source
stringlengths
6.68k
29.9k
target
stringlengths
287
6.76k
PFRON Na upadku Polisy stracą inwalidzi Polisa ostatniego frajera Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych do dziś posiada 600 tysięcy akcji plajtującej spółki ubezpieczeniowej Polisa. Od 1995 roku kolejnych czterech prezesów PFRON nie zrobiło nic, aby akcje sprzedać i zmniejszyć straty. Za skandal z Polisą nikt nie poniósł odpowiedzialności. W akcje Polisy Fundusz zainwestował cztery lata temu 4,8 mln złotych. Giełdowa cena akcji, które kupiono po 8 złotych, wynosiła wczoraj 36 groszy. PFRON dwukrotnie otrzymał dywidendę: ok. 93 tysiące zł w 1996 roku i 210 tysięcy zł w 1997 roku, stracił jednak niemal cały zaangażowany kapitał. - Powtórzono numer z Agrobankiem, tylko na mniejszą skalę - mówi długoletni pracownik PFRON. - W Agrobanku utopiliśmy 24 miliony złotych i pieniądze te wypłynęły do osób prywatnych w postaci nietrafionych kredytów. Tu schemat był podobny. Polisa cały zysk przeznaczała na dywidendę zamiast inwestować. W 1995 roku wybuchł skandal, gdy okazało się, że akcje Polisy po preferencyjnej cenie kupili byli prominentni działacze PZPR oraz Jolanta Kwaśniewska i Maria Oleksy. Prezydent Aleksander Kwaśniewski zapowiadał wówczas, że państwo wycofa swoje kapitały z Polisy. Tymczasem akcje Polisy sprzedała jedynie Agencja Własności Rolnej Skarbu Państwa. Pozostałe państwowe agendy: Agencja Rozwoju Gospodarczego (kupiła akcje po 7,20 zł) i PFRON nie mogły się z nimi rozstać, choć już w 1996 roku Najwyższa Izba Kontroli stwierdziła, że inwestowanie państwowych pieniędzy w Polisę było niegospodarne, niecelowe i bardzo ryzykowne. Analitycy giełdowi zwracali uwagę, że przy pozyskiwaniu kapitału Polisa stosuje metodę przypominającą łańcuszek świętego Antoniego, zwaną również strategią "ostatniego frajera". Polegała ona na ciągłym emitowaniu nowych serii akcji - nowi akcjonariusze utrzymywali starych. W gronie "frajerów" znalazł się m.in. PFRON. Czy na inwestycji w papiery Polisy PFRON mógł kiedykolwiek zarobić? Nie, gdyż akcje kupiono za drogo. Można je było jednak korzystnie sprzedać na wiosnę 1997 roku, gdy Polisa miała na giełdzie swoje pięć minut. 5 maja 1997 roku, po miesiącu nieustannego wzrostu, kurs wynosił 9 złotych 40 groszy. Później zaczął gwałtownie spadać. W ciągu rekordowego tygodnia przeszło z rąk do rąk zaledwie 357 tysięcy akcji Polisy (niewiele wobec 600 tysięcy pozostających w dyspozycji Funduszu). Aby nie doprowadzić do załamania kursu, PFRON mógł sprzedawać akcje małymi transzami. Mógł, ale nie chciał. - Zamówiłem w firmie zewnętrznej ekspertyzę dotyczącą ewentualnej sprzedaży akcji Polisy - mówi poseł SLD Roman Sroczyński, prezes PFRON w latach 1996-1997. - Opinia była taka, żeby poczekać na wybory, które spowodują ożywienie na giełdzie. Potraktowałem tę sugestię poważnie. Obawiałem się, że jeśli ceny pójdą w górę, pojawią się zarzuty, że sprzedałem akcje za tanio. W 1997 roku Roman Sroczyński zasiadał w radzie nadzorczej Polisy i za udział w posiedzeniach otrzymywał wynagrodzenie. Złożył rezygnację, gdy został posłem. Jego poprzednik, Karol Świątkowski (który zadecydował o kupnie akcji) wyjaśniał, że PFRON chciał mieć prawo głosu w radzie nadzorczej jakiejś firmy ubezpieczeniowej, a oferta Polisy była najlepsza. Polisa miała ubezpieczać pożyczki udzielane zakładom pracy chronionej oraz kredyty dla inwalidów na zakup samochodów. "Są głosy, że Fundusz powinien bieżące nadwyżki biernie trzymać na rachunku NBP. Stanowczo sprzeciwiam się temu. To właśnie byłaby niegospodarność. Nieobracanie tymi pieniędzmi oznaczałoby utratę korzyści. Wolnymi środkami publicznymi trzeba zarządzać aktywnie, ale nie narażając ich na ryzyko nieudanej inwestycji" - napisał Roman Sroczyński w oświadczeniu opublikowanym w listopadzie 1996 roku na łamach "Gazety Wyborczej". Dziś jest jednak zdania, że PFRON nie powinien prowadzić działalności gospodarczej. Ciszej nad tą trumną Włodzimierz Dobrowolski, który w grudniu 1997 objął stanowisko prezesa PFRON, nie miał szans na sprzedanie akcji Polisy po cenie zbliżonej do ceny zakupu. Mógł jednak odzyskać połowę kapitału. W 1998 roku było już wiadomo, że Polisa ma poważne kłopoty. - Liczyłem na to, że Kredyt Bank wejdzie do Polisy jako inwestor strategiczny i akcje pójdą w górę - tłumaczy Włodzimierz Dobrowolski. - Gdybym je sprzedał po 4 złote, zostałbym oskarżony o niegospodarność. Udało mi się sprzedać udziały w dziesięciu spółkach, które uzyskaliśmy w drodze konwersji zadłużenia. Waldemar Flugel, który zastąpił Dobrowolskiego w lipcu 1999 roku, mógł sprzedać akcje Polisy po 3 złote, ale również nie podjął takiej próby. Obecnie PFRON traktuje temat Polisy jako tabu w myśl zasady "ciszej nad tą trumną". Rzecznik prasowy Krzysztof Perkowski, odsyła po informacje do Elżbiety Supy, dyrektor Wydziału Finansowego PFRON, która konsekwentnie odmawia rozmowy z "Rzeczpospolitą". Pytania, które wysłaliśmy faksem 27 października, do dziś pozostały bez odpowiedzi. Nie dowiedzieliśmy się, co PFRON ma zamiar zrobić z akcjami Polisy i czy istnieją jakiekolwiek porozumienia dotyczące ubezpieczania osób niepełnosprawnych, wiążące Fundusz z tą firmą. W 1995 roku PFRON podpisał z Polisą porozumienie o współpracy. Planowano utworzenie grupy kapitałowej ubezpieczającej m.in. zakłady pracy chronionej. PFRON zlecił spółce Biuro Informacji Bankowej (BIB) przygotowanie, kosztem ponad 100 tysięcy złotych, wniosku o licencję dla towarzystwa ubezpieczeniowego. - Opracowaliśmy wniosek o utworzenie towarzystwa ubezpieczeniowego z przewagą kapitału PFRON, ale bez udziału Polisy - zapewnia Ryszard Maluta, wiceprezes Biura Informacji Bankowej. Czy decydował Świątkowski W 1995 roku wartość rynkową swoich akcji, nie notowanych wówczas na giełdzie, Polisa szacowała na 20,67 zł za sztukę. Ówczesny prezes PFRON, Karol Świątkowski, utrzymywał, że kupowanie akcji po 8 złotych to znakomity interes. PFRON nie przeprowadził własnej kalkulacji wartości akcji i przyjął za dobrą monetę znacznie zawyżone prognozy zysku. Do dziś nie wiadomo, kto faktycznie podjął decyzję o zakupie. Na dokumentach widnieje podpis Karola Świątkowskiego, jednak wśród pracowników PFRON panuje przekonanie, że wykonywał on tylko dyspozycje "góry". Na zakup akcji Polisy zgodziła się rada nadzorcza Funduszu, której przewodniczył wiceminister pracy w rządzie Józefa Oleksego, Adam Gwara (PSL). Ministrem pracy był wówczas Leszek Miller. - W 1995 roku wydawało się nam, że jest to transakcja opłacalna i tak z pewnością było - mówi Adam Gwara. - Tak przynajmniej wynikało z dokumentów, które przedstawił nam zarząd. Nie mieliśmy powodów nie ufać zarządowi. Fundusz dysponował wówczas bardzo dużą nadwyżką, którą trzeba było jakoś zagospodarować. Nadwyżkę bilansową - 136 mln złotych - wykreowano sztucznie. PFRON znacznie ograniczył pomoc dla zakładów pracy chronionej, argumentując, że nie ma na to pieniędzy. Iwona Czekałowska, w 1995 roku dyrektor Wydziału Prezydialnego PFRON, w liście do ministra sprawiedliwości Jerzego Jaskierni (gabinet Józefa Oleksego) wyjaśniała, że wybierając Polisę, Fundusz kierował się jej bardzo dobrymi wynikami finansowymi oraz ekspertyzami "wybitnych znawców rynku ubezpieczeniowego". Do dziś owi wybitni eksperci pozostają anonimowi, ich analiz nie udostępniono nawet kontrolerom NIK. W sierpniu 1996 roku Iwona Czekałowska została prezesem Normiko Holding, spółki założonej przez PFRON. Po kontroli w Normiko, w marcu 1998 r., NIK skierowała do prokuratury doniesienie, w którym jest mowa o 11 przestępstwach i stratach spółki przewyższających 2,5 mln zł. Potrzebna nowelizacja PFRON posiada udziały i akcje w co najmniej stu podmiotach gospodarczych. Najczęściej są to udziały niewielkiej wartości, ale zdarzają się również większe pakiety, np. 21 111 akcji Polifarbu Cieszyn SA warte jest ponad 118 tysięcy złotych. Rząd chce zakazać Funduszowi prowadzenia działalności gospodarczej. Gdyby Sejm zaakceptował rządowy projekt nowelizacji ustawy, PFRON musiałby zbyć akcje i udziały we wszystkich spółkach do końca 2004 roku. Leszek Kraskowski, Mariusz Przybylski
Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych do dziś posiada akcje plajtującej spółki ubezpieczeniowej Polisa. W jej akcje Fundusz zainwestował cztery lata temu 4,8 mln złotych. Giełdowa cena akcji, które kupiono po 8 złotych, wynosiła wczoraj 36 groszy. Trudno znaleźć jakąkolwiek osobę odpowiedzialną za klęskę, bowiem od 1995 roku czterech kolejnych prezesów PFRON nie zrobiło nic, aby akcje sprzedać i zmniejszyć straty, nie wiadomo również, kto faktycznie podjął decyzję o zakupie akcji, za które już wtedy przepłacono. Po tej kolejnej nieudanej akcji inwestycyjnej pojawiają się różne głosy, czy Fundusz powinien prowadzić działalność gospodarczą. Rząd chce mu jej zabronić, ale niektórzy twierdzą, że brak inwestowania byłby prawdziwą niegospodarnością i oznaczałby utratę korzyści.
UNIA EUROPEJSKA Przed finiszem prac nad wewnętrzną reformą organizacji Rewolucja małych kroków JĘDRZEJ BIELECKI z Brukseli Przygotowywany na czerwcowy szczyt w Amsterdamie traktat o zmianie systemu działania Unii Europejskiej nie przyniesie takich przełomowych i pobudzających wyobraźnię rozstrzygnięć jak utworzenie jednolitego rynku czy powołanie wspólnej waluty europejskiej. Co więcej, większość jego postanowień nie będzie miała związku z planowanym rozszerzeniem Unii na wschód, choć taki był oficjalny powód zwołania Konferencji Międzyrządowej. Z perspektywy historycznej Amsterdam będzie można jednak ocenić jako ważny etap budowania "coraz bardziej zintegrowanej Unii Europejskiej". Niepokój o powolne tempo prac Konferencji Międzyrządowej (KM) należy do rytuału Unii. Przy podejmowaniu jakichkolwiek zasadniczych decyzji każdy z krajów członkowskich zazwyczaj stara się nie ujawniać do końca, w czym jest gotowy ustąpić, a jakie kwestie nie mogą być dla niego przedmiotem przetargów. Tym razem jednak do zwielokrotnienia ogólnej niepewności przyczyniają się wybory parlamentarne w Wielkiej Brytanii, przed którymi rząd w Londynie nie zdecyduje się na żadne ustępstwa. Świadomi tego Holendrzy zwołali na 23 maja specjalny szczyt UE, podczas którego nowy brytyjski premier (jeśli zostanie nim Tony Blair) ma określić granice swoich ustępstw. Nawyk kompromisu Nawet jednak jeśli brytyjskie ustępstwa będą duże, nie należy oczekiwać zakończenia prac Konferencji traktatem, który w wyczerpujący sposób zreformuje funkcjonowanie Unii - mówi "Rz" Peter Ludlow, czołowy specjalista od systemu działania UE i dyrektor prestiżowego brukselskiego instytutu naukowego CEPS. Jego zdaniem inną cechą działania UE była zdolność do zawierania kompromisów przez kraje członkowskie. Jeśli jeden z nich uzyska od swoich partnerów ustępstwo w danej kwestii, to wie, że w innej sprawie nie będzie mógł w pełni zrealizować swoich ambicji. W Amsterdamie reguła ta potwierdzi się, tym bardziej że wszyscy członkowie chcą możliwie szybko zakończyć trwające już przeszło rok prace Konferencji. Dla "15" znacznie ważniejsze są przygotowania do mającej wejść w życie za półtora roku unii walutowej, a nawet do poszerzenia UE na wschód. Sama Konferencja nie tylko nie wzbudza entuzjazmu wśród mieszkańców Unii, ale raczej wywołuje niepokój, czy kolejne elementy suwerenności narodowej nie zostaną oddane biurokratom z Brukseli. Traktat z Amsterdamu, choć nie zostaną w nim zawarte tak pobudzające wyobraźnię zamierzenia, jak powstanie jednolitego rynku (1985) czy utworzenie wspólnej waluty europejskiej (1991), to jednak zapisze się w historii jako ważny etap integracji europejskiej. Większość jego ustaleń będzie miała niewiele wspólnego z przyjęciem do UE nowych krajów, mimo że taki był oficjalny powód zreformowania Unii. Urzędnicy Komisji Europejskiej i niezależni specjaliści są zgodni, że Konferencję będzie można uznać za udaną, jeśli w jej wyniku zostanie osiągnięty zasadniczy postęp w czterech dziedzinach, takich jak zmiana systemu działania Komisji i Rady UE, inicjowanie określonych projektów integracji europejskiej tylko z udziałem niektórych państw (tzw. elastyczność), rozwinięcie wspólnej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa oraz pogłębienie współpracy w zakresie wymiaru sprawiedliwości i spraw wewnętrznych. Nowy instrument Największych postępów można się spodziewać w tej czwartej dziedzinie - twierdzi wysoki urzędnik Komisji Europejskiej, odpowiedzialny za przebieg Konferencji. Jego zdaniem z chwilą rozpoczęcia budowy jednolitego rynku i dopuszczenia do swobodnego przemieszczania się ludzi w ramach Europy bez granic państwa "15" nie miały wyboru i musiały zdecydować się na pogłębienie współpracy w ściganiu przestępczości zorganizowanej, przemytu narkotyków i broni oraz wypracowaniu wspólnej polityki azylowej. Stąd ambicją niemal wszystkich krajów UE oprócz Wielkiej Brytanii (i Irlandii, która z racji swojego położenia jest skazana na naśladowanie Londynu) jest włączenie do prawa europejskiego postanowień "programu Schengen", dzięki któremu od 1985 r. stopniowo są znoszone granice lądowe dzielące państwa UE. Negocjatorzy Konferencji najprawdopodobniej pójdą jednak dalej. Ich ambicją jest utworzenie nowego instrumentu budowy prawa europejskiego, który byłby podobny do dyrektyw od dawna wykorzystywanych w sprawach gospodarczych - twierdzi Ludlow. Dla rozwoju współpracy wymiarów sprawiedliwości byłby to prawdziwy przełom. Obecnie tzw. konwencje, negocjowane w oparciu o skomplikowane procedury i wymagające ratyfikacji przez parlamenty narodowe, muszą być włączane do prawa narodowego. W konsekwencji postęp prac jest bardzo powolny. Nowy instrument prawny określi natomiast ogólne zasady, które będą obowiązywały w całej UE, i pozostawi sposób ich wypełnienia w gestii władz poszczególnych krajów. Od stosowanych w sprawach gospodarczych dyrektyw będzie się jednak różnił tym, że poza Komisją inicjatywę ustawodawczą zachowają również kraje członkowskie. Państwa małe przeciw dużym Równie przełomowych rozwiązań nie należy natomiast spodziewać się po reformie głównych instytucji Unii. Tu bezpośrednim powodem zmian jest myśl, że obejmująca 20, a nawet 25 krajów organizacja nie może działać według rozwiązań zaprojektowanych dla 6 członków. Wszyscy zgadzają się, że dla zachowania sprawności instytucji unijnych konieczne będzie zredukowanie liczby członków Komisji i właściwsze oddanie proporcji między liczbą mieszkańców danego państwa a głosami, jakimi dysponuje ono w Radzie UE. Już dziś jednak wiadomo, że idealny scenariusz nie zostanie zrealizowany. Nie pozwolą na to małe kraje Unii, które za wszelką cenę chcą zachować "swojego" przedstawiciela w Komisji - twierdzi wysokiej rangi urzędnik KE. Jego zdaniem jedyne zmiany będą więc polegać na zrezygnowaniu "dużych" państw z przysługującego im dziś drugiego komisarza. W zamian będą musiały otrzymać rekompensatę w postaci lepszego zrównoważenia głosów w Radzie UE. Dziś na jeden głos przypada tu 200 tys. Luksemburczyków i aż 8 mln Niemców. Na razie, dzięki względnej równowadze między dużymi i małymi krajami, przy głosowaniu kwalifikowaną większością głosów dany projekt nie może zostać zaaprobowany, jeżeli nie uzyska poparcia 2/3 "mieszkańców" UE. W przyszłości jednak, gdyby do Unii zostało przyjętych wszystkich 11 państw stowarzyszonych, proporcje te się zachwieją, gdyż oprócz Polski wszyscy potencjalni nowi członkowie to kraje małe. Wówczas, przy zachowaniu obecnego systemu, można by uzyskać większość przy poparciu zaledwie 50 proc. mieszkańców UE, wbrew stanowisku nawet kilku dużych państw. Aby tak się nie stało, duże kraje Unii domagają się przyznania im większej liczby głosów (dziś mają ich po 10), co jednak spotyka się z twardym oporem małych państw. Stąd, jak twierdzi Ludlow, najprawdopodobniej znów dojdzie do kompromisu polegającego na przyjęciu zasady "podwójnej większości": głosów w Radzie i mieszkańców UE (tych musiałoby być 2/3, a może nawet 70 proc. za danym projektem). Za wcześnie na dyplomację europejską Znaczących rozstrzygnięć najtrudniej spodziewać się we wspólnej polityce zagranicznej i bezpieczeństwa. Czy to w sprawie Albanii, czy też Chin i Iranu kraje "15" w ostatnich miesiącach raz jeszcze udowodniły, że nie są w stanie skutecznie wypracować wspólnej strategii wobec problemów polityki międzynarodowej. Dlatego przedstawiony w marcu przez Niemcy i Francję kalendarz stopniowego włączania Unii Zachodnioeuropejskiej (UZE) do struktur UE i tworzenia w ten sposób "zbrojnego ramienia" krajów "15" nie ma szans powodzenia. Przyznał to zresztą niedawno sekretarz generalny UZE, Jose Cutileiro, zapowiadając, że przełomowe dla jego organizacji rozstrzygnięcia w Amsterdamie nie zapadną. - Inicjatywa ta to przykład hipokryzji Francji i Niemiec, krajów, która same wielokrotnie ostatnio pokazywały, że nie są gotowe do podporządkowania się w polityce zagranicznej strategicznym interesom większości. Było to jednak posunięcie szkodliwe także dlatego, że ponownie pogłębiło przepaść między krajami Unii należącymi do NATO a tymi państwami, które są neutralne - mówi Ludlow. - Znacznie większe szanse ma natomiast memorandum szwedzko-fińskie, które stara się określić, w jakich dziedzinach kraje neutralne są gotowe partycypować we wspólnych inicjatywach z użyciem wojska. W dzisiejszych czasach użycie wojska w akcjach humanitarnych, misjach pokojowych i niesienia pomocy w razie kataklizmów stanowi zresztą 90 proc. realnych możliwości. Pragmatyczne podejście Skandynawów ma duże szanse na akceptację przez Wielką Brytanię. Pozwoliłoby to na wykorzystanie struktur UZE do prowadzenia przez Unię Europejską działań z udziałem wszystkich krajów "15". Na czas takich akcji kraje neutralne, choć nie należą do UZE, uczestniczyłyby na równi z członkami tej organizacji w podejmowaniu decyzji - twierdzi Ludlow. Jego zdaniem inną inicjatywą, która mogłaby znacząco poprawić skuteczność działania Unii w polityce międzynarodowej, jest powołanie instytucji stałego przedstawiciela Brukseli w negocjacjach dyplomatycznych. Aby jednak ten "Monsieur PESC" (od pierwszych liter francuskiego określenia polityki zagranicznej i bezpieczeństwa) stał się znaczącą postacią, musiałby uzyskać instytucjonalne gwarancje efektywnej współpracy z Radą Unii i jej sekretariatem. Każdy przełomowy etap w historii integracji europejskiej ma swoje słowo-klucz z upodobaniem używane przez urzędników w Brukseli. Tym razem jest to "elastyczność" (flexibility), co ma oznaczać, że dana grupa państw Unii może samodzielnie rozwinąć współpracę w odrębnej dziedzinie. Dzięki temu poszczególne kraje (wszyscy myślą tu o Wielkiej Brytanii) nie mogłyby hamować postępów w integracji europejskiej swoich partnerów. Jak jednak zwykle bywa z pomysłami, dzięki którym skomplikowane problemy mają zostać rozwiązane w zbyt prosty sposób, postęp jest tu pozorny. Przede wszystkim dlatego, że w przeszłości, chociażby przy tworzeniu unii walutowej, zasada "elastyczności" była już wiele razy wykorzystywana. Po wtóre, jak pokazała misja wojskowa do Albanii, Brytyjczycy rzadko blokują akcję swoich partnerów, jeśli ci ostatni rzeczywiście chcą ją przeprowadzić. Przede wszystkim jednak zainicjowanie nowej formy współpracy przez ograniczoną liczbę państw będzie możliwe tylko wówczas, gdy wszystkie pozostałe się na to zgodzą. Zrezygnowanie z tej zasady oznaczałoby - jak twierdzi Ludlow - po prostu rozpad Unii Europejskiej.
Na unijnym szczycie w Amsterdamie zostanie przedstawiony traktat o zmianie systemu działania Unii Europejskiej, nad którym od roku pracuje Konferencja Międzyrządowa. Nie przyniesie on przełomowych rozstrzygnięć, ale będzie ważnym etapem budowania bardziej zintegrowanej Wspólnoty. Państwa biorące udział w podejmowaniu zasadniczych decyzji do końca nie ujawniają swoich stanowisk. Wielka Brytania nie zamierza przedstawić granic swoich ustępstw do czasu wyborów parlamentarnych. Specjaliści zaznaczają, że Unia zawsze była zdolna do zawierania kompromisów, państwa członkowskie zgadzały się na wzajemne ustępstwa w poszczególnych kwestiach. Teraz najważniejsze są przygotowania do wprowadzenia unii walutowej oraz rozszerzenie Unii na wschód. Spotkanie w Amsterdamie będzie udane, jeśli uda się osiągnąć postęp m.in. w kwestii systemu działania Komisji i Rady Europy, rozwinięcia wspólnej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa oraz współpracy w zakresie wymiaru sprawiedliwości. Największych postępów należy się spodziewać w dziedzinie współpracy w wykrywaniu przestępczości zorganizowanej, przemytu narkotyków i broni. Ambicją krajów unijnych jest realizacja programu Schengen i stopniowe znoszenie granic między państwami Unii. Ogromne znaczenie ma też stworzenie nowego instrumentu do budowania prawa europejskiego z zachowaniem inicjatywy ustawodawczej krajów członkowskich. Główne instytucje unijne należy dostosować do większej liczby krajów członkowskich i zachować proporcje między ich wielkością a liczbą reprezentantów w Radzie Unii Europejskiej. Małe kraje mogą być temu przeciwne. Po poszerzeniu Unii małych krajów będzie więcej niż dużych i prawdopodobnie wprowadzona zostanie zasada podwójnej większości. Krajom członkowskim trudno jest wypracować wspólną politykę zagraniczną i bezpieczeństwa. Propozycja Francji i Niemiec, aby włączyć Unię Zachodnioeuropejską do struktur UE i stworzyć zbrojne ramię, nie ma szans powodzenia. Oba kraje kilka razy pokazały, że niechętnie podporządkowują się interesom większości. Zaakceptowana może być propozycja Szwecji i Finlandii, aby określić udział krajów neutralnych we wspólnych inicjatywach z użyciem wojska. Kluczowym hasłem szczytu ma być "elastyczność".
GOSPODARKA Prognoza rozwoju do 1999 roku Wzrost z zagrożeniami w tle WłADYSŁAW WELFE, ALEKSANDER WELFE, ROBERT KELM Zmiany w polityce gospodarczej, jakie nastąpiły latem, zostały głównie podyktowane troską o ograniczenie i zniwelowanie strat wywołanych katastrofalną powodzią w południowo-zachodniej Polsce. Miały one charakter częściowo doraźny. Ponadto, żeby pomóc powodzianom i zapewnienić im środki na odbudowę ze zniszczeń, przyjęty został pakiet odpowiednich korekt w kilkunastu ustawach oraz uzyskano zgodę parlamentu na zaciągnięcie dodatkowej pożyczki w NBP na sfinansowanie programów pomocy i odbudowy. W wyniku wrześniowych wyborów rządy przejęła koalicja AWS i Unii Wolności. Zgodnie z umową koalicyjną, stanowiącą formę kompromisu między programami wyborczymi tych partii (w wielu płaszczyznach mało spójnymi), odpowiednie zmiany w polityce gospodarczej, będą dotyczyć raczej średniego i długiego okresu. Zmierzają one do podnoszenia efektywności i konkurencyjności gospodarki głównie w wyniku przyśpieszenia prywatyzacji oraz szybszego wzrostu sektora prywatnego. Zapowiedziano także kontynuację polityki prowzrostowej i proeksportowej, a także intensyfikację działań na rzecz ograniczenia stopy bezrobocia i obniżenia stopy inflacji. Z drugiej strony, w krótkim okresie prowadzona będzie restrykcyjna polityka pieniężna i fiskalna, w tym także budżetowa. Nadal duży popyt i duży import Założenia prezentowanej prognozy są bardzo ostrożne. Przyjmujemy, iż w krótkim okresie nie nastąpią zasadnicze zmiany w polityce handlu zagranicznego ani też polityce pieniężno-fiskalnej. Konsekwentnie przewidujemy więc, iż w ciągu najbliższych lat będą realizować się tendencje, jakie wystąpiły w gospodarce w ostatnim etapie transformacji. Jak wynika z prognozy, finalny popyt krajowy odznaczać się będzie nadal szybkim tempem wzrostu. Spodziewamy się także, że działalność inwestycyjna będzie rosła w tempie niewiele niższym niż w roku bieżącym. Przewidujemy, iż stopa wzrostu popytu gospodarstw domowych będzie utrzymywać się na poziomie ponad 7 proc. w 1998 r. i bliskim 5,5 proc. w roku następnym. Złożą się na to: przewidywany przyrost realnych wynagrodzeń i dochodów osobistych oraz dalszy przyrost zakupów dokonywanych w trybie ratalnym i finansowanych z kredytu konsumpcyjnego, wreszcie zakupy dokonywane przez powodzian. Prognozujemy, iż nastąpi zwiększenie tempa wzrostu spożycia zbiorowego w 1998 r., w wyniku wzrostu nakładów na likwidację skutków powodzi, następnie zaś jego znaczny spadek w 1999 r. w rezultacie zapowiedzianych oszczędności budżetowych. Wydaje się, iż tempo eksportu towarów (w ujęciu GUS) przekroczy w najbliższych latach 11 proc. Nastąpi to w wyniku przyśpieszenia tempa wzrostu krajów Unii Europejskiej, wychodzenia z recesji krajów WNP oraz deprecjacji kursu złotego. Tempo wzrostu importu towarów będzie nadal wysokie, zarówno gdy chodzi o import inwestycyjny, finansowany w rosnącej mierze z napływających z zagranicy kapitałów przeznaczonych na inwestycje bezpośrednie, jak i import konsumpcyjny. Spodziewamy się więc, iż deficyt w bilansie handlowym będzie narastać i sięgnie w końcu 1998 r. około 19 mld USD, w końcu zaś 1999 r. - prawie 24 mld USD (w ujęciu GUS). Saldo obrotów towarowych w bilansie płatniczym będzie odpowiednio mniejsze, zwłaszcza jeśli uwzględnić dodatnie, ale już nie rosnące saldo wymiany przygranicznej. Większa produkcja i zatrudnienie Stopa wzrostu PKB przekroczy 6 proc., gdy chodzi zaś o wartość dodaną brutto (w stałych cenach bazowych), to tempo jej wzrostu będzie kształtować się na poziomie 5,9 proc. w roku 1998 r. i 5,7 proc. w 1999 r. Rozpatrując wzrost od strony podażowej, otrzymujemy obraz dość zróżnicowany, jeśli chodzi o proporcje międzysekcyjne. Produkcja przemysłowa, której dynamika wzrosła prawdopodobnie do 10 proc. w 1997 r., m.in. w związku z dodatkowymi zamówieniami dla przemysłu meblarskiego, sprzętu gospodarstwa domowego etc. Będzie w następnych latach rosła w tempie około 8-7 proc. Podobnie rzecz się ma w budownictwie, choć tutaj tempo wzrostu będzie znacznie wyższe. W przypadku produkcji rolniczej przewidujemy jej stagnację w 1998 r., znaczący zaś wzrost dopiero w roku następnym. W usługach, po spadku poziomu działalności transportowej i handlowej w III kwartale 1997 r. wywołanym klęską powodzi, będzie następować powolne ożywienie, które w latach następnych powinno zapewnić szybszy wzrost. Spodziewamy się, iż w następnych kwartałach zatrudnienie będzie powoli rosło, zarówno w przemyśle, budownictwie, jak i usługach rynkowych. Można zatem mieć nadzieję na spadek stopy bezrobocia do około 9,2 proc. w końcu 1998 roku, a w końcu 1999 roku - poniżej 9 proc. Inflacja - powolny spadek Wydawałoby się, iż prognozy dotyczące stopy inflacji staną się w obecnych warunkach (następstwa powodzi) bardziej niepewne. Okazuje się jednak, iż tempo wzrostu cen detalicznych maleje zgodnie z dotychczasowymi oczekiwaniami inflacyjnymi. Uwzględniając wszakże pewne napięcia na rynku dóbr żywnościowych, a także podrożenie kredytów bankowych, przewidujemy, iż średnioroczna stopa inflacji spadnie w 1998 roku do 12,5 proc. oraz do 9,7 proc. w 1999 roku. Zmiany zachodzące w wysokości kursów walutowych, jeśli nie wystąpią kolejne perturbacje, będą kształtować się pod wpływem tendencji ogólnoświatowych. Ponieważ przewiduje się dalsze umacnianie pozycji dolara USA, także i w latach następnych, zatem w końcu 1998 roku kurs dolara przekroczy 3,7 zł, a w 1999 r. - 4 zł. Większe zarobki Tempo wzrostu przeciętnych wynagrodzeń będzie nadal wysokie. Nie sądzimy, aby ustalenia Komisji Trójstronnej były w aktualnej sytuacji społeczno-politycznej respektowane w całej rozciągłości. W efekcie wynagrodzenia mogą rosnąć realnie (netto) w tempie bliskim 4,4 proc. w 1998 r. i 3,3 w 1999 r. W połączeniu z (niewielkim) przyrostem zatrudnienia zapewni to przyrost dochodów z pracy przekraczający o 5 punktów stopę inflacji. Tempo wzrostu pozostałych dochodów gospodarstw domowych będzie zbliżone. Dochody budżetu mogą wykazać w 1998 r. szybszy wzrost niż przewidywano i w efekcie deficyt budżetu państwa liczony w relacji do PKB przekroczy 3 proc. w 1998 r., a w roku następnym będzie nieco mniejszy (ok. 2,9 proc.). Groźny deficyt handlowy Prognozowany rozwój gospodarczy odznacza się wysokim tempem wzrostu, malejącą stopą bezrobocia i gasnącą inflacją. Kreśli to pozytywny obraz w przededniu rokowań mających doprowadzić Polskę do wejścia do Unii Europejskiej. Jednakże rozwój ten, może napotkać wiele trudności, do których należy dodać zagrożenia, wynikające z ewentualnej realizacji skrajnych postulatów wysuwanych w trakcie kampanii wyborczej. Najbardziej groźnie przedstawiają się rosnące napięcia w bilansie handlowym, przenoszące się na napięcia w bilansie płatniczym. Wydaje się - i tu jesteśmy zgodni z opinią wielu ekspertów - iż zbliżamy się do dopuszczalnej granicy deficytu w tym bilansie. Wysoka stopa wzrostu importu jest naszej gospodarce niewątpliwie potrzebna. Dotyczy to zwłaszcza importu inwestycyjnego, którego przyrost znajduje w znacznej mierze pokrycie w zagranicznych źródłach finansowania (inwestycje bezpośrednie). To samo odnosi się do importu zaopatrzeniowego. Tak więc, dopóki nie zostanie osiągnięte wyższe tempo wzrostu eksportu, pozostaje jedynie hamowanie wzrostu przywozu konsumpcyjnego (samochody, dobra trwałego użytku, ale też produkty żywnościowe). Ostrożność w zakresie stosowania tzw. polityki schładzania wydaje się konieczna, gdyż spadek stopy wzrostu krajowego popytu finalnego pociągnie za sobą nie tylko zmniejszenie tempa wzrostu importu, ale również produkcji krajowej i w efekcie recesję (w mniejszej lub większej skali). Prawdziwy dylemat sprowadza się zatem do tego, jak spowodować zwiększenie udziału produktów krajowego pochodzenia w przyroście popytu finalnego, bez zmniejszenia jego rozmiarów. Spośród pozostałych zagrożeń należy wymienić ewentualne opóźnienie procesów restrukturyzacji przemysłu, rolnictwa i infrastruktury, bez których trudno sobie wyobrazić uzyskanie odpowiednio wysokiego poziomu konkurencyjności gospodarki. Autorzy pracują w instytucie LIFEA w Łodzi. Szczegółowe informacje o ich prognozach można otrzymać w LIFEA W. & A. Welfe, 90-057 Łódź, ul. Sienkiewicza 73, faks (48-42) 36-94-32. Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji.
Ostatnie zmiany polityki gospodarczej mają ograniczyć straty wywołane powodzią w południowo-zachodniej Polsce. Finalny popyt krajowy będzie nadal szybko wzrastał, a działalność inwestycyjna będzie rosła. Nadal utrzyma się duży popyt i duży import. Stopa wzrostu PKB przekroczy 6 proc. Zatrudnienie będzie rosło, a stopa bezrobocia spadnie. Inflacja powoli spadnie, a wynagrodzenia wzrosną. Rokowania są pomyślne mimo groźnego deficytu handlowego .
MEDYCYNA Nowa szansa dla chorych na raka krwi i niektóre nowotwory złośliwe Uzdrawiająca chimera ZBIGNIEW WOJTASIŃSKI Miniprzeszczepy komórek krwiotwórczych są nową nadzieją w leczeniu chorób nowotworowych - szczególnie białaczek i chłoniaków. - W ten sposób udało się nam uzyskać całkowitą remisję u pięciu pacjentów z wyjątkowo trudnym do leczenia rakiem nerki z przerzutami - twierdzi prof. Shimon Slavin z Izraela, jeden z pionierów tej metody immunoterapii. Inni specjaliści zalecają ostrożność. Przyznają jednak, że dla niektórych chorych pojawiła się nowa szansa skutecznej terapii. - Pomysł tej metody powstał w latach 60., ale żeby ocenić jej skuteczność, potrzebny jest dłuższy okres obserwacji - mówi prof. Jerzy Hołowiecki, kierownik kliniki transplantacji szpiku Śląskiej Akademii Medycznej w Katowicach. Prof. Slavin przytacza przykłady: - Terapię tę po raz pierwszy zastosowaliśmy przed 14 laty u chorego na białaczkę. Żyje on do dziś. Wtedy nikt nie chciał uwierzyć, że w strzykawkach podawaliśmy mu jedynie krwinki pobrane od dawcy. Wydawało się to zbyt proste, by było możliwe - podkreśla uczony. Od 6 lat tę metodę stosuje się w Jerozolimie rutynowo. W przewlekłych białaczka szpikowych jej skuteczność sięga 80 proc., a w chłoniakach nieziarniczych - 70 proc. Gorsze rezultaty uzyskuje się jedynie w ostrych postaciach choroby. W przypadku białaczki szpikowej wyleczalność nie przekracza 20-30 proc. Metoda ostatniej szansy O podobnych efektach mówią polscy specjaliści, którzy od niedawna również stosują tę metodę. - W nowotworowych chorobach hematologicznych wyniki, jakie dotąd uzyskaliśmy, można ocenić jako dobre: zostali uratowani chorzy, którzy musieliby umrzeć, gdyż nie pomogły im tradycyjne metody leczenia - mówi prof. Janusz Hansz z kliniki AM w Poznaniu, gdzie zabiegom takim od stycznia tego roku poddano 23 chorych na białaczki, chłoniaki i szpiczaki. W Katowicach leczonych było ośmiu chorych, spośród których żyje sześciu. Pierwsze trzy przeszczepy wykonano także w Warszawie - w klinice hematologii i onkologii Akademii Medycznej. Trzeba jednak pamiętać, że jest to metoda ostatniej szansy - gdy nie pomaga chirurgia, radio- i chemioterapia. - Nie jest też panaceum na wszystkie oporne na leczenie choroby nowotworowe. Na podstawie dotychczasowych prób możemy powiedzieć jedynie, że można ją stosować w niektórych chorobach hematologicznych, gdy nie ma innej możliwości leczenia - uważa prof. Hansz. Nie wiadomo też, na ile miniprzeszczepy komórek krwiotwórczych zastąpią klasyczne transplantacje szpiku kostnego lub komórek macierzystych szpiku. Dotychczasowe doświadczenia z użyciem tej metody są zbyt skromne - nawet w klinice prof. Slavina. W Europie dopiero planowane są większe badania, które mają wykazać jej skuteczność. Shimon Slavin sądzi, że jest ona nadzieją w leczeniu schorzeń zarówno nowotworowych, jak i w zaburzeniach genetycznych układu odpornościowego, np. w anemii aplastycznej i niedokrwistości Fanconiego, w których również uzyskał ponad 80 proc. wyleczalności. A nawet w chorobach autoimmunologicznych, jak stwardnienie rozsiane czy reumatoidalne zapalenie stawów. Wcześniejsze niepowodzenia tego rodzaju immunoterapii powodowane były tym, że do miniprzeszczepów wykorzystywano leukocyty pobrane od chorego. To był błąd. Nie można leczyć komórkami odpornościowymi, które przecież "zdradziły" już pacjenta. Dać nadzieję W miniprzeszczepach używa się wyłącznie komórek macierzystych układu krwiotwórczego oraz dojrzałych limfocytów dawcy o podobnej zgodności tkankowej. Metoda ta jest zatem podobna do tradycyjnego przeszczepu szpiku kostnego (lub komórek krwiotwórczych), jaki wykonywany jest od wielu lat. Różni się głównie tym, że szpik chorego nie jest od razu niszczony (chemioterapią i napromieniowaniem), lecz stopniowo - w ciągu kilku miesięcy - zastępowany komórkami z krwi dawcy. W tym czasie jego limfocyty mają zniszczyć komórki nowotworowe i odtworzyć układ krwiotwórczy. Taka metoda jest mniej toksyczna, zmniejsza też podatność na infekcje - szczególnie niebezpieczne w początkowym etapie zabiegu. Grozi jedynie reakcją "przeszczep przeciwko gospodarzowi", gdy komórki dawcy zaczynają atakować organizm ich biorcy. Przez pewien czas w jego organizmie utrzymuje się tzw. chimeryzm hemopoetyczny - współistnienie dwóch układów krwiotwórczych. Dlatego największą trudnością tej metody jest maksymalne zwiększenie dawki limfocytów dawcy, przy jednoczesnym zminimalizowaniu ryzyka tej niekorzystnej reakcji. - Ważne jest też, że stwarza ona szansę leczenia chorych dotąd niekwalifikujących się do klasycznej transplantacji szpiku od dawcy - twierdzi prof. Wiesław W. Jędrzejczak z kliniki hematologii i onkologii warszawskiej AM. Do takich pacjentów zaliczane są osoby z niewydolnością serca, płuc, nerek, wątroby, powyżej 50. roku życia, gdyż są znacznie bardziej narażone na powikłania grożące śmiercią. W Polsce jest to szansa jedynie dla chorych mogących znaleźć dawcę komórek - najlepiej wśród najbliższych krewnych. Koszty przekraczają 100 tys. zł. 24 miliony zł na przesiewowe badania onkologiczne Ministerstwo Zdrowia uruchomiło w tym roku cztery programy wczesnego wykrywania nowotworów piersi, szyjki macicy, jelita grubego i prostaty. Przeznaczyło na nie prawie 19 milionów złotych. Uczestniczące w programach kasy chorych dołożyły jeszcze na ten cel dalsze 5 milionów złotych. Według szacunków koordynatorów programów, badaniami przesiewowymi zostanie objętych 415 tysięcy osób. Onkolodzy zwracają uwagę na znaczenie skriningu - czyli badań, którym poddają się osoby, u których nie występują żadne niepokojące objawy choroby. - Niestety, w Polsce ciągle jeszcze nie ma zwyczaju poddawania się takim badaniom - ocenia prof. Marek Nowacki, szef Centrum Onkologii. Lekarzy niepokoi szczególnie wysoka dynamika wzrostu zachorowań na nowotwory jelita grubego. Zapada na nie 10,5 tysiąca osób rocznie, a 7,5 tysiąca - umiera. Wykrywane stany rakowe są w Polsce dwukrotnie bardziej zaawansowane (a więc dające mniejsze szanse na wyleczenie) niż na zachodzie Europy i w USA. - Rak jelita grubego to wśród chorób nowotworowych drugi zabójca - alarmują onkolodzy. Ryzyko zachorowania wzrasta po 50 roku życia. Dlatego każdy powinien poddać się między 50 a 65 rokiem życia kolonoskopii. W ramach programu badań przesiewowych lekarze pierwszego kontaktu będą mieć prawo do wystawiania skierowań na takie badanie. Trzy pozostałe programy będą realizowane w ten sposób, że samorządy terytorialne lub placówki zdrowotne będą wysyłać zaproszenia do wybranych osób (z grup wiekowych szczególnie zagrożonych poszczególnymi nowotworami). Przedstawiciele ministerstwa i lekarze przyznają, że potrzeby są dużo większe. Ale na objęcie większej grupy osób potrzebne byłyby i większe pieniądze (których nie ma) i większa liczba ośrodków. - Od czegoś trzeba zacząć. To jest program skierowany do ludzi potencjalnie zdrowych. Jeśli ktoś zaobserwuje u siebie jakieś niepokojące objawy, bez żadnego skierowania powinien udać się do onkologa - przypomina prof. Nowacki. W Polsce na choroby nowotworowe zapada rocznie 110 tysięcy osób. 75 tysięcy umiera. Realizacja programów wczesnego wykrywania raka może uratować - według szacunków onkologów - 10 tysięcy osób. SOL
Miniprzeszczepy komórek krwiotwórczych dają nową nadzieję w leczeniu chorób nowotworowych, w szczególności białaczek i chłoniaków. W Izraelu ta metoda stosowana jest rutynowo już od 6 lat, w Polsce jest ona wykorzystywana dopiero od niedawna i przynosi dobre wyniki, zwłasza w leczeniu nowotworowych chorobach hematologicznych. Trzeba jednak pamiętać, że ta metoda jest wykorzystywana jako ostatnia, wtedy kiedy nie pomogła już ani chirurgia ani radio- i chemioteramia. Metoda ta jest również bardzo kosztowna i kosztuje ponad 100 tyś. zł. W tym roku Ministerstwo Zdrowia uruchomiło cztery programy wczesnego wykrywania nowotworów piersi, szyjki macicy, jelita grubego i prostaty. Chodzi o to, aby na obecność raka przebadała się jak największa liczba osób.
