisów, ale z hartu nabył sławy, Że nawet o nim jaśnie wielmożny pan wiedział. Gdyby on gadać umiał, może by powiedział Cokolwiek na pochwałę i tej starej ręki, Która służyła długo, wiernie, Bogu dzięki, Ojczyźnie, tudzież panów Horeszków rodzinie, Czego pamięć dotychczas między ludźmi słynie. Mopanku! rzadko który pisarz prowentowy Tak zręcznie temperuje pióra, jak on głowy. Długo liczyć! A nosów i uszu bez liku! A nie ma żadnej szczerby na tym Scyzoryku I żaden go nie splamił zbojecki uczynek: Tylko otwarta wojna albo pojedynek. Raz tylko! Panie daj mu wieczny odpoczynek! Bezbronnego człowieka, niestety, sprzątniono… A i to, Bóg mi świadkiem, pro publico bono».
Maciej ogrzał się słońcem, zakończył pacierze, I już się do swojego gospodarstwa bierze. Wyniósł traw, liścia; usiadł przed domem i świsnął: Na ten świst rój królików spod ziemi wytrysnął. Jako narcyzy nagle wykwitłe nad trawę, Bielą się długie słuchy; pod nimi jaskrawe Przeświecają się oczki jak krwawe rubiny, Gęsto wszyte w aksamit zielonej darniny. Już króliki na łapkach stają; każdy słucha, Patrzy; na koniec cała trzódka białopucha Bieży do starca liśćmi kapusty znęcona, Do nóg mu, na kolana skacze, na ramiona. On, sam biały jak królik, lubi ich gromadzić Wkoło siebie i ręką ciepły ich puch gładzić; A drugą ręką z czapki proso w trawę miota Dla wróblów: spada z dachów krzykliwa hołota.
Zaścianek
Kropiciel wolny, oczy obraca dokoła, Ręce wyciąga, broni szuka, broni woła; Tymczasem grzmi pięściami, stojąc; mocno w kroku, I pilnując się z bliska Gerwazego boku, Aż Saka, syna swego, postrzega w natłoku. Sak prawą ręką szturmak wymierza, a lewą Ciągnie za sobą długie sążniowate drzewo, Uzbrojone w krzemienie i guzy, i sęki (Nikt by go nie podźwignął prócz Chrzciciela ręki). Chrzciciel, gdy miłą broń swą, swe Kropidło zoczył, Chwycił je, ucałował, z radości podskoczył, Zakręcił je nad głową i zaraz ubroczył.
Pan Wojski poznał z dala, ręce rozkrzyżował I z krzykiem podróżnego ściskał i całował. Zaczęła się ta prędka, zmieszana rozmowa, W której lat kilku dzieje chciano zamknąć w słowa Krótkie i poplątane, w ciąg powieści, pytań, Wykrzykników i westchnień, i nowych powitań. Gdy się pan Wojski dosyć napytał, nabadał, Na samym końcu dzieje tego dnia powiadał.
Teraz bawił tam Rejent cudnie wystrojony, I usługiwał damie, swojej narzeczonéj, Biegając i podając sygnety, łańcuszki, Słoiki i flaszeczki, i proszki, i muszki; Wesoł, na pannę młodą patrzył tryumfalnie. Panna młoda kończyła robić gotowalnię: Siedziała przed zwierciadłem radząc się bóstw wdzięku; Pokojowe zaś, jedne z żelazkami w ręku Odświeżają nadstygłe warkoczów pierścionki, Drugie klęcząc pracują około falbonki.
Zosia skoczyła z miejsca i klasnęła w dłonie, I ciotce zawisnąwszy oburącz na łonie, Płakała i śmiała się na przemian z radości. «Ach ciociu, już tak dawno nie widziałam gości! Od czasu, jak tu żyję z kury i indyki, Jeden gość, co widziałam, to był gołąb dziki. Już mi troszeczkę nudno tak siedzieć w alkowie; Pan Sędzia nawet mówi, że to źle na zdrowie».
Ale Płut, Tadeusza widząc przed swym frontem, Naradzał się po cichu z gifrejterem Gontem, Który w rocie uchodził za pierwszego strzelca. «Gonto — rzekł Major — widzisz ty tego wisielca? Jeśli mu wsadzisz kulę, tam pod piątym żebrem, To dostaniesz ode mnie cztery ruble srebrem». Gont odwodzi karabin, do zamka się chyli, Wierni go towarzysze płaszczami okryli; Mierzy, nie w żebro, ale w głowę Tadeusza: Strzelił i trafił… blisko, w środek kapelusza. Okręcił się Tadeusz: aż Kropiciel wpada Na Rykowa, a za nim szlachta krzycząc: «Zdrada!» Tadeusz go zasłania. Ledwie zdołał Ryków Zrejterować się i wpaść we środek swych szyków.