Afera w PZU SA - Zakład płacił za nieruchomości nawet kilkanaście razy za dużo - Miliony wypływały z firmy Ziemię drogo kupię Nabycie tej działki w Bydgoszczy w czerwcu 2000 roku, to jeden z najbardziej podejrzanych zakupów nieruchomości, dokonanych przez PZU. Chociaż jej wartość rynkowa tylko trochę przekraczała półtora miliona złotych, PZU zapłacił za nią dużo więcej FOT. BERTOLD KITTEL BERTOLD KITTEL Z powodu niekorzystnych umów akceptowanych przez były zarząd PZU, z firmy wyprowadzono - w latach 1999 - 2000 - miliony złotych. Wyłudzenie pieniędzy z PZU było ogromnym przedsięwzięciem. Przeprowadziła je dobrze zorganizowana grupa, która dla zatarcia śladów przerzucała pieniądze przez konta nieistniejących firm, podstawionych ludzi, za pomocą fałszywych dokumentów. Tylko na jednej transakcji zakupu ziemi w Bydgoszczy PZU stracił dwa miliony złotych. Niekorzystny zakup był jedną z ostatnich decyzji zarządu PZU, związanego z zawieszonym w tamtym czasie prezesem Władysławem Jamrożym. Przez kilka ostatnich lat PZU SA skupował działki w większych polskich miastach. Mają na nich stanąć centra likwidacji szkód i oceny ryzyka. Transakcji, w imieniu PZU SA, dokonywała spółka zależna - PZU Development. Jej pracownicy otrzymywali bardzo szerokie pełnomocnictwa. Dziś tymi zakupami interesuje się prokuratura, okazało się bowiem, że PZU słono przepłacał za nieruchomości - w Lublinie, Nowym Sączu czy Kielcach firma przepłaciła od dwóch do 13,5 raza. Tajemniczy interes Jedną z takich podejrzanych transakcji był zakup dużej działki w Bydgoszczy, do którego doszło w czerwcu 2000 roku. Chociaż jej wartość rynkowa tylko trochę przekraczała półtora miliona złotych, PZU zapłacił za nią dużo więcej. Motel w Ogonkach. To tu, według Wojciecha Łukaszka przekazano pieniądze. Choć motel leży przy ruchliwej trasie, tuż nad jeziorem, gdzie kręci się mnóstwo ludzi, nikt nie mógł podejrzewać, że w czarnym neseserze spoczywają dwa miliony wyłudzone z PZU FOT. BERTOLD KITTEL - Cena działki wynosiła 3,7 miliona złotych - poinformował "Rz" Adam Taukert, rzecznik prasowy PZU SA. Nie chciał wyjaśnić, skąd się wzięła różnica. - Tę sprawę, z doniesienia Ministerstwa Skarbu, bada prokuratura. Dlatego nie będę się wypowiadał. W PZU nie pracuje już żadna z osób odpowiedzialnych za zakup działki w Bydgoszczy. Działka wielkości ok. sześciu tysięcy metrów kwadratowych, na której ma stanąć centrum likwidacji szkód w Bydgoszczy, leży prawie w centrum miasta. Jednak, chociaż miejsce jest atrakcyjne, do działki jest nie najlepszy dojazd - wąska uliczka między myjnią samochodową i ogrodzonym, zapuszczonym ogrodem. Właścicielem działki był znany w Bydgoszczy handlarz złotem Włodzimierz Bogucki. Zastajemy go w jego sklepie z biżuterią. Jest niewysokim, szpakowatym mężczyzną. Twierdzi, że zawarł transakcję zgodnie z prawem, więc nie boi się kłopotów. Doradzali mu najlepsi prawnicy. Odprowadził podatek, a pieniądze zainwestował już w nowy interes. Nie chce mówić o szczegółach: cenie, pośrednikach. Nie wiedziałem, że chodzi o PZU Z naszych ustaleń wynika, że w sprzedaży bydgoskiej działki wzięło udział kilkanaście osób, a sama transakcja była poważnym przestępczym przedsięwzięciem, w wyniku którego z PZU SA wyprowadzono dwa miliony złotych. Agenci nieruchomości z Bydgoszczy z zaskoczeniem przyjęli wiadomość o transakcji. Osiem największych firm pośrednictwa w Bydgoszczy jest bowiem połączonych siecią komputerową i wymienia się informacjami. - Wiedzielibyśmy, gdyby któreś z bydgoskich biur sprzedało działkę - mówi jeden z naszych rozmówców. - Uznaliśmy, że sprzedawca znalazł kupca prywatnie. Pośrednikiem w sprzedaży ziemi była spółka z Włocławka, której prezesem jest Grażyna Bończewska. "Rz" ustaliła, że jej firma powstała kilka tygodni przed transakcją. Dziwne jest też to, iż sprzedaży ziemi w Bydgoszczy dokonała firma z odległego o 100 kilometrów Włocławka. Udało nam się dotrzeć do Wojciecha Łukaszka - jednego z uczestników tej operacji, który w szczegółach wyjaśnił nam kulisy transakcji. - Jestem załamany, pół godziny temu z mojego domu wyjechali panowie z Centralnego Biura Śledczego - mówi. - Czterech facetów z bronią u pasa, dzieci się przestraszyły. Zabrali z domu dokumenty, notatniki. Przysięgam, że dopiero teraz dowiedziałem się, iż chodzi o aferę w PZU. Oglądałem w telewizji, jak zatrzymywali Wieczerzaka i ani przez myśl mi nie przeszło, że jestem zamieszany w podobną aferę. A teraz grozi mi zarzut o pomoc w praniu pieniędzy. Łukaszek to z wyglądu czterdziestokilkuletni mężczyzna. Mieszka w zadbanym domu położonym pod lasem w miejscowości Pozezdrze (powiat giżycki). Mówi z lekkim śląskim akcentem, ale jak sam twierdzi, choć pochodzi ze Śląska, długo mieszkał w Przemyślu i na Ukrainie. Od lat robi interesy, dlatego ma rozległe kontakty w całym kraju. - W marcu zeszłego roku zadzwoniła do mnie z Włocławka Grażyna Bończewska. Znam ją, prowadzi pośrednictwo nieruchomości, w przeszłości razem robiliśmy interesy - mówi Łukaszek. - Poprosiła, żebym pomógł jej znaleźć jakieś inne biuro pośrednictwa w handlu nieruchomościami. Łukaszek skontaktował się ze swoim dawnym znajomym Adamem Pasikowskim i poprosił o znalezienie jakiegoś biura. - Umówiłem go z Bończewską. Przyjechali, usiedli, podpisali jakieś umowy - opowiada. Zapewnia, że nie wiedział, o jakie umowy chodziło. Według Łukaszka, Bończewskiej towarzyszył niejaki Piotr Borkowski - tajemniczy mężczyzna z Warszawy, zdaniem Łukaszka szczupły, ok. czterdziestoletni. - Poznałem go kilka lat temu, pracował wtedy w biurze prowadzącym procesy upadłościowe. Miał biuro w biurowcu PKS przy Dworcu Zachodnim w Warszawie - mówi. Do niedawna Borkowskiego można było spotkać w biurze eleganckiej spółdzielni mieszkaniowej w centrum stolicy. - On tu przychodził towarzysko, nigdy nie pełnił żadnej funkcji - dowiedzieliśmy się w biurze. Mazurski trop Zaproszony przez Łukaszka Pasikowski przywiózł fałszywe, jak się później okazało, umowy, zgodnie z którymi nieistniejąca firma niejakiego Władysława Haszczakiewicza z Drohojowa pod Przemyślem zleca Bończewskiej znalezienie działki pod planowane centrum likwidacji szkód w Bydgoszczy. W tym samym czasie, wiosną 2000 roku, Bończewska dogadała się z Boguckim - handlarzem złotem z Bydgoszczy, tym, który od dłuższego czasu bezskutecznie szukał kupca na działkę. Ustalili, że w zamian za ustaloną prowizję Bończewska znajdzie kupca na jego działkę. Tym samym właścicielka biura istniejącego od kilku tygodni stała się zarazem przedstawicielem kupującego i sprzedającego. Od obu dostała też zwyczajową prowizję. 16 czerwca 2000 r. zarząd PZU SA w Warszawie pod przewodnictwem Jacka Berdyna akceptuje warunki transakcji. Berdyn, uważany za lojalnego i oddanego współpracownika Władysława Jamrożego, jest p.o. prezesem - w miejsce zawieszonego pod koniec stycznia 2000 roku Jamrożego. Kilkanaście dni po zaakceptowaniu bydgoskiej transakcji, 29 czerwca, rada nadzorcza odwołała zarząd - z innych powodów. Jamroży twierdzi dziś, że nie słyszał o bydgoskiej transakcji. - Byłem wtedy zawieszony i nie podejmowałem żadnych decyzji - mówi. Z Jackiem Berdynem nie sposób się skontaktować, bo nikt w PZU nie wie, gdzie teraz pracuje. 28 czerwca zeszłego roku - czyli dzień przed odwołaniem zarządu - odbyło się spotkanie w biurze notarialnym. Zjawił się Bogucki (handlarz złotem, właściciel działki), Bończewska (pośredniczka w sprzedaży nieruchomości) i Piotr Kudlak - ekspert ds. marketingu w PZU Development, wyposażony w pełnomocnictwo podpisane przez wiceprezesa PZU SA Jacka Berdyna i członka zarządu PZU Jacka Mejznera. Kudlak nie pracuje już w PZU Development. Nie zastaliśmy go także w domu na warszawskim Targówku, w którym jest zameldowany. Z aktu notarialnego wynika, że PZU zapłacił za działkę 3,7 miliona złotych. Z dokumentów transakcji wynika też, że na konto sprzedających trafiło z tego zaledwie 1,6 miliona złotych. 2,025 miliona zł przelano na konto firmy Grażyny Bończewskiej, a 75 tysięcy zostało u notariusza jako depozyt. Miał on być wypłacony Bończewskiej po eksmitowaniu ostatnich lokatorów zamieszkujących ruderę na działce. Jak wyprać dwa miliony Tego samego dnia, czyli 28 czerwca 2000, Bończewska przelewa dwa miliony złotych z konta swojej spółki do oddziału PBK w Giżycku na konto firmy żony Łukaszka. Uzasadnieniem przelewu są rzekome "koszty związane z pozyskaniem tej nieruchomości", poniesione na rzecz firmy Władysława Haszczakiewicza z Drohojowa. Z faktury nie wynika, jakie to koszty, mimo że przekroczyły one wartość ziemi. I dlaczego pieniądze poszły do Giżycka na konto firmy żony Łukaszka, skoro firma Haszczakiewicza jest spod Przemyśla, czyli drugiego końca Polski? Kulisy operacji finansowych, do których doszło po transakcji, wyjaśnia Wojciech Łukaszek. - Kilka tygodni po spotkaniu w moim domu Bończewska znowu poprosiła mnie o pomoc. Powiedziała, że ma przelać na konto firmy Haszczakiewicza dwa miliony złotych, ale nie ma do niego zaufania i woli, żeby pieniądze poleżały na moim koncie - mówi Łukaszek. - Oj, ale byłem głupi, że się zgodziłem! Łukaszek wykorzystał do tej operacji konto firmy swojej żony. Firma miała siedzibę w Rynie, a konto w banku w niedalekim Giżycku. - Żona wtedy wyjechała za granicę, a ponieważ firmę likwidowaliśmy i były jakieś rozliczenia, więc w zaufaniu zostawiła mi podpisane czeki - mówi. - Kiedy dwa miliony wpłynęły na konto po prostu wypełniłem czek i podjąłem pieniądze. Dwa miliony wpłynęły na konto 28 lub 29 czerwca zeszłego roku. - Nie od razu je wypłaciłem, bank potrzebował kilku dni na zebranie takiej kwoty. Na początku lipca pojechałem do banku, zapakowałem pieniądze do skórzanego nesesera i pojechałem z Giżycka w kierunku Węgorzewa - opowiada. Po dwa miliony przyjechała pośredniczka z Włocławka Grażyna Bończewska w towarzystwie Piotra Borkowskiego. - Przyjechali ciemnym passatem Borkowskiego. Czekali na mnie w motelu w Ogonkach, to jest kilka kilometrów od mojego domu w kierunku Węgorzewa. Przekazałem im pieniądze w tym motelu - mówi. Borkowski to najbardziej tajemnicza postać w całej operacji. - Nie mam wątpliwości, że za całą tą operacją stał Borkowski. Pojawił się już podczas spotkania w moim domu. Potem to jemu wręczyłem neseser z dwoma milionami - twierdzi Łukaszek. - Znałem go wcześniej niż Bończewską, dzięki niemu ją poznałem. Słabe punkty planu Uczestnicy konspiracyjnego spotkania w motelu w Ogonkach mogli czuć się bezkarnie. Pieniądze zatoczyły duże koło, na wszystko były podkładki, nikt nie czuł się oszukany. Niczyich podejrzeń nie wzbudziło też spotkanie w motelu - leży nad samym jeziorem, przy ruchliwej turystycznej trasie, kręci się mnóstwo ludzi. Nikt nie mógł podejrzewać, że w czarnym neseserze spoczywają dwa miliony wyłudzone z PZU. A jednak nie powinni spać spokojnie, okazało się bowiem, że popełnili błąd. W czasie kontroli Urzędu Kontroli Skarbowej okazało się, że umowa i faktura firmy Haszczakiewicza z Drohojowa są fałszywe. Firma od pewnego czasu jest wyrejestrowana, a pod jej adresem znajduje się zakład usług budowlanych, którego właściciel nie ma nic wspólnego z Haszczakiewiczem. - Jakiś miesiąc temu zadzwoniła do mnie z Włocławka Bończewska z karczemną awanturą, że ma przeze mnie kłopoty, że urząd skarbowy ją będzie ścigał. W czasie kontroli okazało się że firma Haszczakiewicza (ta, której faktury były podkładką do wyprowadzenia pieniędzy) od dawna nie istnieje, a faktura i umowa są nieważne - mówi Łukaszek. - Ale co jej miałem powiedzieć? Przecież ja tego Haszczakiewicza nie znałem, to był człowiek Pasikowskiego. A poza tym on się nawet nigdzie nie pojawił, Pasikowski miał przecież tylko podpisane przez tamtego dokumenty. Łukaszek jest roztrzęsiony. Udostępnił konto firmy żony bez jej wiedzy. - Dowiedziała się o wszystkim od policjantów z CBŚ. Jak przyjechali przed piątą, byłem w Giżycku i ściągnęli mnie przez komórkę. Żona chce się ze mną rozwieść, straciła do mnie zaufanie. Po co mi to było? - żali się. Przysięga, że to jedyna taka transakcja, w której wziął udział. Utrzymuje, że nic z niej nie miał. - OSOBY WYSTĘPUJĄCE W TEKŚCIE: 1. Piotr Borkowski - zdaniem Łukaszka tajemniczy organizator wyprowadzenia dwóch milionów z PZU. To on w motelu nad jeziorem przejął neseser z dwoma milionami złotych. 2. Grażyna Bończewska - właścicielka i prezes spółki "Grażyna Bończewska" z Włocławka pośredniczącej w zakupie nieruchomości. 3. Włodzimierz Bogucki - handlarz biżuterią z Bydgoszczy. Nadwyżki inwestuje w nieruchomości, które stara się potem zyskownie sprzedać. Sprzedał działkę PZU SA. 4. Piotr Kudlak - pracownik PZU Development - w imieniu firmy kupił działkę od Boguckiego. Posługiwał się pełnomocnictwem Jacka Mejznera i Jacka Berdyna z zarządu PZU SA. Nie ma wątpliwości co do oryginalności jego pełnomocnictw. 5. Wojciech Łukaszek - przedsiębiorca z Pozezdrza (woj. warmińsko-mazurskie). Pomógł w transferze dwóch milionów złotych wyprowadzonych z PZU w czasie zakupu działki w Bydgoszczy, grozi mu za to zarzut pomocy w praniu brudnych pieniędzy. 6. Adam Pasikowski - znajomy Łukaszka, załatwił pośrednictwo, na które miała być wystawiona fikcyjna faktura przez firmę Grażyny Bończewskiej. Przywiózł dokumenty podpisane przez niejakiego Władysława Haszczakiewicza. Okazało się, że dokumenty są sfałszowane, bo firma Haszczakiewicza nie istnieje. 7. Władysław Haszczakiewicz - jego nazwisko figuruje na fakturze i umowie, on sam nigdy fizycznie nie brał udziału w transakcji. 8. Jacek Berdyn - p.o. prezes PZU. Uważany za człowieka lojalnego wobec zawieszonego prezesa Władysława Jamrożego. Udzielił pełnomocnictwa na zakup działki w Bydgoszczy, zaakceptował warunki zakupu działki. BYDGOSKA TRANSAKCJA PZU SA zapłacił w 2000 roku za działkę wielkości ok. sześciu tysięcy metrów kwadratowych w Bydgoszczy 3,7 miliona złotych. Z naszych ustaleń wynika, że do sprzedającego ziemię trafiło zaledwie 1,6 miliona. Reszta pieniędzy, ponad dwa miliony złotych, została wyprowadzona przez konta dwóch firm. Ostatnia z firm wypłaciła pieniądze tajemniczemu mężczyźnie z Warszawy, zajmującemu się m.in. pośrednictwem nieruchomościami. W operacji tej wzięło udział kilka firm i kilkanaście osób. KOMENTARZ PZU bez kontroli PZU ubezpiecza miliony Polaków. Ale gdy się ubezpiecza miliony ludzi, trzeba dbać o rozsądne i odpowiedzialne zarządzanie firmą, by nie stracić zaufania i pieniędzy swoich klientów. Wygląda na to, że w poprzednim kierownictwie PZU myślano o wszystkim, ale nie o tym. Opisana dziś na naszych łamach historia jednej transakcji Powszechnego Zakładu Ubezpieczeń łamie wszelkie normy przyjęte w biznesie. Nieruchomość w Bydgoszczy kupił on za cenę dwukrotnie przekraczającą jej wartość - tylko po to, by ogromne pieniądze trafiły w prywatne ręce. Co było potem? Walizki pieniędzy, tajemniczy motel, fałszywy pośrednik, lewe konto. To brzmi niczym scenariusz gangsterskiego filmu, a nie opis działań największej polskiej firmy ubezpieczeniowej. Odpowiedzialność karną powinni ponieść uczestnicy tej oszukańczej transakcji. Nie sposób jednak nie zapytać, gdzie wtedy, gdy miały miejsce opisywane zdarzenia, byli członkowie zarządu PZU? Jak kontrolowała ich działania rada nadzorcza? W jaki sposób nadzór właścicielski sprawowało Ministerstwo Skarbu, które miało większościowy pakiet akcji? PZU i jego siostrzana spółka PZU Życie od dawna były obiektem zainteresowania mediów. Poprzednie kierownictwa obu instytucji przez wiele miesięcy raczyły nas mieszaniną nieudolności i prywaty. Wszystko wskazuje na to, że tej drugiej było znacznie więcej. W końcu ekipy kierownicze największych polskich ubezpieczycieli trafiły pod lupy policji i prokuratury. Szkoda, że tak późno. Ewa Kluczkowska
Z powodu niekorzystnych umów akceptowanych przez były zarząd PZU w latach 1999-2000 z firmy wyprowadzono miliony złotych. Spółka nabywała nieruchomości, za które słono przepłacała. Wyłudzeń dokonała dobrze zorganizowana grupa, która starannie próbowała zacierać po sobie ślady. Na ich trop wpadła jednak prokuratura. Jedną z takich podejrzanych transakcji był zakup dużej działki w Bydgoszczy, do którego doszło w czerwcu 2000 roku. Chociaż jej wartość rynkowa tylko trochę przekraczała półtora miliona złotych, PZU zapłacił za nią 3,7 miliona. Żadna z osób odpowiedzialnych za tę transakcję już w PZU nie pracuje. Pośrednikiem w sprzedaży ziemi była spółka z Włocławka, której prezesem jest Grażyna Bończewska. "Rz" ustaliła, że jej firma powstała kilka tygodni przed transakcją. Dziwne jest też to, że sprzedaży ziemi w Bydgoszczy dokonała firma z odległego o 100 kilometrów Włocławka. Bończewska reprezentowała obie strony transakcji. Od obu stron dostała też zwyczajową prowizję. Z 3,7 miliona złotych na konto sprzedających trafiło zaledwie 1,6 miliona. 2,025 miliona przelano na konto Bończewskiej, a 75 tysięcy pozostawiono u notariusza jako depozyt, który ma być wypłacony Bończewskiej po eksmitowaniu ostatnich lokatorów zamieszkujących ruderę na działce. W dniu transakcji Bończewska przelała dwa miliony złotych na konto firmy żony niejakiego Łukaszka, którego wcześniej poprosiła o znalezienie dla niej pośrednika w handlu nieruchomościami. Łukaszek, przez swojego znajomego Pasikowskiego, wskazał biuro Haszczakiewicza. Jako uzasadnienie przelewu podano koszty związane z pozyskaniem nieruchomości, poniesione właśnie na rzecz firmy Haszczakiewicza. Łukaszek twierdzi, że Bończewska poprosiła go, aby pieniądze poleżały przez pewien czas na jego koncie, ponieważ nie miała pełnego zaufania do Haszczakiewicza i nie chciała robić mu od razu przelewu. Łukaszek wypłacił następnie gotówkę ze swojego konta i przekazał ją Bończewskiej w motelu w Ogonkach. Bończewskiej podczas spotkania towarzyszył niejaki Borkowski. Uczestnicy operacji mogli czuć się bezkarnie. Pieniądze zatoczyły duże koło, na wszystko były podkładki, nikt nie czuł się oszukany. W czasie kontroli Urzędu Kontroli Skarbowej okazało się jednak, że umowa i faktura firmy Haszczakiewicza są fałszywe. Bończewska ma teraz pretensje do Łukaszka, który twierdzi, że stał się ofiarą nieszczęśliwego zbiegu okoliczności. Utrzymuje, że nie znał kulis transakcji. Chcąc pomóc Bończewskiej, naraził się żonie, która nie wiedziała, że wykorzystano jej konto. Prezes PZU Jamroży twierdzi, że nie słyszał o bydgoskiej transakcji, ponieważ był w tym czasie zawieszony. Jego obowiązki pełnił wówczas Berdyn, jego lojalny i oddany współpracownik. Nie sposób się z nim obecnie skontaktować. PZU ubezpiecza miliony Polaków. Wymaga to dbania o rozsądne i odpowiedzialne zarządzanie firmą, co wydawało się nie zaprzątać głowy poprzedniego kierownictwa. Opisana transakcja łamie wszelkie normy przyjęte w biznesie. Doszło do wyprowadzenia pieniędzy z firmy w prywatne ręce. Odpowiedzialność karną powinni ponieść uczestnicy tej oszukańczej transakcji. Aktualne pozostają jednak również pytania o odpowiedzialność zarządu, rady nadzorczej i Ministerstwa Skarbu.
BUDŻET 2000 Ile dają na kulturę samorządy wojewódzkie Sposób na przetrwanie RAFAŁ KLIMKIEWICZ Kilkanaście dni temu w Muzeum Zamkowym w Pszczynie otwarto dla publiczności zrekonstruowane apartamenty cesarskie Wilhelma I i Wilhelma II. Dyrektor Janusz Ziembiński liczy, że przysporzą one Pszczynie rozgłosu i pieniędzy. Rok temu, gdy startowała reforma samorządowa, brak pieniędzy na kulturę w budżetach nowych województw można było zrzucić na centralę. To ona wówczas faktycznie rozdzielała pieniądze i zapominała z reguły o teatrach, muzeach czy bibliotekach. Budżet 2000 jest już dziełem samorządowców. Czy to oznacza, że dzięki temu kultura będzie miała lepiej? Odpowiedzi na to pytanie reporterzy "Rzeczpospolitej" poszukiwali w ośmiu województwach. Wybraliśmy różne regiony, takie jak Małopolska i Wielkopolska, w których działają instytucje znane w całym kraju i takie jak Zachodniopomorskie czy Warmia i Mazury, gdzie kultura ma wymiar bardziej lokalny, co nie oznacza wszakże, iż z tego powodu winna klepać biedę. Rewolucji nie będzie Jedno od razu wydaje się pewne. Rewolucji finansowej nie będzie. Nakłady na kulturę w roku 2000 w nielicznych tylko przypadkach zostały przez samorządy podwyższone, na ogół pozostają na nie zmienionym poziomie lub wręcz je obniżono. W województwie zachodniopomorskim na przykład o ponad 10 procent, mimo że już w 1999 roku było ich stanowczo za mało. W operze i operetce zabrakło nawet na płace dla zespołu. W kwietniu zamrożono wszystkie podwyżki poborów, a 70 pracowników posłano na przymusowe dwumiesięczne urlopy. Jednocześnie zrezygnowano z części planów repertuarowych. W Teatrze Polskim w Szczecinie w 1999 roku dotacja wystarczyła jedynie na płace i regulacje wobec ZUS oraz Zakładu Energetycznego. Z kolei dyrektor Książnicy Pomorskiej, Stanisław Krzywicki uważa, że jeśli dotacja na rok przyszły nie wzrośnie o 30 procent (biblioteka otrzymała kilka miesięcy temu nowy gmach, którego pełne wyposażenie wymaga dodatkowych środków), nie będzie pieniędzy na zakup wydawnictw i czasopism naukowych oraz na konserwację zbiorów. W wielu regionach dotacje dla teatrów, bibliotek czy orkiestr wystarczają jedynie na niskie płace i bieżące świadczenia. - Jesteśmy ostatnią instytucją w województwie, która obecnie wypłaca pracownikom zaległe pensje - mówi na przykład Danuta Krełowska, zastępca dyrektora Wojewódzkiej Biblioteki i Książnicy Miejskiej w Toruniu. - To świadczy o naszej kondycji finansowej. Kłopotliwy prezent Nawet więc jeśli tu i ówdzie w roku 2000 wzrosną nakłady na kulturę, nie polepszy to w radykalny sposób jej kondycji. Generalnie w całym kraju dominuje opinia, że proponowany kulturze budżet na rok 2000 jest budżetem przetrwania. Sytuacja taka wynika nie tylko z faktu, iż samorządowcy mają za mało pieniędzy do podziału, a za dużo potrzeb. To także wyraz nie skrywanej przez liczne samorządy opinii, że w wyniku reformy przypisano im po prostu zbyt wiele instytucji kulturalnych. Samorządowi województwa śląskiego od stycznia 1999 roku podlega 17 instytucji kultury i jedna filmowa. Trwają więc starania o przekazanie niektórych z nich lokalnym, najczęściej miejskim, władzom. Dotyczy to na przykład znanego w całym kraju Teatru Rozrywki w Chorzowie czy Muzeum Górnośląskiego w Bytomiu. Oszczędności szuka się też dążąc od pół roku do połączenia Biblioteki Śląskiej i Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej. Konsekwencje ubiegłorocznych decyzji związanych z reformą ponosi też sejmik dolnośląski. Żadna z dolnośląskich instytucji, mimo że są wśród nich placówki o znaczeniu ponadregionalnym (np. wrocławskie Muzeum Narodowe), nie została wówczas podporządkowana Ministerstwu Kultury. Sejmikowi Dolnośląskiem przydzielono natomiast aż trzy filharmonie (we Wrocławiu, Wałbrzychu i Jeleniej Górze), co jest fenomenem w skali krajowej. Z filharmonią w Jeleniej Górze sejmik przejął budowę nowej sali koncertowej, na której ukończenie nie ma pieniędzy. - Sejmikowi przypisano także wałbrzyski Teatr Dramatyczny, a teatry w Jeleniej Górze i Legnicy przekazano zaś samorządom grodzkim, które teraz oczekują równego traktowania ośrodków subregionalnych i domagają się od nas dotacji - mówi Grzegorz Roman, członek zarządu sejmiku dolnośląskiego. Trochę optymizmu Czy w tej sytuacji można więc znaleźć jakieś pozytywy? Okazuje się jednak, że tak. - Przejście pod samorząd wojewódzki poprawiło naszą sytuację finansową, choć ciągle jest to kropla w morzu potrzeb - powiedział "Rz" Maciej Figas, dyrektor Opery Nova w Bydgoszczy. - W projekcie budżetu na 2000 rok samorząd zaproponował na działalność bieżącą Opery Nova dotację w wysokości 6 mln 512 tys. zł, zaś na dalszą budowę gmachu 7 mln zł. - Objąłem teatr w trudnej sytuacji finansowej - mówi Krzysztof Orzechowski, nowy dyrektor Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. - Na początku 1999 roku miał on nie doszacowaną dotację w wysokości 3360 tys. zł, a ponadto kryzys artystyczny spowodował mniejsze wpływy własne. Ale władze wojewódzkie dołożyły trochę pieniędzy. W roku 2000 mamy dostać 4,4 mln zł. Ta kwota pozwoli już na realistyczne planowanie. Instytucje małopolskie są jednak w dość szczęśliwej sytuacji. W projekcie całego budżetu województwa małopolskiego na rok 2000 zaplanowano większe kwoty: prawie 39 mln zł. Np. Teatr im. Słowackiego ma dostać 4,4 mln zł, opera i operetka 7,3 mln zł, Filharmonia Krakowska 5,5 mln zł, Muzeum Archeologiczne 2,2 mln zł, Muzeum Etnograficzne 1,8 mln zł, Wojewódzka Biblioteka Publiczna 3,2 mln zł, Wojewódzki Ośrodek Kultury w Krakowie 1,7 mln zł, a w Nowym Sączu 1 mln zł. Z kolei dyrektor Filharmonii Bałtyckiej Roman Perucki twierdzi, że choć będzie miał o 20 proc. mniej pieniędzy, to jednak najważniejsze jest to, że po raz pierwszy budżet znany jest tak wcześnie: - Wiadomo przynajmniej, na co nas stać. Do tej pory otrzymywaliśmy zaliczkę i zapowiedź, że cały budżet będzie znany gdzieś w połowie roku. I wtedy okazywało się, że zaliczka była praktycznie wszystkim, na co mogła liczyć filharmonia. A poza tym trzeba wierzyć, że znajdzie się sponsorów. W 1999 roku udało się wygospodarować ponad 60 proc. tego typu środków w stosunku do otrzymanej dotacji. Próba innego podziału Wiele samorządów próbuje też w inny sposób dzielić skromne środki. Zmieni się więc na przykład struktura finansowania kultury z budżetu pomorskiego samorządu wojewódzkiego. Kosztem wydatków bieżących zwiększono nakłady na inwestycje i remonty. - Dyrektorzy będą musieli wykazywać się jeszcze większą inicjatywą w pozyskiwaniu środków pozabudżetowych, będą musieli bardziej stać się menedżerami niż administratorami - zapowiada Mira Mossakowska, rzeczniczka Pomorskiego Urzędu Marszałkowskiego. Dyrektorzy niektórych placówek kulturalnych stwierdzają (ale tylko nieoficjalnie), że oddzielenie środków na inwestycje od bieżącego utrzymania jest nawet dobrym rozwiązaniem. Inaczej związki zawodowe wyciągnęłyby na płace wszystko do zera. W województwie śląskim na wtorkowej sesji budżetowej radni do planowanych 27 milionów złotych dodali w ostatniej chwili 800 tysięcy z przeznaczeniem na remont Opery Śląskiej, której budynek znajduje się w bardzo złym stanie. W Wielkopolsce, gdzie potrzeby kultury w roku 2000 oszacowano na 62,77 mln zł, a samorząd przeznaczył ostatecznie ponad 47,86 mln zł (tyle samo, co na drogi i dwa razy więcej niż na ochronę zdrowia), ponad 7,7 proc. tej kwoty przeznaczonej zostanie na wydatki inwestycyjne. Najwięcej, bo 3,5 mln zł otrzyma z tej puli poznański Teatr Nowy, mieszczący się w zabytkowym, wymagającym remontu obiekcie. Teatr poddawany jest przebudowie i modernizacji od kilku lat, w roku 2000 planowane są m.in. rozbudowa i nadbudowa nowej sceny, pod którą powstanie zaplecze techniczne placówki, a która mieścić będzie widownię na 145 osób. W sumie w wydatkach na wielkopolską kulturę największą pozycję stanowi pięć teatrów i opera (52 proc.) oraz osiem muzeów (20 proc.). Bardzo niewiele, bo zaledwie 324,5 tys. zł (0,7 proc.) zarząd chce przeznaczyć na ochronę zabytków. Na działalność bieżącą placówki otrzymają praktycznie tyle samo, co w tym roku plus planowany wskaźnik inflacji; w większości planuje się bardzo niewielkie podwyżki płac. Ryzykowny eksperyment Nie wszystkie pomysły samorządowców są wszakże udane. Sejmik Województwa Dolnośląskiego zaproponował eksperymentalne zasady finansowania. Wszystkie instytucje kulturalne (ogółem 16) otrzymają 80 procent dotacji z roku 1999. Wygospodarowana dzięki temu rezerwa celowa w wysokości 6,3 mln zł zostanie rozdzielona przez zarząd województwa na wyłonione w drodze konkursu najlepsze przedsięwzięcia zaproponowane przez instytucje kulturalne. - 80 procent ubiegłorocznej dotacji nie pozwoli na normalne funkcjonowanie opery, ponieważ w 1999 roku aż 82,5 proc. budżetu pochłaniały koszty osobowe - komentuje to rozwiązanie Ewa Michnik, dyrektor Opery Wrocławskiej. Jej zdaniem, jeśli opera nie otrzyma więcej pieniędzy, to jej działalność ograniczy się do czterech spektakli miesięcznie, konieczne będzie zrezygnowanie z premier i redukcja zatrudnienia o 20 procent. Teatr Polski podjął z kolei decyzję o rezygnacji ze Sceny na Świebodzkim, którą jednak wspólnie chcą uratować władze wojewódzkie i miejskie. W budżecie sejmiku zwiększone zostały jedynie dotacje na ochronę zabytków (z 1,1 mln zł do 1,7 mln zł) oraz stowarzyszenia muzyczne i kulturalne (z 433 tys. zł do 503 tys. zł). Kłopoty dodatkowe Co jeszcze martwi dyrektorów instytucji kulturalnych? Z pewnością przygotowywana nowelizacja ustawy o ubezpieczeniach społecznych, która miałaby nakładać na pracodawcę obowiązek odprowadzania składki od umów-zleceń i umów o dzieło, co może spowodować zwiększenie funduszu płac za honoraria na przykład w teatrach o około 30 procent. W niepewności żyją też organizatorzy rozmaitych imprez i wydarzeń kulturalnych, bo pieniądze na ten cel traktowane są w bardzo różny sposób. W województwie warmińsko-mazurskim środki przeznaczone na ten cel będą o połowę mniejsze niż w 1999 roku. Można oczywiście po raz kolejny przypominać, że kultura jest niedofinansowana, biedna i zaniedbana, a przejście wielu instytucji pod opiekę samorządów nie poprawiło ich losu. Można też apelować do tych, którzy układają budżet, by nie zapominali o artystach i twórcach, bo od poziomu naszej kultury zależy pomyślność i państwa, i społeczeństwa. Czy jednak takie apele odniosą skutek? Może więc zamiast podsumowania warto przytoczyć słowa dyrektora Romana Peruckiego z Filharmonii Bałtyckiej: - Cóż, na całym świecie kultura jest niedoinwestowana. Tylko nieliczne zespoły orkiestrowe oraz filharmonie same się finansują i zarabiają. W Polsce władza ma problemy z rolnikami, górnikami, służbą zdrowia, ZUS... Gdyby jeszcze orkiestra wyszła na ulicę z trąbami, ludzie powiedzieliby: może nareszcie wzięlibyście się do roboty, zamiast protestować. Opracował Jacek Marczyński WSPÓŁPRACA: D.L.-C., A.O., G.R., I.T., P.AD., R.B., EKI, J.SAD.
Nakłady przeznaczone przez samorządy na kulturę w roku 2000 na ogół pozostają na niezmienionym poziomie lub wręcz je obniżono. W wielu regionach dotacje wystarczają jedynie na niskie płace i bieżące świadczenia. Sytuacja taka wynika nie tylko z faktu, iż samorządowcy mają za mało pieniędzy do podziału, ale także, że w wyniku reformy przypisano im zbyt wiele instytucji kulturalnych. Wiele samorządów kosztem wydatków bieżących zwiększa nakłady na inwestycje i remonty. Dyrektorów instytucji kulturalnych martwi też przygotowywana nowelizacja ustawy o ubezpieczeniach społecznych.