Tymczasem zły duch nową pokusą go wabi, Podsłuchiwać, co Zosia mówiła do Hrabi. Dziewczyna, uprzejmością Hrabiego ujęta, Zrazu rumieniła się, spuściwszy oczęta, Potem śmiać się zaczęli, w końcu rozmawiali O jakimś niespodzianym w ogrodzie spotkaniu, O jakimś po łopuchach i grzędach stąpaniu, Tadeusz, wyciągnąwszy co najdłużej uszy, Połykał gorzkie słowa i przetrawiał w duszy. Okropną miał biesiadę. Jak w ogrodzie żmija Dwoistym żądłem zioło zatrute wypija, Potem skręci się w kłębek i na drodze legnie, Grożąc stopie, co na nią nieostrożnie biegnie: Tak Tadeusz, opiły trucizną zazdrości, Zdawał się obojętny, a pękał ze złości.
Panie starsze, już wcześniej wstawszy, piły kawę; Teraz drugą dla siebie zrobiły potrawę Z gorącego, śmietaną bielonego piwa, W którym twaróg gruzłami posiekany pływa.
Sama spojrzała: Hrabia uśmiechnął się mile, I widocznie był wdzięczny jej za pochwał tyle; Postrzegła się, umilkła, oczy opuściła I jako róży pączek cała się spłoniła.
Umizgi
Czy ktoś Zosi poradził wyjść w takiej sukience, Czy instynktem wiedziała (bo dziewczyna zgadnie Zawsze instynktem, co jej do twarzy przypadnie): Dosyć, że Zosia pierwszy raz w życiu dziś z rana Była od Telimeny za upór łajana, Nie chcąc modnego stroju, aż wymogła płaczem Że ją tak zostawiono, w ubraniu prostaczem.
Epilog
Księga ta miała tytuł: Kucharz doskonały. W niej spisane dokładnie wszystkie specyjały Stołów polskich; podług niej hrabia na Tęczynie Dawał owe biesiady we włoskiej krainie, Którym się Ojciec Święty Urban Ósmy dziwił; Podług niej później Karol-Kochanku-Radziwiłł, Gdy przyjmował w Nieświeżu króla Stanisława, Sprawił pamiętną ową ucztę, której sława Dotąd żyje na Litwie we gminnej powieści.
Gerwazy, od pokojów Sędziego odparty, Ustąpić musiał przez wzgląd dla Hrabiowskiej warty. Więc nie mogąc zemścić się na nieprzyjacielu, Myślił o drugim wielkim tej wyprawy celu. Jako człek doświadczony i biegły w prawnictwie, Chce Hrabiego osadzić na nowym dziedzictwie Legalnie i formalnie: więc za Woźnym biega, Aż go po długich śledztwach za piecem dostrzega, Wnet porywa za kołnierz, na dziedziniec wlecze I zmierzywszy mu w piersi Scyzoryk, tak rzecze: «Panie Woźny, pan Hrabia śmie waćpana prosić, Abyś raczył przed szlachtą bracią wnet ogłosić Intromisyją Hrabi do zamku, do dworu Sopliców, do wsi, gruntów zasianych, ugoru, Słowem, cum gais, boris et graniciebus, Kmetonibus, scultetis, et omnibus rebus Et quibusdam aliis. Jak tam wiesz, tak szczekaj, Nic nie opuszczaj!» «Panie Kluczniku, zaczekaj — Rzekł śmiało, ręce za pas włożywszy Protazy — Gotów jestem wypełniać wszelkie stron rozkazy, Ale ostrzegam, że akt nie będzie miał mocy, Wymuszony przez gwałty, ogłoszony w nocy». «Co za gwałty — rzekł Klucznik — tu nie ma napaści, Wszak proszę pana grzecznie; jeśli ciemno waści, To Scyzorykiem skrzesam ognia, że waszeci Zaraz w ślepiach jak w siedmiu kościołach zaświeci».
A jeśli czasem i Moskal się zjawił, Tyle nam tylko pamiątki zostawił, Że był w błyszczącym i pięknym mundurze: Bo węża tylko znaliśmy po skórze.
Księga piąta
Tu Wojski umilknąwszy prawą rękę wznosił I u Podkomorzego tabakiery prosił; Długo zażywa, kończyć powieści nie raczy, Jak gdyby chciał zaostrzyć ciekawość słuchaczy. Zaczynał wreszcie, kiedy znowu mu przerwano Powieść taką ciekawą, tak pilnie słuchaną! Bo do Sędziego nagle ktoś przysłał człowieka, Donosząc, że z niezwłocznym interesem czeka. Sędzia, dając dobranoc, żegnał całe grono. Natychmiast się po różnych stronach rozpierzchniono: Ci spać do domu, tamci w stodole na sianie; Sędzia szedł podróżnemu dawać posłuchanie.