NOWELIZACJE Pracownicze programy emerytalne Jak wspierać trzeci filar RYS. KORSUN MAREK TATAR ADAM KOŚCIÓŁEK Pogłębiona nowelizacja ustawy o pracowniczych programach emerytalnych jest ze wszech miar celowa. Immanentnym elementem nowego systemu zabezpieczenia społecznego jest indywidualne, dobrowolne oszczędzanie na cele emerytalne, zwane trzecim filarem. Uregulowania wprowadzone głównie przez ustawy: z 22 sierpnia 1997 r. o pracowniczych programach emerytalnych (Dz. U. nr 139, poz. 932 z późn. zm.; dalej: uppe) oraz z 28 sierpnia 1997 r. o organizacji i funkcjonowaniu funduszy emerytalnych (Dz. U. nr 139, poz. 934 z późn. zm.; dalej: uofe), przesądzają, iż trzeci filar ma szansę stać się powszechny (brak ograniczeń wieku uczestników) i znaczący (wysokość składek) w nowym systemie zabezpieczenia społecznego. Dlatego projektowana właśnie nowelizacja uppe będzie mieć wydźwięk nie tylko prawny, ale i społeczny, zwłaszcza że mogą w niej zostać wykorzystane doświadczenia podmiotów już zaangażowanych w działania wdrożeniowe. Uppe zmieniano dotychczas (jeszcze przed wejściem w życie) dwa razy, przy czym warta przypomnienia jest nowela wprowadzona przez ustawę z 17 grudnia 1998 r. o emeryturach i rentach z Funduszu Ubezpieczeń Społecznych (Dz. U. nr 162, poz. 1118), która m.in. zmieniła warunki prowadzenia pracowniczych programów emerytalnych (dalej: ppe) w formie wnoszenia składek do funduszy inwestycyjnych, zakres regulacji uczestnictwa w ppe w formie pracowniczego funduszu emerytalnego (zagadnienie akcji pracowniczych). Już w momencie wprowadzania nowelizacji nie traktowano jej jako rozwiązania całościowego. Jej treść po uchwaleniu stała się podłożem dalszych prac legislacyjnych. W ich wyniku powstał poselski projekt nowelizacji (druk sejmowy nr 960), będący obecnie, wraz z propozycją alternatywną (druk nr 838), przedmiotem obrad komisji sejmowej. Podstawowa wada Według pierwszego z nich (druk 960) ppe mogłyby proponować "organizacje gospodarcze". Ich członkiem byłby pracodawca, przy czym zakładową umowę emerytalną dla zrzeszonych pracodawców zawierałaby wspólna reprezentacja pracowników z "właściwym statutowo organem organizacji gospodarczej". Pojęcie "organizacje gospodarcze" nie występuje dotychczas w regulacjach ustawowych. Trzeba przyjąć, iż z nowych możliwości mogłyby skorzystać konsorcja, mające za cel m.in. współpracę w zakresie trzeciego filara i upoważniające swego lidera do reprezentowania członków konsorcjum w tym zakresie. Doraźność stosunku konsorcyjnego stawia jednak pod znakiem zapytania takie rozwiązanie. W świetle proponowanej nowelizacji ponadzakładowe umowy emerytalne mogłyby oferować w rezultacie wyłącznie organizacje pracodawców (ustawa z 23 maja 1991 r. o organizacjach pracodawców - Dz. U. nr 55, poz. 235 z późn. zm.), choć określanie ich mianem "gospodarczych" budzi wątpliwości (niezarobkowy cel działalności). Proponowana możliwość ma być zapewne uzupełnieniem funkcjonujących ponadzakładowych układów zbiorowych pracy, standaryzującym warunki zatrudnienia w środowiskach branżowych. Jest jednak zbyt uproszczona. Nie wiadomo bowiem, jaka "wspólna reprezentacja związków zawodowych" przystępowałaby do negocjacji ze statutowym organem organizacji gospodarczej (brak np. odpowiednika pojęcia "organizacja reprezentatywna" z kodeksu pracy), przez co nawet tworzone ad hoc organizacje związkowe mogłyby mieć istotny wpływ na proces negocjacyjny. Brak również możliwości uwzględniania przez poszczególnych pracodawców ich indywidualnych uwarunkowań, co może uczynić niesprawnymi wdrażane wspólnie rozwiązania. Podstawową jednak wadą jest brak pola dla unormowania stosunków między pracodawcami prowadzącymi ppe, jak chociażby zagadnień podziału generowanych kosztów. Taką płaszczyzną dla programów wdrażanych obecnie jest umowa o wspólnym międzyzakładowym programie emerytalnym. Bez szczegółowych uregulowań trudno będzie prowadzić wspólne ppe. Więcej niż jeden Drugi projekt (druk 838) sugeruje prowadzenie przez pracodawcę więcej niż jednego ppe, co zwiększa jego swobodę w moderowaniu instrumentów motywacyjnych. Pracodawca może jednak stracić możliwość wpływania przez trzeci filar w jego przedsiębiorstwie na zarządzanie instrumentarium motywacyjnym i osiąganie dodatkowych celów ppe. Nie bez znaczenia jest również, iż po przyjęciu modelu wielości ppe u pracodawcy przemodelowania wymagałaby znaczna część uppe, chociażby w zakresie zawierania zakładowych umów emerytalnych. Zasada jednego ppe podtrzymywana jest w druku 960. Kłopotliwa sytuacja Poruszenie kwestii form ppe skłania do kilku uwag na temat podobnych instytucji sprzed wejścia w życie uppe, jakimi są wymienione w rozporządzeniu ministra pracy i polityki socjalnej z 18 grudnia 1998 r. w sprawie szczegółowych zasad ustalania podstawy wymiaru składek na ubezpieczenia emerytalne i rentowe (Dz. U. nr 161, poz. 1106) umowy grupowego ubezpieczenia na życie oraz umowy z funduszami inwestycyjnymi. Od kwot wpłacanych na rzecz pracowników nie nalicza się składek na ubezpieczenie społeczne w granicach 7 proc. przeciętnej płacy u pracodawcy. Utrzymanie zwolnień od obciążeń z tytułu ubezpieczenia społecznego (oraz wykreślenie znajdującego się pierwotnie w uppe obowiązku dostosowania prowadzonych kontraktów do ram uppe; dawny art. 45 ust. 2), jako efekt uwzględnienia konstytucyjnej zasady ochrony praw nabytych, tworzy nader kłopotliwą sytuację. Pracodawcy prowadzący wspomniane kontrakty mogą wdrożyć u siebie atrakcyjniejsze instytucjonalnie i finansowo ppe, ale bez wniesienia do nich zgromadzonych do tej pory na rzecz pracowników środków. W rezultacie, nie mogąc pozwolić sobie na utrzymywanie dwóch instytucji podobnego typu (koszty) ani zaprzestać wpłacania składek do instytucji zarządzających gromadzonymi środkami (rygory umowne), rezygnują z wdrażania ppe, prowadząc dotychczasowe kontrakty, gdzie wpłacane składki są uśrednione i nie ma możliwości transferowania środków; brakuje też nadzoru UNFE. Niedogodność tę po części likwiduje propozycja zawarta w druku 960, według której umowy prowadzone z wykorzystaniem dotychczasowych zwolnień od obciążeń ubezpieczenia społecznego będą mogły być dostosowane do wymogów uppe w porozumieniu stron. Z istoty swej jednak zmiana kontraktów wyłącza wybór innej formy ppe niż prowadzona przez dotychczasowego kontrahenta. Tymczasem można przewidzieć tu odpowiednie zastosowanie przepisów o zmianie formy ppe, wprowadzanych właśnie w propozycji noweli z druku 960, lub umożliwić dokonywanie indywidualnych "wypłat transferowych" środków zgromadzonych w dotychczasowo działających instytucjach do ppe. Wzbogacenie form Kolejną kwestią jest wprowadzona w ustawie z 17 grudnia 1998 r. możliwość wnoszenia składek do kilku funduszy inwestycyjnych zarządzanych przez to samo towarzystwo funduszy inwestycyjnych. W rezultacie uczestnikom ppe można proponować kilka funduszy inwestycyjnych, lokujących swoje aktywa według różnych założeń ryzyka i oczekiwanych pożytków. Poprawka jest tak interesująca, że nasuwa się pytanie, czy podobnego rozwiązania nie można wprowadzić dla pracowniczych funduszy emerytalnych, tym bardziej iż otwarte fundusze emerytalne uzyskają taką możliwość z początkiem 2005 r. Przemawiałby za tym przede wszystkim fakt, iż prowadzenie przez jedno pracownicze towarzystwo emerytalne kilku pracowniczych funduszy emerytalnych nie zwiększa ryzyka dla tych funduszy lub pracodawców (np. ryzyka wykazywania zbyt wysokich kosztów przez towarzystwo, ryzyka błędnych decyzji inwestycyjnych). Co ważniejsze, pracownicze fundusze emerytalne, jako instytucje gromadzące środki na zasadach fakultatywności i uzupełniania podstawowego zabezpieczenia emerytalnego, powinny umożliwiać podejmowanie zwiększonego ryzyka inwestycyjnego w zamian za wyższe pożytki z lokat. Znacząca część członków funduszy będzie skłonna do podejmowania mniejszego ryzyka inwestycyjnego (ze względu np. na wiek przedemerytalny), co spowoduje sprzeczność interesów, która pozwoli prawdziwie identyfikować się z funduszem i jego inwestycjami najwyżej jednej z grup. Opłacanie składek Oba projekty są zgodne, że należy zmienić sposób finansowania składek podstawowych wpłacanych do ppe. Dziś przystąpienie do ppe wiąże się z zadeklarowaniem wpłacania tych składek z wynagrodzenia uczestnika, co można z pewnym przybliżeniem potraktować jako kolejne obciążenie płacy netto. Rodzi to obawy o udział pracowników w ppe. Pracodawcy decydują się na podwyżki wynagrodzeń dla przystępujących do ppe, ale nie ma jak wyegzekwować przystąpienia do ppe uczestnika, który skorzystał z podwyżki. Gdyby, jak chcą projektodawcy, składki opłacał pracodawca, przy opodatkowaniu ich podatkiem dochodowym uczestników i nieobciążaniu składkami na obowiązkowe ubezpieczenia społeczne (do 7 proc. przychodu brutto), niewątpliwie wzrosłoby zainteresowanie ppe i polepszyłyby się warunki zarządzania wydatkami na system motywacyjny. Biorąc zaś pod uwagę, iż wysokość opłacanych składek i jej zmiana uzgadniane byłyby na szczeblu zakładowym, reprezentacja załogi uzyskałaby nowe pole wpływu na ppe, biorąc równocześnie na siebie część odpowiedzialności za przedsiębiorstwo. Zawieszenie i wznowienie Druk 960 przewiduje możliwość zawieszania ppe. Miałoby ono następować przez zmianę zakładowej umowy emerytalnej, a "wznowienie" programu następowałoby jako contrarius actus, obligatoryjnie zaoferowany przez pracodawcę po ustąpieniu trudności finansowych. Propozycja zasługuje na aprobatę, zważywszy zwłaszcza na nowy model opłacania składek podstawowych. Projekt nie określa niestety skutków zawieszenia dla poszczególnych aspektów prowadzenia ppe. Można wnosić, iż zawieszeniu ulegnie wpłacanie składek podstawowych przez pracodawcę, z całą pewnością nie można będzie jednak zawiesić obowiązków pracodawcy w zakresie prowadzenia obsługi programu (np. zawierania pracowniczych umów emerytalnych, przyjmowania oświadczeń woli od pracowników). Projekt nie uwzględnia także konieczności opłacania kosztów funkcjonowania programu, zwłaszcza w ppe prowadzonym w formie pracowniczego funduszu emerytalnego. Brak szczególnej regulacji na ten temat może ewokować kontrowersję, czy koszty poniesione w okresie zawieszenia będą mogły być traktowane jako koszty uzyskania przychodu pracodawcy. Zastanawiać się można również, czy zawieszenie nie powinno skutkować ustawowym obowiązkiem ujawnienia tego w rejestrze ppe. Idea zasługująca na aprobatę, ale... Kolejną nowością w druku 960 jest dopuszczenie - również na podstawie zmian umów zakładowych - zmiany formy ppe i podmiotu zarządzającego gromadzonymi środkami. Operacja taka następowałaby przez wypłaty transferowe. Skutkiem tej poprawki - obok kolejnego tytułu do wzrostu znaczenia uzgodnień zakładowych - byłoby bieżące ocenianie efektów funkcjonowania danego programu emerytalnego co do formy i jednostki zarządzającej środkami, a przez to zmniejszenie systemowego ryzyka przedsięwzięcia. Dałoby się również niewątpliwie odnotować ożywienie konkurencji na rynku operatorów trzeciofilarowych. Ponownie jednak idea zasługująca na całkowitą aprobatę nie została właściwie przełożona na rozwiązania szczegółowe. Skoro bowiem środki, jak chce projektodawca, "podlegają wypłacie transferowej", a z istoty obowiązujących uregulowań wynika, iż wypłata transferowa jest skutkiem (indywidualnej) dyspozycji uczestnika (art. 28 ust. 1 uppe), powstaje kontrowersja, czy możliwe jest dokonanie tej operacji bez podobnej dyspozycji. Pozostawienie tej swobody uczestnikom czyniłoby przeważnie niewykonalną zmianę formy ppe i/lub zarządzającego środkami - a to ze względu na zasadę jedności ppe u pracodawcy (art. 7 ust. 1 uppe). Wywodząc proponowaną poprawkę z celu regulacji, trzeba byłoby mówić o wypłacie transferowej sui generis ("przymusowej"), co stałoby się źródłem dalszych kontrowersji. Można zastanowić się, czy odpowiedniejsze nie byłoby zastosowanie swoistej instytucji przeniesienia aktywów, zbliżonej do uregulowanego w uofe przeniesienia aktywów wobec likwidacji funduszu emerytalnego (art. 71 ust. 1). Propozycja taka wydaje się tym bardziej interesująca, iż swoiste uregulowanie przeniesienia aktywów da się obudować regulacjami chroniącymi pracodawców i uczestników ppe przed abuzywnymi klauzulami kontraktów oferowanych przez komercyjnych operatorów trzeciofilarowych, które wiążą rozwiązanie umowy z nadmiernie niekorzystnymi następstwami finansowymi, przesądzając o faktycznej nierozwiązywalności kontraktu. Wiele innych zagadnień Istnieje jeszcze wiele zagadnień, o których można mówić jako o uregulowanych niedostatecznie. Przykładów dostarczają prowadzone na poziomie uppe działania koncepcyjne i wdrożeniowe, zwłaszcza dotyczące wspólnych międzyzakładowych programów emerytalnych (mppe). Podmioty wdrażające mppe muszą się borykać przede wszystkim z małą nieelastycznością wspólnej instytucji. Interpretacja językowa art. 9 ust. 1 in fine uppe prowadzi bowiem do wniosku, iż wszyscy pracodawcy organizujący mppe muszą oferować jednakowe zakładowe umowy emerytalne. Dysfunkcja tego rozwiązania objawia się przykładowo w postanowieniach tej umowy dotyczących wnoszenia do pracowniczego funduszu akcji pracowniczych, jak i ewentualnego ułamka wnoszonych akcji z liczby akcji posiadanych (art. 18 ust. 1 uppe). Problem zaostrzy się, jeżeli w zakładowej umowie określana będzie wysokość składek podstawowych. Próbą wyjścia z kłopotów jest propozycja, aby umowa ta zawierała zamknięty katalog klauzul dodatkowych, które mogłyby być przez strony poszczególnych zakładowych umów emerytalnych dołączane do wiążącej treści, oczywiście bez możliwości ingerencji w essentialiarum umowy. Wprowadzenie ustawowej swobody w zakresie accidentaliarum zakładowych umów byłoby nader celowe. W obecnym stanie normatywnym poważne trudności nastręcza również wcale nie hipotetyczna sytuacja, kiedy ze wspólnego ppe, prowadzonego w formie pracowniczego funduszu emerytalnego, zechce odłączyć się część pracodawców. Postanowienia uofe nie przewidują podzielenia funduszu, można je tylko zastąpić powszechnym wykonaniem wypłaty transferowej przez pracowników (uwagi o trudnościach z tym związanych powyżej). W razie uchwalenia propozycji zawartych w druku 960 lepsza (aczkolwiek niedoskonała) będzie zmiana podmiotu zarządzającego. Pierwszy z autorów jest aplikantem radcowskim, drugi - doktorantem na Wydziale Prawa UJ; obydwaj są pracownikami Domu Maklerskiego PENETRATOR SA w Krakowie
Nowelizacja ustawy o pracowniczych programach emerytalnych jest niezbędna. Immanentnym elementem nowego systemu zabezpieczenia społecznego jest indywidualne, dobrowolne oszczędzanie na emeryturę. Uregulowania wprowadzone przez ustawy o pracowniczych programach emerytalnych (uppe) oraz o organizacji i funkcjonowaniu funduszy emerytalnych (uofe), przesądzają, iż trzeci filar może stać się powszechny. Ostatnio powstał poselski projekt nowelizacji (druk sejmowy nr 960) oraz propozycja alternatywna (druk nr 838). Według druku 960 ppe mogłyby proponować "organizacje gospodarcze", z czego mogłyby skorzystać konsorcja. W świetle proponowanej nowelizacji ponadzakładowe umowy emerytalne mogłyby oferować w rezultacie wyłącznie organizacje pracodawców. Druk 838 sugeruje prowadzenie przez pracodawcę więcej niż jednego ppe. Utrzymanie zwolnień od obciążeń z tytułu ubezpieczenia społecznego (oraz wykreślenie znajdującego się pierwotnie w uppe obowiązku dostosowania prowadzonych kontraktów do ram uppe), przy uwzględnieniu konstytucyjnej zasady ochrony praw nabytych, daje pracodawcy możliwość wdrożenia atrakcyjniejszego ppe, ale bez uwzględnienia zgromadzonych do tej pory środków. W rezultacie pozostają przy dotychczasowych kontraktach. Oba projekty zakładają zmianę sposobu finansowania składek podstawowych wpłacanych do ppe. Druk 960 przewiduje możliwość zawieszania ppe oraz dopuszcza zmiany formy ppe i podmiotu zarządzającego gromadzonymi środkami. Oprócz powyższych istnieje jeszcze wiele zagadnień nieuregulowanych dostatecznie.
Wykorzystujemy zaledwie 13 proc. potencjału hydroenergetycznego Dwie elektrownie wodne na rzece Dzierzgoń Elektrownia wodna w Dzierzgoniu. FOT. ARCHIWUM Romuald Jarocki jest właścicielem dwóch małych elektrowni wodnych na rzece Dzierzgoń w Elbląskiem. Produkują one razem 30 tys. kWh energii miesięcznie. Zakład energetyczny płaci panu Jarockiemu za 1 kWh 17 gr. - Przyzwoity sklep dobrze prosperujący da więcej zysku niż trzy takie elektrownie - powiedział "Rz", gdy składaliśmy mu ekologiczne życzenia noworoczne. Dlatego Jarocki nie wierzy w "zielone światło" dla czystej energii, w rządową politykę popierania małych elektrowni wodnych, w polską ekologię. - Nowe prawo energetyczne jest ogromnym zagrożeniem dla takich jak my małych producentów energii ze źródeł odnawialnych - twierdzi. W Elblągu ma swą siedzibę Bałtyckie Centrum Energii Odnawialnej (EC BREC). Kiedy przyjdzie mróz Pora roku oraz pogoda mają duży wpływ na działanie elektrowni. Przepływ wody waha się od 0,2 m sześc. na sekundę w lipcu - sierpniu do 10 -20 m sześc. na sek. w marcu - kwietniu. Brak zbiorników retencyjnych jest jednym z powodów niestabilności rzeki. Zmiany są szczególnie nagłe zimą, kiedy ostry mróz może wstrzymać pracę elektrowni w ciągu jednego dnia. Właściciel elektrowni - na szczęście (i na nieszczęście) - posiada 112-hektarowe gospodarstwo rolne, w którym uprawia jęczmień browarniany i rzepak. Współpracuje z firmą francuską. Mówi, że jego gospodarstwo jest rozwojowe. Po roku 1990, ze względu na niepewną sytuację polskiego rolnictwa, Romuald Jarocki poszukiwał dodatkowego źródła dochodu i zdecydował się na produkcję elektryczności. - Od kiedy kapitał zagraniczny wkroczył do polskiego rolnictwa, nie ma zbytu na rodzime płody - narzeka. Z ziemi wyżyć się nie da, aby utrzymać produkcję pszenicy wysokoglutenowej dopłaca z niedużych dochodów, jakie przynoszą mu dwie wodne siłownie. Położenie gospodarstwa jest korzystne, i to na szczęście, bo na jego gruntach znajduje się odcinek rzeki Dzierzgoń. Dodatkową okazją na wybudowanie elektrowni wodnych stał się remont jazów na rzece. Wojewódzki Zarząd Inwestycji Rolniczych uznał, iż remont jazów jest konieczny z uwagi na bezpieczeństwo przeciwpowodziowe. Projekt hydrotechniczny na wykonanie budowli wodnej przygotowało Biuro Projektowe w Olsztynie. Projekt technologiczny, dotyczący instalacji elektrycznej i mechanicznej - Zakłady Remontowe Energetyki w Gdańsku. Umowa z Zakładem Energetycznym w Kwidzynie na zakup energii elektrycznej i przyłączenie elektrowni do sieci przesyłowej obiecywała zyski dla właściciela, korzyść dla środowiska przyrodniczego. 17 groszy od kilowatogodziny Romuald Jarocki wybudował dwie elektrownie na rzece Dzierzgoń. Jedna o mocy 30 kW znajduje się w Dzierzgoniu na 21,8 km od ujścia rzeki. Druga o mocy 39 kW - we wsi Stanówko, 2 km na zachód od Dzierzgonia. Elektrownie wyposażone są w śmigłowe turbiny Kapłana (pracują w układzie poziomym). Turbiny z blachy stalowej wykonał we własnym warsztacie z pomocą wykwalifikowanych tokarzy, frezerów. Sprawność urządzenia eksperci oszacowali na 75 proc. Dwie hydroelektrownie produkują 30 tys. kWh energii miesięcznie. Ich budowa kosztowała 177 tys. zł, tej w Dzierzgoniu 60 tys. zł, w Stanówku 117 tys. zł. Z własnej kieszeni pokrył 60 proc. kosztów budowy. Dopomogła Fundacja Rolnicza, działająca wcześniej pod nazwą Kościelnej Fundacji Zaopatrzenia Wsi w Wodę, która przyznawała preferencyjne kredyty na rozwój polskiej wsi. Obie elektrownie są w pełni zautomatyzowane. Jedyną czynnością, która wymaga pracy rąk, jest oczyszczanie krat chroniących turbiny, co zabiera nie więcej niż 10 godzin tygodniowo. Dziś Romuald Jarocki dostaje od Zakładu Energetycznego 17 groszy od kilowatogodziny za wyprodukowaną u siebie "z wody " energię elektryczną, o 4 grosze mniej niż otrzymują właściciele minielektrowni w innych województwach w Polsce. Za energię natomiast musi płacić jak wszyscy - 23 grosze za 1 kWh, a w tym roku energia będzie jeszcze droższa. Nie oznacza to wcale, że na tej podwyżce zarobią jej ekologiczni producenci. Zakłady skupujące "zielone kilowaty" interpretują nowe prawo energetyczne, jak chcą, z VAT-em lub bez tego podatku. - Powinna obowiązywać cena urzędowa na energię ze źródeł odnawialnych - twierdzi Romuald Jarocki. We Francji - mówi - właściciele MEW dostają o 50 proc. więcej za wytworzony prąd. Niezadowolonych jest więcej Romuald Jarocki nie jest przypadkiem odosobnionym. Do naszej redakcji napisał pan Wiesław Mielczarek z Działoszyna, właściciel małej elektrowni wodnej: W listopadzie 1995 r. podpisał umowę z Zakładem Energetycznym Częstochowa S.A., który mimo podpisanej wcześniej umowy na dostawę energii elektrycznej z ceną zakupu 17 gr za 1 kWh, po pół roku zmienił warunki i wprowadził płatną energię bierną. Miesięczne straty z tego tytułu - podał nasz Czytelnik - kosztowały go średnio 1500 zł. "Zakup energii z elektrowni wodnej może być kontynuowany pod warunkiem spisania nowej umowy, w której cena zakupu będzie proporcjonalna do średniej ceny zakupu od Polskich Sieci Elektroenergetycznych S.A. obowiązującej dla Z.E. Częstochowa S.A". (pismo z ZE o wypowiedzeniu warunków dotychczasowej umowy) . - Zostałem wprowadzony w błąd przez administrację państwową. Poniosłem straty ok. 600 tys. zł, pozaciągałem zobowiązania, żeby dowiedzieć się, że moja inwestycja nigdy nie zostanie spłacona, a przyniesie tylko straty - napisał do nas właściciel MEW w Działoszynie. Prognozy marne Pomimo licznych deklaracji zawartych w dokumentach prawnych i programowych centralnych władz energetycznych i rządowych, wykorzystanie odnawialnych źródeł energii w praktyce napotyka bariery skutecznie utrudniające rozwój energetyki wodnej. - W relacjach cenowych, jak do tej pory, nie znajdują odzwierciedlenia walory i efekty elektrowni wodnych- powiedział Andrzej Sowiński z warszawskiego "Energoprojektu". Nie chodzi też o subsydiowanie energetyki wodnej przez zakłady energetyczne czy spółki dystrybucyjne lub organizacje ochrony środowiska. Powinny być wypracowane mechanizmy ekonomiczne, które umożliwią inwestowanie i rozwój energetyki wodnej z zachowaniem reguł gry rynku energii (rzetelna ocena efektów pozaenergetycznych takich jak ograniczenie zanieczyszczenia atmosfery i środowiska, pozaenergetyczne korzyści wynikające ze spiętrzenia rzeki i budowy zbiornika). Istniejące uwarunkowania prawne nie tworzą dogodnych warunków do inwestowania w elektrownie wykorzystujące odnawialne źródła energii. Sytuacja ta jeszcze się pogarsza w nadchodzącej dobie urynkowienia energii. Nowe prawo energetyczne (obowiązujące od grudnia zeszłego roku) zniosło preferencje wprowadzone dla energetyki wodnej uchwalą RM z 7 września 1981 r. Europa wymusi Rozwój energetyki wodnej uzasadnia potrzeba ograniczenia emisji gazów cieplarnianych, zwłaszcza dwutlenku węgla, który najbardziej przyczynia się do ocieplenia klimatu. UE niedawno ogłosiła, iż zamierza podwoić udział takich źródeł energetyki jak woda, wiatr, słońce w okresie do 2010 r. W Polsce tylko 1-1,5 proc. całkowitego zużycia energii wytwarza się ze źródeł odnawialnych: wody, wiatru, biomasy, gorących wód podziemnych i słońca. W krajach Unii Europejskiej udział ten wynosi średnio 5,6 proc. Przystąpienie Polski do UE wymagać będzie dostosowania prawa i praktyki także w dziedzinie wytwarzania energii ze źródeł odnawialnych. W naszym kraju energetyka zawodowa jest źródłem aż 90 proc. emisji dwutlenku węgla. Prof. Maciej Nowicki, szef Fundacji EkoFundusz, twierdzi, że uwzględnienie w cenach paliw kopalnych wszystkich kosztów, w tym zwłaszcza - środowiskowych znacznie zwiększyłoby konkurencyjność odnawialnych źródeł energii. Dr Andrzej Kassenberg, prezes Instytutu na rzecz Ekorozwoju uważa, że ekologiczna reforma podatkowa, polegająca na zmniejszeniu opodatkowania zatrudnienia i kapitału z jednoczesnym wzrostem opodatkowania zasobów naturalnych przede wszystkim nieodnawialnych, stworzyłaby rzeczywiste warunki dorozwoju odnawialnych źródeł energii. Mała elektrownia wodna to nie tylko romantyczny fragment w krajobrazie, to dosłownie czysty zysk. Krystyna Forowicz W Polsce pracuje 300 prywatnych małych elektrowni wodnych o niewielkich mocach - 200 kW. Moc 42 wynosi od 1 MW do 5 MW, ponad 50 elektrowni ma moc mniejszą od 1 MW. Produkcja energii w elektrowniach wodnych (łącznie ze 126 zawodowymi) w zeszłym roku wyniosła 1820 GWh, co stanowi 13 proc. wykorzystania zasobów technicznych (oceniane są na 13,6 TWh).
Pomimo licznych deklaracji zawartych w dokumentach prawnych i programowych centralnych władz energetycznych i rządowych, wykorzystanie odnawialnych źródeł energii w praktyce napotyka bariery skutecznie utrudniające rozwój energetyki wodnej. Istniejące uwarunkowania prawne nie tworzą dogodnych warunków do inwestowania w elektrownie wykorzystujące odnawialne źródła energii. Tymczasem rozwój energetyki wodnej jest pożądany ze względu na potrzebę ograniczenia emisji gazów cieplarnianych.
PARLAMENT Częściowym uposażeniem poseł lub senator może dorobić do pensji Pieniądze z dwóch kas RYS. DARIUSZ PIETRZAK FILIP FRYDRYKIEWICZ Poseł Krzysztof Dołowy wykłada na SGGW, poseł Waldemar Pawlak uprawia rolę, a poseł Jacek Pawlicki pracuje jako kapitan służby więziennej. Ponieważ ich dochody z tych źródeł są niewysokie, uzupełniają je uposażeniem poselskim. Razem 67 posłów i 32 senatorów łączy zarobki z pracy poza parlamentem z pensją wypłacaną przez Kancelarię Sejmu. Trybunał Konstytucyjny orzekł niedawno: poseł, który nie zdecydował się na porzucenie zawodowego zajęcia na rzecz pracy w Sejmie, nie może narzekać, że Kancelaria Sejmu nie wypłaca mu pełnego uposażenia. Przyjęcie zasady, że każdemu parlamentarzyście, niezależnie od tego, czy pracuje na państwowej posadzie, prowadzi działalność gospodarczą, czy też zrezygnował z innych zajęć i poświęca się tylko pracy w parlamencie, należy się pełne uposażenie posła zawodowego, chcieli przeforsować członkowie PSL. Wystąpili więc przeciwko ustawie o wykonywaniu mandatu posła i senatora do Trybunału Konstytucyjnego. Argumentowali, że dzielenie posłów na tych, którym należy się pensja, i tych, którzy pensji nie dostaną, bo nie zrezygnowali z pracy poza parlamentem, jest różnicowaniem obywateli wobec prawa. - Przecież każdy poseł ma takie same obowiązki, powinien więc mieć takie same przywileje - mówili. Furtka dla uzasadnionych przypadków Ustawa o wykonywaniu mandatu posła i senatora z czerwca ubiegłego roku wprowadziła nową zasadę wynagradzania parlamentarzystów. Każdy z nich dostaje dietę (obecnie 1200 zł), ale uposażenie (2800 zł) tylko ten, który zostanie posłem zawodowym. Kategoryczność tego zapisu złagodzono jednak ustępem 4 artykułu 24 ustawy: "W uzasadnionych przypadkach Prezydium Sejmu może podjąć decyzję o przyznaniu, na wniosek posła, uposażenia w całości lub w części". Jednym słowem, każdy parlamentarzysta, który nie chce zrezygnować z dotychczasowego zajęcia, może poprosić o wyrównanie zarobków do wysokości pełnego uposażenia. Jeśli więc poseł stwierdzi, że zarabia sto złotych, to dostanie 2700 zł, jeśli z innego źródła ma 2700, to Sejm dołoży mu brakujące sto złotych. Prezydium Senatu stosuje nawet zasadę, że przyznaje pracującym senatorom całe 2800 zł. Po wejściu w życie ustawy do prezydium popłynęły podania o dofinansowanie. Występowali naukowcy, nauczyciele akademiccy, rolnicy, emeryci, a nawet prowadzący drobną działalność gospodarczą. Przedstawiali zaświadczenia z różnych instytucji lub własne oświadczenia, według których zarabiają za mało. Prezydium Sejmu uznało racje 65 posłów, Prezydium Senatu 32 senatorów. Przyznało im dodatkowe pieniądze. Nie wiadomo tylko, ile któremu, tak Kancelaria Sejmu, jak i Kancelaria Senatu odmawiają bowiem takiej informacji. Można więc dowiedzieć się, ile zarabia poseł z pełnym uposażeniem, ale nie można sprawdzić, ile zarabia ten, który bierze tylko część pieniędzy. Udało nam się nieoficjalnie dowiedzieć tylko tyle, że w marcu 19 posłów dostawało ponad 2600 zł, 20 posłów od 2200 do 2600 zł, 14 posłów od 1700 do 2200 zł, 7 posłów od 1000 do 1700 zł, a 6 poniżej 1000 zł. W gronie tych pół i trzy czwarte sejmowych "etatowców" dwie grupy są najliczniejsze - rolnicy (30 osób) i pracownicy "budżetówki" (lekarze, nauczyciele, nauczyciele akademiccy, pracownicy naukowi - 22 osoby). Są posłowie, którzy zachowali sobie wykłady na uczelniach bądź inne zajęcia naukowe, jak Ryszard Bugaj (Instytut Ekonomii PAN, UP), Waldemar Michna (Instytut Ekonomiki Rolnictwa SGGW, PSL), Ludwik Turko (Instytut Fizyki Teoretycznej Uniwersytetu Wrocławskiego, UW), są zatrudnieni na etatach w instytucjach państwowych jak Jacek Pawlicki (Centralny Zarząd Służby Więziennej, PSL), albo prowadzą gospodarstwa rolne jak Waldemar Pawlak, Alfred Domagalski czy Jarosław Kalinowski. Prezydia Sejmu i Senatu nie weryfikują danych zawartych we wnioskach. Jeśli poseł napisze, że na uczelni zarabia 300 złotych, albo że jego gospodarstwo nie przynosi dochodu - wierzy mu na słowo. Hektary bez dochodu Poseł Ignacy Półćwiartek (PSL) miał wraz z żoną 17,5 hektara ziemi w Rzeszowskiem. W lipcu ubiegłego roku dokupił od Agencji Rynku Rolnego jeszcze 61 hektarów. Później wystąpił do Prezydium Sejmu z prośbą o uposażenie, ponieważ ziemia ta nie przynosi mu żadnego zysku. Dlaczego? Po pierwsze na zakup ziemi, maszyn rolniczych i inwentarza musiał pożyczyć w banku 120 tys. zł, po drugie "przychodowość" wyliczona w gminie na 50 752 zł "jest przychodowością teoretyczną", po trzecie "w celu utrzymania minimalnej sprawności [siebie jako posła - red.] zmuszony jestem zatrudniać siły najemne". W piśmie do prezydium poseł skarży się też, że grad zniszczył mu 65 procent plonów, których nie ubezpieczył, a do tego ma czworo dzieci na utrzymaniu. W zakończeniu konkluduje, iż nie osiągnął żadnych dochodów, bo "nakłady na produkcję rolną znacznie przekraczają osiągnięte przychody". Henryk Siedlecki (nie zrzeszony, wcześniej PSL) mówi, że jest posłem zawodowym, bo wypełnia wszystkie obowiązki poselskie - pracuje w dwóch komisjach (rolnictwa i budowlanej), jest na posiedzeniach Izby. 30-hektarowe gospodarstwo powiększył w tej kadencji Sejmu do 60 hektarów. Prowadził jeszcze spółkę cywilną zajmującą się skupem zwierząt, ale przepisał ją na żonę. - To szczątkowa działalność, chcieliśmy ją zlikwidować, ale trzeba by miesiąc za tym chodzić - mówi. Siedlecki produkuje buraki, pszenicę, rośliny strączkowe, hoduje trochę zwierząt. - Dwa lata temu przez nieobecność straciłem 20 tys. zł. Na kilku hektarach szlag trafił połowę fasolki, bo była źle zbierana - podaje przykład strat, na jakie naraża się dzieląc czas między Sejmem i domem. Dlatego wystąpił o uposażenie i dostaje teraz 1600 zł netto miesięcznie. Te pieniądze wyrównują mu dodatkowe koszty, jakie ponosi w związku z obecnością w Sejmie. - Na przykład kupuję droższe, ale skuteczniejsze środki ochrony roślin - mówi. - Bez pieniędzy z Sejmu musiałbym, albo obniżyć poziom życia, albo rodzina musiałaby pracować za mnie - wyjaśnia. 19,6-hektarowe gospodarstwo w Białej koło Wielunia ma Wojciech Zarzycki (PSL). W Sejmie zasiada trzecią kadencję. Na zajmowanie się ziemią nie ma czasu, wystąpił więc o uposażenie w wysokości 2600 zł. Z gospodarstwa wyciągał w 1996 roku - według zaświadczenia gminy - 1011 zł miesięcznie. Od lipca dostaje 1790 zł z Kancelarii Sejmu, ale prosi o 2600. Po pierwsze - argumentuje - gospodarstwo prowadzi wspólnie z żoną, a nie wiedział wcześniej, że dochód można dzielić na dwie osoby. Po drugie wyliczenie gminy nie odpowiadało stanowi faktycznemu. Według posła dochód miesięczny z gospodarstwa na jedną osobę wyniósł 208 zł. Poseł Andrzej Wiśniewski (PSL), rolnik z Radomskiego i urlopowany wójt gminy Promna, prowadzi gospodarstwo o powierzchni 9,11 hektara. W sierpniu ubiegłego roku wystąpił do prezydium o uposażenie. Przedstawił zaświadczenie z Urzędu Gminy, że jego roczny przychód wynosi 4750 zł, czyli 396 zł miesięcznie. Na tej podstawie prezydium przyznało mu 2410 zł uposażenia. Ale w tym roku poseł sam przeanalizował koszty, jakie poniósł uprawiając rolę i stwierdził, że jego miesięczny dochód wyniósł tylko 100 zł (poprzednio gmina podawała przychód, a nie dochód, w dodatku poseł nie podzielił go na siebie i żonę). Wystąpił więc do prezydium o 2700 zł, z wyrównaniem od lipca 1996 roku. Obowiązki wójta ośmiotysięcznej gminy Olszewo Borki w Ostrołęckiem z posłowaniem godzi Wiesław Opęchowski (PSL). Oprócz tego ma gospodarstwo, którym, jak mówi, zajmuje się żona. Jest tego 8 hektarów (w wydawnictwie "Sejm RP II kadencja" poseł podawał 12 ha), z tego 7 hektarów użytków, ziemia nie najlepszej klasy - V i VI. Przynosi dochód miesięczny na osobę 50 zł. Wójtowanie nie daje mu dochodu, bo zrzekł się pensji urzędnika samorządowego i przeszedł na uposażenie parlamentarne. Prezydium przyznało mu 2750 zł. Ponieważ poseł nie obciąża już kasy gminy, zatrudniła ona na pół etatu zastępcę wójta. Płaci mu 1500 zł. Krzysztof Dołowy (UW) pracuje na pół etatu w warszawskiej SGGW. W lipcu 1996 roku zarabiał tam 525 zł. Dostał więc jeszcze 2280 zł od Sejmu. Jednak uznał, że należy mu się uposażenie w całości, gdyż wykonywana przez niego praca profesora jest pracą podlegającą prawu autorskiemu, tak jak pisanie felietonów w gazecie, książek czy występowanie w telewizji. Dowodzi, że dochody z uczelni nie powinny być traktowane jak zwykłe wynagrodzenie. W piśmie do prezydium proponuje, aby tą zasadą objąć wszystkich profesorów. Wciąż za mało zawodowców Ustawa o mandacie miała zachęcać, a trochę i zmuszać posłów do rezygnowania z zajęć pozaparlamentarnych. Poseł miał się skupić na pracy w Sejmie. Wtedy sytuacja jest jasna - Sejm płaci posłowi, a ten zobowiązany jest wywiązywać się z obowiązków, nie może wykręcać się innymi zajęciami. W praktyce obecnego parlamentu ustawa nie zmieniła wiele - po jej uchwaleniu nie nastąpiło masowe przechodzenie na pensję parlamentarną. Ale też i pensje się nie zmieniły, większe mają dostać dopiero posłowie i senatorowie następnej kadencji. - Decydując się na to, że ustawa wejdzie w życie w obecnej kadencji chcieliśmy pokazać intencję przekształceń. W merytorycznych rozwiązaniach myśleliśmy jednak o przyszłych parlamentach. Teraz już kandydaci na posłów będą wiedzieć, na co się decydują. Jeśli ktoś ma zawód, którego nie da się pogodzić z pracą w Sejmie, to niech się zastanowi, co bardziej chce robić - mówi przewodniczący Komisji Regulaminowej i Spraw Poselskich Ryszard Grodzicki. W sumie w Sejmie na pełne i częściowe uposażenie przeszło 358 posłów, a w Senacie 81 senatorów. Oznacza to, że jedna piąta członków obu Izb nie zdecydowała się na zawodowstwo (ponad 30 posłów zostało wysokimi urzędnikami państwowymi - ministrami, sekretarzami i podsekretarzami stanu itp.). Oczywiście sam fakt pobierania wynagrodzenia nie jest jeszcze miarą profesjonalnego przygotowania i zaangażowania danego posła czy senatora. Można znaleźć zawodowca wśród posłów, którzy nie zrezygnowali z pierwszej pracy i odwrotnie - wskazać amatora wśród zawodowców. Ale przytoczone liczby pokazują skalę zjawiska. Przewodniczący Grodzicki, który jest zwolennikiem parlamentarzystów profesjonalnych, przyznaje, że liczba posłów, których trudno uznać za zawodowych, jest duża. Wskazuje jednak, że trudno zmusić wszystkich do poświęcenia się wyłącznie pracy w parlamencie. - Trudno zabronić artyście pisania wierszy czy komponowania muzyki, ale nie wyobrażam sobie, by lekarz łączył rozsądnie pracę zawodową z pracą w Sejmie, podobnie kierownik jakiegoś zakładu lub wójt. Z drugiej strony dla lekarza rezygnacja na cztery lata z praktyki oznaczałaby śmierć zawodową. W lepszej sytuacji są prawnicy, dla niektórych praktyka w parlamencie jest nawet czasem korzystna. Ale prawdziwy kłopot jest z rolnikami. Co mają zrobić z gospodarstwem, gdy zostaną wybrani? Wiadomo, że nie sprzedadzą go ani nie wydzierżawią komuś obcemu. Nie ma też jeszcze funduszy powierniczych, którym można by powierzyć gospodarstwo na czas pełnienia mandatu - mówi Grodzicki. Czy furtka w przepisach pozwalająca dofinansować posła "w uzasadnionych przypadkach" nie prowadzi jednak do wypaczeń? Co robić, gdy poseł-rolnik w trakcie kadencji zaciąga kredyt, dokupuje ziemię, zatrudnia pracowników, po czym występuje do Sejmu o uposażenie? - Jeśli poseł deklaruje, że nie ma dochodu lub jego dochód jest mały, nie mamy powodu mu nie wierzyć - mówi wicemarszałek Sejmu Olga Krzyżanowska. - Zakładamy, że jest poważnym człowiekiem i mówi prawdę. Marszałek Krzyżanowska przyznaje, że system przyznawania uposażeń ustalony przez ustawę o wykonywaniu mandatu posła i senatora nie jest doskonały. Prezydium Sejmu nie ma możliwości zweryfikowania, czy poseł mówi prawdę o swoich zarobkach. Nie sprawdza też po jakimś czasie, czy jego sytuacja zmieniła się na lepsze. Zobowiązuje tylko posła, by sam to zgłosił. - Wszystko zależy od przyzwoitości posła - mówi Olga Krzyżanowska.
Ustawa o wykonywaniu mandatu posła i senatora wprowadziła nową zasadę wynagradzania parlamentarzystów. Każdy z nich dostaje dietę, ale uposażenie otrzymuje już tylko ten, kto zostanie posłem zawodowym. Chciano w ten sposób zachęcić parlamentarzystów do przechodzenia na zawodowstwo. Posłowie i senatorowie, którzy uzyskują przychody z równoległej działalności pozaparlamentarnej, mogą jednak złożyć wniosek o wyrównanie ich dochodów do wysokości pełnego uposażenia. Informacje dotyczące wysokości uzyskiwanych zarobków, które parlamentarzyści podają we wnioskach, nie są weryfikowane. Może to prowadzić do nadużyć. Trybunał Konstytucyjny uznał nową ustawę za zgodną z konstytucją.
NOWELIZACJE Pracownicze programy emerytalne Jak wspierać trzeci filar RYS. KORSUN MAREK TATAR ADAM KOŚCIÓŁEK Pogłębiona nowelizacja ustawy o pracowniczych programach emerytalnych jest ze wszech miar celowa. Immanentnym elementem nowego systemu zabezpieczenia społecznego jest indywidualne, dobrowolne oszczędzanie na cele emerytalne, zwane trzecim filarem. Uregulowania wprowadzone głównie przez ustawy: z 22 sierpnia 1997 r. o pracowniczych programach emerytalnych (Dz. U. nr 139, poz. 932 z późn. zm.; dalej: uppe) oraz z 28 sierpnia 1997 r. o organizacji i funkcjonowaniu funduszy emerytalnych (Dz. U. nr 139, poz. 934 z późn. zm.; dalej: uofe), przesądzają, iż trzeci filar ma szansę stać się powszechny (brak ograniczeń wieku uczestników) i znaczący (wysokość składek) w nowym systemie zabezpieczenia społecznego. Dlatego projektowana właśnie nowelizacja uppe będzie mieć wydźwięk nie tylko prawny, ale i społeczny, zwłaszcza że mogą w niej zostać wykorzystane doświadczenia podmiotów już zaangażowanych w działania wdrożeniowe. Uppe zmieniano dotychczas (jeszcze przed wejściem w życie) dwa razy, przy czym warta przypomnienia jest nowela wprowadzona przez ustawę z 17 grudnia 1998 r. o emeryturach i rentach z Funduszu Ubezpieczeń Społecznych (Dz. U. nr 162, poz. 1118), która m.in. zmieniła warunki prowadzenia pracowniczych programów emerytalnych (dalej: ppe) w formie wnoszenia składek do funduszy inwestycyjnych, zakres regulacji uczestnictwa w ppe w formie pracowniczego funduszu emerytalnego (zagadnienie akcji pracowniczych). Już w momencie wprowadzania nowelizacji nie traktowano jej jako rozwiązania całościowego. Jej treść po uchwaleniu stała się podłożem dalszych prac legislacyjnych. W ich wyniku powstał poselski projekt nowelizacji (druk sejmowy nr 960), będący obecnie, wraz z propozycją alternatywną (druk nr 838), przedmiotem obrad komisji sejmowej. Podstawowa wada Według pierwszego z nich (druk 960) ppe mogłyby proponować "organizacje gospodarcze". Ich członkiem byłby pracodawca, przy czym zakładową umowę emerytalną dla zrzeszonych pracodawców zawierałaby wspólna reprezentacja pracowników z "właściwym statutowo organem organizacji gospodarczej". Pojęcie "organizacje gospodarcze" nie występuje dotychczas w regulacjach ustawowych. Trzeba przyjąć, iż z nowych możliwości mogłyby skorzystać konsorcja, mające za cel m.in. współpracę w zakresie trzeciego filara i upoważniające swego lidera do reprezentowania członków konsorcjum w tym zakresie. Doraźność stosunku konsorcyjnego stawia jednak pod znakiem zapytania takie rozwiązanie. W świetle proponowanej nowelizacji ponadzakładowe umowy emerytalne mogłyby oferować w rezultacie wyłącznie organizacje pracodawców (ustawa z 23 maja 1991 r. o organizacjach pracodawców - Dz. U. nr 55, poz. 235 z późn. zm.), choć określanie ich mianem "gospodarczych" budzi wątpliwości (niezarobkowy cel działalności). Proponowana możliwość ma być zapewne uzupełnieniem funkcjonujących ponadzakładowych układów zbiorowych pracy, standaryzującym warunki zatrudnienia w środowiskach branżowych. Jest jednak zbyt uproszczona. Nie wiadomo bowiem, jaka "wspólna reprezentacja związków zawodowych" przystępowałaby do negocjacji ze statutowym organem organizacji gospodarczej (brak np. odpowiednika pojęcia "organizacja reprezentatywna" z kodeksu pracy), przez co nawet tworzone ad hoc organizacje związkowe mogłyby mieć istotny wpływ na proces negocjacyjny. Brak również możliwości uwzględniania przez poszczególnych pracodawców ich indywidualnych uwarunkowań, co może uczynić niesprawnymi wdrażane wspólnie rozwiązania. Podstawową jednak wadą jest brak pola dla unormowania stosunków między pracodawcami prowadzącymi ppe, jak chociażby zagadnień podziału generowanych kosztów. Taką płaszczyzną dla programów wdrażanych obecnie jest umowa o wspólnym międzyzakładowym programie emerytalnym. Bez szczegółowych uregulowań trudno będzie prowadzić wspólne ppe. Więcej niż jeden Drugi projekt (druk 838) sugeruje prowadzenie przez pracodawcę więcej niż jednego ppe, co zwiększa jego swobodę w moderowaniu instrumentów motywacyjnych. Pracodawca może jednak stracić możliwość wpływania przez trzeci filar w jego przedsiębiorstwie na zarządzanie instrumentarium motywacyjnym i osiąganie dodatkowych celów ppe. Nie bez znaczenia jest również, iż po przyjęciu modelu wielości ppe u pracodawcy przemodelowania wymagałaby znaczna część uppe, chociażby w zakresie zawierania zakładowych umów emerytalnych. Zasada jednego ppe podtrzymywana jest w druku 960. Kłopotliwa sytuacja Poruszenie kwestii form ppe skłania do kilku uwag na temat podobnych instytucji sprzed wejścia w życie uppe, jakimi są wymienione w rozporządzeniu ministra pracy i polityki socjalnej z 18 grudnia 1998 r. w sprawie szczegółowych zasad ustalania podstawy wymiaru składek na ubezpieczenia emerytalne i rentowe (Dz. U. nr 161, poz. 1106) umowy grupowego ubezpieczenia na życie oraz umowy z funduszami inwestycyjnymi. Od kwot wpłacanych na rzecz pracowników nie nalicza się składek na ubezpieczenie społeczne w granicach 7 proc. przeciętnej płacy u pracodawcy. Utrzymanie zwolnień od obciążeń z tytułu ubezpieczenia społecznego (oraz wykreślenie znajdującego się pierwotnie w uppe obowiązku dostosowania prowadzonych kontraktów do ram uppe; dawny art. 45 ust. 2), jako efekt uwzględnienia konstytucyjnej zasady ochrony praw nabytych, tworzy nader kłopotliwą sytuację. Pracodawcy prowadzący wspomniane kontrakty mogą wdrożyć u siebie atrakcyjniejsze instytucjonalnie i finansowo ppe, ale bez wniesienia do nich zgromadzonych do tej pory na rzecz pracowników środków. W rezultacie, nie mogąc pozwolić sobie na utrzymywanie dwóch instytucji podobnego typu (koszty) ani zaprzestać wpłacania składek do instytucji zarządzających gromadzonymi środkami (rygory umowne), rezygnują z wdrażania ppe, prowadząc dotychczasowe kontrakty, gdzie wpłacane składki są uśrednione i nie ma możliwości transferowania środków; brakuje też nadzoru UNFE. Niedogodność tę po części likwiduje propozycja zawarta w druku 960, według której umowy prowadzone z wykorzystaniem dotychczasowych zwolnień od obciążeń ubezpieczenia społecznego będą mogły być dostosowane do wymogów uppe w porozumieniu stron. Z istoty swej jednak zmiana kontraktów wyłącza wybór innej formy ppe niż prowadzona przez dotychczasowego kontrahenta. Tymczasem można przewidzieć tu odpowiednie zastosowanie przepisów o zmianie formy ppe, wprowadzanych właśnie w propozycji noweli z druku 960, lub umożliwić dokonywanie indywidualnych "wypłat transferowych" środków zgromadzonych w dotychczasowo działających instytucjach do ppe. Wzbogacenie form Kolejną kwestią jest wprowadzona w ustawie z 17 grudnia 1998 r. możliwość wnoszenia składek do kilku funduszy inwestycyjnych zarządzanych przez to samo towarzystwo funduszy inwestycyjnych. W rezultacie uczestnikom ppe można proponować kilka funduszy inwestycyjnych, lokujących swoje aktywa według różnych założeń ryzyka i oczekiwanych pożytków. Poprawka jest tak interesująca, że nasuwa się pytanie, czy podobnego rozwiązania nie można wprowadzić dla pracowniczych funduszy emerytalnych, tym bardziej iż otwarte fundusze emerytalne uzyskają taką możliwość z początkiem 2005 r. Przemawiałby za tym przede wszystkim fakt, iż prowadzenie przez jedno pracownicze towarzystwo emerytalne kilku pracowniczych funduszy emerytalnych nie zwiększa ryzyka dla tych funduszy lub pracodawców (np. ryzyka wykazywania zbyt wysokich kosztów przez towarzystwo, ryzyka błędnych decyzji inwestycyjnych). Co ważniejsze, pracownicze fundusze emerytalne, jako instytucje gromadzące środki na zasadach fakultatywności i uzupełniania podstawowego zabezpieczenia emerytalnego, powinny umożliwiać podejmowanie zwiększonego ryzyka inwestycyjnego w zamian za wyższe pożytki z lokat. Znacząca część członków funduszy będzie skłonna do podejmowania mniejszego ryzyka inwestycyjnego (ze względu np. na wiek przedemerytalny), co spowoduje sprzeczność interesów, która pozwoli prawdziwie identyfikować się z funduszem i jego inwestycjami najwyżej jednej z grup. Opłacanie składek Oba projekty są zgodne, że należy zmienić sposób finansowania składek podstawowych wpłacanych do ppe. Dziś przystąpienie do ppe wiąże się z zadeklarowaniem wpłacania tych składek z wynagrodzenia uczestnika, co można z pewnym przybliżeniem potraktować jako kolejne obciążenie płacy netto. Rodzi to obawy o udział pracowników w ppe. Pracodawcy decydują się na podwyżki wynagrodzeń dla przystępujących do ppe, ale nie ma jak wyegzekwować przystąpienia do ppe uczestnika, który skorzystał z podwyżki. Gdyby, jak chcą projektodawcy, składki opłacał pracodawca, przy opodatkowaniu ich podatkiem dochodowym uczestników i nieobciążaniu składkami na obowiązkowe ubezpieczenia społeczne (do 7 proc. przychodu brutto), niewątpliwie wzrosłoby zainteresowanie ppe i polepszyłyby się warunki zarządzania wydatkami na system motywacyjny. Biorąc zaś pod uwagę, iż wysokość opłacanych składek i jej zmiana uzgadniane byłyby na szczeblu zakładowym, reprezentacja załogi uzyskałaby nowe pole wpływu na ppe, biorąc równocześnie na siebie część odpowiedzialności za przedsiębiorstwo. Zawieszenie i wznowienie Druk 960 przewiduje możliwość zawieszania ppe. Miałoby ono następować przez zmianę zakładowej umowy emerytalnej, a "wznowienie" programu następowałoby jako contrarius actus, obligatoryjnie zaoferowany przez pracodawcę po ustąpieniu trudności finansowych. Propozycja zasługuje na aprobatę, zważywszy zwłaszcza na nowy model opłacania składek podstawowych. Projekt nie określa niestety skutków zawieszenia dla poszczególnych aspektów prowadzenia ppe. Można wnosić, iż zawieszeniu ulegnie wpłacanie składek podstawowych przez pracodawcę, z całą pewnością nie można będzie jednak zawiesić obowiązków pracodawcy w zakresie prowadzenia obsługi programu (np. zawierania pracowniczych umów emerytalnych, przyjmowania oświadczeń woli od pracowników). Projekt nie uwzględnia także konieczności opłacania kosztów funkcjonowania programu, zwłaszcza w ppe prowadzonym w formie pracowniczego funduszu emerytalnego. Brak szczególnej regulacji na ten temat może ewokować kontrowersję, czy koszty poniesione w okresie zawieszenia będą mogły być traktowane jako koszty uzyskania przychodu pracodawcy. Zastanawiać się można również, czy zawieszenie nie powinno skutkować ustawowym obowiązkiem ujawnienia tego w rejestrze ppe. Idea zasługująca na aprobatę, ale... Kolejną nowością w druku 960 jest dopuszczenie - również na podstawie zmian umów zakładowych - zmiany formy ppe i podmiotu zarządzającego gromadzonymi środkami. Operacja taka następowałaby przez wypłaty transferowe. Skutkiem tej poprawki - obok kolejnego tytułu do wzrostu znaczenia uzgodnień zakładowych - byłoby bieżące ocenianie efektów funkcjonowania danego programu emerytalnego co do formy i jednostki zarządzającej środkami, a przez to zmniejszenie systemowego ryzyka przedsięwzięcia. Dałoby się również niewątpliwie odnotować ożywienie konkurencji na rynku operatorów trzeciofilarowych. Ponownie jednak idea zasługująca na całkowitą aprobatę nie została właściwie przełożona na rozwiązania szczegółowe. Skoro bowiem środki, jak chce projektodawca, "podlegają wypłacie transferowej", a z istoty obowiązujących uregulowań wynika, iż wypłata transferowa jest skutkiem (indywidualnej) dyspozycji uczestnika (art. 28 ust. 1 uppe), powstaje kontrowersja, czy możliwe jest dokonanie tej operacji bez podobnej dyspozycji. Pozostawienie tej swobody uczestnikom czyniłoby przeważnie niewykonalną zmianę formy ppe i/lub zarządzającego środkami - a to ze względu na zasadę jedności ppe u pracodawcy (art. 7 ust. 1 uppe). Wywodząc proponowaną poprawkę z celu regulacji, trzeba byłoby mówić o wypłacie transferowej sui generis ("przymusowej"), co stałoby się źródłem dalszych kontrowersji. Można zastanowić się, czy odpowiedniejsze nie byłoby zastosowanie swoistej instytucji przeniesienia aktywów, zbliżonej do uregulowanego w uofe przeniesienia aktywów wobec likwidacji funduszu emerytalnego (art. 71 ust. 1). Propozycja taka wydaje się tym bardziej interesująca, iż swoiste uregulowanie przeniesienia aktywów da się obudować regulacjami chroniącymi pracodawców i uczestników ppe przed abuzywnymi klauzulami kontraktów oferowanych przez komercyjnych operatorów trzeciofilarowych, które wiążą rozwiązanie umowy z nadmiernie niekorzystnymi następstwami finansowymi, przesądzając o faktycznej nierozwiązywalności kontraktu. Wiele innych zagadnień Istnieje jeszcze wiele zagadnień, o których można mówić jako o uregulowanych niedostatecznie. Przykładów dostarczają prowadzone na poziomie uppe działania koncepcyjne i wdrożeniowe, zwłaszcza dotyczące wspólnych międzyzakładowych programów emerytalnych (mppe). Podmioty wdrażające mppe muszą się borykać przede wszystkim z małą nieelastycznością wspólnej instytucji. Interpretacja językowa art. 9 ust. 1 in fine uppe prowadzi bowiem do wniosku, iż wszyscy pracodawcy organizujący mppe muszą oferować jednakowe zakładowe umowy emerytalne. Dysfunkcja tego rozwiązania objawia się przykładowo w postanowieniach tej umowy dotyczących wnoszenia do pracowniczego funduszu akcji pracowniczych, jak i ewentualnego ułamka wnoszonych akcji z liczby akcji posiadanych (art. 18 ust. 1 uppe). Problem zaostrzy się, jeżeli w zakładowej umowie określana będzie wysokość składek podstawowych. Próbą wyjścia z kłopotów jest propozycja, aby umowa ta zawierała zamknięty katalog klauzul dodatkowych, które mogłyby być przez strony poszczególnych zakładowych umów emerytalnych dołączane do wiążącej treści, oczywiście bez możliwości ingerencji w essentialiarum umowy. Wprowadzenie ustawowej swobody w zakresie accidentaliarum zakładowych umów byłoby nader celowe. W obecnym stanie normatywnym poważne trudności nastręcza również wcale nie hipotetyczna sytuacja, kiedy ze wspólnego ppe, prowadzonego w formie pracowniczego funduszu emerytalnego, zechce odłączyć się część pracodawców. Postanowienia uofe nie przewidują podzielenia funduszu, można je tylko zastąpić powszechnym wykonaniem wypłaty transferowej przez pracowników (uwagi o trudnościach z tym związanych powyżej). W razie uchwalenia propozycji zawartych w druku 960 lepsza (aczkolwiek niedoskonała) będzie zmiana podmiotu zarządzającego. Pierwszy z autorów jest aplikantem radcowskim, drugi - doktorantem na Wydziale Prawa UJ; obydwaj są pracownikami Domu Maklerskiego PENETRATOR SA w Krakowie
Indywidualne i dobrowolne oszczędzanie na cele emerytalne jest immanentnym elementem nowego systemu zabezpieczenia społecznego, wprowadzonego głównie przez ustawy z 1997 roku: o pracowniczych programach emerytalnych (dalej: uppe) oraz o organizacji i funkcjonowaniu funduszy emerytalnych (dalej: uofe). Trzeci filar ma szansę stać się powszechny i znaczący. Obecnie przedmiotem obrad komisji sejmowej jest projekt nowelizacji uppe (druki nr: 960 i 838). Druk 960 przewiduje powołanie ponadzakładowych pracowniczych programów emerytalnych (dalej: ppe), których członkiem byłby pracodawca. Podstawową jednak wadą tego rozwiązania jest brak pola dla unormowania stosunków między pracodawcami prowadzącymi ppe. Drugi projekt (druk 838) sugeruje prowadzenie przez pracodawcę więcej niż jednego ppe, co z jednej strony zwiększyłoby jego swobodę w moderowaniu instrumentów motywacyjnych, z drugiej mogłoby doprowadzić do utraty przez pracodawcę wpływu na zarządzenie instrumentarium motywacyjnym. Warto zwrócić uwagę na to, że wdrożenie korzystnych ppe może być nieopłacalne dla pracodawcy, jeśli prowadził on wcześniej inne formy zabezpieczeń pracowników, np. grupowe ubezpieczenie na życie. W takiej sytuacji pracodawca nie może przenieść do ppe środków zgromadzonych na rzecz pracowników, i musiałby ponosić koszta utrzymania dwóch instytucji o tym samy charakterze. Interesująca jest poprawka z grudnia 1998 r. pozwalająca wnosic składki do kilku funduszy inwestycyjnych zarządzanych przez tę samą firmę, co pozwala uczestnikom ppe lokować swoje środki według różnych założeń ryzyka i oczekiwanych pożytków. Oba projekty są zgodne, że należy zmienić sposób finansowania składek podstawowych, które teraz są wpłacane do ppe z wynagrodzenia uczestnika. W ten sposób składka obciąża płacę netto. Zainteresowanie ppe wzrosłoby, gdyby składki opłacał pracodawca przy opodatkowaniu ich podatkiem dochodowym uczestników i nieobciążaniu składkami na ubezpieczenia społeczne. Na aprobatę zasługuje propozycja zawarta w druku 960, która przewiduje możliwość zawieszenia, np. przy trudnościach finansowych, i wznowienia ppe przez zmianę zakładowej umowy emerytalnej. Innym dobrym rozwiązaniem zawartym w druku 960 jest dopuszczenie zmiany formy ppe i podmiotu zarządzającego gromadzonymi środkami. Skutkiem tej poprawki byłoby bieżące ocenianie efektów funkcjonowania danego programu emerytalnego co do formy i jednostki zarządzającej środkami, a przez to zmniejszenie systemowego ryzyka przedsięwzięcia. Niestety, ten dobry pomysł nie został odpowiednio odzwierciedlony w rozwiązaniach szczegółowych. Jeśli chodzi o inne niedostateczne uregulowania ppe, należy wspomnieć o międzyzakładowych programach emerytalnych, które są mało elastyczne, bowiem wymagają od pracodawców oferowania jednakowych zakładowych umów emerytalnych. Kłopotliwe jest również to, że obowiązujące prawo nie przewiduje sytuacji, kiedy ze wspólnego ppe zechce odłączyć się część pracodawców.
WOJNA KIBICÓW Policja zidentyfikowała siedmiu walczących Czy kibice obalą struktury państwa Po drobiazgowym przeanalizowaniu taśm z nagraną przez dwie policyjne kamery bitwą między kibicami w katowickim Spodku policji udało się zidentyfikować siedmiu młodych ludzi. Prokuratura postawi im konkretne zarzuty. Taśmy przesłano do komend rejonowych w kraju. Trwa ustalanie dalszych nazwisk. Policja, nie angażując się w walki w Spodku, wybrała mniejsze zło, tłumaczył katowicki komendant Jan Michna. Wypierając z trybun kibiców, można było doprowadzić do tragedii. Podczas regularnej bitwy, do jakiej doszło, przypomnijmy, w katowickim Spodku 17 stycznia podczas IV Halowego Turnieju PIłkarskiego, poturbowanych zostało około stu osób. Część opatrywano na miejscu, na płycie boiska, a ponad pięćdziesięciu kibiców odwieziono na pogotowie i do dyżurującego szpitala. W szpitalach pozostawiono sześciu kibiców z obrażeniami głowy i klatki piersiowej. Policja usiłuje obecnie ustalić prowodyrów bitwy i najbardziej aktywnych w walkach. Po żmudnym analizowaniu kolejnych klatek z taśm nagranych prze policję do tej pory udało się zidentyfikować siedmiu walczących osobników. Na piątkowej konferencji prasowej pokazano dziennikarzom fragmenty filmów. Nie pokazują one wprawdzie całości walk, lecz widać, że filmujący prowadzili kamery za bardziej aktywnymi kibicami. Filmowano na przykład kibica w czarnej kurtce, wyjątkowo zawzięcie atakującego kawałkiem drewna. Innego, który rzuca wyrwanym właśnie oparciem krzesła. W kadrach często powtarzają się młodzi ludzie wymierzający ciosy klamrami pasków od spodni. Często próbowali zasłonić część twarzy szalikami, lecz opadały im w ferworze walki, dlatego ich rozpoznanie nie sprawia trudności. Wśród walczących widać też kibiców wyraźnie przerażonych tym, co dzieje się wokół. Na pytanie "Rz", czy trudno będzie ustalić, kto broni się, a kto atakuje, prokurator wojewódzki Piotr Gojny powiedział, że w tego typu zbiorowych i anonimowych ze swej natury zdarzeniach zadaniem prokuratury jest właśnie ustalenie konkretnej winy i konkretnej osoby. "Wszystko to trzeba przełożyć na materiał procesowy, a ostatecznie oceni go sąd". Prokuratura powołała biegłego z laboratorium kryminalistyki, który wykonuje kopie taśm, robi powiększenia uczestników walk dla łatwiejszego ich identyfikowania. Prokurator przewiduje, że sprawcom, którzy zostaną zidentyfikowani, postawione zostaną zarzuty z art. 140 paragraf 1 p. 5, który mówi o przestępstwie spowodowanym w sposób umyślny, sprowadzającym powszechne niebezpieczeństwo dla zdrowia i życia. "To, co stało się w Spodku, wyczerpuje znamiona takiego czynu", powiedział prokurator. Czyn taki zagrożony jest stosunkowo wysoką karą - od dwóch do dziesięciu lat. Zastosowany może być także art. 155 kodeksu karnego o udziale w bójce lub pobiciu doprowadzającym do bezpośredniego zagrożenia życia (kara do trzech lat, a jeśli następstwem są ciężkie obrażenia - do ośmiu lat). Ponieważ kibice wyrywali krzesła, barierki i tłukli szyby, zastosowany także będzie art. 220 k.k. traktujący o przestępstwach przeciwko mieniu. Na pytania dziennikarzy, dlaczego policja nie wkroczyła bardziej zdecydowanie do walki, komendant Jan Michna odparł, że wybrała mniejsza zło. Gdyby policjanci starali się wyprzeć kibiców z walczących sektorów, istniała realna groźba, że doszłoby do tragedii, dowodził. Walki toczyły się m.in. w najwyższych sektorach, kibice spadaliby z wysokości 30 metrów, jaka dzieliła ich od płyty. W czasie walk wielu z nich usiłowało schodzić tą drogą. Policja zabezpieczała Spodek na zewnątrz, bo takie było jej zadanie. Do Spodka miała wejść na wyraźną prośbę organizatora, co też się stało. Dziennikarze nie uzyskali natomiast zdecydowanej odpowiedzi na pytanie, czy za sprowadzenie powszechnego niebezpieczeństwa odpowiadać także będą organizatorzy imprezy i firma ochroniarska. Prokurator nie wykluczył jednak takiej możliwości. Wydarzenia te dowodzą, że kibice wydali wojnę państwu, dlatego państwo powinno na to odpowiedzieć stanowczo i zdecydowanie, twierdził Marek Kempski, wojewoda katowicki. Wydarzenia w Spodku traktuje bardzo poważnie, a do rozwiązania problemu zamierza podejść "modelowo". Chodzi o szersze potraktowanie problemu, nie tylko jako zwykłego aktu przemocy, ale poważnego zjawiska socjologicznego. Winę za ten stan ponoszą, zdaniem Kempskiego, także rodzice dzieci pozostawianych bez opieki. Sposobów unikania wojen między kibicami i przemocy na stadionach uczyć się będziemy w Anglii, gdzie w najbliższym czasie wybiera się wojewoda wraz ze specjalistami. W tej dziedzinie "państwo jest w defensywie - powiedział Marek Kempski - powinniśmy wydać zdecydowaną wojnę przestępczości. Może się zdarzyć, że nie grupy społeczne, a kibice obalą struktury państwa". Problem jest tym bardziej istotny, że w tym roku w katowickim Spodku odbywać się będzie światowa liga siatkówki, chodzi więc o to, aby w świat nie poszedł obraz taki, jak po turnieju piłkarskim. Barbara Cieszewska Dialog z kibicami Jak walczyć z przestępczością Wszyscy jesteśmy odpowiedzialni za bezpieczeństwo, nie tylko policja - powiedział Janusz Tomaszewski, minister spraw wewnętrznych i administracji, na II Ogólnokrajowej Konferencji Bezpieczeństwa Publicznego, jaka odbyła się w piątek w podwarszawskim Wołominie. Komendant główny policji zapowiedział na niej utworzenie specjalnego zespołu do dialogu z kibicami. Zapytany, jak się czuje w miejscu kojarzonym przede wszystkim z przestępczością zorganizowaną, wicepremier Tomaszewski powiedział, że czasy rządów gangów na tym terenie należą już do przeszłości. Potwierdził to podinspektor Kazimierz Winiecki, szef miejscowej policji. Jak dowiedzieliśmy się od niego, w rejonie Wołomina notuje się największy spadek przestępczości i największy wzrost wykrywalności w województwie stołecznym. Zdaniem Winieckiego efekty te są skutkiem przede wszystkim współpracy z lokalną społecznością. - To dzięki informacjom od ludzi możemy być tam, gdzie naprawdę jesteśmy potrzebni - mówi wołomiński komendant. Jak uważa profesor Lech Falandysz, lepszy kontakt ze społeczeństwem mogą zapewnić policji dzielnicowi. - Muszą to być ludzie miejscowi, doskonale znający teren i jego mieszkańców - uważa Falandysz. Jego zdaniem powinno się ich odciążyć od czasochłonnej pracy papierkowej. Wołomińscy dzielnicowi mają ściśle sprecyzowany rozkład dnia: sześć godzin w terenie - między ludźmi, dwie godziny za biurkiem. Minister Tomaszewski zaznaczył, że tylko współpraca z obywatelami może zagwarantować bezpieczeństwo. Namawiał, by ludzie, którzy widzą, że ktoś łamie prawo, powiadamiali o tym policję. Wicepremier zapowiedział zmiany kadrowe w policji. Jak dowiedzieliśmy się od nadinspektora Marka Papały, komendanta głównego, rozpocznie je nowy system naboru i szkolenia. Poseł Jan Maria Rokita (AWS), ustosunkowując się do planowanych zmian administracyjnych, powiedział, iż policja powinna być w znacznej mierze podporządkowana wojewodom. Sytuacja, w której policja sama wyznacza sobie zadania, realizuje je i sama się z nich rozlicza, jest zła - mówił. Zdaniem Rokity powinien zostać utworzony nowy pion, który zająłby się sprawami lokalnymi. Zapytany o ostatnie burdy w Słupsku i Katowicach, komendant główny policji zapowiedział utworzenie zespołu do dialogu z kibicami. W połowie lutego ma się odbyć pierwsze spotkanie funkcjonariuszy z liderami szalikowców. Chcemy w ten sposób wprowadzić w życie starą zasadę: poznam cię, to polubię - powiedział Papała. wik
Dzięki policyjnym taśmom zidentyfikowano sprawców bitwy podczas turnieju piłkarskiego w katowickim Spodku. Zostaną im postawione zarzuty. Władze podkreślają koniecznośc wspólnego dbania o bezpieczeństwo, reagowania na łamanie prawa i zapowiadają utworzenie zespołu do dialogu z kibicami i zmiany kadrowe w policji. Kontakty ze społeczeństwem mogą też ułatwić dobrze przygotowani dzielnicowi.
AGRESJA Burdy na stadionie nie były przypadkiem Chamstwa coraz więcej Sklep z zabawkami. Wchodzą dwie matki z kilkuletnimi dziećmi. Dziewczynki są zachwycone zabawkami, szczebiocą. Nagle sprzedawczyni krzyczy: - Cisza tutaj! Głowa mnie boli! Matki decydują, że nic tu nie kupią. Dzieci grzecznie mówią "Do widzenia". Ekspedientka milczy. Psychologowie mówią, że w systemie demokratycznym zagrożenie agresją jest dużo większe niż w totalitarnym. Z badań opinii publicznej wynika, że brutalność wzrasta, bo jeszcze jako dzieci obracamy się w nieodpowiednim towarzystwie. Cmentarz Starsza kobieta płacze: - Zobaczyłam otwarty grób swojej mamy. W sierpniu zeszłego roku na cmentarzu w Mysłowicach zostało zdewastowanych ponad 100 grobów. Stadion Sobota. Derby Polonii i Legii. - Bij psa - szalikowcy Legii rzucają się na nieudolnie interweniującą policję. Potem plądrują i palą magazyny sportowe Polonii. W drodze do domu wybijają szyby w sklepach i samochodach. Konferencja prasowa - Trzy lata nie ma chłopa i praktycznie między oczami jej widać przyrodzenie męskie - mówi w listopadzie 1994 r. wicewojewoda kielecki o jednej dziennikarce. Urzędnik wkrótce pożegnał się ze stanowiskiem. Prywatka Gdańsk, 13 stycznia 1997 r. Szesnastoletni Paweł zaprasza o dwa lata młodszą dziewczynę, z którą się spotyka, na prywatkę. W trakcie imprezy wraz z pięcioma kolegami gwałci dziewczynkę. Sprawcy mają 16 - 19 lat. Na koniec grożą śmiercią dziewczynie, jeśliby chciała komuś o tym opowiedzieć. Po 12 dniach dziewczyna zostaje znowu kilkakrotnie zgwałcona przez tych samych sprawców. Wtedy składa doniesienie o przestępstwie. 6 chłopców zostaje zatrzymanych. Lumpy Lato 1995 roku, Legionowo. Trzech siedemnastolatków bije miejscowego pijaka, który śpi w parku. Pobity umiera. 26 sierpnia policja ich aresztuje. Przedstawiają się jako skinheadzi, którzy przeprowadzali akcję usuwania "śmieci" z miasta. Są podejrzani o 2 zabójstwa i pobicie kilkudziesięciu osób. Cudzoziemcy Trzej Niemcy, kierowcy ciężarówek spacerują po Nowej Hucie. Jest jesień 1992 roku. Mija ich grupa chłopaków: Deutsch? - pytają. Niemcy potwierdzają. Po chwili zostają pobici i skopani. Jeden z kierowców otrzymuje uderzenie nożem w brzuch. Po kilku godzinach nie żyje. Sprawcy, którzy jak się okazuje są skinami, dostają wyroki od 3 lat do 5,5 roku więzienia. Fala "Dziadkowie", czyli starzy żołnierze z poznańskiej Kompanii Reprezentacyjnej wojsk lotniczych kazali "kotom", czyli młodym żołnierzom, czyścić sobie buty, ścielić łóżka, przynosić herbatę, w końcu imitować seks i uprawiać zapasy. Sprawa trafiła do sądu. Dowódca kompanii twierdzi, że oskarżeni żołnierze to anioły. Sześciu "dziadków" skazano w zeszłym tygodniu na wyroki od 5 miesięcy do 1,5 roku w zawieszeniu. Pociąg Ireneusz Regliński, student medycyny z Gdańska, jedzie w towarzystwie swojej dziewczyny podmiejską kolejką. Napastnicy w wieku 20 - 22 lat są podpici. Podczas szarpaniny ktoś otworzył drzwi kolejki. Student został wypchnięty. Pociągnął za sobą jednego ze sprawców agresji. Regliński zginął na miejscu, napastnik umarł miesiąc później. Sąd skazał pozostałą czwórkę na wyroki od 9 do 11 lat. Prokuratura złożyła apelację. Sprawa Ireneusza Reglińskiego dała początek czarnym marszom przeciw przemocy. Kotka W marcu zeszłego roku w Krośnie Odrzańskim dwóch młodych ludzi (18 i 19 lat) skopali ciężarną kotkę. Spowodowali u niej poważne obrażenia wewnętrzne. Weterynarzowi udało się ją uratować, jednak straciła ona płód. 14 kwietnia 1997 r. Sąd Rejonowy skazał dwóch młodych mieszkańców tego miasta na 6 miesięcy w zawieszeniu na 4 lata. Wyrok nie jest prawomocny. Psycholodzy o agresji Agresja w społeczeństwie jest wyższa niż przed 1989 rokiem, na to wskazują wszelkie badania, przyznaje Ewa Orlik-Marciniak, asystent w Zakładzie Psychologii Społecznej na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. - Przyczyn jest wiele. Wcześniej pewne dane statystyczne były zatajane, dziś są uwolnione. Przedtem wystąpienia były szybko karane, istniały większe naciski na to, by ludzie zachowywali się w określony sposób, nie mogli więc ujawniać pewnej agresji - stwierdza Ewa Orlik-Marciniak. Akty agresji związane są więc ze zmianą ustroju: w systemie demokratycznym zagrożenie napastliwością jest dużo większe niż w totalitarnym, gdzie agresja społeczna jest tłumiona agresją władzy. - Jest bezrobocie, ludzie czują się bezradni, oczekuje się od nich większej samodzielności, a tego nie potrafią. Mieli życie bardzo zorganizowane, inni decydowali za nich o ich miejscu pracy, a nawet wypoczynku. Teraz są rozgoryczeni. Ludzie młodzi też są sfrustrowani, bo nie wiedzą, czy dostaną pracę, mieszkanie, na co ich będzie stać. Stąd dużo agresywnych wystąpień, jak na meczach Legii - uważa Ewa Orlik-Marciniak. - Kiedyś w dobrym tonie było należenie do Oazy, co oznaczało też bycie patriotą. Dziś Kościół nie jest tak odbierany, dawne wartości już nimi nie są. Najłatwiej zaś sięgnąć po to, co rzuca się w oczy. Nie wiadomo, co skinhead myśli, czuje, ale wyodrębnia się z tłumu i jest postrzegany przez większość jako ktoś silny, kogo inni się boją. I to jest istotne. Popularni są sataniści i technowcy, choć tu nie chodzi o siłę fizyczną - stwierdza Ewa Orlik-Marciniak. Społeczeństwo o agresji Nieodpowiednie środowisko rówieśnicze i towarzyskie, okrucieństwo pokazywane w filmach, złe wychowanie w rodzinie i zły przykład stamtąd wyniesiony - to najczęstsze, zdaniem polskiego społeczeństwa (sondaż OBOP z grudnia), przyczyny wzrostu brutalności w codziennym życiu. Najwięcej okrucieństw i chamstwa dostrzegają Polacy w filmach, reportażach policyjnych, transmisjach z meczów, a także na własnym "podwórku", w sąsiedztwie. Ponad 60 procent badanych tam właśnie, na swojej ulicy czy w osiedlu, spotyka się często z chamstwem i agresją. Trzy czwarte badanych przez OBOP zgadza się z tezą, że oglądanie brutalnych scen w telewizji i kinie źle wpływa na rozwój psychiczny i uczuciowy dzieci oraz młodzieży. Ponad 70 procent uznaje, że sceny takie sugerują, iż można nie liczyć się z życiem i godnością człowieka. Dość często można się spotkać z opinią, że agresywnym zachowaniom sprzyja używanie alkoholu i narkotyków. Jak pokazują ubiegłoroczne badania CBOS (uczestniczyła w nich reprezentatywna próba uczniów ostatnich klas szkół ponadpodstawowych), zwłaszcza alkohol nie jest obcy większości młodych ludzi. Napoje wyskokowe spożywa, według własnych deklaracji, prawie trzy czwarte dziewcząt i ponad cztery piąte chłopców. W ocenie samych uczniów chuligaństwo i wandalizm nie są w ich środowisku marginalne. Niemal połowa uczestniczących w sondażu nastolatków twierdzi, że wybryki chuligańskie ma na swoim kącie większość lub znaczna część rówieśników. Badania prowadzone w wielu krajach pokazują, że brutalizacja życia nie jest polskim lokalnym problemem. Na przykład ponad 40 procent amerykańskich nastolatków nie czuje się pewnie chodząc po okolicy wieczorem. Badanie odbyło się w 1996 roku na zlecenie kalifornijskiego Międzynarodowego Instytutu do spraw Dzieci. Badano reprezentatywną próbę 12-17-latków. b.i.w., p.w.r., r.w.
Agresja w społeczeństwie jest wyższa niż przed 1989 rokiem. Ponad 60% obywateli styka się z nią na własnym podwórku. Do eskalacji tego zjawiska przyczyniają się zmiany społeczne, które zachodzą w naszym kraju wskutek reform systemowych. Skłonność do agresji wykazuje często młodzież. Podobne problemy mają inne kraje, np. USA.
ŻEGLARSTWO Wielki wyścig - Niespokojny duch Kolumba - Trasa najtrudniejsza z możliwych - Mają jeden obowiązek: opłynąć lewą burtą trzy przylądki. Przylądek Dobrej Nadziei, Przylądek Leuuwin i Horn Ze sztormu w sztorm MAREK JÓŹWIK To ma być największe widowisko sportowe przełomu tysiącleci. Będzie 31 grudnia, rok 2000. Wyruszą z Marsylii albo z Barcelony, żeby opłynąć świat. To będzie wyścig największych i najszybszych jachtów, jakie kiedykolwiek zbudowano. Najlepszych żeglarzy, jacy pływają po oceanach. Bez zawijania do portów. Bez pomocy z zewnątrz. Bez ograniczeń. Ale z kamerami telewizji na pokładach. Dostępny na stronach Internetu. Z udziałem polskiej załogi, którą pokieruje Roman Paszke, kapitan jachtowy żeglugi wielkiej. Ten projekt porusza wyobraźnię. Jest metaforą godną milenium. Człowiek, ocean, satelita w otwartym tunelu czasu i cyber przestrzeni. Stary i nowy świat spięte żaglem i obrazem cyfrowym na żywo. Czyż można bardziej lapidarnie streścić dwa tysiące lat i lepiej oznaczyć ten punkt, w którym jesteśmy na mapach dziejów, w przesmyku do trzeciego tysiąclecia? Nie sposób wskazać człowieka, który poddał pomysł tego rejsu. Można wskazać na wielu ludzi. Może był nim Jules Verne, który napisał książkę "W osiemdziesiąt dni dookoła świata", może Yves Le Cornee, który wymyślił regaty Jules Verne Trophy. Może Bruno Peyron, który pierwszy okrążył ziemię szybciej od Phileasa Fogga, bohatera Verne'a. A może po prostu był nim ten ktoś, kto zobaczył wielką górę i na nią wszedł, albo ten, który stanął nad oceanem i poczuł, że musi go przepłynąć, inaczej nie zazna spokoju, i zrobił to. Każdy nosi w sobie swój przylądek Horn i swój Mount Everest, lecz tylko najlepsi z nas nigdy nie rezygnują. Fanaberia i kaprys Roman Paszke i Mirosław Gospodarczyk pocięli palnikiem dwie tony ołowiu. W Górkach pod Gdańskiem wykopali na przystani dół, rozpalili ognisko, przetapiali ołów i wlewali w drewniane formy, które zbili z kawałków desek. Zatruli się oparami, lecz mieli balast do łódki. Wtedy wszyscy gdzieś pracowali. O szesnastej, po pracy, przyjeżdżali do Górek i budowali jacht do trzeciej w nocy. Tyrali jak stachanowcy. W dwanaście tygodni zbudowali Gemini 2. Pierwszy polski jacht z włókien węglowych. Roman Paszke dołączył do żeglarzy z Zachodu, którzy dawno wysiedli z ciężkich łódek z poliestru. Włókno, kevlar, aluminium i tytan to było to, na czym pływali i co trzeba było mieć, żeby się liczyć. Tamci mogli to kupić. Paszke musiał wychodzić, wydreptać po urzędach, załatwić. W Polsce były inne priorytety. Takie środki ochrony roślin, bardzo proszę. Ale włókno węglowe na jachty? To fanaberia i kaprys! Marzenia? Owszem, każdy mógł je mieć. Powiedzmy zwiększenie wydajności z jednego ha, ale szybki jacht pełnomorski to było marzenie wskazujące na znaczące znamiona luksusu, by nie powiedzieć - na odchylenie prawicowe. Podpadało to pod określoną ustawę, która nie zabraniała marzyć, ale zabraniała mieć. Zresztą był Gemini 1 i oni na nim pływali, więc wyraźnie coś się w głowie pomieszało temu Paszkemu. Zanim zaczął wytapiać ołów z "Miśkiem" Gospodarczykiem, swoim bosmanem i przyjacielem, Roman odbył bolesną drogę krzyżową po gabinetach instytucji i urzędów. Wspomina to z rozbawieniem. - Najtrudniej było uzasadnić, że potrzebujemy innego jachtu, chociaż mamy taki jeden, który pływa. Kiedy wystartowaliśmy na Gemini 1 za granicą, to tylko oglądaliśmy rufy łódek rywali. W tych regatach, między innymi, startował jacht Rodeo, na którym pływały kobiety. Bardzo zdrowe, pokaźne niemieckie kobiety. I one nas wyprzedziły. Już wtedy było widać, że na tym jachcie nic nie wskóramy. Był zbudowany w Stoczni im. Conrada metodą, jakby to najdelikatniej ująć, tradycyjną. Był bardzo ciężki. Miał duży kambuz nawigacyjny, kabiny dla załogi. Był po prostu konstrukcyjnie przestarzały. Po tych regatach powiedziałem, że na tę łódkę więcej nie wsiądę. Korona Himalajów kapitalizmu Paszke był zdeterminowany. Włókno węglowe figurowało na liście materiałów o znaczeniu strategicznym, których nie wolno było przewozić z Zachodu na Wschód. Jednak pomogli przyjaciele. W oficjalnych papierach paczki zawierały szkło. To był szmugiel w zbożnym celu i Pan Bóg przymknął oko - konkretnie celnikom i straży granicznej po tamtej stronie. Gemini 2 wygrał mistrzostwa w Świnoujściu właściwie bez walki. Był lekki, szybki, zwrotny i rufę tego jachtu studiowali bez przyjemności żeglarze wielu krajów. Potem było pływanie na MK Cafe. W 1997 Roman Paszke zdobył Admirals Cup i tytuł Żeglarza Roku. Zrealizował swoje marzenie, został jednym z najlepszych, ale jeszcze nie pokonał swojego Hornu. Kto wie, może wcale nie chodzi o to, żeby to zrobić. Może ważniejsze jest samo dążenie. - Z Paryża wrócił Rolf Vrolijk i to on zaczął Romka namawiać na projekt Rejsu 2000 - mówi Alina Paszke, żona żeglarza. - A Roman zaczął przekonywać Marka Kwaśnickiego, właściciela MK Cafe. Kwaśnicki na początku był tym projektem zainteresowany, ale później ostygł. Budowa katamarana i udział w regatach to gigantyczne przedsięwzięcie finansowe. Ludziom z najpotężniejszych firm buzuje elektrolit w szarych komórkach, kiedy siadają nad rachunkami. Z drugiej strony kupno, sprzedaż i dystrybucja widowiska to wielkie wyzwanie dla świata mediów i świata finansów. To swoista Korona Himalajów kapitalizmu. THE RACE 2000 będzie dysponować najwyższym budżetem multimedialnym w dziejach. To już wiadomo, choć konkretna suma na razie jest tajemnicą. Paryski Disneylend, Francuski Interministerialny Komitet Obchodów Roku 2000, Volvo i France Telekom organizują ten wielki wyścig po morzach i oceanach. Trans World International kupiła prawa transmisji i dystrybucji telewizyjnej tej imprezy. TWI to filia International Management Group, założonej w 1960 roku przez Marka McCormacka, która zatrudnia 1600 pracowników, posiada 70 biur w 27 krajach świata. IMC/McCormack zarządza m.in. turniejami tenisowymi, brytyjskimi turniejami golfowymi, ponadto fundacją Nobla, Uniwersytetem Harvarda itd. TWI zajmowała się dotychczas z powodzeniem regatami Whitbread i America's Cup. TWI zleciła badanie rynku agencji Carat, największemu medialnemu konsorcjum konsultingowemu w Europie. Według szacunków agencji THE RACE 2000 uplasuje się na piątym miejscu pod względem oglądalności zawodów sportowych. Po mistrzostwach świata w piłce nożnej, olimpiadzie w Atlancie, mistrzostwach Europy w piłce nożnej i mistrzostwach świata Formuły 1. Są to, trzeba przyznać, bardzo zachęcające prognozy na ciasnym rynku niezwykle ostrej dzisiaj konkurencji. David Ingham odpowiada w TWI właśnie za żeglarstwo i wiele sobie obiecuje po kolejnej inwestycji firmy. - Myślę, że oglądalność programów o żeglarstwie szybko rośnie. Regaty Whitbread stały się najbardziej nośnym w dziejach telewizji żeglarskim wydarzeniem... Myślę, że Wyścig będzie jeszcze bardziej oglądany. I jeszcze szerzej dostępny z powodu przekazów na żywo i z powodu Internetu. Będziemy także realizowali programy specjalne, dla poszczególnych stacji albo dla konkretnych krajów. To są ekscytujące możliwości. Roman przyciąga ludzi Na razie są setki spraw do załatwienia każdego dnia. Roman telefonuje do Londynu. Dopina odbiór nowego masztu. Poprzedni złamał się na Zalewie Zegrzyńskim zaraz po regatach. Lepiej w Zegrzu niż na Pacyfiku - przymilnie pocieszałem Romana, bo maszt runął, jak tylko wsiadłem do katamarana, więc sumienie mnie gryzło okropnie. Romek przez grzeczność nie zaprzeczał. Maszt ma być obrotowy czy nie? Na pewno będzie niższy o cztery metry. Trzeba dogadać szczegóły z Londynem. Mirosław Gospodarczyk już rozgrzewa busa. On pojedzie odebrać maszt. Trzeba załatwić bilety na prom dla bosmana. Cztery doby podróży non stop i będzie po sprawie. Bosman nie takie szpagaty ćwiczył z kapitanem. Kiedyś w sztormie na Morzu Północnym zatykał palcem dziurę, przez którą wypadł im wał silnika. - Mieliśmy kwadratowe oczy. Parę razy spadliśmy z fali, miała sześć czy siedem metrów. Szliśmy na silniku, żeby się schować przed wiatrem za wyspą. Stanęliśmy na beczce, znaczy na boi. Ledwie zdążyliśmy się za nią złapać, jak wyleciał nam ten wał. Wetknąłem palec w dziurę. Łódka szybko nabierała wody. Zanim Romek znalazł kołek, żeby ten otwór zabić, ja robiłem za korek. Gdyby wał wyleciał kwadrans wcześniej, kiedy byliśmy w morzu, byłoby po nas. Bosman umie się poświęcić dla sprawy. Nawet wtedy, kiedy nie wierzy w powodzenie, robi swoje najlepiej, jak potrafi. Nie wierzył, że wyjdzie ten program z MK Cafe, lecz kiedy Roman w to wszedł i on to zrobił. Nie wierzył w Rejs 2000. Wątpił, czy uda się zebrać pieniądze, zgromadzić grupę sponsorów i zbudować kolosa pod żaglami, ale był przy tym z Romanem od początku. Są przyjaciółmi i to wystarcza. Roman ma wielu przyjaciół. Roman przyciąga ludzi. Roman umie sprawić, że inni zaczynają myśleć tak jak on. Zaczynają wierzyć w to, w co on wierzy, i czuć, że są to ich marzenia. Marek Kondrat, Bogusław Linda, Kazimierz Kaczor pomagają mu, odkąd zabrał się za projekt tego rejsu. Linda ma popłynąć w załodze. Ala Paszke, jak ze śmiechem opowiada, dała się wpuścić w maliny. Roman, zgodnie z prawdą, powiedział żonie, że rejs potrwa dwa miesiące. Dyskretnie jednak przemilczał, że praca nad projektem to bite dwa lata młyna, ciągłych wyjazdów, dużych wydatków własnych. Ala wspiera Romana jak zawsze. Jednak jest kobietą, a kobiety są bardziej praktyczne, zwłaszcza od mężów marzycieli, choćby nawet tak pragmatycznych jak Roman. - Na początku było trudno. Wszystkie pieniądze, jakie zarobiliśmy, inwestowaliśmy w ten projekt, nie mając żadnej gwarancji, że to się uda - mówi Alina Paszke. - Roman wyjeżdżał do Warszawy dwadzieścia razy w miesiącu. Warszawa była wtedy jego drugim, a właściwie pierwszym domem. Gdyby musiał mieszkać w hotelach, to by nas zrujnowało. Mieszkał u przyjaciół. Każda meta to nowy start W grupie warszawskiej, jak Roman ich nazywa, wyobraźnia zadziałała. Rozmach tego rejsu, symbolika podróży w czasie, przejście pod żaglami przez granicę tysiącleci, nie może nie poruszyć wyobraźni tych, którzy ją mają. I klimat wielkiego wyścigu. Bo historia ludzi na ziemi to wyścig. Historia odkryć, historia władzy. Historia każdego życia. W wyścigu ktoś wygrywa i ktoś przegrywa. Jedni giną, a innym udaje się przetrwać. Ten wyścig ma wiele nazw i wiele aren, lecz wszyscy bierzemy w nim udział. Nie ma takich, których to nie dotyczy. Tylko cele i mety są różne. A każda meta to nowy start. Tak jest urządzony świat. I nie warto przywiązywać się do słów. Słowa, pojęcia, etykiety są względne i złudne. Gdyby Kolumb żył w naszych czasach, byłby tylko rekordzistą Europy, bo dotarł tam, gdzie nie dotarł przed nim żaden Europejczyk. Kto wie, może tak byłoby lepiej. Nazywamy go odkrywcą, choć wcale nie odkrył Ameryki. Jak można odkryć ląd, na którym żyli, rodzili się i umierali ludzie od setek lat? To arogancka teoria. Czy ten Indianin, który pierwszy stanął na naszym kontynencie, też odkrył Europę? Historia ludzi to historia wielu wyścigów, a ten rejs będzie jednym z nich. Ci żeglarze nie odkryją nowego lądu. Odkryją nowe możliwości technologii, nawigacji i ludzkich sił. Kiedy dopłyną do Marsylii czy Barcelony, wszyscy będziemy jakoś bogatsi. Czegoś się dowiemy i o nich, i o nas. I chyba zawsze o to chodzi. Ktoś rzuca wyzwanie, ktoś zaczyna nowy wyścig i nie wie, co jest za metą. Wyrusza, żeby się dowiedzieć. A kiedy już tam dotrze, gdy osiągnie cel, to ma przed sobą linię horyzontu jak ta, do której płynął. Do tej linii popłynie ktoś inny, kto nie będzie mógł zasnąć, dopóki się nie dowie, co za nią jest. Człowiek nigdy nie zdąży na spotkanie morza z niebem, ale nigdy nie przestanie próbować, bo - być może - po to tutaj jest. Pływające monstrum Wielkie wyzwania rodzą się z tysiąca drobnych spraw. Jedziemy z Romanem do Górek. Trzeba trochę przebudować jacht ALKA-PRIM. Skrócić stalowe liny i część dziobową. Być może dodać nową belkę wzmacniającą. ALKA-PRIM przy superjachcie, na którym wyruszą w rejs, to mikrus. Biuro konstrukcyjne Gillesa Olliera w Paryżu zaprojektowało tamto pływające monstrum. Jedenastopiętrowy wieżowiec to jego maszt. Powierzchnia żagli to tyle, co obszar boiska piłkarskiego. Ten katamaran ma tyle żagli na jednym maszcie, co Dar Młodzieży na trzech. Będzie rozwijał prędkość ponad 40 węzłów, więc prawie 80 km/godz. W drodze do Górek Roman objaśnia mi technikę żeglowania, systemy nawigacji, sposoby zliczania dystansu. On chce opłynąć ziemię w czasie krótszym niż 60 dni, a to oznacza piekło na pokładzie. Będą płynąć za dnia i będą płynąć w nocy. Z możliwie maksymalną prędkością w każdej chwili. Roman dokładnie zna trudności trasy. - Trasa jest najtrudniejsza z możliwych. Mamy jeden obowiązek: opłynąć lewą burtą trzy przylądki. Przylądek Dobrej Nadziei, Przylądek Leuuwin i Horn. Reszta to wolny wybór skipperów. Trasa będzie tym szybsza, im będzie krótsza. A krótsza będzie wtedy, im bliżej Arktyki pobiegnie . Im niżej zejdziemy, im bardziej się zbliżymy do granicy lodów, tym większe mamy szanse napotkania sztormowych wiatrów. Cała strategia walki na trasie polegać będzie na tym, żeby przeskakiwać z niżu w niż. Ze sztormu w sztorm. Poniżej pięćdziesiątek, sześćdziesiątek zdarza się trzysta dwadzieścia dni sztormowych w roku. Tak mówią statystyki. Taka tam jest cyrkulacja. Żeglowanie w sztormach, góry lodowe. Lekko nie będzie. Dużo więcej adrenaliny Roman Paszke nie mówi o strachu. Mówi, że do startu jest zbyt daleko, żeby się bać. Żeby w ogóle o tym myśleć. Żyje teraz w ciągłym biegu, złe myśli przywala tona codziennych spraw. A może nie chce o tym mówić. Żeglarze są przesądni. Nieszczęścia się zdarzają albo nie, po co prowokować los. Wiadomo, że trzeba mieć szczęście. Kto będzie miał mniej kłopotów, ten zwycięży w tym wyścigu. Ryzyko jest duże. Wiadomo, co może się stać, gdy rozpędzony nocnym sztormem kolos staranuje zatopiony kontener, górę lodową albo wieloryba. Gdy kogoś zmyje fala z plastikowej siatki rozpiętej między pływakami przy prędkości 80 kilometrów na godzinę. I będzie noc, i będzie sztorm. Katamaran to nie jacht jednokadłubowy, który ma dwie tony ołowiu w kilu. Jeżeli się wywróci, to jak podnieść na ocenie coś, co ma na maszcie płótno rozmiarów boiska do futbolu, a ten maszt ma jedenaście pięter? Jak to zrobić bez pomocy z zewnątrz, w dziesięciu ludzi na wodach Hornu albo Arktyki? Ten, kto wyjedzie na maszt, nawet przy spokojnym morzu, będzie tam siedział jak w diabelskim młynie. Szczyt masztu będzie się odchylał po dwa metry w lewo i w prawo, więc ten ktoś będzie się bujał po cztery metry. Jaka to będzie bujanka przy sztormie, można sobie wyobrazić, a trzeba będzie przeżyć. - Codziennie będziemy wyjeżdżać na maszt dla sprawdzenia, czy jest OK. Ważny będzie zgrany zespół. Umiejętność rozwiązywania konfliktów. Ludzie kłócą się po czterech dniach regat, a co dopiero po dwóch miesiącach. Jeden drugiego musi mobilizować. Ktoś będzie słabszy, ktoś silniejszy w danym momencie. Każdy musi umieć zastąpić każdego - mówi Wojtek Długozima, jeden z kandydatów do załogi. Mocny chłopak, pływał z Romanem na MK Cafe. Paszke zestawia drużynę z młodych, ale już doświadczonych żeglarzy. Liczy się zaprawa w pływaniu na katamaranach. Robert Janowicz ma za sobą taką szkołę. - Katamaran jest bardzo specyficzny i w prowadzeniu, i w trymowaniu. Łódka jest bardziej wymagająca od jednokadłubowca. Jej prowadzenie wymaga większej uwagi. Każdy błąd może kosztować dużo więcej. Ta łódka może się wywrócić. Ona jest stabilna tylko do pewnego momentu. Jest to łódka bardziej ekstremalna, ale daje też większą przyjemność żeglowania. Jest bardziej efektowna na wodzie. No i dostarcza więcej adrenaliny. Dużo więcej adrenaliny. Elektroniczna chmura Fajne są te chłopaki, pełne zapału. Mariusz Piratowicz, Zbigniew Gutkowski, Kamil Ortyl, Krzysztof Owczarek, Jarosław Kubik też kandydują do załogi kapitana Romana Paszkego, choć żaden nie jest pewny swego miejsca. Trenują na jachcie ALKA-PRIM, po to go zbudowano, ale droga na superjacht nie będzie łatwa. Największe widowisko sportowe przełomu tysiącleci. Zdanie jak pocisk, który ma przebić na wylot tę chmurę elektroniczną, z której spada na ziemię powszedni deszcz obrazów i słów, i zostać w naszych głowach. Zdanie wycelowane w masową wyobraźnię. Zdanie, którego spece od reklamy, fachowcy od marketingu używać będą na globalnej aukcji produktów medialnych. Zdanie, w które potężne koncerny inwestują wielkie pieniądze, żeby zarobić jeszcze większe. Niczego nie zostawia się przypadkowi. Wszystko jest dokładnie policzone, przeliczone, zsumowane. Rachunki oglądalności wystawiono w bilionach kontaktów, skumulowane zakresy dotarcia wyceniono na 7,5 miliarda odbiorców. Cyber Quest w Internecie już prezentuje przeboje techniki, jakie będą stosowane w przekazach. Każdy syndykat, każda drużyna będzie miała swoją stronę w Internecie. Zdalnie sterowane kamery będą podawać czteromegabitowy obraz z jachtów. Zagubionych na oceanie, ale łatwo odnajdywalnych za pomocą pilota od telewizora czy w komputerze. Tego jeszcze nie było. Chyba żaden żeglarz na morzu nie dzielił swej samotności z milionami świadków. Multimedialna armada żaglowców kusi sponsorów i przyciąga ich pieniądze. - Jeśli dopłyną do mety, uznam to za promocyjny sukces firmy - mówi Mirosław Mironowicz, prezes zarządu i dyrektor generalny zakładów farmaceutycznych POLPHARMA S.A. ze Starogardu Gdańskiego. To oni wyłożyli pieniądze na ALKA-PRIM i współfinansują budowę superjachtu. - Znamy historię i Gemini, i MK Cafe. Podejmując decyzję o sponsorowaniu, zapoznaliśmy się ze skutkami marketingowymi, jakie przyniosły poprzednie akcje promocyjne. Oceniliśmy efekty jako pozytywne. Promocja przez sport jest tańsza niż bezpośrednia promocja medialna. Jeśli jacht wystawiony przez polski kapitał ukończy regaty, to będzie duży sukces. Jeżeli wygra, to będzie sukces jeszcze większy. Może tylko Bóg to wie Wielkie marzenia rzadko się spełniają bez wielkich pieniędzy. Tak jest urządzony ten świat i Krzysztof Kolumb też by nam coś o tym opowiedział. Najszybszym jachtem na oceanach jest obecnie PLAYSTATION Steve Fosseta, amerykańskiego multimilionera. Ten katamaran kosztował 4,5 miliona dolarów. Fosset też wystartuje w Wielkim Wyścigu. Faceta roznosi energia, chyba karmi się adrenaliną z puszek. Ma 54 lata i uprawia triatlon, ściga się psimi zaprzęgami na Alasce, przepływa wpław kanał La Manche, bierze udział w 24-godzinnych wyścigach samochodowych na torze w Le Mans. Próbował okrążyć balonem ziemię, ale mu się nie udało. Udało mu się ustanowić rekord szybkości na jachcie. Płynął dobę i uzyskał średnią prędkość 45 węzłów. Można powiedzieć - ekscentryczny milioner. Można powiedzieć - bogaty snob. Ale to są łatwe uproszczenia. Gość ma takie pieniądze, że mógłby na nich leżeć i pozwolić się wachlować kobietom pięknym, acz wyuzdanym, lecz coś go gna. On czegoś szuka. Czego? Ludzie robią różne dziwne rzeczy, choć dokoła jest tyle problemów. Taki jest porządek spraw Będzie 31 grudnia 2000 roku, kiedy wyruszą z Marsylii albo z Barcelony, żeby opłynąć Ziemię w wielkim wyścigu. Zostawią za sobą cały ten zgiełk. Trzeba wierzyć, że im się uda. Roman ma takie powiedzenie - Sto procent optymizmu, zero pesymizmu. I tego się trzyma, jest mężczyzną. Jednak Ala, jego żona, musiała znaleźć własny sposób, żeby normalnie funkcjonować tutaj, gdy on jest tam. - Nie jestem Penelopą - mówi o sobie. Prowadzi firmę, wychowuje córkę, remontuje dom. Żyje aktywnie i do przodu, lecz gdy na Bałtyku szaleje sztorm, chwyta za telefon i dzwoni do Romana, który gdzieś tam na Karaibach wypatruje szkwałów i mew. Każdy potrzebuje cichej, bezpiecznej przystani, żeby przeczekać czas rozstania. Ala ma swoją przystań. Zdarzyło się coś, co sprawiło, że uwierzyła w przeznaczenie, chociaż ona tak tego nie nazywa. - Jechaliśmy do Elbląga do moich rodziców, kiedy w Gdańsku o szóstej rano wyleciał w powietrze dom. Na skutek wybuchu gazu. Ludzie spali w swoich łóżkach. Niektórzy wybierali się na rezurekcję do kościoła. Ten wypadek mną wstrząsnął. Pomyślałam, Boże, gdzie można czuć się bezpieczniej niż we własnym domu, we własnym łóżku. A jednak to się zdarzyło. Nie mamy wpływu na los. Są rzeczy poza nami. Co ma być, to będzie, i trzeba się z tym pogodzić. To jest tak, jak mówi Romek. Byleby odepchnąć się od kei. Wtedy przychodzi spokój. W domu życie spokojnie się toczy. Tam na morzu on jest szczęśliwy. Taki jest porządek spraw.