Na dole jak ruiny miast: tu wywrót dębu Wysterka z ziemi na kształt ogromnego zrębu; Na nim oparte, jak ścian i kolumn obłamy, Tam gałęziste kłody, tu wpół zgniłe tramy Ogrodzone parkanem traw. W środek tarasu Zajrzeć straszno, tam siedzą gospodarze lasu, Dziki, niedźwiedzie, wilki; u wrót leżą kości Na pół zgryzione jakichś nieostrożnych gości. Czasem wymkną się w górę przez trawy zielenie, Jakby dwa wodotryski, dwa rogi jelenie, I mignie między drzewa źwierz żółtawym pasem, Jak promień, kiedy wpadłszy gaśnie między lasem.
I zazdrościła młodzież wieszczów sławie, Która tam dotąd brzmi w lasach i w polu, I którym droższy niż laur Kapitolu, Wianek rękami wieśniaczki usnuty Z modrych bławatków i zielonej ruty…
Odwróciwszy się rzekła: «Czy też pan nie może Rozbiegłe moje ptastwo wpędzić nazad w zboże?» «Ja, ptastwo pędzać?» krzyknął Hrabia z zadziwieniem; Ona tymczasem znikła, zakryta drzew cieniem. Chwilę jeszcze z szpaleru, przez majowe zwoje, Przeświecało coś na wskroś jakby oczu dwoje.
«He! czekać? szczekać? zwlekać?» przerwał Maciej drugi Ochrzczony Kropicielem, od wielkiej maczugi, Którą zwał Kropidełkiem. Miał ją dziś przy sobie; Stanął za nią, na gałce zwiesił ręce obie, Na ręku oparł brodę, krzycząc: «Czekać! zwlekać! Sejmikować! Hem, trem, brem, a potem uciekać! Ja w Prusach nie bywałem; rozum królewiecki Dobry dla Prus, a u mnie jest rozum szlachecki. To wiem: że kto chce bić się, niech Kropidło chwyta; Kto umierać, ten księdza niech woła, i kwita! Ja chcę żyć, bić! Bernardyn po co? czy my żaki? Co mi tam Robak: otóż, my będziem robaki, I dalej Moskwę toczyć! Trem, brem, szpiegi, wzwiady; Wiecie wy, co to znaczy? Oto, że wy dziady, Niedołęgi! He, bracia, to wyżła rzecz tropić, Bernardyńska kwestować, a moja rzecz: kropić; Kropić, kropić i kwita!» Tu maczugę głasnął, Za nim cały tłum szlachty «Kropić, kropić!» wrzasnął.
Głupi niedźwiedziu! gdybyś w mateczniku siedział, Nigdy by się o tobie Wojski nie dowiedział; Ale czyli pasieki zwabiła cię wonność, Czy uczułeś do owsa dojrzałego skłonność, Wyszedłeś na brzeg puszczy, gdzie się las przerzedził, I tam zaraz leśniczy bytność twą wyśledził, I zaraz obsaczniki, chytre nasłał szpiegi, By poznać, gdzie popasasz i gdzie masz noclegi. Teraz Wojski z obławą, już od matecznika Postawiwszy szeregi, odwrót ci zamyka.
Tu ksiądz łzy otarł, habit zapiął, kaptur włożył I okienicę tylną po cichu otworzył, Widać było, że oknem do ogrodu skakał; Sędzia, zostawszy jeden, siadł w krześle i płakał.
Spali gospodarz domu, wodze i żołnierze; Oczu tylko Wojskiego sen słodki nie bierze. Bo Wojski ma na jutro biesiadę wyprawić, Którą chce dom Sopliców na wiek wieków wsławić: Biesiadę godną miłych sercom polskim gości I odpowiedną wielkiej dnia uroczystości, Co jest świętem kościelnym i świętem rodziny: Jutro odbyć się mają trzech par zaręczyny. Zaś jenerał Dąbrowski oświadczył z wieczora, Że chce mieć obiad polski.
Tadeusz się dowiedział, że niemało czasu Już przeszło, jak ogary wpadły w otchłań lasu.
Jako wilk, obskoczony znienacka przy ścierwie, Rzuca się oślep w zgraję, co mu ucztę przerwie; Już goni, ma ją szarpać: wtem śród psiego wrzasku Trzasło ciche półkurcze; wilk zna je po trzasku, Śledzi okiem, postrzega, że z tyłu, za charty, Myśliwiec wpół schylony, na kolanie wsparty, Rurą ku niemu wije i już cyngla tyka. Wilk uszy spuszcza, ogon podtuliwszy, zmyka; Psiarnia z tryumfującym rzuca się hałasem I skubie go po kudłach; zwierz zwraca się czasem, Spojrzy, klapnie paszczęką i białych kłów zgrzytem Ledwie pogrozi; psiarnia pierzcha ze skowytem: Tak i Gerwazy z groźną cofał się postawą, Wstrzymując napastników oczyma i ławą, Aż razem z Hrabią wpadli w głąb ciemnej framugi.