31 grudnia 2000 roku rozpocznie się wyścig dookoła świata największych i najszybszych jachtów. W wyścigu weźmie udział polski kapitan Romana Paszke. Jachty wyruszą z Marsylii albo z Barcelony.To ogromny projekt na skalę millenium,marzenie wielu ludzi,podsycane wyobrażnią o wielkich dokonaniach.Roman Paszke i Mirosław Gospodarczyk w Górkach pod Gdańskiem w dwanaście tygodni zbudowali pierwszy polski jacht z włókna węglowego, który nazwali Gemini 2.Budowa wymagała ogromnego wisiłku, ponieważ zdobycie nowoczesnych komponentów nie było proste. Łódź Gemini 1 na której startowali za granicą była przestarzałą i zbyt ciężką konstrukcją by konkurować z żeglażami z Zachodu.Nowopowstały Gemini 2 wygrał mistrzostwa w Świnoujściu. Kapitan Paszke zaczął pływać na MK Cafe.W 1997 Zdobył Admiral Cup i tytuł Żeglarza Roku.Rolf Vrolijk zaczą namawiać Paszkego na projekt Rejsu 2000,powstał pomysł budowy katamaranu i udział w regatach.The Race 2000 to gigantyczne przedsiewzięcie finansowe.Według szacunków agencji plasuje sie na piątym miejcu pod względem oglądalności zawodów sportowych. Na ten wielki wyścig po morzach i oceanach zozstał przeznaczony największy budżet multimedialny w dziejach.Każda drużyna będzie miała swoją stronę w internecie.Zdalnie sterowane kamery będą rejestrować czteromegabitowy obraz z jachtów.Dzięki czemu każdy żeglarz na morzu będzie dzielił swoją samotność z milionami świadków przed telewizorami.Tak ogromne wyzwanie wymaga poświęcenia,dużego wkładu finansowego co wiąże sie z pozyskaniem sponsorów .Praca nad tym projektem to dwa lata wyrzeczeń i ogromnego wysiłku a wsparcie przyjaciół to nieoceniona pomoc w realizowaniu marzeń.Od początku projektu Paszkemu pomagają m.in. Marek Kondrat,Bogusław Linda,Kazimierz Kaczor.Rozmach tego rejsu poruszył wyobraźnie wielu ludzi, którzy tak jak Roman pragną spełnić marzenia,pokonać postawione sobie wyzwania.Ale niewielu jest w stanie tego dokonać tak jak Roman Paszek.Jego pasja daje mu wiatr w żagle,pcha do przodu,wyznacza nowe cele,pomaga w realizacji marzeń.Biuro konstrukcyjne Gillesa Olliviera zaprojektowało superjacht- katamaran. Jest to olbrzymia łódź z jedenastometrowym masztem z dużą ilością żagli.Będzie rozwijał prędkość ponad 40 węzłów,więc prawie 80 kilometrów na godzinę.Roman zamierza opłynąć ziemie w czasie krótszym niż sześćdziesiąt dni, zamierza płynąć w ciągu dnia i w nocy.Trasa jest najtrudniejsza z możliwych,przebiega przez Przylądek Dobrej Nadziei,Przylądek Leuuwin i Horn.Ta przeprawa to walka z żywiołem, żeglowanie w sztormach,góry lodowe.Ogromne ryzyko.Paszke stawia na drużynę młodych, ale już doświadczonych żeglaży. Przede wszystkim liczy się doświadczenie na katamaranach,gdyż ta łódź jest bardzo specyficzna w prowadzeniu,wymaga większej uwagi.Maszt odchyla się po dwa metry w lewo i prawo.Codziennie ktoś będzie musiał znależć się na szczycie,przy sztormie to będzie koszmarne przeżycie.W ekstremalnych warunkach ważny będzie zgrany zespół.Umiejętność rozwiązywania konfliktów.Jeden drugiego musi wspierać i mobilizować.To bedzie ogromna dawka adrenaliny.Mariusz Piratowicz,Zbigniew Gutkowski,Kamil Ortyl,Krzysztof Owczarek,Jarosław Kubik,to niektórzy z kandydatów do załogi kapitana Romana Paszkiego.Trenują na Alka-Prim, specialnie do tego zbudowanym jachcie,który został zasponsorowany przez zakłady farmaceutyczne Polpharma S.A., które również współfinansują budowę superjachtu.Wielkie marzenia rzadko się spełniają bez wielkich pieniędzy.Najszybszym jachtem na oceanie jest obecnie Playstation należący do Steve'a Fosseta.Katamaran tego amerykańskiego multimilionera kosztował 4,5 miliona dolarów. Na tym jachcie udało mu się ustanowić rekord szybkości.Płyną dobę i uzyskał średnią szybkość 45 węzłów.Ten ekscentryczny milioner uprawia również traiatlon,ściga się psimi zaprzęgami na Alasce, przepłyną w pław Kanał La Manche, regularnie bierze udział w 24-godzinnych wyścigach w Le Mans, a nawet próbował okrążyć balonem Ziemię.Fosset równierz będzie brał udział w The Race 200.Kiedy rozpocznie się wielki wyścig i 31 grudnia 2000 roku żeglarze wyruszą ,aby opłynąć Ziemię trzeba wierzyć że im się uda.Roman ma takie powiedzenie-Sto procent optymizmu,zero pesymizmu.Ale kiedy odpływa w śwój świat na morza i oceany,jego żona Ala musi znależć własny sposób żeby normalnie funkcjonować tutaj,gdy on jest tam.Żyje aktywnie prowadzi firmę,wychowuje córkę remontuje dom,lecz gdy na Bałtyku szleje sztorm łapie za telefon i dzwoni do Romana.Czas rostania nie jest łatwy i niesie strach. W takich chwilach każdy potrzebuje cichej,bezpiecznej przystani.Trudno jest pogodzić ludzkie pragnienia a tam na morzu Roman czuje się szczęśliwy.
DYSKUSJA Polemika z artykułem prof. Jana Jończyka Jutro i wczoraj polskich emerytur RYS. ARTUR KRAJEWSKI MICHAŁ RUTKOWSKI Gdyby artykuł Jana Jończyka "Kosztowna prywatyzacja ryzyka starości" ukazał się kilkadziesiąt lub nawet kilkanaście lat temu, odpowiadałby w zupełności ówczesnemu rozumieniu zarówno tego, jak powinny działać ubezpieczenia społeczne, jak i tego, jaka powinna być rola państwa w zapewnieniu bezpieczeństwa emerytalnego. Ponieważ jednak ukazał się 23 kwietnia 1997 r. i dotyczył krytyki dokumentu powstałego w kierowanym przeze mnie Biurze Pełnomocnika Rządu ds. Reformy Zabezpieczenia Społecznego, chciałbym ustosunkować się do zawartych w nim ocen i interpretacji. Przede wszystkim trzeba uświadomić sobie wyraźnie, że systemy społecznych ubezpieczeń emerytalnych oparte na monopolu czy zdecydowanej dominacji filaru repartycyjnego, czyli takiego, w którym pracujący za pomocą podatku zwanego składką transferują środki do emerytów, przeżywają głęboki ogólnoświatowy kryzys. Wywołuje go narastającą falę zmian będącą rezultatem z jednej strony szybkiego pogarszania się proporcji demograficznych między osobami w wieku emerytalnym i ludnością w wieku produkcyjnym (proporcja ta jest wielkością krytyczną dla możliwości działania filaru repartycyjnego), a z drugiej - faktów wywołujących zmiany w poglądach na rolę państwa w dziedzinie transferów pieniężnych oraz rozwoju technologii umożliwiających daleko posuniętą indywidualizację rachunków, na które wpłacane są składki. Działający w Polsce system ubezpieczeń społecznych jest systemem, do którego się przyzwyczailiśmy i do którego dostosowane zostały, kiedyś przecież różne od obecnych, doktryny prawne. Rozumiem w tym względzie sentyment autora artykułu. Nie znaczy to jednakże, że system ten jest dobry albo że okaże się wystarczająco dobry w nadchodzącej przyszłości. Brak daleko idących reform w dziedzinie emerytur grozi ich bankructwem i kompromitacją państwa (wraz z regulującym je systemem prawnym) jako ich gwaranta. Sytuacja ta wymaga rzetelnej i uczciwej analizy zmierzającej do rozwiązania problemu, a nie deklaracji prowadzących do antagonizacji nastrojów społecznych. Przygotowany w Biurze Pełnomocnika Rządu do Spraw Reformy Zabezpieczenia Społecznego projekt reform jest odpowiedzią na narastające szybko zagrożenie kompromitacji systemu emerytalnego. Tendencje leżące u podstawy tego zagrożenia - zarówno w Polsce, jak i w wielu innych krajach - nie były jeszcze tak wyraźnie widoczne nawet kilkanaście lat temu, w czasach, kiedy sądy i oceny Jana Jończyka mogły jeszcze nie budzić zdziwienia. Być może właśnie z nieuwzględnienia zasięgu i powagi zachodzących zmian wynikają nieporozumienia, które znalazły wyraz w omawianym artykule. Nieporozumień tych jest wiele, wszystkie one mają jednak ważny wspólny mianownik. Mianownikiem tym jest niechęć autora do wyciągnięcia wniosków z faktu, że świat zmienia się szybko, a Polska zmienia się jeszcze szybciej w okresie transformacji systemowej. Jednym z wniosków jest konieczność zrewidowania starego paradygmatu w ubezpieczeniach społecznych. Nie można szablonów powstałych wiele lat temu przyłożyć do współczesnej rzeczywistości, następnie dziwić się, że nie pasują, i obciążać za to tych, którzy pragną osiągnąć te same cele za pomocą metod dostosowanych do nowej rzeczywistości. Niewydolność starych rozwiązań Nieporozumienie pierwsze: czym jest ubezpieczenie społeczne na wypadek starości? Nie jest prawdą - jak sugeruje artykuł - że reforma zlikwiduje ubezpieczenie społeczne. Istotą tych ubezpieczeń jest - z jednej strony - ustawowy przymus uczestnictwa oraz - z drugiej - grupowe organizowanie funduszy finansowych z przeznaczeniem na z góry określone wydarzenia losowe, tutaj starość. Ubezpieczeniowy charakter organizowania tych funduszy przejawia się w tym, że wysokość składek kalkulowana jest tak, aby wyrównać koszty wystąpienia ryzyka w wyznaczonej liczbie ubezpieczonych oraz w określonym czasie trwania ubezpieczenia. Dla uczestnika systemu ubezpieczenie społeczne od starości oznacza, że jego ryzyko socjalne będzie pokryte i że nastąpi wyrównanie między potrzebami pokrycia ryzyk socjalnych wszystkich ubezpieczonych a sumą zebranych środków dla tego pokrycia. Istotą ubezpieczenia społecznego jest więc to, że składek nie kalkuluje się w odniesieniu do indywidualnego ryzyka ubezpieczonych, lecz do ryzyka przeciętnego wyliczonego jako suma wszystkich ryzyk indywidualnych w zbiorowości ubezpieczonych. Zreformowany system emerytalny pozostanie więc w pełnym tego słowa znaczeniu systemem ubezpieczenia społecznego. Obowiązkowa składka będzie oczywiście kalkulowana według ryzyka przeciętnego dla wszystkich ubezpieczonych. Będzie więc wspólnota ryzyka. Utrzymany zostanie obowiązkowy charakter udziału. Istnieć będą rzeczywiste gwarancje i solidarność ubezpieczonych przez - z jednej strony - system "rygli bezpieczeństwa", w którym w razie niepowodzenia inni uczestnicy systemu pomagają pokrzywdzonym (np. mechanizm rachunku rezerwowego, funduszu gwarancyjnego i regwarancji państwa w filarze kapitałowym) oraz - z drugiej strony - emeryturę minimalną i system pomocy społecznej. Zachowany zostanie w pełni publiczny charakter instytucji obsługującej całość składki na wszystkie rodzaje ryzyk (ZUS), a instytucje drugiego filaru (fundusze emerytalne i zarządzające nimi towarzystwa emerytalne) będą publicznie regulowane i nadzorowane przez Urząd Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi. Żadna, powtarzam, żadna z kategorii społecznych i prawnych ubezpieczeń społecznych nie zostanie odrzucona, wbrew temu, co twierdzi artykuł, a częściowy powrót do kapitalizacji składki jest powrotem do źródeł ubezpieczeń społecznych, które długo opierały się na kapitalizacji składek. Co więc się zmieni? Ano coś, czego autor nie chce dostrzec: że w świetle postępującej niewydolności starych rozwiązań, czyli systemu monoubezpieczenia społecznego, prowadzącej do tego, że kategorie, o których pisze autor, stają się wyłącznie papierowe, zostanie nadana im rzeczywista, współczesna treść. Kategorie ubezpieczeń społecznych, o których pisze autor, w szczególności percepcja solidarności i wspólnego ryzyka, nie są w rzeczywistości stosowane w warunkach, w których składki na ubezpieczenie społeczne - w wyniku nieprzejrzystego wymieszania repartycji z redystrybucją - traktuje się jako podatki, a równocześnie występuje silna tendencja do unikania ich płacenia i do przechodzenia na emeryturę najwcześniej jak to możliwe. Publiczny charakter instytucji obsługującej system (ZUS) jest wyparty przez percepcję ZUS jako instytucji państwowej, niesamorządnej i pozbawionej osobowości prawnej. Wreszcie, gwarancje państwa uchodzą - słusznie - za czysto papierowe, w warunkach corocznego w latach 90. manipulowania podstawą wymiaru w związku z tym, że realne świadczenia spadły o 6 proc. w 1990 r. (oczywiście z uzasadnionych przyczyn, ale czego dotyczyła gwarancja?). Tak więc reforma w proponowanym kształcie stwarza warunki do nadania rzeczywistego znaczenia powyższym kategoriom, które - choć związane ze źródłami ubezpieczeń społecznych - w coraz mniejszym stopniu występują w polskim systemie ubezpieczeń społecznych, tak jak dzieje się we wszystkich krajach o monopolu filaru repartycyjnego. Artykuł zupełnie ignoruje, że większość wad obecnego systemu to wady dominacji repartycji w ogóle, a nie wady polskiej odmiany tego systemu. Porównać koszty i korzyści Nieporozumienie drugie: korzyści i koszty filaru kapitałowego. Filar kapitałowy przyniesie wyraźne korzyści uczestnikom systemu. Zwiększą się indywidualne oszczędności ludności, zmieni się także ich struktura w kierunku większego udziału oszczędności długookresowych. Oba te czynniki nie mogą nie przyspieszyć wzrostu gospodarczego. Międzynarodowa dywersyfikacja inwestycji funduszy emerytalnych, która z czasem będzie się zwiększać, umożliwi znacznie lepszą kontrolę ryzyka (m. in. dlatego, że makroekonomiczne szoki dotyczą różnych krajów w różnych okresach, a ludność różnych krajów starzeje się w różnym tempie). Długookresowe dane pokazują wyraźnie, że stopa zwrotu - przy obecnym poziomie rozwoju rynków finansowych, jakże różnym od tego, co widzieliśmy pięćdziesiąt, a nawet dwadzieścia lat temu - jest wyższa w filarze kapitałowym niż w filarze repartycyjnym. Artykuł całkowicie pomija te fakty. Koncentruje się natomiast na kosztach filaru kapitałowego. Rzeczywiście, koszty te będą najprawdopodobniej wyższe niż koszty w obecnym systemie ubezpieczenia społecznego. Nasz projekt wymienia wiele kroków, które będą podjęte w celu ich kontroli, przede wszystkim kosztów marketingu i sprzedaży (np. ograniczenie częstotliwości przechodzenia między funduszami, utrzymanie ZUS jako instytucji zbierającej składkę do obu filarów czy zakaz niektórych form akwizycji). Sedno sprawy jednak w porównaniu kosztów i korzyści, a nie w analizie samych kosztów. Dzisiejszy system bankowy w Polsce ma wyższe koszty administracyjne niż miał monobank piętnaście lat temu, ale korzyści w postaci sprawności działania systemu - nikt temu nie zaprzeczy - są o wiele wyższe. W dodatku koszty te - podobnie jak przy funduszach emerytalnych - w dużej części będą kosztami sektora prywatnego nie obciążającymi budżetu, a beneficjentami będą wszyscy obywatele. Ponadto, przytaczane przez autora koszty administracyjne obecnego systemu są sztucznie zaniżone, bo nie uwzględniają kosztów obsługi systemu ponoszonych przez pracodawców. Autor artykułu myli się w szczegółach dotyczących dodatkowych kosztów. Na przykład nie jest prawdą, że towarzystwa emerytalne będą mogły zlecać odpłatnie określone czynności zarządu osobom trzecim - będą one co najwyżej mogły powierzyć wyspecjalizowanemu podmiotowi prowadzenie indywidualnych kont. Nie jest prawdą, że upadłość towarzystwa emerytalnego kosztuje system, ponieważ wszystkie koszty będą pokrywane wyłącznie z majątku towarzystwa. Nie będzie problemem niejasność oferty firm ubezpieczeniowych, gdyż jedynym produktem oferowanym uczestnikom drugiego filaru będzie produkt prosty i jasny: emerytura dożywotnia. Nie jest prawdą, że koszty Urzędu Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi obciążą uczestników systemu - w drugim filarze pokryje je w całości budżet. Świadczenia będą rosły Nieporozumienie trzecie: "drastyczne obniżenie poziomu świadczeń" oraz "sprawiedliwość dla mniejszości społeczeństwa". Świadczenia nie ulegną obniżeniu, wręcz przeciwnie - będą rosły. Obniży się jedynie relacja świadczeń do płac, ale wyniknie to z realnego wzrostu płac, a nie spadku emerytur, które w naszych analizach były waloryzowane w stosunku do cen. Jeżeli chodzi o sprawiedliwość to - w istocie - w ujęciu koncepcji reformy za sprawiedliwe uznajemy wypłacenie takiej wielkości środków emerytalnych, jakie zostały przez jednostkę zgromadzone przez lata sumiennej pracy. Kwestią solidarności społecznej jest natomiast zapewnienie środków do życia tym, którzy z różnych względów nie byli zdolni do zapracowania na własną emeryturę. Wprowadzenie minimalnej emerytury, wypłacanej przez państwo, służyć ma właśnie zaspokojeniu tej potrzeby życia społecznego. To minimum będzie na tyle wysokie, na ile stać będzie społeczeństwo. Pozostawienie części środków najwyżej zarabiającym służyć ma ożywieniu ich aktywności gospodarczej, której efekty przynosić powinny wzrost zamożności całego społeczeństwa przez wzrost liczby miejsc pracy. Co do kwestii "rażąco wysokiego wartościowania ostatniej fazy zatrudnienia", to z przykrością stwierdzić musimy, iż ta część tekstu jest dowodem nieznajomości przez autora kategorii statystycznych i finansowych. Znaczny wzrost wielkości emerytury dla osób, które zdecydują się pracować dłużej, nie jest bowiem wynikiem arbitralnej decyzji państwa, od takich bowiem decyzji zreformowany system będzie wolny, ale wynikiem prostego rachunku: - z dwóch osób o tej samej długości życia z emerytury korzystać będzie dłużej ta, która pracowała krócej, a zatem mniejsza ilość zgromadzonych środków będzie musiała wystarczyć na większą liczbę lat, co w oczywisty sposób wpływa na wielkość otrzymywanych miesięcznie wypłat, - ze względu na naturę procentu składanego nawet ta sama wielkość środków inwestowana przez dłuższy okres przy tej samej stopie procentowej przynosi znacznie większy dochód, tak jak to się dzieje z oszczędnościami bankowymi; osoba, która dłużej powstrzyma się od konsumowania zgromadzonych oszczędności, uzyska po przejściu na emeryturę większą kwotę. Z tych powodów jedyny sprawiedliwy rachunek przyszłych należności emerytalnych, tj. rachunek aktuarialny, musi wartościować późne lata pracy wyżej. To liniowy sposób naliczania świadczeń jest gwałtem na naturze, zmuszającym pracowników do wcześniejszych emerytur wbrew ich woli i wbrew sprawiedliwości. O ekwiwalentności wkładu i zwrotu, której brak zarzuca nam autor opracowania, możemy więc mówić dopiero po powiększeniu zaoszczędzonych środków o dochód, jaki przynoszą dzięki wykorzystaniu ich przez system finansowy. Dalsze rozważania autora o "nowym podziale dóbr" są zatem całkowicie nieuprawnione, mogą natomiast służyć zaostrzeniu antagonizmów wokół reformy, wynikających z niezrozumienia lub nieznajomości jej zasad. Warto byłoby natomiast podkreślić, że tę reformę rzeczywiście robi elita z myślą o problemach, jakie mogą spotkać najuboższych, jeśli kroki zmierzające do zmiany obecnego systemu nie zostaną podjęte w najbliższej przyszłości. Elita poradziłaby sobie zapewne i bez reformy. Bezpieczne fundusze Nieporozumienie czwarte: przymus indywidualnego oszczędzania. Argumentacja artykułu prowadzona jest tak, jakby obecny system repartycyjny nie był przymusowy (a przecież jest), a wprowadzenie filaru obowiązkowych funduszy emerytalnych oznaczało wymuszenie ograniczenia konsumpcji. Tymczasem prawda jest taka, że w sferze obowiązkowego filaru ubezpieczeń zmieni się jedynie sposób zarządzania środkami, a nie ich forma czy wielkość. Zarówno składka, jak i sposób jej zbierania nie ulegną przecież zmianie. Istotne jest natomiast to, iż system stworzy motywacje i instrumenty do nadzorowania procesu zarządzania i dysponowania tymi środkami przez ich przyszłych odbiorców, co oznacza zaangażowanie w kontrolowanie ryzyka przyszłych świadczeń szerszych grup społecznych. Nie będzie możliwa utrata zgromadzonych w funduszach emerytalnych środków, gdyż te gwarantować będzie państwo. Zbankrutować natomiast może, tracąc jedynie własne środki, prywatne towarzystwo emerytalne, i to wskutek przekazania własnego kapitału na niedobór wynikający z niższych w porównaniu z innymi funduszami dochodów. Ryzykiem motywującym je do bardziej intensywnych wysiłków objęte są zatem niemal wyłącznie towarzystwa emerytalne, a nie uczestnicy funduszów emerytalnych. Ewentualne straty tych ostatnich polegać mogą jedynie na uzyskaniu średniego, a nie najwyższego zwrotu z zainwestowanych składek. Wypłacalność funduszy gwarantowana będzie przez sponsorowany przez wszystkie towarzystwa fundusz gwarancyjny oraz w ostatecznej instancji przez państwo. Projekt reformy - podkreślam dobitnie - to nie po prostu wprowadzanie przymusu indywidualnego oszczędzania. Projekt nie odrzuca kategorii wspólnoty ryzyka, solidarności, samorządności itd., nadaje im natomiast bardziej nowoczesny wymiar, pozwalający na indywidualne włączenie się do procesu zarządzania środkami. System będzie bardziej bezpieczny dzięki temu, że środki na starość gromadzone będą w co najmniej dwóch instytucjach (ZUS i obowiązkowy fundusz emerytalny) i że możliwa będzie osobista kontrola nad sposobem ich zarządzania. Grozi bankructwo Nieporozumienie piąte: brak konieczności zmian. Dokument przedstawiony przez Biuro Pełnomocnika dotyczy koncepcji zmian w systemie zabezpieczeń społecznych. Pisanie kolejnego dokumentu potwierdzającego niewydolność obecnego systemu byłoby o tyle bezcelowe, że o jego rychłym bankructwie świadczą powszechnie dostępne prognozy demograficzne oraz deficyt ZUS widoczny w kolejnych ustawach budżetowych, sztucznie obniżany - słusznym skądinąd - przesunięciem wypłat zasiłków rodzinnych poza ZUS. W tym kontekście argumenty o niesprawiedliwości i arbitralności obecnego systemu, cytowane przez autora za naszym opracowaniem, wydają się stosunkowo mało istotne. Zarzucając nam nadmierne uleganie "kampanii na temat rzekomej niewydolności i bankructwa ZUS", autor nie proponuje wyliczeń, które wskazywałyby na nieprawdziwość tych argumentów. Tymczasem z całą odpowiedzialnością twierdzimy, że przy obecnych warunkach, aby zbilansować system, bez radykalnej zmiany jego konstrukcji, należałoby podnosić udział wydatków państwowych na emerytury i renty w produkcie krajowym brutto aż do poziomu ok. 22 proc., a składkę na emerytury i renty do ponad 55 proc. funduszu płac. Swojej opinii o możliwości zbilansowania systemu "przez dokonanie istotnych korekt w jego ramach, z uwzględnieniem demograficznej komponenty" autor nie popiera żadnymi przykładami, których, nawiasem mówiąc, bylibyśmy niezmiernie ciekawi. Korzyści filaru kapitałowego dla wzrostu gospodarczego są przez autora całkowicie pomijane. Projekt reformy został poddany ocenie ekspertów, aby usunąć jego ewentualne niedoskonałości, i przedstawić do wdrożenia taki, który zapewni bezpieczną przyszłość milionom odchodzących na emerytury Polaków za pięćdziesiąt, a nie pięć lat. Nie straszyć juntą Nieporozumienie szóste: nadużycie przykładu chilijskiego. W swojej krytyce projektu reformy autor sięga po przykład chilijski, oczekując zapewne, iż będzie to ostateczny argument przekreślający zarówno jej sens ekonomiczny, jak i społeczny. Trzeba przyznać, iż w społeczeństwie polskim ze względu na doświadczenia stanu wojennego jest to argument niezwykle silnie oddziałujący na emocje. Warto też pamiętać, że obalenie lewicowego rządu Allende przez prawicową juntę Pinocheta było przez lata wykorzystywane do własnych celów przez propagandę gierkowską. Posługiwanie się nim w celach demagogicznych jest na dodatek o tyle łatwe, że ze względu na położenie geograficzne Chile i niewielkie znaczenie tego państwa dla kontaktów gospodarczych i politycznych Polski wiedza o nim jest, niestety, bardzo mała. Aby ostatecznie skończyć ze straszeniem przyszłych emerytów juntą chilijską, chciałbym przypomnieć autorowi artykułu oraz wszystkim tym, którzy zbyt łatwo po argument ten sięgają, że: - w istocie reformę emerytur w Chile wprowadzono na podstawie prac wąskiej grupy ludzi, początkowo wbrew wojskowym i przy rosnącym poparciu społecznym. Porównywanie tej sytuacji z Polską nie ma jednak sensu, gdyż sytuacja gospodarcza, w jakiej znajdowało się wówczas Chile, była znacznie gorsza niż obecnie w Polsce. Nie zmienia to faktu, że reforma chilijska postrzegana jest pozytywnie przez społeczeństwo tego kraju i że stała się bodźcem do rozwoju systemu finansowego oraz przyspieszenia wzrostu gospodarczego, dając podstawę dla wzrostu zamożności całego społeczeństwa. Statystycznie rzecz biorąc, dochód narodowy na mieszkańca Chile jest, nawiasem mówiąc, prawie 2-krotnie wyższy niż na przeciętnego mieszkańca Polski. Wyższe są także w porównaniu z Polską wskaźniki chilijskiego poziomu wykształcenia i zdrowotności społeczeństwa; - żadne z państw reformujących systemy emerytur, w tym państwa Ameryki Łacińskiej, nie skopiowały systemu chilijskiego, głównie ze względu na istniejące w nich odmienności instytucjonalne i ogólnogospodarcze. W Argentynie, Peru, Kolumbii czy ostatnio w Meksyku reformę wprowadzono w warunkach demokratycznych i z dużymi zmianami w stosunku do pierwowzoru chilijskiego. Wspólnym mianownikiem było jedynie trzymanie się po raz pierwszy zastosowanej w Chile idei wiązania wypłat emerytalnych z indywidualną aktywnością zawodową oraz angażowanie sektora prywatnego do zarządzania środkami emerytalnymi. Reformy podobnego typu - jak podkreślałem wcześniej - wprowadziły już lub rozpoczęły ich wdrażanie nie tylko znacznie bardziej rozwinięte gospodarczo od Polski kraje takie jak Szwajcaria, Holandia, Australia, Singapur, ale także bliskie nam Węgry czy Łotwa. Sądzę, że uczciwe byłoby określanie projektu reformy systemu zabezpieczeń społecznych w Polsce mianem syndromu węgierskiego lub szwajcarskiego. Byłoby to bliższe prawdy, zważywszy, iż zarówno w tych państwach, jak i w Polsce reformy te odbywają się w warunkach demokratycznego państwa prawa, a nie wojskowej dyktatury. Na co nas stać Nieporozumienie siódme: problemy okresu przejściowego. Zgadzam się z autorem, że konieczność sfinansowania reformy jest najtrudniejszym jej elementem. Gdyby nie ograniczenia finansowe, które w ujęciu makrogospodarczym przekładają się na ograniczenia budżetowe i równowagę gospodarczą, nasza skłonność do obdarowywania wszystkich zainteresowanych jak najwyższymi świadczeniami byłaby znacznie większa. Faktem jest jednak, że cała koncepcja reformy zbudowana została na bazie tego, na co jako społeczeństwo możemy sobie pozwolić, czyli na ile nas stać. Nie bez znaczenia jest tu moment rozpoczęcia reformy - dzięki korzystnym tendencjom gospodarczym w Polsce (wzrost związany z efektami reform gospodarczych) i na świecie oraz ciągle jeszcze dostępnym zasobom prywatyzacyjnym stać nas przez najbliższe kilka lat na trochę więcej, niż byłoby to możliwe w innych warunkach. Dzięki temu obciążenia, jakim podlegać będzie pokolenie dzisiejszych czterdziesto- i pięćdziesięciolatków będą mniejsze niż te, jakie musieliby ponieść przy braku lub odkładaniu reform, tzn. niska emerytura w przyszłości i obciążenie ich dzieci (czyli pokolenia, które moralnie będzie zobowiązane do pomocy niepracującym rodzicom) podwójnymi kosztami reform. Nie śmiemy twierdzić, że jest to sprawiedliwe, ale po prostu sprawiedliwsze. Nasze poczucie sprawiedliwości wzmacnia fakt, iż racjonalizacja obecnego systemu nie polega na obniżaniu świadczeń, ale przede wszystkim na uszczelnianiu systemu, czyli budowaniu motywacji dla czarnej i szarej strefy gospodarki do ujawniania swoich dochodów i płacenia składek na świadczenia, z których i tak przecież będą w takiej czy innej formie korzystać. Za niesprawiedliwe uważamy bowiem uchylanie się od pełnego ujawniania dochodów i płacenia składek, gdy każdemu przysługuje minimalna emerytura i opieka zdrowotna. Niezbędne ustawy Nieporozumienie ósme: aspekty konstytucyjne i polityczne. Realizacja projektu reformy, przez wielu ekspertów ocenianego jako kompetentny i profesjonalny, wymaga uchwalenia przez Sejm 6-7 nowych ustaw i nowelizacji kilkunastu. Wszystkich tych potrzeb jesteśmy świadomi i zarówno my jako autorzy, jak i polskie organa legislacyjne nie ignorują ich. Kalendarz prac, jaki sobie założyliśmy, zakładał przygotowanie najpierw ustawy o wykorzystaniu wpływów z prywatyzacji części mienia Skarbu Państwa w celu wsparcia reformy systemu ubezpieczeń społecznych oraz ustawy o organizacji i funkcjonowaniu funduszy emerytalnych jako tych, które umożliwią stworzenie podstaw materialnych reformy i pozwolą podjąć niezbędne przygotowania zaangażowanym w nie instytucjom, takim jak banki, firmy ubezpieczeniowe, fundusze inwestycyjne, instytucje nadzorcze itd. To dobrze, że Rada Ministrów przyjęła już te projekty ustaw. Inwestycje niezbędne do zarządzania środkami emerytalnymi są kosztowne i najwyższy czas, aby zainteresowane nimi instytucje rozpoczęły przygotowania. Gotowa jest już ustawa o pracowniczych programach emerytalnych. Przygotowuje się ustawę o systemie ubezpieczeń społecznych oraz kilka innych nowelizacji i zmian. Kwestie przystawalności projektu reformy do zasad konstytucyjnych wymagają nowoczesnego spojrzenia na to, czym jest zabezpieczenie społeczne. Jak podkreśliliśmy wcześniej, sposób, w jaki autor opracowania postrzega tradycyjne kategorie ubezpieczenia społecznego, odpowiada nie tyle zasadom prawnym, ile nawykom nabytym podczas propagandy (a nie praktyki!) państwa socjalistycznego w Polsce. Reforma, co należy jeszcze raz podkreślić, zmienia sposób zarządzania składką na ubezpieczenie społeczne, a nie składkę czy jej formę prawną. Wątpliwości autora można porównać z rozważaniem, czy sklep, który został sprywatyzowany i wyposażony w nowoczesne kasy fiskalne, przestał być sklepem i czy zakłóca to umowę sprzedaży w ujęciu kodeksu cywilnego. Zdumiewające wydaje się rozczarowanie autora unikaniem przez obecny rząd wciągania reformy w "przedwyborcze debaty i walki". Gdyby takim debatom poddany był swego czasu program Balcerowicza, to jeszcze do dziś kupowalibyśmy buty na kartki i chleb spod lady. Na szczęście i wówczas, i dziś ekipy rządzące oraz elity polityczne mają dość odpowiedzialności za państwo i jego stan w długim okresie, aby uznać, że reforma jest konieczna i że podlegać powinna najpierw analizie ekonomicznej, a nie politycznym przepychankom. I to jest chyba piękne w "polskim surrealizmie politycznym", że kłócimy się o rzeczy drobne, natomiast w sprawach naprawdę ważnych stać nas na dojrzałość i rozwagę. A propos lewicowości i polityki: czy autor dostrzegł, że obecny system emerytalny zawiera w sobie ukrytą redystrybucję od biednych do bogatych, ponieważ to bogaci jako żyjący dłużej korzystają z "uwspólnienia" ryzyka? Czy autor zauważa, że niebranie pod uwagę składek z wczesnego okresu kariery zawodowej uderza w niżej zarabiających, którzy zazwyczaj mają mniej lat spędzonych w szkole? Czy nie jest zrozumiałe, że każdy rząd wrażliwy na bezzasadność tego typu ukrytej redystrybucji, usiłowałby ją usunąć? Co na świecie Nieporozumienie dziewiąte: my a inni. Omawiany artykuł zdaje się traktować kierunek polskich zmian jako idiosynkratyczne dziwactwo. Chociaż polski program reform wynika wyłącznie z polskich uwarunkowań wewnętrznych, nie jest bezzasadne rozejrzenie się wokół siebie. Co dzieje się wokół nas w kwietniu 1997 r.? Oto na Węgrzech, rządzonych przez sojusz zreformowanej Węgierskiej Partii Socjalistycznej oraz Partii Wolnych Demokratów, przedkładany jest właśnie do parlamentu pakiet ustaw wprowadzających nowy wielofilarowy system emerytalny z drugim filarem w postaci powszechnych obowiązkowych, otwartych, konkurujących ze sobą funduszy emerytalnych. Oto w Szwecji jesteśmy w przededniu wprowadzenia systemu emerytalnego, zawierającego także filar kapitałowy, oraz ścisły związek składki i świadczenia w filarze repartycyjnym (w postaci tego, co w naszym projekcie nazwaliśmy "kapitałem uprawnień emerytalnych"). Oto na Łotwie - gdzie system kapitałowych uprawnień emerytalnych działa już pełną parą - wprowadza się filar powszechnych funduszy kapitałowych. Oto w Szwajcarii, Danii, Holandii, Wielkiej Brytanii czy Australii dominują powszechne ubezpieczenia kapitałowe (tj. grupujące co najmniej 70 proc. siły roboczej), a w niektórych wypadkach (Szwajcaria, Australia) obowiązkowe kapitałowe systemy zabezpieczenia na starość. Oto w przynajmniej sześciu krajach Ameryki Łacińskiej działają systemy oparte na przymusowej kapitalizacji całości (Chile) lub części składki. Oto w Stanach Zjednoczonych Doradczy Panel Prezydenta ds. Reformy Ubezpieczeń Społecznych proponuje wprowadzenie systemu trójfilarowego à la rozwiązania latynoamerykańskie... Nie dlatego robimy reformy, ponieważ robią je inni. Powinniśmy jednak dobrze wiedzieć, co i dlaczego robią inni, aby nie powielić cudzych błędów i czerpać z innych doświadczeń tylko to, co wzbogaca nasz program. Komu służą reformy Nieporozumienie dziesiąte: cele i beneficjenci reform. Kolejnym przykładem problemów autora omawianego artykułu z podstawowymi kategoriami ekonomicznymi i finansowymi jest zarzut, iż jedyny cel reform jest natury fiskalnej. Oczywiście, że cały wysiłek podejmowany jest po to, aby w przyszłości za emerytury nie płacić głębokim deficytem budżetowym i okradającą nas wszystkich inflacją. Fundusze emerytalne nie będą natomiast źródłem finansowania deficytu, ale źródłem finansowania prywatnych inwestycji i rozwoju gospodarczego. Gromadzone przez fundusze środki będą bowiem za pośrednictwem systemu finansowego, a więc przez kredyt bankowy i hipoteczny, inwestycje w akcje i obligacje, zasilać wzrost gospodarczy. Część tych środków, zgodnie zresztą z normami ostrożnościowymi obowiązującymi w najbardziej rozwiniętych systemach finansowych, będzie inwestowana w rządowe papiery wartościowe jako najbezpieczniejszą formę lokat; cześć będzie też zapewne inwestowana za granicą w celu dywersyfikacji ryzyka. Jest natomiast całkowitą nieprawdą, że fundusze emerytalne będą zobowiązane do inwestowania w dłużne papiery Skarbu Państwa. Nie wiedzieć czemu, do beneficjentów reformy ubezpieczeń w Polsce autor wciągnął także instytucje międzynarodowe, przedstawiane w tonie żądnych krwi bestii. Warto więc przypomnieć, że Polska jest członkiem założycielem tych instytucji, ma w nich swoich przedstawicieli i systematycznie wpłaca statutowe składki na finansowanie ich działalności. Od kiedy mamy w Polsce zrównoważony bilans płatniczy, prawie nie korzystamy z pomocy finansowej tych instytucji, dlatego ich wskazania mają jedynie charakter doradczy, a nie warunkowy. Korzystanie z rad specjalistów Banku Światowego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego nie wydaje się zresztą zbytnio nierozważne, jeśli wziąć pod uwagę, iż instytucje te zatrudniają fachowców z całego świata, którzy pracując w różnych krajach, mają unikatową możliwość poznania i wymiany najlepszych doświadczeń gospodarczych krajów, z jakimi się w swojej codziennej pracy stykają. I wreszcie ostatnia uwaga, w imię pamięci nieodżałowanego autora "Bambini di Praga". Instytucje i rozwiązania krytykowane przez autora są tworzone właśnie po to, aby nie było wolnego pola dla oferujących złudzenia aferzystów. Mam nadzieję, że nadchodzi czas przejścia od etapu konieczności polemiki z tymi, którzy wciąż oferują polskim przyszłym emerytom złudzenia dnia wczorajszego, do etapu wspólnej pracy nad zapewnieniem jak najwyższej jakości projektowanych rozwiązań. Autor jest dyrektorem Biura Pełnomocnika Rządu do Spraw Reformy Zabezpieczenia Społecznego
Chciałbym ustosunkować się do artykułu Jana Jończyka "Kosztowna prywatyzacja ryzyka starości", w którym zawarta jest krytyka projektu reformy systemu emerytalnego. Projekt powstał w kierowanym przeze mnie Biurze Pełomocnika Rządu ds. Reformy Zabezpieczenia Społecznego. Artykuł Jończyka jeszcze kilkanaście lat temu odpowiadałby rozumieniu tego, jak powinny działać ubezpieczenia społeczne. Zawarte w artykule tezy są jednak nieprzystające do sytuacji, w jakiej się obecnie znajdujemy. Przede wszystkim należy zauważyć, że dziś systemy ubezpieczeń emerytalnych oparte na monopolu lub zdecydowanej dominacji filaru repartycyjnego znajdują się w fazie głębokiego kryzysu wywołanego pogarszaniem się proporcji demograficznych między osobami w wieku emerytalnym i produkcyjnym oraz zmianami w poglądach na rolę państwa w dziedzinie transferów pieniężnych i rozwoju technologii związanych z indywidualizacją rachunków, na jakie wypłacane są składki. Przygotowany projekt reform jest odpowiedzią na zmiany i tendencje, które stają się coraz bardziej widoczne. W artykule Jana Jończyka zawartych jest wiele nieporozumień, które wynikają z tego, że autor nie chce dostrzec toczących się szybko zmian. Reforma tworzona jest właśnie po to, by nie zostawić miejsca aferzystom, którzy oferują emerytom złudne marzenia. Mam nadzieję, że od etapu polemiki z tymi, którzy wciąż łudzą emerytów rozwiązaniami z przeszłości, wkrótce przejdziemy do etapu wspólnej pracy nad jak najwyższą jakością proponowanych rozwiązań.
WIEK FUTBOLU Pele nienawidził urugwajskich strzelców goli i poprzysiągł im zemstę. To brzmi tyle ładnie, ile łzawo i ma poziom brazylijskiego serialu. Ale tak mogło być. Podeptany został honor Brazylii Skrzydłowy, bramkarz i łącznik Być może najlepsza jedenastka w historii - mistrzowski zespół Brazylii z 1970 roku. Od lewej - stoją: Carlos Alberto Torres, Felix, Wilson Piazza, Brito, Clodoaldo, Everaldo i specjalista przygotowania fizycznego Admildo Chirol; klęczą: Mario Americo (masażysta), Jairzinho, Gerson, Tostao, Pele, Rivelino i K.O. Jack (masażysta). FOT. BRAZYLIJSKA FEDERACJA FUTBOLOWA STEFAN SZCZEPŁEK Nie wiadomo, jak potoczyłyby się losy piłki nożnej, gdyby nie dwa fakty z lat dwudziestych - dopuszczenie do rozgrywek w Brazylii piłkarzy kolorowych oraz zmiana przepisu o spalonym, umożliwiająca rozwój taktyki. Bez tego nie byłoby wielkich piłkarzy i trenerów, a futbol bez gwiazd nigdy nie stałby się fascynującym zjawiskiem. Wszystko, co nastąpiło później, stanowiło jedynie konsekwencję tych faktów i zmian dokonujących się w świecie nie mającym ze sportem wiele wspólnego. Brazylijska segregacja Brazylia, uchodząca słusznie za największą pod względem potencjału futbolową potęgę świata, czerpała początkowo z tych samych wzorów co inni. Piłki nożnej uczyli tam na przełomie wieków angielscy marynarze i robotnicy. Grało się więc jak w Anglii - szybko, twardo i nieskomplikowanie. Innych szkół w świecie nie było. Zdarzali się jednak fenomenalni piłkarze, jak choćby syn niemieckiego osadnika i brazylijskiej Mulatki, Arthur Friedenreich. Był on pierwszym piłkarzem w historii (i prawdopodobnie jednym z trzech, obok Czecha Josefa Bicana i Pelego), który strzelił tysiąc bramek. Wyliczono mu ich 1329, co zresztą nie wystarczyło, aby znaleźć się w angielskiej encyklopedii piłkarskiej Guinnessa. Przypadek Friedenreicha, choć pochodzi z początków wieku, wiele mówi o zwyczajach panujących w sporcie do dziś i o odstępstwach od przyjętych reguł, jeśli miałoby to przybliżyć zwycięstwo. Cel uświęca środki. Do początku lat dwudziestych kolorowi mieszkańcy Brazylii (a więc absolutna większość) nie mieli prawa gry w piłkę z białymi. Sport ten uchodził za elitarny. Skoro w Anglii w lidze nie grali Murzyni, w Brazylii zwyczaj ten przejęto, rozszerzając go na Mulatów, Metysów oraz Indian. Pojawił się jednak Friedenreich, który z jakichś powodów zagrał przeciwko najlepszym białym i wykazał nad nimi wyższość. Szkoda było rezygnować z kogoś takiego. Ci, którzy stworzyli rasistowskie prawo, teraz szukali sposobów na jego ominięcie. Znaleziono dwa. Po pierwsze - Friedenreicha broniło dobre niemieckie nazwisko. Ponieważ jednak zupełnie nie pasowało ono do śniadej skóry, piłkarz zmuszony był przed każdym publicznym występem i meczem nacierać sobie twarz białym ryżowym pudrem. I od tej pory było wszystko w porządku. Charakteryzacja uspokoiła sumienia rasistów. Głupie pytanie Przełom nastąpił w roku 1923. Klub Vasco da Gama z Rio de Janeiro postanowił sprzeciwić się tym zasadom i przystąpił do rozgrywek o mistrzostwo stanu Guanabara z kolorowymi piłkarzami w składzie. Wygrywał przez dwa kolejne lata, co spowodowało rewolucję. W jej wyniku pękły wszystkie bariery i zakazy. Słynny Leonidas, strzelający gole Polakom podczas mistrzostw świata we Francji, w roku 1938, należał do pierwszego pokolenia "wyzwolonych" kolorowych Brazylijczyków. Cała druga połowa wieku, od legendarnych mistrzostw świata na Maracanie w roku 1950, należy do Brazylii, a w jej składach trudno znaleźć białych. Problem ten, dziś niezrozumiały, jeszcze do niedawna dotyczył także Anglii. Kiedy w roku 1966 jej reprezentacja zdobywała tytuł mistrza świata, w angielskiej lidze nie było jeszcze ani jednego Murzyna! Pierwszy, Clyde Best, pojawił się tam dopiero trzy lata później. Drugi, Ade Coker, po następnych dwóch latach. Obydwaj zresztą urodzili się w brytyjskich koloniach - na Bermudach i w Nigerii. Dopiero w roku 1978 Viv Anderson z Nottingham jako pierwszy Murzyn zagrał w reprezentacji Anglii. Lawina ruszyła. Czy może istnieć futbol bez kolorowych? Głupie pytanie. Bez Pelego, Eusebio, Rijkaarda, Gullita, Romario, Ronaldo...? Pomysły Chapmana Na Highbury, stadionie Arsenalu, znajduje się popiersie Herberta Chapmana. Inżyniera górnika, który w roku 1903 jako całkiem przeciętny gracz został sprzedany z Northampton do Notts County za 300 (słownie trzysta) funtów. I nie jako piłkarz zdobył sławę. Był najsłynniejszym angielskim trenerem przed wojną. Z drużynami Huddersfield i Arsenal wywalczył czterokrotnie tytuł mistrza Anglii. Zmarł na posterunku, w biurze na stadionie Highbury. Ciągle czegoś szukał i eksperymentował. Jako pierwszy na świecie używał białej piłki i butów z gumowymi kołkami, co rozwinął dopiero dwadzieścia lat później Adolf Dassler, czyli firma Adidas. Za czasów Chapmana Arsenal jako pierwszy klub grał przy świetle elektrycznym. To jednak tylko interesujące ciekawostki. Nie z ich powodu Chapman przeszedł do historii futbolu. W roku 1925 International Board zmienił przepis o spalonym w części mówiącej o liczbie zawodników mogących znajdować się w momencie podania piłki między linią bramkową a najbliższym niej graczem drużyny atakującej. Dotychczas było to trzech zawodników, od tej pory dwóch, i przepis ten wciąż obowiązuje. Można więc przyjąć, że w roku 1925 narodziła się piłka nożna w jej obecnym kształcie. Decyduje taktyka Stary przepis powodował, że napastnicy musieli się cofać aż do linii środkowej. Zdobycie gola było utrudnione, ponieważ większość kombinacyjnych ataków kończyła się spalonym, a przebojowi szybcy napastnicy nie dawali sobie rady w pojedynkach z obrońcami. Padało mało bramek. Z nowego przepisu pierwszy skorzystał Herbert Chapman, który zmienił tradycyjne ustawienie drużyny. Do tej pory, przez ponad czterdzieści lat, obowiązywał system klasyczny - dwóch obrońców, trzech pomocników i pięciu napastników w jednej linii. Chapman wycofał środkowego pomocnika do obrony, która od tej pory składała się z trzech graczy. Zmienił też ustawienie ataku, wycofując w głąb pola dwóch łączników. Tak powstał system WM, biorący nazwę od wyimaginowanej linii. Gdyby przeciągnąć ją między poszczególnymi zawodnikami napadu, da nam literę W, a pomocy i obrony - M. To była rewolucja. O ile dotychczas futbol różnił się jedynie stylami gry, charakterystycznymi dla poszczególnych krajów lub regionów świata, o tyle od tej pory o wyniku zaczęła decydować taktyka. Dzięki WM Arsenal, nawet po śmierci Chapmana, przez kilka przedwojennych lat nie miał równych w Anglii. Cały świat przyjął ten system jako najbardziej klasyczny w dziejach futbolu. W niektórych krajach obowiązywał on przez ponad trzydzieści lat. W Polsce jeszcze w latach sześćdziesiątych. Dopiero Legia jako pierwsza zaczęła stosować nowocześniejsze brazylijskie ustawienie 4-2-4. Kiedy Andrzej Bogucki i Maria Koterbska śpiewają o "trzech przyjaciołach z boiska - skrzydłowym, bramkarzu i łączniku" - to śpiewają o epoce systemu WM. Młodszy kolega w bawialni Największą zasługą Anglii jest "poczęcie" nowoczesnego futbolu i wychowanie go do pełnoletności. Kiedy już dorósł i stał się samodzielny, matka nie była mu potrzebna. Popadł z nią nawet w ostry konflikt, ponieważ chciała go wychowywać jak za czasów królowej Wiktorii i króla Jerzego. Trzymała długo w zamkniętym domu, wmawiając, że jest najlepszy i nie musi uczyć się niczego od innych. Raz jednak wpuściła do bawialni, zwanej Wembley, nieznanego młodszego kolegę z dalekiego kraju i rozchorowała się na serce. Wśród wielu "meczów stulecia" ten z roku 1953 zasługuje wyjątkowo na to określenie. Węgrzy myśleli, że jadą do nauczycieli, a okazało się, że wiedzą więcej od nich. Wygrali 6:3 jako pierwsza w trzydziestoletniej historii Wembley drużyna z kontynentu. Anglikom nie dała do myślenia ani ta porażka, ani sporo innych, ponoszonych na kolejnych mistrzostwach świata. Nie rozumieli nowych szkół taktyki, a może nie chcieli im się poddać. Stawali się potęgą, której jedyną wartością pozostawała bogata jak nigdzie indziej przeszłość i kultywowana tradycja. Nie miało to jednak wpływu na wyniki. Legendy Wembley Anglii legendy pomagają na każdym kroku. Najpierw była to najdłuższa historia, pierwsza w świecie liga, potem powstanie Wembley i pierwszy finał FA Cup z 1923 roku. "Finał białego konia" o imieniu Billy, na którym konstabl George Scorey usuwał ludzi z boiska za bramki, bo na trybunach nie było już miejsca. Na stadionie znalazło się ponad 127 tysięcy ludzi. Następnie Chapman, Stanley Matthews, tragedia Manchesteru United na lotnisku w Monachium, po której stał się najbardziej lubianym klubem na ziemi. Stulecie The Football Association z legendarnym meczem na Wembley Anglia - Reszta Świata w 1963. Wreszcie tytuł mistrza, poprzedzony kradzieżą Pucharu Rimeta i cudownym odnalezieniem go w londyńskich krzakach przez kundla zwanego Pickles. Najbardziej kontrowersyjna bramka XX wieku w finale. Dwa lata później Puchar Mistrzów dla Manchesteru United - "Dzieci Busby'ego" z cudownie ocalonym z katastrofy Bobbym Charltonem. I dramat Anglii w ćwierćfinałowym meczu mistrzostw świata z Niemcami w Meksyku. I jeszcze coś - 1 maja 1966 roku, na trzy miesiące przed finałem mistrzostw świata, The Beatles i The Rolling Stones wystąpili wspólnie na koncercie w Wembley. Jak nie kochać tego wszystkiego? Jak się tym nie emocjonować? Po latach Anglicy zdobędą kilkakrotnie europejskie puchary, siłami Brytyjczyków i coraz liczniejszej rzeszy zawodników zagranicznych. W pierwszym składzie Chelsea, jednego z czołowych klubów Europy 1998 - 99, gra tylko jeden rodowity Anglik. Manchester United, najlepsza drużyna świata '99, ma ich niewielu. To też znak czasów. Anglia własnymi siłami nie osiąga wyników na miarę oczekiwań jej kibiców już od 34 lat. Tradycja i konserwatyzm obróciły się przeciw niej. To, co stanowiło jej siłę, stało się słabością. Ale na szalikach sprzedawanych kibicom pod jednym z najsłynniejszych stadionów świata znajduje się napis: "Wembley Stadium - Venue of Legends". I tak już pozostanie. Religia Ameryki Łacińskiej Międzynarodową Federację Piłkarską, czyli FIFA, założyli podczas majowego spotkania w Paryżu w roku 1904 sami Europejczycy. Przedstawiciele federacji krajowych Francji, Holandii, Danii, Belgii, Szwajcarii, Szwecji i reprezentującego Hiszpanię klubu FC Madrid, który od roku 1920, po dekrecie Alfonsa XIII będzie nosił królewską nazwę - Real. Anglii w tym gronie nie było, bo nie widziała potrzeby angażowania się w coś, co na terytorium Wielkiej Brytanii już funkcjonowało. Zdanie na ten temat będzie jeszcze wielokrotnie zmieniała. W gronie założycieli nie było nikogo spoza Europy, ale, paradoksalnie, to na kontynencie południowoamerykańskim futbol stworzył formy organizacyjne wcześniej niż gdziekolwiek indziej. CONMEBOL, czyli Południowoamerykańska Konfederacja Futbolu, powstała z inicjatywy Urugwaju w roku 1916 (UEFA w 1954). Pierwsze mistrzostwa Ameryki Południowej odbyły się w tym samym roku (mistrzostwa Europy w 1960). Opisywany wyżej przypadek rasizmu w Brazylii nie dotyczył innych krajów południowoamerykańskich. Dwaj najwybitniejsi gracze lat dwudziestych i początku trzydziestych byli Murzynami i reprezentowali Urugwaj. Pierwszy to Isabelino Gradin, zwany Isabel. Napastnik jednego z najsłynniejszych klubów Ameryki Południowej - Penarolu Montevideo - nie tylko strzelał bramki na zawołanie dla tej drużyny i reprezentacji. Był także mistrzem kontynentu w biegu na 200 i 400 metrów, pierwszym idolem urugwajskich kibiców, przyciągającym ich na stadiony, ponieważ kogoś takiego, kto w pełnym biegu mija z piłką przy nodze po kilku przeciwników i strzela gole, jeszcze tam nie widziano. Nigdzie zresztą nie widziano, bo i skąd. Futbol dopiero powstawał. Isabel, a po nim pierwszy uznany przez cały świat Murzyn - dwukrotny mistrz olimpijski i pierwszy mistrz świata - Urugwajczyk Jose Leandro Andrade otwierają listę gwiazd kontynentu, który dał ich futbolowi więcej niż jakikolwiek inny. Podeptany honor Brazylii Spędziłem parę tygodni w Meksyku, chodziłem tam na mecze ligowe, przeżyłem Mundial '86 i łatwiej mi wyobrazić sobie, na czym polega fenomen futbolu w Ameryce Łacińskiej. Tylko tam mogło dojść do wojny futbolowej Hondurasu z Salvadorem. Czy do mobilizacji wojsk na granicy urugwajsko-brazylijskiej, kiedy te dwa kraje grały ze sobą w roku 1970 w Meksyku, po raz pierwszy od pamiętnego finału mistrzostw świata roku 1950. Tamte mistrzostwa organizowała Brazylia. Była faworytem. Zbudowała jeden z największych stadionów na kuli ziemskiej - Maracanę - i nazwała go imieniem dziennikarza Mario Filho. W kraju, w którym piłkarzom stawia się pomniki, największą arenę poświęcono dziennikarzowi, który o tych piłkarzach mówił i pisał. W drodze do finału Brazylijczycy, zgodnie z oczekiwaniami, gromili wszystkich, utwierdzając rodaków w przeświadczeniu, że nie ma lepszych. Ponad dwieście tysięcy ludzi chciało obejrzeć na własne oczy decydujący mecz z Urugwajem. Brazylijska poczta wypuściła już znaczki z okazji zdobycia tytułu przez "canarinhos", wytwórcy pamiątek prześcigali się w produkcji gadżetów z tej samej okazji. Miliony ludzi czekały tylko na formalny drobiazg - zwycięstwo nad Urugwajem. Pele nie miał jeszcze ośmiu lat, ale już kopał szmaciankę na ulicach Bauru i podobnie jak starsi siedział w jakiejś kafejce obok radioodbiornika, słuchając głosu komentatora, któremu nie zamykały się usta. Wspominał później w swojej książce "Moje życie i piękna gra", że nienawidził urugwajskich strzelców goli, Juana Alberto Schiaffino i Alcide Ghiggii, i poprzysiągł im zemstę. To brzmi tyle ładnie, ile łzawo i ma poziom brazylijskiego serialu. Ale tak mogło być. Podeptany został honor Brazylii, więc jakie mogły być naturalne odczucia małego chłopca, który chciał pomścić swoją ojczyznę, chyba nawet nie wierząc, że osiem lat później zostanie mistrzem świata po raz pierwszy. I że stanie się jedynym człowiekiem na ziemi, który tytuł mistrza zdobędzie trzykrotnie. Sport daje szansę Moje skromne doświadczenia meksykańskie potwierdzają takie zachowania jak małego Pelego. Łatwiej też zrozumieć i uwierzyć w to wszystko, co o wojnie futbolowej pisze Ryszard Kapuściński. Tam, gdzie futbol jest religią, nie zawsze starcza miejsca na rozum. A jednocześnie nigdzie na świecie nie potrafią cieszyć się tak ładnie jak w Ameryce Łacińskiej. Piłka to sprawa wagi państwowej, honoru, ale i fiesta. W Ameryce Łacińskiej jak nigdzie indziej widać też drogę, jaką często przechodzą młodzi gracze, nim staną się światowymi gwiazdami. Sport daje szansę. W bogatszej Europie tak bardzo tego nie czujemy. W biedniejszej Afryce piłkarze dopiero zdobywają pozycję w hierarchii. W Brazylii, Argentynie i innych krajach chłopcy z wielodzietnych rodzin, zarabiający na życie razem ze swoimi ojcami i rodzeństwem, dochodzą dzięki futbolowi do pozycji, o jakich marzą zapatrzeni w nich mali następcy. I tak w kółko, od kilkudziesięciu lat. Pele kopał szmaciankę i czyścił bogatym buty. Jego kolejny następca, najlepszy dziś piłkarz świata Rivaldo, zbierał w morzu muszelki, które sprzedawał turystom, aby przeżyć. A już fakt, że w trosce o życie trzeba mu było usunąć wszystkie zepsute w dzieciństwie zęby, wydaje się w przypadku takiego sportowca nieprawdopodobny. Dziś Rivaldo gra w Barcelonie i zarabia miliony dolarów. Chwała Francuzom Akt sprawiedliwości dokonał się w lipcu ubiegłego roku na stadionie w Saint Denis, pod bokiem spoczywających w katedrze królów Francji. Zdobycie Pucharu Świata na dwa lata przed końcem wieku to jak zapłata Opatrzności za wszystko, co Francuzi dla futbolu zrobili. Jules Rimet doprowadził do zorganizowania mistrzostw świata i przewodził FIFA przez 33 lata. Jego imieniem nazwano oficjalnie Puchar Świata, wręczany mistrzom do 1970 roku. Brazylia zdobyła go trzykrotnie i na własność. "Złota Nike", jak ją popularnie zwano, zajęła więc stałe miejsce w siedzibie Brazylijskiej Konfederacji Futbolu w Rio. Stałe, ale nie na zawsze. Najpopularniejszy w swoim czasie puchar świata stał się łupem złodziei, nigdy go nie odnaleziono, wszystko wskazuje, że został przetopiony. Jeśli wspominamy dziś cały wiek, to było to w nim największe sportowe świętokradztwo. Współpracownik Rimeta, Henri Delaunay, jako pierwszy rzucił hasło przeprowadzenia mistrzostw Europy dla reprezentacji krajowych. Największe pismo sportowe Europy, paryska "L'Equipe", poprzez swojego komentatora Gabriela Hanota, nakłoniło UEFA do zorganizowania turnieju dla mistrzów krajowych, dając początek tak dziś rozbudowanym rozgrywkom pucharowym. Bez Hanota nie byłoby "piłkarskich śród", Ligi Mistrzów i podobnych rozgrywek na innych kontynentach, wzorujących się na Europie, z południowoamerykańskim Copa Libertadores włącznie. "France Football", cieszący się przez lata opinią najbardziej opiniotwórczego tygodnika piłkarskiego w Europie (jakiż był mój szok, kiedy mając go po raz pierwszy w rękach, w roku bodajże 1970, zobaczyłem, że jest czarno-biały), wpadł na pomysł przyznawania corocznych nagród dla najlepszych piłkarzy naszej części świata. Tak w roku 1956 narodziła się "Złota Piłka" - marzenie każdego, kto biega po boisku. Środowy rytm Wydaje się, że do popularyzacji futbolu w największym stopniu przyczyniły się rozgrywki klubowe, a rola telewizji w tym procesie wymaga całkowicie odrębnego opracowania przez socjologów kultury. "Puchary" miały swój środowy rytm. Dzięki nim nawet do najuboższych krajów i zabitych deskami wiosek, jeśli miały drużyny zajmujące czołowe miejsca w lidze, przyjeżdżali zawodnicy o najbardziej znanych nazwiskach. Każdy mógł ich dotknąć, a przynajmniej zobaczyć w telewizji. A ponieważ w dobrych klubach występowali futboliści z krajów pozaeuropejskich, rozgrywki te dawały przegląd znany tylko z odległych geograficznie mistrzostw świata. Każde pokolenie miało swoich idoli i mecze, które szczególnie pamięta. Dla mnie to był finał rozgrywek o Puchar Klubowych Mistrzów Europy, rozegrany w Amsterdamie w maju 1962 pomiędzy Realem Madryt a Benficą Lizbona. Pierwszy pokazywany w Telewizji Polskiej. Niezależnie od sentymentów to był ważny mecz. Kończył niepowtarzalną w tym stuleciu dominację jednego klubu - Realu. Kto nie widział na stadionie di Stefano, Puskasa czy Gento, a ile było takich szans, mógł przyjrzeć im się za pośrednictwem telewizji. I zdziwić się przy okazji, że Argentyńczyk di Stefano, być może najlepszy piłkarz wszystkich czasów, to nie jest kruczowłosy amant, tylko łysawy, niezbyt wysoki blondyn. Zdziwiliśmy się po raz wtóry, kiedy zobaczyliśmy, że najlepsi piłkarze Benfiki, z Eusebio i Coluną na czele, pochodzą z portugalskich kolonii w Afryce. W ten sposób dotarł do naszej świadomości fakt, że w piłkę nożną gra się nie tylko w Europie i Ameryce Południowej. I to jak się gra! Reklama ważniejsza od goli Telewizja dopiero zaczęła zdobywać sport, a może odwrotnie. Doceniona w Ameryce, gdzie pomogła Kennedy'emu zwyciężyć w wyborach, i w Związku Radzieckim, kiedy pokazała wracającego z kosmosu Gagarina, dostrzegła swoją szansę w sporcie. Jej pierwszymi wielkimi sukcesami stały się igrzyska olimpijskie w Tokio w roku 1964 i - dwa lata później - piłkarskie mistrzostwa świata w Anglii. Od tej pory nie ma żadnej większej imprezy piłkarskiej bez telewizji. Bohaterowie lokalni stali się idolami ludzi żyjących w miejscach odległych o tysiące kilometrów. Ta niewątpliwa korzyść futbolu stała się też pewnego rodzaju zagrożeniem. Kiedy UEFA powołała do życia w roku 1992 Ligę Mistrzów, sprawy coraz droższych transmisji telewizyjnych i reklam oddała nowo powstałej międzynarodowej agencji TEAM. Jej działania, z jednej strony bardzo pożyteczne z punktu widzenia porządku na rynku praw telewizyjnych, z drugiej skłaniały do zadania pytania: Czy piłka jest jeszcze dla telewizji, czy już telewizja dla piłki? Gdzieś zachwiały się proporcje. Reklama stała się ważniejsza od goli. Relacje z najważniejszych turniejów piłkarskich przekazywane są za pomocą ponad dwudziestu kamer i coraz więcej kibiców woli oglądać to wszystko, siedząc wygodnie w domu, niż iść na stadion, wydawać na bilet i narażać się na ataki chuliganów. Oglądając mecz w domu, człowiek widzi więcej, słucha czasami nawet fachowego komentarza, ale nie uczestniczy. Perfekcyjnie pokazywane mistrzostwa we Francji, pełne zbliżeń i powtórek, jakich nie było wcześniej, odkryły na nowo piękno futbolu, który dla wielu osób jest już zbyt szybki. A jednak maestria technologiczna ma złe strony. Pół roku po mistrzostwach brałem udział w naradzie specjalnej grupy piłkarskiej Eurowizji w Genewie. Stwierdzono tam, że wszystko to, czym fascynowali francuscy realizatorzy, jest w gruncie rzeczy artystyczną wizją rzeczywistości, a powtórki zabierały nawet kilka minut meczu. Czy istnieje więc wybór? Mecz na stadionie czy przed telewizorem? Myć ręce czy nogi? Magia gwiazd Każde kolejne pokolenie uważa, że najlepsi piłkarze grali w jego czasach. Dla mnie to byli Deyna, Lubański, Gadocha, Szarmach, wcześniej Pol. Nikt nie kwestionuje ich wielkości, ale starzy, odchodzący już kibice, pamiętający więcej mówili - Lubański? Żaden gracz. Wilimowski to był gracz. Ciekawe, że tego typu emocje towarzyszą na ogół wyborom piłkarzy bliższych sercu, bo znanych. Kiedy mowa o gwiazdach światowych, sporów jest mniej. Pele znów został wybrany na sportowca XX wieku, chociaż jest przedstawicielem sportu zespołowego. Ale Pele jest legendą wszystkich czasów. Gdy miał 16 lat, został po raz pierwszy mistrzem świata, dzięki czemu od początku kariery wzbudzał sympatię na całym globie. Świat mu kibicował i współczuł, kiedy na mistrzostwach w Anglii najpierw bułgarscy, a potem portugalscy obrońcy usiłowali połamać mu nogi. Świat ten widział dzięki telewizji dramat piłkarza i tym bardziej życzył mu szczęśliwego powrotu. To trochę tak jak z Manchesterem po katastrofie lotniczej, w której zginęli jego zawodnicy. Pele był graczem genialnym, a do tego zawsze fair. Nie zapomniał swoich korzeni, pomagał biednym, umiał zachować się po zejściu z boiska, nigdy nie wiązały się z nim żadne afery. A poza tym nie mieszkał i nie grał w Europie, która mogła go zepsuć. Był daleko, w Santosie i Nowym Jorku, a przez to jeszcze bardziej tajemniczy. To samo dotyczy Garrinchy, fenomenalnego prawoskrzydłowego z krótszą nogą, którego nieziemskie zwody zna się głównie z opowiadań, bo nigdy nie opuścił Brazylii. Maradona, porównywalny z Pele pod względem posługiwania się piłką, był absolutnym zjawiskiem lat osiemdziesiątych. Sposób gry od czasów Brazylijczyka zmienił się, więc Maradona, potrafiący wygrywać mecze w pojedynkę, zasługiwał na wyjątkowe uznanie. Jednak, w przeciwieństwie do Pelego, Argentyńczyk okazał się człowiekiem słabym i nie dającym sobie rady z ciężarem sławy. Nie wytrzymuje więc żadnego porównania ani z Pele, ani z kilkoma innymi piłkarzami. Wykrycie u niego środków dopingujących podczas mistrzostw świata w USA stanowiło dla futbolu szok. Doping u piłkarzy, awantury na trybunach i wokół nich, ceny na zawodników, niewspółmiernie wysokie w stosunku do ich umiejętności, ponad miarę rozbudowane rozgrywki międzynarodowe, to zagrożenia ostatnich lat. Nic jednak nie wskazuje na kryzys piłki nożnej. Wprost przeciwnie. Dziesięć najważniejszych wydarzeń XX wieku 1904- powstanie FIFA 1923 - dopuszczenie graczy kolorowych do rozgrywek w Brazylii 1925 - zmiana przepisu o spalonym i powstanie systemu WM 1930 - pierwsze mistrzostwa świata 1953 - zwycięstwo Węgrów nad Anglią na Wembley 1855 - inauguracja rozgrywek pucharowych w Europie 1958 - pierwszy tytuł mistrza świata dla Brazylii - system 4-2-4 1962 - finał Pucharu Europy Benfica - Real i początek ekspansji telewizji 1970 - początek dominacji "szkoły holenderskiej". 1985 - śmierć 39 kibiców na stadionie Heysel Dziesięciu najlepszych piłkarzy XX wieku 1. Pele (Brazylia) 2. Alfredo di Stefano (Argentyna/Hiszpania) 3. Franz Beckenbauer (RFN) 4. Johan Cruyff (Holandia) 5. Bobby Charlton (Anglia) 6. Ferenc Puskas (Węgry) 7. Michel Platini (Francja) 8. Diego Maradona (Argentyna) 9. Marco van Basten (Holandia) 10. Garrincha (Brazylia)
Nie wiadomo, jak potoczyłyby się losy piłki nożnej, gdyby nie dwa fakty z lat dwudziestych - dopuszczenie do rozgrywek w Brazylii piłkarzy kolorowych oraz zmiana przepisu o spalonym, umożliwiająca rozwój taktyki. Brazylia, uchodząca słusznie za największą pod względem potencjału futbolową potęgę świata, czerpała początkowo z tych samych wzorów co inni. Piłki nożnej uczyli tam na przełomie wieków angielscy marynarze i robotnicy. Grało się więc jak w Anglii - szybko, twardo i nieskomplikowanie. Innych szkół w świecie nie było. Zdarzali się jednak fenomenalni piłkarze, jak choćby syn niemieckiego osadnika i brazylijskiej Mulatki, Arthur Friedenreich. Był on pierwszym piłkarzem w historii (i prawdopodobnie jednym z trzech, obok Czecha Josefa Bicana i Pelego), który strzelił tysiąc bramek. Wyliczono mu ich 1329 Do początku lat dwudziestych kolorowi mieszkańcy Brazylii nie mieli prawa gry w piłkę z białymi. Sport ten uchodził za elitarny. Przełom nastąpił w roku 1923. Klub Vasco da Gama z Rio de Janeiro przystąpił do rozgrywek o mistrzostwo stanu Guanabara z kolorowymi piłkarzami w składzie. Druga połowa wieku, od legendarnych mistrzostw świata na Maracanie w roku 1950, należy do Brazylii, a w jej składach trudno znaleźć białych. Kiedy w roku 1966 reprezentacja Anglii zdobywała tytuł mistrza świata, w angielskiej lidze nie było jeszcze ani jednego Murzyna! Pierwszy, Clyde Best, pojawił się tam dopiero trzy lata później. Dopiero w roku 1978 Viv Anderson z Nottingham jako pierwszy Murzyn zagrał w reprezentacji Anglii. Najsłynniejszym angielskim trenerem przed wojną był Herbert Champan. Z drużynami Huddersfield i Arsenal wywalczył czterokrotnie tytuł mistrza Anglii. Jako pierwszy na świecie używał białej piłki i butów z gumowymi kołkami, co rozwinął dopiero dwadzieścia lat później Adolf Dassler, czyli firma Adidas. Za czasów Chapmana Arsenal jako pierwszy klub grał przy świetle elektrycznym. W roku 1925 International Board zmienił przepis o spalonym, zmniejszając liczbę zawodników z 3 do 2, mogących znajdować się w momencie podania piłki między linią bramkową a najbliższym niej graczem. Z nowego przepisu pierwszy skorzystał Herbert Chapman, który zmienił tradycyjne (dwóch obrońców, trzech pomocników i pięciu napastników w jednej linii) ustawienie drużyny. Wycofał środkowego pomocnika do obrony i dwóch łączników z ataku. Tak powstał system WM. W niektórych krajach obowiązywał on przez ponad trzydzieści lat. W Polsce jeszcze w latach sześćdziesiątych. Legia jako pierwsza zaczęła stosować nowocześniejsze brazylijskie ustawienie 4-2-4. W Anglii narodził się nowoczesny futbol, jednak charakter angielskiego futbolu oddaje hasło "Wembley Stadium - Venue of Legends". Międzynarodową Federację Piłkarską, czyli FIFA, założyli podczas spotkania w Paryżu w roku 1904 przedstawiciele federacji krajowych Francji, Holandii, Danii, Belgii, Szwajcarii, Szwecji i Hiszpanii. Na kontynencie południowoamerykańskim futbol zaczął tworzyć formy organizacyjne wcześniej - CONMEBOL utworzono w 1916 (UEFA w 1954). Pierwsze mistrzostawa Ameryki Południowej odbyły się w tym samym roku, Europy - w 1960. Dwaj najwybitniejsi gracze (Isabelino Gradin i Penarolu Montevideo) lat dwudziestych i początku trzydziestych byli Murzynami i reprezentowali Urugwaj. Pierwszym uznanym przez cały świat Murzynem był dwukrotny mistrz olimpijski i pierwszy mistrz świata - Urugwajczyk Jose Leandro Andrade. Fenomen futbolu w Ameryce Łacińskiej pokazują zdarzenia takie, jak wojna futbolowa Hondurasu z Salvadorem czy mobilizacja wojsk na granicy urugwajsko-brazylijskiej (mecz w 1970 w Meksyku). W Ameryce Łacińskiej jak nigdzie indziej widać też drogę, jaką często przechodzą młodzi gracze, nim staną się światowymi gwiazdami. Jules Rimet doprowadził do zorganizowania mistrzostw świata i przewodził FIFA przez 33 lata. Jego imieniem nazwano oficjalnie Puchar Świata ("Złotą NIke"), wręczany mistrzom do 1970 roku. Brazylia zdobyła go trzykrotnie i na własność. Tygodnik "France Football" wpadł na pomysł przyznawania corocznych nagród dla najlepszych piłkarzy naszej części świata (1956 rok - "Złota Piłka"). UEFA powołała Ligę Mistrzów w 1992 roku. Dziesięć najważniejszych wydarzeń XX wieku 1904- powstanie FIFA 1923 - dopuszczenie graczy kolorowych do rozgrywek w Brazylii 1925 - zmiana przepisu o spalonym i powstanie systemu WM 1930 - pierwsze mistrzostwa świata 1953 - zwycięstwo Węgrów nad Anglią na Wembley 1855 - inauguracja rozgrywek pucharowych w Europie 1958 - pierwszy tytuł mistrza świata dla Brazylii - system 4-2-4 1962 - finał Pucharu Europy Benfica - Real i początek ekspansji telewizji 1970 - początek dominacji "szkoły holenderskiej". 1985 - śmierć 39 kibiców na stadionie Heysel Dziesięciu najlepszych piłkarzy XX wieku 1. Pele (Brazylia) 2. Alfredo di Stefano (Argentyna/Hiszpania) 3. Franz Beckenbauer (RFN) 4. Johan Cruyff (Holandia) 5. Bobby Charlton (Anglia) 6. Ferenc Puskas (Węgry) 7. Michel Platini (Francja) 8. Diego Maradona (Argentyna) 9. Marco van Basten (Holandia) 10. Garrincha (Brazylia)
MEDYCYNA Nowe środki farmaceutyczne mogą bez powikłań likwidować ból Superaspiryna w natarciu RYS. MAREK KONECKI ZBIGNIEW WOJTASIŃSKI Amerykańskie koncerny farmaceutyczne wprowadzają do sprzedaży nowej generacji środki przeciwbólowe, reklamowane jako "superaspiryna". Leki te przeznaczone są dla ludzi cierpiących na choroby reumatyczne, ale podejrzewa się, że mogą być też przydatne w zapobieganiu chorobie Alzheimera oraz rakowi jelit. W Polsce tymczasem wycofywane są przestarzałe preparaty - m.in. popularne tabletki od bólu głowy "z krzyżykiem". Leki przeciwbólowe, w tym głównie tzw. niesteroidowe środki przeciwzapalne, są jednymi z najczęściej stosowanych farmaceutyków. Jedynie z powodu schorzeń stawów co roku udzielanych jest w Polsce 15 mln porad oraz wypisywanych jest 14 mln recept (na całym świecie - ponad 480 mln). Jeszcze więcej tego typu leków zażywanych jest przez chorych we własnym zakresie - bez recepty. Tym bardziej, że są pomocne w uśmierzaniu innych często występujących dolegliwości, jak bóle głowy oraz kręgosłupa. Są dość bezpieczne, ale nie pozbawione działań niepożądanych, szczególnie gdy są stosowane przewlekle lub w większych dawkach. Stąd coraz większe zainteresowanie preparatami skutecznymi, a jednocześnie najmniej szkodliwymi. Taki jest też powód od dawna już oczekiwanej w kraju decyzji wycofania z użycia starszej generacji leków przeciwbólowych zawierających fenacetynę, jak tabletki z krzyżykiem oraz pyralgina. Ostrożnie z lekami Przewodniczący Komisji Rejestracji Leków Aleksander Mazurek zapowiedział, że środki te znikną z polskiego rynku prawdopodobnie w ciągu pół roku - do wyczerpania się zapasów. Tak postąpiono już przed wieloma laty w większości innych krajów, jak tylko zaczęto podejrzewać, że mogą one doprowadzić do przewlekłej niewydolności nerek - tzw. zespołu nerki analgetycznej. Według danych europejskich, cierpi z tego powodu od 2,5 do 44 proc. pacjentów wymagających hemodializy (podłączenia do sztucznej nerki). Nie wiadomo, jak dużo takich chorych jest w Polsce. "Przewodnik farmakoterapii" zwraca jedynie uwagę, że okoliczności powstania tego uszkodzenia nie są w pełni wyjaśnione. "Przypisywanie roli jedynego winowajcy fenacetynie nie potwierdziło się: w wielu krajach po jej wycofaniu częstość uszkodzeń nerek zmniejszyła się tylko nieznacznie." U wielu chorych odstawienie leku prowadzi do częściowego cofnięcia się zmian. Dlatego za bardziej ryzykowne uznaje się długotrwałe i systematyczne (zwłaszcza codziennie) przyjmowanie dużych dawek wszelkich preparatów przeciwbólowych, zwłaszcza więcej niż tylko jednego. Z tym większym zainteresowaniem oczekiwane jest wprowadzenie nowej generacji pochodnych aspiryny. Ich producenci twierdzą, że zachowują one niektóre zalety popularnej pigułki, ale pozbawione są jej podstawowej wady: przy dłuższym zażywaniu nie wywołują dolegliwości przewodu pokarmowego - bólów, nudności, wymiotów i zaburzeń trawienia lub pobolewania wątroby. Takim lekiem jest Celebrex amerykańskiej firmy Searl, zarejestrowany w grudniu 1998 r. przez amerykański Urząd ds. Żywności i Leków (FDA) w leczeniu gośćca (choroby zwyrodnieniowej stawów) oraz reumatoidalnego zapalenia stawów (choroby autoimmunologicznej). Przewiduje się, że jeszcze w tym roku ma być dopuszczony do sprzedaży Vioxx koncernu farmaceutycznego MSD, a w przygotowaniu jest kilkanaście innych środków o podobnym działaniu takich potentatów, jak Johnson & Johnson oraz GlaxoWellcome. W Polsce jak na razie dostępny jest jedynie Meloxicam niemieckiej firmy Boehringer Ingelheim, wskazany do leczenia reumatoidalnego zapalenia stawów, choroby zwyrodnieniowej stawów, lumbago, postrzału oraz dny. Fatalne powikłania Aspiryna jest jednym z najczęściej stosowanych środków i na pewno takim pozostanie, jednak ze względu na ryzyko powikłań coraz częściej wypierana jest w niektórych dolegliwościach przez inne farmaceutyki. Przykładem jest paracetamol, nie powodujący zaburzeń jelito-żołądkowych, zalecany w łagodzeniu lekkich i średnich bólów, raczej nie związanych z procesami zapalnymi, jak bóle menstruacyjne i urazy, a także bóle głowy, zębów i kręgosłupa. Polecany jest nawet w bólach reumatoidalnych, gdy nie pomaga użycie jednego niesteroidowego leku przeciwzapalnego, bo włączenie jeszcze jednego preparatu o podobnym działaniu ze względu na powikłania nie jest wskazane. Nową konkurencją dla kwasu acetylosalicylowego mogą być "superaspiryny", przydatne np. w uśmierzaniu dolegliwości wywołanych przez schorzenia reumatyczne. Cierpiący na nie ludzie muszą całymi latami zażywać środki przeciwbólowe, głównie niesteroidowe leki przeciwzapalne, powodujące u co trzeciego chorego uszkodzenia śluzówki żołądka. Co jest tym bardziej niepokojące, że u wielu z nich wykrywane są dopiero wtedy, gdy wywołują krwawienia wewnętrzne. W Polsce nie jest znana liczba tego rodzaju powikłań. Wiadomo jedynie, że w USA wskutek ich zażywania co roku 100 tys. chorych trafia do szpitala z powodu wrzodów przewodu pokarmowego, a u 10-20 tys. chorych doprowadzają one do zgonu. Według dr Gurkipala Singha z Uniwersytetu Stanforda w Kalifornii, tragedie zdarzają się częściej niż zgony spowodowane astmą, rakiem szyjki macicy oraz czerniakiem skóry. Wprowadzane obecnie leki nowej generacji powinny być mniej szkodliwe, gdyż mają to samo działanie terapeutyczne - przeciwzapalne i przeciwbólowe, a przy tym zmniejszają ryzyko powikłań przewodu pokarmowego. W ich opracowaniu uczeni wykorzystali odkrycie, iż niesteroidowe leki przeciwzapalne w różnym stopniu hamują działanie dwóch enzymów cykloksygenazy (COX-1 oraz COX-2), wykorzystywanych do produkcji prostaglandyn: pierwszy osłania przewód pokarmowy, a drugi uczestniczy w procesach zapalnych. Wystarczyło zatem zastosować preparat, który działa selektywnie - tylko na jeden enzym (COX-2), związany tylko z procesami zapalnymi. U zdrowego człowieka enzym ten występuje tylko w śladowych ilościach, pod wpływem zapalenie nasila ból i wydłuża stan zapalny. Wystarczy zatem zablokować jego działanie, by uniknąć działań niepożądanych, wywołanych hamowaniem enzymu COX-1, biorącego udział w ochronie żołądka, nerek i utrzymaniu prawidłowej krzepliwości krwi. Nadzieje i kontrowersje Pierwsze wybiórczo działające środki hamują działanie niepożądanego enzymu 100 razy silniej niż COX-1. Kolejne preparaty mają być jeszcze bardziej skuteczne. Będą przydatne zarówno w leczeniu reumatyzmu, jak i bólów zębów, bólów pooperacyjnych oraz dolegliwości menstruacyjnych, a nawet w zapobieganiu chorobie Alzheimera oraz rakowi jelita grubego. Jednak nie wszyscy specjaliści się z tym zgadzają. Krytycy twierdzą, że leki te nie zostały jeszcze dostatecznie przebadane. Enzym COX-2 prawdopodobnie nie jest wyłącznie "czarną owcą", gdyż pełni w organizmie również ważne funkcje - w nerkach, naczyniach krwionośnych, kościach, szpiku kostnym oraz w mózgu. Jej blokowanie może zatem wywoływać inne, nie znane jeszcze powikłania, np. zaburzenia pracy nerek oraz odnowy tkanki kostnej. Środki te nie zastąpią tradycyjnej aspiryny, która blokując enzym COX-1 obniża krzepliwość krwi, a tym samym zmniejsza ryzyko zawału serca oraz udaru niedokrwiennego mózgu. Zawsze zatem będzie pomocna w profilaktyce chorób układu krążenia, co potwierdzają opublikowane niedawno przez "JAMA" badania Jiang He z Uniwersytetu Chicagowskiego. Poza tym superaspiryny nie zawsze tak skutecznie likwiduję bóle, jak starsze leki. Nie będą zatem lepszą ofertą dla każdego chorego. Mogą jednak okazać się niezastąpione u tych osób, które muszą przewlekłe zażywać środki przeciwbólowe.
Koncerny farmaceutyczne wprowadzają do sprzedaży pochodne aspiryny nowej generacji. Leki te przeznaczone są dla ludzi cierpiących na choroby reumatyczne, którzy muszą przewlekłe zażywać środki przeciwbólowe. "Superaspiryny" zmniejszają ryzyko powikłań przewodu pokarmowego, hamują bowiem działanie niepożądanego enzymu COX-2, wydłużającego stan zapalny, nie blokując przy tym działania enzymu COX-1, osłaniającego przewód pokarmowy.
22. Opolskie Konfrontacje Teatralne Klasyka Polska '97 Młoda klasyka Grand Prix 22. Opolskich Konfrontacji Teatralnych Klasyka Polska '97 otrzymał Grzegorz Horst d'Albertis za opracowanie tekstu i reżyserię "Bzika tropikalnego" Witkacego z Teatru Rozmaitości w Warszawie. Barbara Hanicka otrzymała nagrodę za scenografię, a Cezary Kosiński (na zdjęciu - z prawej; obok Magdalena Kuta i Lech Łotocki) - za rolę Sydneya Price'a. Maja Ostaszewska dostała wyróżnienie za rolę Ellinor Fierce Golders, a Bolesław Rawski - za muzykę do spektaklu. FOT. JACEK DOMIŃSKI Tegoroczne Opolskie Konfrontacje Teatralne były zdecydowanie młode. Na dziewięć konkursowych spektakli aż sześć opartych było na utworach powstałych w naszym wieku. Dwa reprezentowały romantyzm, jedno - literaturę staropolską. Było to również spotkanie młodych, głównie trzydziesto-, czterdziestoletnich reżyserów, dość istotnie kształtujących już oblicze teatrów w Polsce. Wspierała ich (dla równowagi) para reżyserów starszego pokolenia. W repertuarze festiwalu znalazły się wszystkie okresy naszej literatury. Staropolszczyznę zaprezentowali gospodarze - Teatr im. Jana Kochanowskiego w Opolu w widowisku "Barok" według scenariusza i w reżyserii Wiesława Hołdysa. Romantyzm polski znalazł sceniczne odzwierciedlenie w "Balladach i romansach" Adama Mickiewicza w opracowaniu tekstu i reżyserii Ireny Jun z Teatru Śląskiego im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach oraz w "Nie-boskiej komedii" Zygmunta Krasińskiego w reżyserii Krzysztofa Babickiego z Teatru Nowego w Poznaniu. Obecność tych spektakli nie zaznaczyła się mocniej w werdykcie jury. Jedynie Juliusz Krzysztof Warunek otrzymał wyróżnienie za rolę Mefistofela w "Pani Twardowskiej" z katowickich "Ballad i romansów", a dwie opolskie aktorki odebrały (ex aequo) po raz pierwszy na tym festiwalu przyznawaną nagrodę publiczności: Grażyna Misiorowska za role Persony w Czerwieni, Chłopca i Śmierci w "Baroku", a także Szwaczki w "Ich czworgu" oraz Judyta Paradzińska za role Dziewki, Dewotki, Demona Dilgi i Kokoszki w "Baroku". Ich czterech Jury OKT w tym roku tworzyło czterech znanych ludzi teatru: Andrzej Domalik - reżyser teatralny i filmowy, Jan Kanty Pawluśkiewicz - kompozytor, Edward Linde-Lubaszenko - aktor i pedagog oraz Jan Nowicki - aktor (przewodniczący). Miał być jeszcze Maciej Prus, ale z powodów osobistych nie dojechał. Sekretarzem jury był Jan Nowara z Teatru im. Kochanowskiego w Opolu. Jurorzy o znanych nazwiskach powetowali nieobecność na Opolskich Konfrontacjach wielkich sław polskiej sceny. I chociaż sami nie występowali, wciąż byli nagabywani przez opolskich fanów teatru o autografy. W tym roku zabrakło bowiem gwiazd. Kogoś takiego jak Andrzej Łapicki, który gościł tu ostatnio (jako aktor i reżyser) ze "Ślubami panieńskimi" Fredry. Taki skład jurorów gwarantował interesujące artystyczne show. Zapoczątkował je Jan Kanty Pawluśkiewicz komponując hymn festiwalu "Ich czterech", wykonany na zakończenie 22. OKT przez kameralny skład opolskich filharmoników. Tytuł nawiązywał do sztuki Zapolskiej, którą - jako jedną z trzech propozycji - mieli w konkursie gospodarze. Sprawcą powstania tego krótkiego utworu (sam Mozart mógłby go Pawluśkiewiczowi pozazdrościć) był Jan Nowicki. Wyraził bowiem życzenie, by mieć jakąś ilustrację muzyczną rozpoczynającą i kończącą odczytywanie werdyktu. Kompozytor zareagował błyskawicznie i w ten sposób Adam Sroka, dyrektor artystyczny opolskiego festiwalu (jak i teatru), zyskał dla OKT wspaniały sygnał muzyczny. Jurorzy odbyli następnie spontanicznie zaimprowizowane spotkanie - najdłuższe na tegorocznym festiwalu, z najliczniej zebraną publicznością. I najciekawsze. A werdykt jury, mimo że w jego składzie zabrakło w tym roku krytyków, zasadniczo zgodny był chyba z ich odczuciami. Bzik teatralny Grand Prix 22. Opolskich Konfrontacji Teatralnych Klasyka Polska '97 otrzymał Grzegorz Horst d'Albertis za opracowanie tekstu i reżyserię "Bzika tropikalnego" Witkacego, spektaklu z Teatru Rozmaitości w Warszawie, który był dyplomem młodego twórcy. "Bzik " zgarnął największą pulę nagród. Barbara Hanicka otrzymała nagrodę za scenografię do tego przedstawienia, a Cezary Kosiński - za rolę Sydneya Price'a. Maja Ostaszewska dostała wyróżnienie za rolę Ellinor Fierce Golders, a Bolesław Rawski - za muzykę do spektaklu. Pisaliśmy już o tym znakomitym, inspirującym, świeżo odczytanym scenicznie Witkacym. W całej rozciągłości podpisuję się więc pod tą decyzją jury. Niewiele brakowało, by "Bzik " otrzymał również nagrodę akredytowanych przy festiwalu dziennikarzy. W finałowym głosowaniu zwyciężyła ostatecznie opcja zwolenników "Iwony, księżniczki Burgunda" Witolda Gombrowicza z Teatru Współczesnego w Szczecinie. To kolejny faworyt tegorocznego festiwalu teatralnej klasyki. Jury przyznało nagrody: Annie Augustynowicz - za reżyserię oraz Annie Januszewskiej - główną nagrodę aktorską za rolę Królowej Małgorzaty. Szczecińska "Iwona " jest przykładem niezwykle rzetelnej, profesjonalnej roboty teatralnej. Wprawdzie pomysł wprowadzenia w obręb tekstu Gombrowicza pokazu najnowszej mody w rytm muzyki techno mógł budzić uzasadnione obawy, jednak - po obejrzeniu przedstawienia - uważam decyzję Anny Augustynowicz za słuszną. Muzyki jest tylko tyle, ile należy. W całym spektaklu zadziwiającym jednością formy i treści nie ma ani jednej pustej sekundy. Jury uhonorowało również gospodarzy. Joanna Jędrejek pozyskała dla Teatru im. Jana Kochanowskiego nagrodę aktorską - za rolę w "Ich czworgu" Gabrieli Zapolskiej. Natomiast wyróżnienie za reżyserię spektaklu otrzymał Tomasz Obara. W jego ujęciu Zapolska nie jest - na szczęście - kolejnym katalogiem farsowych chwytów, lecz przejmującą rodzinną psychodramą, rozpiętą gdzieś pomiędzy tragedią a komedią. Wyróżnienie odebrała także adeptka opolskiej sceny Grażyna Rogowska - za rolę Ofelii Jasnej w "Czasie Ofelii" w reżyserii Pawła Szumca według "Śmierci Ofelii" Stanisława Wyspiańskiego. Nagrodzeni i wyróżnieni są ludźmi młodymi bądź bardzo młodymi - niekiedy dopiero starującymi w swoich artystycznych zawodach. Honor nestorów uratował Jerzy Goliński z Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, któremu jury przyznało nagrodę za rolę Tomasza Lekcickiego w "Rodzinie" Antoniego Słonimskiego. Goliński był również reżyserem tego spektaklu, nagradzanego śmiechem i burzliwymi brawami przez widzów, aczkolwiek gubiącego sensy w jawnym zmierzaniu w stronę farsy. Romantycy na tarczy Nagrody i wyróżnienia wzbogacą biogramy twórcze i artystyczne, choć w przypadku 22. OKT (jak i, oczywiście, prawie każdego innego festiwalu) dałoby się wskazać kilka osób nimi nie uhonorowanych, a niewątpliwie na to zasługujących. Kreacje aktorskie stworzyli np. Jacek Polaczek (Szambelan w "Iwonie ") i Marcin Kuźmiński (Hans w "Rodzinie"), świetną muzykę skomponował Jerzy Chruściński do "Wariata i zakonnicy" Witkacego z Teatru im. Stanisława Ignacego Witkiewicza w Zakopanem, a scenografię do tego spektaklu - Andrzej Dziuk i Marek Mikulski. Nie było moim zamiarem doszukiwać się przegranych tego festiwalu. Gdybym jednak koniecznie musiał to zrobić, znalazłbym ich wśród romantyków. Nazwiska wieszczów firmowały utwory, których sceniczne interpretacje rozminęły się z czasem. Akademicka z ducha inscenizacja "Nie-boskiej komedii" Zygmunta Krasińskiego w reżyserii Krzysztofa Babickiego z Teatru Nowego w Poznaniu okazała się nadto ascetyczna i oschła. Mickiewiczowskie "Ballady i romanse" w reżyserii Ireny Jun z katowickiego Teatru Śląskiego to pastiszowo-parodystyczne widowisko, które - moim zdaniem - znacznie lepiej sprawdziłoby się w kameralnych warunkach. Tymczasem zostało rozdęte do niebywałych inscenizacyjnych rozmiarów, w których jak na dłoni widać było niedostatki warsztatowe śpiewających wykonawców. Gombrowicz na pół podzielony Podczas tegorocznych Opolskich Konfrontacji Teatralnych ponownie odżyła dyskusja na temat ich formuły. Czy pojęcie: "klasyka polska" nie powinno ulec przewartościowaniu? Przyjęta przez inicjatorów festiwalu data graniczna dla utworów klasycznych to rok 1945. Stwarza to dość absurdalną sytuację, w której przedstawienie "Iwony, księżniczki Burgunda" można na festiwal zaprosić, a "Ślubu" tego samego autora już nie. Oczywiście w latach 70. pamięć wojny była jeszcze znacznie świeższa. Dojrzewają jednak nowe pokolenia, dla których dzisiaj autorzy powojenni - Różewicz czy wczesny Mrożek - to już praktycznie historia. 22. Opolskie Konfrontacje Teatralne pokazały dowodnie, że to, co dobre, bardzo dobre, a niekiedy i najlepsze w teatrze polskim, leży w rękach twórców młodych i najmłodszych: dwudziestokilku-, trzydziesto- i czterdziestoletnich. Ci ludzie znakomicie czują puls epoki, nawet gdy przenoszą na scenę utwory sprzed 90 lat. Myślę, że wkrótce poradzą sobie również z repertuarem romantycznym, dla którego odbioru nie ma dziś chyba właściwego klimatu. Tegoroczny festiwal, mimo wszelkich zastrzeżeń, przyniósł kilka wartościowych, niezapomnianych realizacji. Uhonorował twórców i artystów wchodzących w zawodowe życie. O tym można przeczytać w prasie ("Rzeczpospolita" sprawowała nad festiwalem patronat prasowy), usłyszeć w radio czy zobaczyć w telewizji. Nie sposób jednak oddać znakomitej atmosfery towarzyszącej festiwalowym imprezom. Spektaklom i późniejszym emocjonującym spotkaniom twórców i artystów z publicznością i krytykami. Tych planowanych na małej scenie i tych "pozaprotokolarnych" w teatralnym bufecie. To trzeba przeżyć. Opole zaprasza za rok. Janusz R. Kowalczyk
Jury 22. Opolskich Konfrontacji Teatralnych Klasyka Polska'97 tworzyli: Andrzej Domalik - reżyser teatralny i filmowy, Jan Kanty Pawluśkiewicz - kompozytor, Edward Linde-Lubaszenko - aktor i pedagog oraz Jan Nowicki - aktor. Taki skład gwarantował artystyczne show: Pawluśkiewicz skomponował i zagrał hymn festiwalu "Ich czterech"w czasie odczytywaniu werdyktu, następnie jurorzy odbyli zaimprowizowane spotkanie. Zasłużenie Grand Prix OKT otrzymał Grzegorz Horst d'Albertis za reżyserię "Bzika tropikalnego" Witkacego z Teatru Rozmaitości w Warszawie. Barbara Hanicka otrzymała nagrodę za scenografię, Cezary Kosiński za rolę Sydneya Price'a, Maja Ostaszewska dostała wyróżnienie za rolę Ellinor Fierce Golders, a Bolesław Rawski - za muzykę. Kolenym faworytem festiwalu była "Iwona, księżniczka Burgunda" Witolda Gombrowicza z Teatru Współczesnego w Szczecinie, która otrzymała nagrodę akredytowanych dziennikarzy, Anna Augustynowicz została nagrodzona za reżyserię, a Anna Januszewska - za rolę Królowej Małgorzaty. Nagrodzono również gospodarzy za "Ich czworo" Gabrieli Zapolskiej: Joanna Jędrejek otrzymała nagrodę aktorską, a Tomasz Obara wyróżnienie za rezyserię. Wyrózniono również Grażynę Rogowską za rolę Ofelii Jasnej w "Czasie Ofelii" w reżyserii Pawła Szumca. Ze starszego pokolenia nagrodę otrzymał Jerzy Goliński za rolę Tomasza Lekcickiego w "Rodzinie" Antoniego Słonimskiego.Na wzmiankę zasługują również nieuhonorowani: Jacek Polaczek (Szambelan w "Iwonie") i Marcin Kuźmiński (Hans w "Rodzinie") za ich kreacje aktorskie, Jerzy Chruściński za muzykę do "Wariata i zakonnicy" oraz Andrzej Dziuk i Marek Mikulskia za scenografię do tego spektaklu.Przegranymi festiwalu były interpretacje romantycznych utworów rozmijające się z czasem.Podczas festiwalu dyskutowano o formule OKT i przewartościowaniu pojęcia "klasyka polska", do której organizatorzy zaliczają utwory do 1945 roku. Dla wielu niektóre utwory powojenne należą już do historii. Tegoroczne Opolskie Konfrontacje pokazały, że najlepsze w polskim teatrze leży w rękach młodych twórców. Przyniosły kilka niezapomnianych realizacji.
AGRESJA Burdy na stadionie nie były przypadkiem Chamstwa coraz więcej Sklep z zabawkami. Wchodzą dwie matki z kilkuletnimi dziećmi. Dziewczynki są zachwycone zabawkami, szczebiocą. Nagle sprzedawczyni krzyczy: - Cisza tutaj! Głowa mnie boli! Matki decydują, że nic tu nie kupią. Dzieci grzecznie mówią "Do widzenia". Ekspedientka milczy. Psychologowie mówią, że w systemie demokratycznym zagrożenie agresją jest dużo większe niż w totalitarnym. Z badań opinii publicznej wynika, że brutalność wzrasta, bo jeszcze jako dzieci obracamy się w nieodpowiednim towarzystwie. Cmentarz Starsza kobieta płacze: - Zobaczyłam otwarty grób swojej mamy. W sierpniu zeszłego roku na cmentarzu w Mysłowicach zostało zdewastowanych ponad 100 grobów. Stadion Sobota. Derby Polonii i Legii. - Bij psa - szalikowcy Legii rzucają się na nieudolnie interweniującą policję. Potem plądrują i palą magazyny sportowe Polonii. W drodze do domu wybijają szyby w sklepach i samochodach. Konferencja prasowa - Trzy lata nie ma chłopa i praktycznie między oczami jej widać przyrodzenie męskie - mówi w listopadzie 1994 r. wicewojewoda kielecki o jednej dziennikarce. Urzędnik wkrótce pożegnał się ze stanowiskiem. Prywatka Gdańsk, 13 stycznia 1997 r. Szesnastoletni Paweł zaprasza o dwa lata młodszą dziewczynę, z którą się spotyka, na prywatkę. W trakcie imprezy wraz z pięcioma kolegami gwałci dziewczynkę. Sprawcy mają 16 - 19 lat. Na koniec grożą śmiercią dziewczynie, jeśliby chciała komuś o tym opowiedzieć. Po 12 dniach dziewczyna zostaje znowu kilkakrotnie zgwałcona przez tych samych sprawców. Wtedy składa doniesienie o przestępstwie. 6 chłopców zostaje zatrzymanych. Lumpy Lato 1995 roku, Legionowo. Trzech siedemnastolatków bije miejscowego pijaka, który śpi w parku. Pobity umiera. 26 sierpnia policja ich aresztuje. Przedstawiają się jako skinheadzi, którzy przeprowadzali akcję usuwania "śmieci" z miasta. Są podejrzani o 2 zabójstwa i pobicie kilkudziesięciu osób. Cudzoziemcy Trzej Niemcy, kierowcy ciężarówek spacerują po Nowej Hucie. Jest jesień 1992 roku. Mija ich grupa chłopaków: Deutsch? - pytają. Niemcy potwierdzają. Po chwili zostają pobici i skopani. Jeden z kierowców otrzymuje uderzenie nożem w brzuch. Po kilku godzinach nie żyje. Sprawcy, którzy jak się okazuje są skinami, dostają wyroki od 3 lat do 5,5 roku więzienia. Fala "Dziadkowie", czyli starzy żołnierze z poznańskiej Kompanii Reprezentacyjnej wojsk lotniczych kazali "kotom", czyli młodym żołnierzom, czyścić sobie buty, ścielić łóżka, przynosić herbatę, w końcu imitować seks i uprawiać zapasy. Sprawa trafiła do sądu. Dowódca kompanii twierdzi, że oskarżeni żołnierze to anioły. Sześciu "dziadków" skazano w zeszłym tygodniu na wyroki od 5 miesięcy do 1,5 roku w zawieszeniu. Pociąg Ireneusz Regliński, student medycyny z Gdańska, jedzie w towarzystwie swojej dziewczyny podmiejską kolejką. Napastnicy w wieku 20 - 22 lat są podpici. Podczas szarpaniny ktoś otworzył drzwi kolejki. Student został wypchnięty. Pociągnął za sobą jednego ze sprawców agresji. Regliński zginął na miejscu, napastnik umarł miesiąc później. Sąd skazał pozostałą czwórkę na wyroki od 9 do 11 lat. Prokuratura złożyła apelację. Sprawa Ireneusza Reglińskiego dała początek czarnym marszom przeciw przemocy. Kotka W marcu zeszłego roku w Krośnie Odrzańskim dwóch młodych ludzi (18 i 19 lat) skopali ciężarną kotkę. Spowodowali u niej poważne obrażenia wewnętrzne. Weterynarzowi udało się ją uratować, jednak straciła ona płód. 14 kwietnia 1997 r. Sąd Rejonowy skazał dwóch młodych mieszkańców tego miasta na 6 miesięcy w zawieszeniu na 4 lata. Wyrok nie jest prawomocny. Psycholodzy o agresji Agresja w społeczeństwie jest wyższa niż przed 1989 rokiem, na to wskazują wszelkie badania, przyznaje Ewa Orlik-Marciniak, asystent w Zakładzie Psychologii Społecznej na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. - Przyczyn jest wiele. Wcześniej pewne dane statystyczne były zatajane, dziś są uwolnione. Przedtem wystąpienia były szybko karane, istniały większe naciski na to, by ludzie zachowywali się w określony sposób, nie mogli więc ujawniać pewnej agresji - stwierdza Ewa Orlik-Marciniak. Akty agresji związane są więc ze zmianą ustroju: w systemie demokratycznym zagrożenie napastliwością jest dużo większe niż w totalitarnym, gdzie agresja społeczna jest tłumiona agresją władzy. - Jest bezrobocie, ludzie czują się bezradni, oczekuje się od nich większej samodzielności, a tego nie potrafią. Mieli życie bardzo zorganizowane, inni decydowali za nich o ich miejscu pracy, a nawet wypoczynku. Teraz są rozgoryczeni. Ludzie młodzi też są sfrustrowani, bo nie wiedzą, czy dostaną pracę, mieszkanie, na co ich będzie stać. Stąd dużo agresywnych wystąpień, jak na meczach Legii - uważa Ewa Orlik-Marciniak. - Kiedyś w dobrym tonie było należenie do Oazy, co oznaczało też bycie patriotą. Dziś Kościół nie jest tak odbierany, dawne wartości już nimi nie są. Najłatwiej zaś sięgnąć po to, co rzuca się w oczy. Nie wiadomo, co skinhead myśli, czuje, ale wyodrębnia się z tłumu i jest postrzegany przez większość jako ktoś silny, kogo inni się boją. I to jest istotne. Popularni są sataniści i technowcy, choć tu nie chodzi o siłę fizyczną - stwierdza Ewa Orlik-Marciniak. Społeczeństwo o agresji Nieodpowiednie środowisko rówieśnicze i towarzyskie, okrucieństwo pokazywane w filmach, złe wychowanie w rodzinie i zły przykład stamtąd wyniesiony - to najczęstsze, zdaniem polskiego społeczeństwa (sondaż OBOP z grudnia), przyczyny wzrostu brutalności w codziennym życiu. Najwięcej okrucieństw i chamstwa dostrzegają Polacy w filmach, reportażach policyjnych, transmisjach z meczów, a także na własnym "podwórku", w sąsiedztwie. Ponad 60 procent badanych tam właśnie, na swojej ulicy czy w osiedlu, spotyka się często z chamstwem i agresją. Trzy czwarte badanych przez OBOP zgadza się z tezą, że oglądanie brutalnych scen w telewizji i kinie źle wpływa na rozwój psychiczny i uczuciowy dzieci oraz młodzieży. Ponad 70 procent uznaje, że sceny takie sugerują, iż można nie liczyć się z życiem i godnością człowieka. Dość często można się spotkać z opinią, że agresywnym zachowaniom sprzyja używanie alkoholu i narkotyków. Jak pokazują ubiegłoroczne badania CBOS (uczestniczyła w nich reprezentatywna próba uczniów ostatnich klas szkół ponadpodstawowych), zwłaszcza alkohol nie jest obcy większości młodych ludzi. Napoje wyskokowe spożywa, według własnych deklaracji, prawie trzy czwarte dziewcząt i ponad cztery piąte chłopców. W ocenie samych uczniów chuligaństwo i wandalizm nie są w ich środowisku marginalne. Niemal połowa uczestniczących w sondażu nastolatków twierdzi, że wybryki chuligańskie ma na swoim kącie większość lub znaczna część rówieśników. Badania prowadzone w wielu krajach pokazują, że brutalizacja życia nie jest polskim lokalnym problemem. Na przykład ponad 40 procent amerykańskich nastolatków nie czuje się pewnie chodząc po okolicy wieczorem. Badanie odbyło się w 1996 roku na zlecenie kalifornijskiego Międzynarodowego Instytutu do spraw Dzieci. Badano reprezentatywną próbę 12-17-latków. b.i.w., p.w.r., r.w.
Chamstwa jest coraz więcej. Przejawia się to w zachowaniu ekspedientek w sklepie, kibiców piłkarskich, polityków, żołnierzy w wojsku. W sierpniu zeszłego roku na cmentarzu w Mysłowicach zostało zdewastowanych ponad 100 grobów. 13 stycznia 1997 r. w Gdańsku szesnastoletni Paweł wraz z pięcioma kolegami zgwałcił dziewczynkę na prywatce. Agresja w społeczeństwie jest wyższa niż przed 1989 rokiem, na to wskazują wszelkie badania. Latem 1995 roku w Legionowie trzech siedemnastolatków w ramach akcji usuwania "śmieci" z miasta pobiło na śmierć miejscowego pijaka. W marcu zeszłego roku w Krośnie Odrzańskim dwóch młodych ludzi skopało ciężarną kotkę. Akty agresji związane są ze zmianą ustroju: w systemie demokratycznym zagrożenie napastliwością jest dużo większe niż w totalitarnym, gdzie agresja społeczna jest tłumiona agresją władzy. Zdaniem psycholog Ewy Orlik-Marciniak do tego dokłada się narastająca frustracja u ludzi i upadek dawnych wartości. Według sondażu OBOP polskie społeczeństwo za przyczyny wzrostu brutalności w codziennym życiu uważa przede wszystkim nieodpowiednie środowisko rówieśnicze i towarzyskie, okrucieństwo pokazywane w filmach, złe wychowanie w rodzinie i zły przykład stamtąd wyniesiony. Dość często można się spotkać z opinią, że agresywnym zachowaniom sprzyja używanie alkoholu i narkotyków. Badania prowadzone w wielu krajach pokazują, że brutalizacja życia nie jest polskim lokalnym problemem.
BUDŻET 2000 Ile dają na kulturę samorządy wojewódzkie Sposób na przetrwanie RAFAŁ KLIMKIEWICZ Kilkanaście dni temu w Muzeum Zamkowym w Pszczynie otwarto dla publiczności zrekonstruowane apartamenty cesarskie Wilhelma I i Wilhelma II. Dyrektor Janusz Ziembiński liczy, że przysporzą one Pszczynie rozgłosu i pieniędzy. Rok temu, gdy startowała reforma samorządowa, brak pieniędzy na kulturę w budżetach nowych województw można było zrzucić na centralę. To ona wówczas faktycznie rozdzielała pieniądze i zapominała z reguły o teatrach, muzeach czy bibliotekach. Budżet 2000 jest już dziełem samorządowców. Czy to oznacza, że dzięki temu kultura będzie miała lepiej? Odpowiedzi na to pytanie reporterzy "Rzeczpospolitej" poszukiwali w ośmiu województwach. Wybraliśmy różne regiony, takie jak Małopolska i Wielkopolska, w których działają instytucje znane w całym kraju i takie jak Zachodniopomorskie czy Warmia i Mazury, gdzie kultura ma wymiar bardziej lokalny, co nie oznacza wszakże, iż z tego powodu winna klepać biedę. Rewolucji nie będzie Jedno od razu wydaje się pewne. Rewolucji finansowej nie będzie. Nakłady na kulturę w roku 2000 w nielicznych tylko przypadkach zostały przez samorządy podwyższone, na ogół pozostają na nie zmienionym poziomie lub wręcz je obniżono. W województwie zachodniopomorskim na przykład o ponad 10 procent, mimo że już w 1999 roku było ich stanowczo za mało. W operze i operetce zabrakło nawet na płace dla zespołu. W kwietniu zamrożono wszystkie podwyżki poborów, a 70 pracowników posłano na przymusowe dwumiesięczne urlopy. Jednocześnie zrezygnowano z części planów repertuarowych. W Teatrze Polskim w Szczecinie w 1999 roku dotacja wystarczyła jedynie na płace i regulacje wobec ZUS oraz Zakładu Energetycznego. Z kolei dyrektor Książnicy Pomorskiej, Stanisław Krzywicki uważa, że jeśli dotacja na rok przyszły nie wzrośnie o 30 procent (biblioteka otrzymała kilka miesięcy temu nowy gmach, którego pełne wyposażenie wymaga dodatkowych środków), nie będzie pieniędzy na zakup wydawnictw i czasopism naukowych oraz na konserwację zbiorów. W wielu regionach dotacje dla teatrów, bibliotek czy orkiestr wystarczają jedynie na niskie płace i bieżące świadczenia. - Jesteśmy ostatnią instytucją w województwie, która obecnie wypłaca pracownikom zaległe pensje - mówi na przykład Danuta Krełowska, zastępca dyrektora Wojewódzkiej Biblioteki i Książnicy Miejskiej w Toruniu. - To świadczy o naszej kondycji finansowej. Kłopotliwy prezent Nawet więc jeśli tu i ówdzie w roku 2000 wzrosną nakłady na kulturę, nie polepszy to w radykalny sposób jej kondycji. Generalnie w całym kraju dominuje opinia, że proponowany kulturze budżet na rok 2000 jest budżetem przetrwania. Sytuacja taka wynika nie tylko z faktu, iż samorządowcy mają za mało pieniędzy do podziału, a za dużo potrzeb. To także wyraz nie skrywanej przez liczne samorządy opinii, że w wyniku reformy przypisano im po prostu zbyt wiele instytucji kulturalnych. Samorządowi województwa śląskiego od stycznia 1999 roku podlega 17 instytucji kultury i jedna filmowa. Trwają więc starania o przekazanie niektórych z nich lokalnym, najczęściej miejskim, władzom. Dotyczy to na przykład znanego w całym kraju Teatru Rozrywki w Chorzowie czy Muzeum Górnośląskiego w Bytomiu. Oszczędności szuka się też dążąc od pół roku do połączenia Biblioteki Śląskiej i Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej. Konsekwencje ubiegłorocznych decyzji związanych z reformą ponosi też sejmik dolnośląski. Żadna z dolnośląskich instytucji, mimo że są wśród nich placówki o znaczeniu ponadregionalnym (np. wrocławskie Muzeum Narodowe), nie została wówczas podporządkowana Ministerstwu Kultury. Sejmikowi Dolnośląskiem przydzielono natomiast aż trzy filharmonie (we Wrocławiu, Wałbrzychu i Jeleniej Górze), co jest fenomenem w skali krajowej. Z filharmonią w Jeleniej Górze sejmik przejął budowę nowej sali koncertowej, na której ukończenie nie ma pieniędzy. - Sejmikowi przypisano także wałbrzyski Teatr Dramatyczny, a teatry w Jeleniej Górze i Legnicy przekazano zaś samorządom grodzkim, które teraz oczekują równego traktowania ośrodków subregionalnych i domagają się od nas dotacji - mówi Grzegorz Roman, członek zarządu sejmiku dolnośląskiego. Trochę optymizmu Czy w tej sytuacji można więc znaleźć jakieś pozytywy? Okazuje się jednak, że tak. - Przejście pod samorząd wojewódzki poprawiło naszą sytuację finansową, choć ciągle jest to kropla w morzu potrzeb - powiedział "Rz" Maciej Figas, dyrektor Opery Nova w Bydgoszczy. - W projekcie budżetu na 2000 rok samorząd zaproponował na działalność bieżącą Opery Nova dotację w wysokości 6 mln 512 tys. zł, zaś na dalszą budowę gmachu 7 mln zł. - Objąłem teatr w trudnej sytuacji finansowej - mówi Krzysztof Orzechowski, nowy dyrektor Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. - Na początku 1999 roku miał on nie doszacowaną dotację w wysokości 3360 tys. zł, a ponadto kryzys artystyczny spowodował mniejsze wpływy własne. Ale władze wojewódzkie dołożyły trochę pieniędzy. W roku 2000 mamy dostać 4,4 mln zł. Ta kwota pozwoli już na realistyczne planowanie. Instytucje małopolskie są jednak w dość szczęśliwej sytuacji. W projekcie całego budżetu województwa małopolskiego na rok 2000 zaplanowano większe kwoty: prawie 39 mln zł. Np. Teatr im. Słowackiego ma dostać 4,4 mln zł, opera i operetka 7,3 mln zł, Filharmonia Krakowska 5,5 mln zł, Muzeum Archeologiczne 2,2 mln zł, Muzeum Etnograficzne 1,8 mln zł, Wojewódzka Biblioteka Publiczna 3,2 mln zł, Wojewódzki Ośrodek Kultury w Krakowie 1,7 mln zł, a w Nowym Sączu 1 mln zł. Z kolei dyrektor Filharmonii Bałtyckiej Roman Perucki twierdzi, że choć będzie miał o 20 proc. mniej pieniędzy, to jednak najważniejsze jest to, że po raz pierwszy budżet znany jest tak wcześnie: - Wiadomo przynajmniej, na co nas stać. Do tej pory otrzymywaliśmy zaliczkę i zapowiedź, że cały budżet będzie znany gdzieś w połowie roku. I wtedy okazywało się, że zaliczka była praktycznie wszystkim, na co mogła liczyć filharmonia. A poza tym trzeba wierzyć, że znajdzie się sponsorów. W 1999 roku udało się wygospodarować ponad 60 proc. tego typu środków w stosunku do otrzymanej dotacji. Próba innego podziału Wiele samorządów próbuje też w inny sposób dzielić skromne środki. Zmieni się więc na przykład struktura finansowania kultury z budżetu pomorskiego samorządu wojewódzkiego. Kosztem wydatków bieżących zwiększono nakłady na inwestycje i remonty. - Dyrektorzy będą musieli wykazywać się jeszcze większą inicjatywą w pozyskiwaniu środków pozabudżetowych, będą musieli bardziej stać się menedżerami niż administratorami - zapowiada Mira Mossakowska, rzeczniczka Pomorskiego Urzędu Marszałkowskiego. Dyrektorzy niektórych placówek kulturalnych stwierdzają (ale tylko nieoficjalnie), że oddzielenie środków na inwestycje od bieżącego utrzymania jest nawet dobrym rozwiązaniem. Inaczej związki zawodowe wyciągnęłyby na płace wszystko do zera. W województwie śląskim na wtorkowej sesji budżetowej radni do planowanych 27 milionów złotych dodali w ostatniej chwili 800 tysięcy z przeznaczeniem na remont Opery Śląskiej, której budynek znajduje się w bardzo złym stanie. W Wielkopolsce, gdzie potrzeby kultury w roku 2000 oszacowano na 62,77 mln zł, a samorząd przeznaczył ostatecznie ponad 47,86 mln zł (tyle samo, co na drogi i dwa razy więcej niż na ochronę zdrowia), ponad 7,7 proc. tej kwoty przeznaczonej zostanie na wydatki inwestycyjne. Najwięcej, bo 3,5 mln zł otrzyma z tej puli poznański Teatr Nowy, mieszczący się w zabytkowym, wymagającym remontu obiekcie. Teatr poddawany jest przebudowie i modernizacji od kilku lat, w roku 2000 planowane są m.in. rozbudowa i nadbudowa nowej sceny, pod którą powstanie zaplecze techniczne placówki, a która mieścić będzie widownię na 145 osób. W sumie w wydatkach na wielkopolską kulturę największą pozycję stanowi pięć teatrów i opera (52 proc.) oraz osiem muzeów (20 proc.). Bardzo niewiele, bo zaledwie 324,5 tys. zł (0,7 proc.) zarząd chce przeznaczyć na ochronę zabytków. Na działalność bieżącą placówki otrzymają praktycznie tyle samo, co w tym roku plus planowany wskaźnik inflacji; w większości planuje się bardzo niewielkie podwyżki płac. Ryzykowny eksperyment Nie wszystkie pomysły samorządowców są wszakże udane. Sejmik Województwa Dolnośląskiego zaproponował eksperymentalne zasady finansowania. Wszystkie instytucje kulturalne (ogółem 16) otrzymają 80 procent dotacji z roku 1999. Wygospodarowana dzięki temu rezerwa celowa w wysokości 6,3 mln zł zostanie rozdzielona przez zarząd województwa na wyłonione w drodze konkursu najlepsze przedsięwzięcia zaproponowane przez instytucje kulturalne. - 80 procent ubiegłorocznej dotacji nie pozwoli na normalne funkcjonowanie opery, ponieważ w 1999 roku aż 82,5 proc. budżetu pochłaniały koszty osobowe - komentuje to rozwiązanie Ewa Michnik, dyrektor Opery Wrocławskiej. Jej zdaniem, jeśli opera nie otrzyma więcej pieniędzy, to jej działalność ograniczy się do czterech spektakli miesięcznie, konieczne będzie zrezygnowanie z premier i redukcja zatrudnienia o 20 procent. Teatr Polski podjął z kolei decyzję o rezygnacji ze Sceny na Świebodzkim, którą jednak wspólnie chcą uratować władze wojewódzkie i miejskie. W budżecie sejmiku zwiększone zostały jedynie dotacje na ochronę zabytków (z 1,1 mln zł do 1,7 mln zł) oraz stowarzyszenia muzyczne i kulturalne (z 433 tys. zł do 503 tys. zł). Kłopoty dodatkowe Co jeszcze martwi dyrektorów instytucji kulturalnych? Z pewnością przygotowywana nowelizacja ustawy o ubezpieczeniach społecznych, która miałaby nakładać na pracodawcę obowiązek odprowadzania składki od umów-zleceń i umów o dzieło, co może spowodować zwiększenie funduszu płac za honoraria na przykład w teatrach o około 30 procent. W niepewności żyją też organizatorzy rozmaitych imprez i wydarzeń kulturalnych, bo pieniądze na ten cel traktowane są w bardzo różny sposób. W województwie warmińsko-mazurskim środki przeznaczone na ten cel będą o połowę mniejsze niż w 1999 roku. Można oczywiście po raz kolejny przypominać, że kultura jest niedofinansowana, biedna i zaniedbana, a przejście wielu instytucji pod opiekę samorządów nie poprawiło ich losu. Można też apelować do tych, którzy układają budżet, by nie zapominali o artystach i twórcach, bo od poziomu naszej kultury zależy pomyślność i państwa, i społeczeństwa. Czy jednak takie apele odniosą skutek? Może więc zamiast podsumowania warto przytoczyć słowa dyrektora Romana Peruckiego z Filharmonii Bałtyckiej: - Cóż, na całym świecie kultura jest niedoinwestowana. Tylko nieliczne zespoły orkiestrowe oraz filharmonie same się finansują i zarabiają. W Polsce władza ma problemy z rolnikami, górnikami, służbą zdrowia, ZUS... Gdyby jeszcze orkiestra wyszła na ulicę z trąbami, ludzie powiedzieliby: może nareszcie wzięlibyście się do roboty, zamiast protestować. Opracował Jacek Marczyński WSPÓŁPRACA: D.L.-C., A.O., G.R., I.T., P.AD., R.B., EKI, J.SAD.
Budżet na rok 2000 został samodzielnie przygotowany przez samorządy, jednak w dziedzinie kultury nie da się zauważyć zmiany na lepsze w porównaniu z tym, kiedy pieniądze rozdawał rząd centralny. Nakłady na kulturę w nielicznych tylko przypadkach zostały przez samorządy podwyższone, na ogół pozostają na podobnym poziomie lub wręcz je obniżono. Samorządy szukają jednak nowych możliwości podziału pieniędzy pomiędzy instytucje kultury, które im przypadły, a budżet na rok 2000 uważany jest za budżet przejściowy.
TECHNOLOGIE Cyborgi przestają być wyłącznie wymysłem autorów powieści fantastycznonaukowych Komputer sterowany myślą ZBIGNIEW WOJTASIŃSKI Ludzie całkowicie sparaliżowani będą mogli samą myślą sterować komputerem, by porozumieć się z otoczeniem. Niezwykle czułe detektory, odczytujące wybrane fale mózgowe, testowane są w laboratoriach USA, Japonii i Europy. Do łączności z urządzeniami elektronicznymi można wykorzystać jakąkolwiek aktywność układu nerwowego - sygnały elektryczne wytwarzane ruchami gałek ocznych lub impulsy nerwów mięśni. Jeszcze niedawno wszelkie rozważania na ten temat były domeną wyłącznie autorów powieści fantastycznonaukowych. Obecnie uczeni w kilkunastu ośrodkach prześcigają się w konstruowaniu urządzeń coraz sprawniej wykrywających komunikaty myślowe. Neurolodzy Uniwersytetu Emory w Atlancie wypróbowali u dwóch pacjentów system pozwalający sterować kursorem na ekranie monitora - bez pośrednictwa "myszy" lub klawiatury. Prof. Roy Bakaya wszczepił im do ośrodka ruchowego implanty krzemowe w kształcie stożka, zawierające miniaturowe elektrody. Po obrośnięciu komórkami nerwowymi rejestrują fale mózgu przesyłane do komputera poprzez przekaźnik umieszczony tuż pod czaszką. Chory musi tylko skoncentrować uwagę na kursorze, by go przestawić w górę lub w dół, na prawo i na lewo - w to miejsce na ekranie, gdzie umieszczone są wybrane zdania i polecenia. Elektrody w mózgu Komunikowanie się przy użyciu takiego systemu jest dość żmudne i kłopotliwe, ale wyłącznie dla ludzi zdrowych. Dla osób całkowicie sparaliżowanych, nie mogących wykonywać żadnych ruchów, nawet mięśniami twarzy, jest jedynym sposobem porozumiewania. Przykładem jest 57-letni mężczyzna, unieruchomiony po udarze mózgu, posługujący się nim od kilku miesięcy. Urządzenie ma jednak tę wadę, że wymaga użycia wszczepów, grożących powstaniem infekcji i uszkodzeniem mózgu. W przyszłości większe zastosowanie znajdą zapewne bardziej wyrafinowane detektory fal mózgowych, wyposażonych w elektrody umieszczane na skórze głowy. Kilka takich rozwiązań jest testowanych w USA, Niemczech oraz Japonii. Tygodnik "New Scientist" informuje, że Niels Birbaumer z uniwersytetu w Tybindze opracował system wyposażony w elektrody umieszczane na głowie chorego - w sąsiedztwie ośrodka ruchowego. W tym obszarze mózgu są wytwarzane fale, które łatwiej rejestrować niż np. fale alfa, nie zawsze wychwytywane przez elektroencefalogram (EEG). Odpowiednio je modulując można przemieszczać kursor, np. na poszczególne litery widniejące w kilku rzędach na monitorze. Kolejno można je tak wybierać, by budować całe zdania. Niestety, jest to dość żmudna praca: na zaznaczenie każdej litery lub spacji potrzeba 80 sekund, a na sformułowanie krótkiej wypowiedzi - aż pół godziny. W ten sposób w Niemczech porozumiewa się już trzech pacjentów cierpiących na SLA - stwardnienie zanikowe boczne. Choroba ta atakuje komórki mózgu i rdzeń kręgowy (tzw. neurony ruchowe przekazujące impulsy do mięśni rąk i nóg). W ciągu kilku lat może doprowadzić do znacznego zaniku mięśni, całkowitej utraty sprawności i kontroli własnego ciała, a w końcu - do śmierci. Elektroniczna telepatia Sterowanie komputerem samą myślą stało się możliwe, gdy uczeni lepiej opanowali skomplikowane odczytywanie i werbalizację sygnałów ludzkiego mózgu. Pomogły w tym bardziej czułe detektory, a także urządzenia pozwalające wyselekcjonować wybrane impulsy elektryczne spośród tysiąca innych, jakie wytwarzane są przez układ nerwowy człowieka, np. podczas ruchu gałką oczną, mrugania powiekami czy połykania śliny. Wyłowione sygnały trzeba jeszcze przetworzyć w konkretne polecenia, np. "przesunąć kursor" na ekranie lub "nacisnąć klawisz" klawiatury. Pierwsze prace nad takimi urządzeniami rozpoczęto już w latach 60., ale obiecujące efekty uzyskano dopiero 30 lat później - na początku lat 90. Dr Norio Fujimaki z ośrodka badawczego Fujitsu w Jokohamie próbował przed kilkoma laty za pośrednictwem elektroencefalogramu wyłowić w mózgu sygnały pojawiające się, gdy pojawi się w nim myśl np. o literze "A". Podobno nawet udało mu się tego dokonać, ale opracowany przez niego system potrzebował aż 10 godzin, by rozpoznać samogłoskę. Lepsze efekty uzyskał dr Emanuel Donchin, amerykański uczony zatrudniony przez ośrodek badawczy Air Force. Zauważył on, że silniejszy sygnał powstaje wtedy, gdy chory rozpozna na monitorze pokazywane przypadkowo litery, o których myślał. Mózg emituje wtedy falę oznaczoną symbolem P-300, nazwaną tak, gdyż trwa zaledwie 300 tysięcznych sekundy od wywołania takiej myśli. System ten usprawnił dr Lawrence Farwell z laboratorium badań nad ludzkim mózgiem w Waszyngtonie: zamiast przypadkowych liter pokazywał na ekranie komputera matrycę z ułożonymi w kolumnach literami oraz kilkoma komendami. Podłączeni do systemu sparaliżowani pacjenci układali zdania, które po komendzie "talk" były odczytywane przez syntetyzator mowy. Podobne urządzenie, tym razem badaczy Uniwersytetu Tottori w pobliżu Osaki (również rejestrujące sygnały P-300), potrafi odczytywać pojedyncze słowa, jakie zaledwie na chwilę pojawiają się w umyśle człowieka. Komputer w ciągu 25 sekund porównuje je z kilkoma zakodowanymi w pamięci wzorami. Japońscy uczeni zapewniają, że jego możliwości będą coraz większe i coraz szybciej będzie potrafił odczytać polecenia pacjentów. Homoelektronicus Czy to oznacza, że kiedyś będzie można rozpoznać nie tylko pojedyncze sygnały, ale również myśli ludzi? Jeszcze niedawno takie pytanie byłoby niedorzeczne. Dziś naukowcy nie są już takimi sceptykami, tym bardziej że wprowadzane są coraz bardziej czułe detektory wyładowań elektrycznych oraz doskonalsze techniki badania mózgu. Tomografy oraz urządzenia do rezonansu magnetycznego pokazują, jaki fragment mózgu jest aktywny podczas różnych czynności umysłowych - czytania, liczenia, postrzegania lub wysiłku intelektualnego. Podejrzewa się, że istotną rolę odgrywają w nich fale mózgowe, które nie tylko są objawem tych czynności, ale zarazem integratorem neuronów znajdujących się w różnych ośrodkach mózgu, niezbędnych do ich wykonania. Co więcej, pojawiły się podejrzenia, że rejestrowanie biotencjałów mózgowych pozwala obrazować nieświadome procesy umysłowe związane z postrzeganiem, mową i motoryką. Sugerują to eksperymenty Stanislasa Dehaene'a z Narodowego Instytutu Zdrowia i Badań Medycznych (INSERM) we Francji, opublikowane na łamach "Nature". Gdyby potwierdziły to kolejne badania, w przyszłości można byłoby zarówno odczytywać niektóre myśli ludzi, jak i wpływać na ich podświadomość. Aktywność elektryczną układu nerwowego można wykorzystać też do bezpośredniego komunikowania się człowieka z komputerem. Elektrody mocowane na głowie do odbioru sygnałów mózgu można umieścić też na skórze do rejestrowania impulsów wytwarzanych w mięśniach podczas skurczów. Dr David Warner, neurofizjolog Akademii Medycznej Loma Linda w Kalifornii, wspólnie ze specjalistami z Uniwersytetu Stanforda opracował urządzenie reagujące na ruchy mięśni twarzy. Zastosował je u sparaliżowanego, dziesięcioletniego chłopca, który po raz pierwszy po wypadku samochodowym mógł posługiwać się komputerem. Podobnie do sterowania urządzeniami elektronicznymi można wykorzystać ruchy gałek ocznych: wystarczy użyć detektory wychwytujące towarzyszące im niewielkie zmiany napięcia twarzy. Nie można zatem wykluczyć, że w przyszłości rakiety będzie można nakierować na cel jedynie wzrokiem. Powstaną systemy rejestrujące zmiany napięcia mięśni, sygnały w mózgu oraz ruch gałek ocznych powstające w razie jakiegoś zagrożenia. "Inteligentne" systemy będą w stanie je właściwie zinterpretować i błyskawicznie zareagować, by uchronić samolot lub samochód przed katastrofą. Phil Kennedy z Uniwersytety Emory chce wykorzystać umieszczane w mózgu implanty do poruszania kończyn sparaliżowanych ludzi. Ma nadzieję, że odpowiednio koncentrując uwagę niepełnosprawni będą mogli wydawać polecenia przytwierdzonym do nóg miniaturowym generatorom impulsów elektrycznych wywołujących skurcz mięśni. W XXI w. cyborgi - istoty będące skrzyżowaniem biologii z elektroniką - przestaną być wyłącznie wymysłem autorów powieści fantastycznonaukowych.
To już nie fantastyka, to rzeczywistość. Naukowcy w USA, Japonii i Europie konstruują urządzenia wykrywające komunikaty myślowe, odczytujące jakąkolwiek aktywność układu nerwowego człowieka. Prof. Roy Bakaya z Atlanty wszczepił pacjentom do ośrodka ruchowego w ich mózgach implanty krzemowe z miniaturowymi elektrodami, dzięki którym mogli oni bezdotykowo sterować kursorem na ekranie monitora - wystarczyła koncentracja uwagi. Dla osób sparaliżowanych, które nie wykonują żadnych ruchów, jest to jedyny sposób porozumiewania się z otoczeniem. W kilku krajach testuje się bardziej wyrafinowane detektory fal mózgowych, które umieszczane są na skórze głowy pacjenta. W Niemczech już trzech pacjentów cierpiących na stwardnienie zanikowe boczne komunikuje się za pomocą elektrod, które umożliwiają im sterowanie kursorem i formułowanie wypowiedzi z liter na monitorze. Sterowanie komputerem za pomocą myśli stało się możliwe dzięki badaniom nad odczytywaniem sygnałów ludzkiego mózgu i selekcjonowaniem impulsów elektrycznych wytwarzanych przez układ nerwowy podczas ruchu gałką oczną, mrugania lub przełykania śliny. Takie badania zapoczątkowano w latach 60., ich rozwój nastąpił w latach 90. Szczególne zasługi mają na tym polu naukowcy z Japonii i USA. Być może niedługo, dzięki coraz doskonalszym technikom badania mózgu, możliwe będzie odczytywanie ludzkich myśli i wpływanie na podświadomość. Możliwe bedzie także opracowanie systemów rejestrujących zmiany napięcia mięśni i ruch gałek ocznych (np. wzrokowe sterowanie rakietą) oraz takich, dzięki którym ludzie sparaliżowani mogliby poruszać kończnami.
DYSKUSJA Polemika z artykułem prof. Jana Jończyka Jutro i wczoraj polskich emerytur RYS. ARTUR KRAJEWSKI MICHAŁ RUTKOWSKI Gdyby artykuł Jana Jończyka "Kosztowna prywatyzacja ryzyka starości" ukazał się kilkadziesiąt lub nawet kilkanaście lat temu, odpowiadałby w zupełności ówczesnemu rozumieniu zarówno tego, jak powinny działać ubezpieczenia społeczne, jak i tego, jaka powinna być rola państwa w zapewnieniu bezpieczeństwa emerytalnego. Ponieważ jednak ukazał się 23 kwietnia 1997 r. i dotyczył krytyki dokumentu powstałego w kierowanym przeze mnie Biurze Pełnomocnika Rządu ds. Reformy Zabezpieczenia Społecznego, chciałbym ustosunkować się do zawartych w nim ocen i interpretacji. Przede wszystkim trzeba uświadomić sobie wyraźnie, że systemy społecznych ubezpieczeń emerytalnych oparte na monopolu czy zdecydowanej dominacji filaru repartycyjnego, czyli takiego, w którym pracujący za pomocą podatku zwanego składką transferują środki do emerytów, przeżywają głęboki ogólnoświatowy kryzys. Wywołuje go narastającą falę zmian będącą rezultatem z jednej strony szybkiego pogarszania się proporcji demograficznych między osobami w wieku emerytalnym i ludnością w wieku produkcyjnym (proporcja ta jest wielkością krytyczną dla możliwości działania filaru repartycyjnego), a z drugiej - faktów wywołujących zmiany w poglądach na rolę państwa w dziedzinie transferów pieniężnych oraz rozwoju technologii umożliwiających daleko posuniętą indywidualizację rachunków, na które wpłacane są składki. Działający w Polsce system ubezpieczeń społecznych jest systemem, do którego się przyzwyczailiśmy i do którego dostosowane zostały, kiedyś przecież różne od obecnych, doktryny prawne. Rozumiem w tym względzie sentyment autora artykułu. Nie znaczy to jednakże, że system ten jest dobry albo że okaże się wystarczająco dobry w nadchodzącej przyszłości. Brak daleko idących reform w dziedzinie emerytur grozi ich bankructwem i kompromitacją państwa (wraz z regulującym je systemem prawnym) jako ich gwaranta. Sytuacja ta wymaga rzetelnej i uczciwej analizy zmierzającej do rozwiązania problemu, a nie deklaracji prowadzących do antagonizacji nastrojów społecznych. Przygotowany w Biurze Pełnomocnika Rządu do Spraw Reformy Zabezpieczenia Społecznego projekt reform jest odpowiedzią na narastające szybko zagrożenie kompromitacji systemu emerytalnego. Tendencje leżące u podstawy tego zagrożenia - zarówno w Polsce, jak i w wielu innych krajach - nie były jeszcze tak wyraźnie widoczne nawet kilkanaście lat temu, w czasach, kiedy sądy i oceny Jana Jończyka mogły jeszcze nie budzić zdziwienia. Być może właśnie z nieuwzględnienia zasięgu i powagi zachodzących zmian wynikają nieporozumienia, które znalazły wyraz w omawianym artykule. Nieporozumień tych jest wiele, wszystkie one mają jednak ważny wspólny mianownik. Mianownikiem tym jest niechęć autora do wyciągnięcia wniosków z faktu, że świat zmienia się szybko, a Polska zmienia się jeszcze szybciej w okresie transformacji systemowej. Jednym z wniosków jest konieczność zrewidowania starego paradygmatu w ubezpieczeniach społecznych. Nie można szablonów powstałych wiele lat temu przyłożyć do współczesnej rzeczywistości, następnie dziwić się, że nie pasują, i obciążać za to tych, którzy pragną osiągnąć te same cele za pomocą metod dostosowanych do nowej rzeczywistości. Niewydolność starych rozwiązań Nieporozumienie pierwsze: czym jest ubezpieczenie społeczne na wypadek starości? Nie jest prawdą - jak sugeruje artykuł - że reforma zlikwiduje ubezpieczenie społeczne. Istotą tych ubezpieczeń jest - z jednej strony - ustawowy przymus uczestnictwa oraz - z drugiej - grupowe organizowanie funduszy finansowych z przeznaczeniem na z góry określone wydarzenia losowe, tutaj starość. Ubezpieczeniowy charakter organizowania tych funduszy przejawia się w tym, że wysokość składek kalkulowana jest tak, aby wyrównać koszty wystąpienia ryzyka w wyznaczonej liczbie ubezpieczonych oraz w określonym czasie trwania ubezpieczenia. Dla uczestnika systemu ubezpieczenie społeczne od starości oznacza, że jego ryzyko socjalne będzie pokryte i że nastąpi wyrównanie między potrzebami pokrycia ryzyk socjalnych wszystkich ubezpieczonych a sumą zebranych środków dla tego pokrycia. Istotą ubezpieczenia społecznego jest więc to, że składek nie kalkuluje się w odniesieniu do indywidualnego ryzyka ubezpieczonych, lecz do ryzyka przeciętnego wyliczonego jako suma wszystkich ryzyk indywidualnych w zbiorowości ubezpieczonych. Zreformowany system emerytalny pozostanie więc w pełnym tego słowa znaczeniu systemem ubezpieczenia społecznego. Obowiązkowa składka będzie oczywiście kalkulowana według ryzyka przeciętnego dla wszystkich ubezpieczonych. Będzie więc wspólnota ryzyka. Utrzymany zostanie obowiązkowy charakter udziału. Istnieć będą rzeczywiste gwarancje i solidarność ubezpieczonych przez - z jednej strony - system "rygli bezpieczeństwa", w którym w razie niepowodzenia inni uczestnicy systemu pomagają pokrzywdzonym (np. mechanizm rachunku rezerwowego, funduszu gwarancyjnego i regwarancji państwa w filarze kapitałowym) oraz - z drugiej strony - emeryturę minimalną i system pomocy społecznej. Zachowany zostanie w pełni publiczny charakter instytucji obsługującej całość składki na wszystkie rodzaje ryzyk (ZUS), a instytucje drugiego filaru (fundusze emerytalne i zarządzające nimi towarzystwa emerytalne) będą publicznie regulowane i nadzorowane przez Urząd Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi. Żadna, powtarzam, żadna z kategorii społecznych i prawnych ubezpieczeń społecznych nie zostanie odrzucona, wbrew temu, co twierdzi artykuł, a częściowy powrót do kapitalizacji składki jest powrotem do źródeł ubezpieczeń społecznych, które długo opierały się na kapitalizacji składek. Co więc się zmieni? Ano coś, czego autor nie chce dostrzec: że w świetle postępującej niewydolności starych rozwiązań, czyli systemu monoubezpieczenia społecznego, prowadzącej do tego, że kategorie, o których pisze autor, stają się wyłącznie papierowe, zostanie nadana im rzeczywista, współczesna treść. Kategorie ubezpieczeń społecznych, o których pisze autor, w szczególności percepcja solidarności i wspólnego ryzyka, nie są w rzeczywistości stosowane w warunkach, w których składki na ubezpieczenie społeczne - w wyniku nieprzejrzystego wymieszania repartycji z redystrybucją - traktuje się jako podatki, a równocześnie występuje silna tendencja do unikania ich płacenia i do przechodzenia na emeryturę najwcześniej jak to możliwe. Publiczny charakter instytucji obsługującej system (ZUS) jest wyparty przez percepcję ZUS jako instytucji państwowej, niesamorządnej i pozbawionej osobowości prawnej. Wreszcie, gwarancje państwa uchodzą - słusznie - za czysto papierowe, w warunkach corocznego w latach 90. manipulowania podstawą wymiaru w związku z tym, że realne świadczenia spadły o 6 proc. w 1990 r. (oczywiście z uzasadnionych przyczyn, ale czego dotyczyła gwarancja?). Tak więc reforma w proponowanym kształcie stwarza warunki do nadania rzeczywistego znaczenia powyższym kategoriom, które - choć związane ze źródłami ubezpieczeń społecznych - w coraz mniejszym stopniu występują w polskim systemie ubezpieczeń społecznych, tak jak dzieje się we wszystkich krajach o monopolu filaru repartycyjnego. Artykuł zupełnie ignoruje, że większość wad obecnego systemu to wady dominacji repartycji w ogóle, a nie wady polskiej odmiany tego systemu. Porównać koszty i korzyści Nieporozumienie drugie: korzyści i koszty filaru kapitałowego. Filar kapitałowy przyniesie wyraźne korzyści uczestnikom systemu. Zwiększą się indywidualne oszczędności ludności, zmieni się także ich struktura w kierunku większego udziału oszczędności długookresowych. Oba te czynniki nie mogą nie przyspieszyć wzrostu gospodarczego. Międzynarodowa dywersyfikacja inwestycji funduszy emerytalnych, która z czasem będzie się zwiększać, umożliwi znacznie lepszą kontrolę ryzyka (m. in. dlatego, że makroekonomiczne szoki dotyczą różnych krajów w różnych okresach, a ludność różnych krajów starzeje się w różnym tempie). Długookresowe dane pokazują wyraźnie, że stopa zwrotu - przy obecnym poziomie rozwoju rynków finansowych, jakże różnym od tego, co widzieliśmy pięćdziesiąt, a nawet dwadzieścia lat temu - jest wyższa w filarze kapitałowym niż w filarze repartycyjnym. Artykuł całkowicie pomija te fakty. Koncentruje się natomiast na kosztach filaru kapitałowego. Rzeczywiście, koszty te będą najprawdopodobniej wyższe niż koszty w obecnym systemie ubezpieczenia społecznego. Nasz projekt wymienia wiele kroków, które będą podjęte w celu ich kontroli, przede wszystkim kosztów marketingu i sprzedaży (np. ograniczenie częstotliwości przechodzenia między funduszami, utrzymanie ZUS jako instytucji zbierającej składkę do obu filarów czy zakaz niektórych form akwizycji). Sedno sprawy jednak w porównaniu kosztów i korzyści, a nie w analizie samych kosztów. Dzisiejszy system bankowy w Polsce ma wyższe koszty administracyjne niż miał monobank piętnaście lat temu, ale korzyści w postaci sprawności działania systemu - nikt temu nie zaprzeczy - są o wiele wyższe. W dodatku koszty te - podobnie jak przy funduszach emerytalnych - w dużej części będą kosztami sektora prywatnego nie obciążającymi budżetu, a beneficjentami będą wszyscy obywatele. Ponadto, przytaczane przez autora koszty administracyjne obecnego systemu są sztucznie zaniżone, bo nie uwzględniają kosztów obsługi systemu ponoszonych przez pracodawców. Autor artykułu myli się w szczegółach dotyczących dodatkowych kosztów. Na przykład nie jest prawdą, że towarzystwa emerytalne będą mogły zlecać odpłatnie określone czynności zarządu osobom trzecim - będą one co najwyżej mogły powierzyć wyspecjalizowanemu podmiotowi prowadzenie indywidualnych kont. Nie jest prawdą, że upadłość towarzystwa emerytalnego kosztuje system, ponieważ wszystkie koszty będą pokrywane wyłącznie z majątku towarzystwa. Nie będzie problemem niejasność oferty firm ubezpieczeniowych, gdyż jedynym produktem oferowanym uczestnikom drugiego filaru będzie produkt prosty i jasny: emerytura dożywotnia. Nie jest prawdą, że koszty Urzędu Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi obciążą uczestników systemu - w drugim filarze pokryje je w całości budżet. Świadczenia będą rosły Nieporozumienie trzecie: "drastyczne obniżenie poziomu świadczeń" oraz "sprawiedliwość dla mniejszości społeczeństwa". Świadczenia nie ulegną obniżeniu, wręcz przeciwnie - będą rosły. Obniży się jedynie relacja świadczeń do płac, ale wyniknie to z realnego wzrostu płac, a nie spadku emerytur, które w naszych analizach były waloryzowane w stosunku do cen. Jeżeli chodzi o sprawiedliwość to - w istocie - w ujęciu koncepcji reformy za sprawiedliwe uznajemy wypłacenie takiej wielkości środków emerytalnych, jakie zostały przez jednostkę zgromadzone przez lata sumiennej pracy. Kwestią solidarności społecznej jest natomiast zapewnienie środków do życia tym, którzy z różnych względów nie byli zdolni do zapracowania na własną emeryturę. Wprowadzenie minimalnej emerytury, wypłacanej przez państwo, służyć ma właśnie zaspokojeniu tej potrzeby życia społecznego. To minimum będzie na tyle wysokie, na ile stać będzie społeczeństwo. Pozostawienie części środków najwyżej zarabiającym służyć ma ożywieniu ich aktywności gospodarczej, której efekty przynosić powinny wzrost zamożności całego społeczeństwa przez wzrost liczby miejsc pracy. Co do kwestii "rażąco wysokiego wartościowania ostatniej fazy zatrudnienia", to z przykrością stwierdzić musimy, iż ta część tekstu jest dowodem nieznajomości przez autora kategorii statystycznych i finansowych. Znaczny wzrost wielkości emerytury dla osób, które zdecydują się pracować dłużej, nie jest bowiem wynikiem arbitralnej decyzji państwa, od takich bowiem decyzji zreformowany system będzie wolny, ale wynikiem prostego rachunku: - z dwóch osób o tej samej długości życia z emerytury korzystać będzie dłużej ta, która pracowała krócej, a zatem mniejsza ilość zgromadzonych środków będzie musiała wystarczyć na większą liczbę lat, co w oczywisty sposób wpływa na wielkość otrzymywanych miesięcznie wypłat, - ze względu na naturę procentu składanego nawet ta sama wielkość środków inwestowana przez dłuższy okres przy tej samej stopie procentowej przynosi znacznie większy dochód, tak jak to się dzieje z oszczędnościami bankowymi; osoba, która dłużej powstrzyma się od konsumowania zgromadzonych oszczędności, uzyska po przejściu na emeryturę większą kwotę. Z tych powodów jedyny sprawiedliwy rachunek przyszłych należności emerytalnych, tj. rachunek aktuarialny, musi wartościować późne lata pracy wyżej. To liniowy sposób naliczania świadczeń jest gwałtem na naturze, zmuszającym pracowników do wcześniejszych emerytur wbrew ich woli i wbrew sprawiedliwości. O ekwiwalentności wkładu i zwrotu, której brak zarzuca nam autor opracowania, możemy więc mówić dopiero po powiększeniu zaoszczędzonych środków o dochód, jaki przynoszą dzięki wykorzystaniu ich przez system finansowy. Dalsze rozważania autora o "nowym podziale dóbr" są zatem całkowicie nieuprawnione, mogą natomiast służyć zaostrzeniu antagonizmów wokół reformy, wynikających z niezrozumienia lub nieznajomości jej zasad. Warto byłoby natomiast podkreślić, że tę reformę rzeczywiście robi elita z myślą o problemach, jakie mogą spotkać najuboższych, jeśli kroki zmierzające do zmiany obecnego systemu nie zostaną podjęte w najbliższej przyszłości. Elita poradziłaby sobie zapewne i bez reformy. Bezpieczne fundusze Nieporozumienie czwarte: przymus indywidualnego oszczędzania. Argumentacja artykułu prowadzona jest tak, jakby obecny system repartycyjny nie był przymusowy (a przecież jest), a wprowadzenie filaru obowiązkowych funduszy emerytalnych oznaczało wymuszenie ograniczenia konsumpcji. Tymczasem prawda jest taka, że w sferze obowiązkowego filaru ubezpieczeń zmieni się jedynie sposób zarządzania środkami, a nie ich forma czy wielkość. Zarówno składka, jak i sposób jej zbierania nie ulegną przecież zmianie. Istotne jest natomiast to, iż system stworzy motywacje i instrumenty do nadzorowania procesu zarządzania i dysponowania tymi środkami przez ich przyszłych odbiorców, co oznacza zaangażowanie w kontrolowanie ryzyka przyszłych świadczeń szerszych grup społecznych. Nie będzie możliwa utrata zgromadzonych w funduszach emerytalnych środków, gdyż te gwarantować będzie państwo. Zbankrutować natomiast może, tracąc jedynie własne środki, prywatne towarzystwo emerytalne, i to wskutek przekazania własnego kapitału na niedobór wynikający z niższych w porównaniu z innymi funduszami dochodów. Ryzykiem motywującym je do bardziej intensywnych wysiłków objęte są zatem niemal wyłącznie towarzystwa emerytalne, a nie uczestnicy funduszów emerytalnych. Ewentualne straty tych ostatnich polegać mogą jedynie na uzyskaniu średniego, a nie najwyższego zwrotu z zainwestowanych składek. Wypłacalność funduszy gwarantowana będzie przez sponsorowany przez wszystkie towarzystwa fundusz gwarancyjny oraz w ostatecznej instancji przez państwo. Projekt reformy - podkreślam dobitnie - to nie po prostu wprowadzanie przymusu indywidualnego oszczędzania. Projekt nie odrzuca kategorii wspólnoty ryzyka, solidarności, samorządności itd., nadaje im natomiast bardziej nowoczesny wymiar, pozwalający na indywidualne włączenie się do procesu zarządzania środkami. System będzie bardziej bezpieczny dzięki temu, że środki na starość gromadzone będą w co najmniej dwóch instytucjach (ZUS i obowiązkowy fundusz emerytalny) i że możliwa będzie osobista kontrola nad sposobem ich zarządzania. Grozi bankructwo Nieporozumienie piąte: brak konieczności zmian. Dokument przedstawiony przez Biuro Pełnomocnika dotyczy koncepcji zmian w systemie zabezpieczeń społecznych. Pisanie kolejnego dokumentu potwierdzającego niewydolność obecnego systemu byłoby o tyle bezcelowe, że o jego rychłym bankructwie świadczą powszechnie dostępne prognozy demograficzne oraz deficyt ZUS widoczny w kolejnych ustawach budżetowych, sztucznie obniżany - słusznym skądinąd - przesunięciem wypłat zasiłków rodzinnych poza ZUS. W tym kontekście argumenty o niesprawiedliwości i arbitralności obecnego systemu, cytowane przez autora za naszym opracowaniem, wydają się stosunkowo mało istotne. Zarzucając nam nadmierne uleganie "kampanii na temat rzekomej niewydolności i bankructwa ZUS", autor nie proponuje wyliczeń, które wskazywałyby na nieprawdziwość tych argumentów. Tymczasem z całą odpowiedzialnością twierdzimy, że przy obecnych warunkach, aby zbilansować system, bez radykalnej zmiany jego konstrukcji, należałoby podnosić udział wydatków państwowych na emerytury i renty w produkcie krajowym brutto aż do poziomu ok. 22 proc., a składkę na emerytury i renty do ponad 55 proc. funduszu płac. Swojej opinii o możliwości zbilansowania systemu "przez dokonanie istotnych korekt w jego ramach, z uwzględnieniem demograficznej komponenty" autor nie popiera żadnymi przykładami, których, nawiasem mówiąc, bylibyśmy niezmiernie ciekawi. Korzyści filaru kapitałowego dla wzrostu gospodarczego są przez autora całkowicie pomijane. Projekt reformy został poddany ocenie ekspertów, aby usunąć jego ewentualne niedoskonałości, i przedstawić do wdrożenia taki, który zapewni bezpieczną przyszłość milionom odchodzących na emerytury Polaków za pięćdziesiąt, a nie pięć lat. Nie straszyć juntą Nieporozumienie szóste: nadużycie przykładu chilijskiego. W swojej krytyce projektu reformy autor sięga po przykład chilijski, oczekując zapewne, iż będzie to ostateczny argument przekreślający zarówno jej sens ekonomiczny, jak i społeczny. Trzeba przyznać, iż w społeczeństwie polskim ze względu na doświadczenia stanu wojennego jest to argument niezwykle silnie oddziałujący na emocje. Warto też pamiętać, że obalenie lewicowego rządu Allende przez prawicową juntę Pinocheta było przez lata wykorzystywane do własnych celów przez propagandę gierkowską. Posługiwanie się nim w celach demagogicznych jest na dodatek o tyle łatwe, że ze względu na położenie geograficzne Chile i niewielkie znaczenie tego państwa dla kontaktów gospodarczych i politycznych Polski wiedza o nim jest, niestety, bardzo mała. Aby ostatecznie skończyć ze straszeniem przyszłych emerytów juntą chilijską, chciałbym przypomnieć autorowi artykułu oraz wszystkim tym, którzy zbyt łatwo po argument ten sięgają, że: - w istocie reformę emerytur w Chile wprowadzono na podstawie prac wąskiej grupy ludzi, początkowo wbrew wojskowym i przy rosnącym poparciu społecznym. Porównywanie tej sytuacji z Polską nie ma jednak sensu, gdyż sytuacja gospodarcza, w jakiej znajdowało się wówczas Chile, była znacznie gorsza niż obecnie w Polsce. Nie zmienia to faktu, że reforma chilijska postrzegana jest pozytywnie przez społeczeństwo tego kraju i że stała się bodźcem do rozwoju systemu finansowego oraz przyspieszenia wzrostu gospodarczego, dając podstawę dla wzrostu zamożności całego społeczeństwa. Statystycznie rzecz biorąc, dochód narodowy na mieszkańca Chile jest, nawiasem mówiąc, prawie 2-krotnie wyższy niż na przeciętnego mieszkańca Polski. Wyższe są także w porównaniu z Polską wskaźniki chilijskiego poziomu wykształcenia i zdrowotności społeczeństwa; - żadne z państw reformujących systemy emerytur, w tym państwa Ameryki Łacińskiej, nie skopiowały systemu chilijskiego, głównie ze względu na istniejące w nich odmienności instytucjonalne i ogólnogospodarcze. W Argentynie, Peru, Kolumbii czy ostatnio w Meksyku reformę wprowadzono w warunkach demokratycznych i z dużymi zmianami w stosunku do pierwowzoru chilijskiego. Wspólnym mianownikiem było jedynie trzymanie się po raz pierwszy zastosowanej w Chile idei wiązania wypłat emerytalnych z indywidualną aktywnością zawodową oraz angażowanie sektora prywatnego do zarządzania środkami emerytalnymi. Reformy podobnego typu - jak podkreślałem wcześniej - wprowadziły już lub rozpoczęły ich wdrażanie nie tylko znacznie bardziej rozwinięte gospodarczo od Polski kraje takie jak Szwajcaria, Holandia, Australia, Singapur, ale także bliskie nam Węgry czy Łotwa. Sądzę, że uczciwe byłoby określanie projektu reformy systemu zabezpieczeń społecznych w Polsce mianem syndromu węgierskiego lub szwajcarskiego. Byłoby to bliższe prawdy, zważywszy, iż zarówno w tych państwach, jak i w Polsce reformy te odbywają się w warunkach demokratycznego państwa prawa, a nie wojskowej dyktatury. Na co nas stać Nieporozumienie siódme: problemy okresu przejściowego. Zgadzam się z autorem, że konieczność sfinansowania reformy jest najtrudniejszym jej elementem. Gdyby nie ograniczenia finansowe, które w ujęciu makrogospodarczym przekładają się na ograniczenia budżetowe i równowagę gospodarczą, nasza skłonność do obdarowywania wszystkich zainteresowanych jak najwyższymi świadczeniami byłaby znacznie większa. Faktem jest jednak, że cała koncepcja reformy zbudowana została na bazie tego, na co jako społeczeństwo możemy sobie pozwolić, czyli na ile nas stać. Nie bez znaczenia jest tu moment rozpoczęcia reformy - dzięki korzystnym tendencjom gospodarczym w Polsce (wzrost związany z efektami reform gospodarczych) i na świecie oraz ciągle jeszcze dostępnym zasobom prywatyzacyjnym stać nas przez najbliższe kilka lat na trochę więcej, niż byłoby to możliwe w innych warunkach. Dzięki temu obciążenia, jakim podlegać będzie pokolenie dzisiejszych czterdziesto- i pięćdziesięciolatków będą mniejsze niż te, jakie musieliby ponieść przy braku lub odkładaniu reform, tzn. niska emerytura w przyszłości i obciążenie ich dzieci (czyli pokolenia, które moralnie będzie zobowiązane do pomocy niepracującym rodzicom) podwójnymi kosztami reform. Nie śmiemy twierdzić, że jest to sprawiedliwe, ale po prostu sprawiedliwsze. Nasze poczucie sprawiedliwości wzmacnia fakt, iż racjonalizacja obecnego systemu nie polega na obniżaniu świadczeń, ale przede wszystkim na uszczelnianiu systemu, czyli budowaniu motywacji dla czarnej i szarej strefy gospodarki do ujawniania swoich dochodów i płacenia składek na świadczenia, z których i tak przecież będą w takiej czy innej formie korzystać. Za niesprawiedliwe uważamy bowiem uchylanie się od pełnego ujawniania dochodów i płacenia składek, gdy każdemu przysługuje minimalna emerytura i opieka zdrowotna. Niezbędne ustawy Nieporozumienie ósme: aspekty konstytucyjne i polityczne. Realizacja projektu reformy, przez wielu ekspertów ocenianego jako kompetentny i profesjonalny, wymaga uchwalenia przez Sejm 6-7 nowych ustaw i nowelizacji kilkunastu. Wszystkich tych potrzeb jesteśmy świadomi i zarówno my jako autorzy, jak i polskie organa legislacyjne nie ignorują ich. Kalendarz prac, jaki sobie założyliśmy, zakładał przygotowanie najpierw ustawy o wykorzystaniu wpływów z prywatyzacji części mienia Skarbu Państwa w celu wsparcia reformy systemu ubezpieczeń społecznych oraz ustawy o organizacji i funkcjonowaniu funduszy emerytalnych jako tych, które umożliwią stworzenie podstaw materialnych reformy i pozwolą podjąć niezbędne przygotowania zaangażowanym w nie instytucjom, takim jak banki, firmy ubezpieczeniowe, fundusze inwestycyjne, instytucje nadzorcze itd. To dobrze, że Rada Ministrów przyjęła już te projekty ustaw. Inwestycje niezbędne do zarządzania środkami emerytalnymi są kosztowne i najwyższy czas, aby zainteresowane nimi instytucje rozpoczęły przygotowania. Gotowa jest już ustawa o pracowniczych programach emerytalnych. Przygotowuje się ustawę o systemie ubezpieczeń społecznych oraz kilka innych nowelizacji i zmian. Kwestie przystawalności projektu reformy do zasad konstytucyjnych wymagają nowoczesnego spojrzenia na to, czym jest zabezpieczenie społeczne. Jak podkreśliliśmy wcześniej, sposób, w jaki autor opracowania postrzega tradycyjne kategorie ubezpieczenia społecznego, odpowiada nie tyle zasadom prawnym, ile nawykom nabytym podczas propagandy (a nie praktyki!) państwa socjalistycznego w Polsce. Reforma, co należy jeszcze raz podkreślić, zmienia sposób zarządzania składką na ubezpieczenie społeczne, a nie składkę czy jej formę prawną. Wątpliwości autora można porównać z rozważaniem, czy sklep, który został sprywatyzowany i wyposażony w nowoczesne kasy fiskalne, przestał być sklepem i czy zakłóca to umowę sprzedaży w ujęciu kodeksu cywilnego. Zdumiewające wydaje się rozczarowanie autora unikaniem przez obecny rząd wciągania reformy w "przedwyborcze debaty i walki". Gdyby takim debatom poddany był swego czasu program Balcerowicza, to jeszcze do dziś kupowalibyśmy buty na kartki i chleb spod lady. Na szczęście i wówczas, i dziś ekipy rządzące oraz elity polityczne mają dość odpowiedzialności za państwo i jego stan w długim okresie, aby uznać, że reforma jest konieczna i że podlegać powinna najpierw analizie ekonomicznej, a nie politycznym przepychankom. I to jest chyba piękne w "polskim surrealizmie politycznym", że kłócimy się o rzeczy drobne, natomiast w sprawach naprawdę ważnych stać nas na dojrzałość i rozwagę. A propos lewicowości i polityki: czy autor dostrzegł, że obecny system emerytalny zawiera w sobie ukrytą redystrybucję od biednych do bogatych, ponieważ to bogaci jako żyjący dłużej korzystają z "uwspólnienia" ryzyka? Czy autor zauważa, że niebranie pod uwagę składek z wczesnego okresu kariery zawodowej uderza w niżej zarabiających, którzy zazwyczaj mają mniej lat spędzonych w szkole? Czy nie jest zrozumiałe, że każdy rząd wrażliwy na bezzasadność tego typu ukrytej redystrybucji, usiłowałby ją usunąć? Co na świecie Nieporozumienie dziewiąte: my a inni. Omawiany artykuł zdaje się traktować kierunek polskich zmian jako idiosynkratyczne dziwactwo. Chociaż polski program reform wynika wyłącznie z polskich uwarunkowań wewnętrznych, nie jest bezzasadne rozejrzenie się wokół siebie. Co dzieje się wokół nas w kwietniu 1997 r.? Oto na Węgrzech, rządzonych przez sojusz zreformowanej Węgierskiej Partii Socjalistycznej oraz Partii Wolnych Demokratów, przedkładany jest właśnie do parlamentu pakiet ustaw wprowadzających nowy wielofilarowy system emerytalny z drugim filarem w postaci powszechnych obowiązkowych, otwartych, konkurujących ze sobą funduszy emerytalnych. Oto w Szwecji jesteśmy w przededniu wprowadzenia systemu emerytalnego, zawierającego także filar kapitałowy, oraz ścisły związek składki i świadczenia w filarze repartycyjnym (w postaci tego, co w naszym projekcie nazwaliśmy "kapitałem uprawnień emerytalnych"). Oto na Łotwie - gdzie system kapitałowych uprawnień emerytalnych działa już pełną parą - wprowadza się filar powszechnych funduszy kapitałowych. Oto w Szwajcarii, Danii, Holandii, Wielkiej Brytanii czy Australii dominują powszechne ubezpieczenia kapitałowe (tj. grupujące co najmniej 70 proc. siły roboczej), a w niektórych wypadkach (Szwajcaria, Australia) obowiązkowe kapitałowe systemy zabezpieczenia na starość. Oto w przynajmniej sześciu krajach Ameryki Łacińskiej działają systemy oparte na przymusowej kapitalizacji całości (Chile) lub części składki. Oto w Stanach Zjednoczonych Doradczy Panel Prezydenta ds. Reformy Ubezpieczeń Społecznych proponuje wprowadzenie systemu trójfilarowego à la rozwiązania latynoamerykańskie... Nie dlatego robimy reformy, ponieważ robią je inni. Powinniśmy jednak dobrze wiedzieć, co i dlaczego robią inni, aby nie powielić cudzych błędów i czerpać z innych doświadczeń tylko to, co wzbogaca nasz program. Komu służą reformy Nieporozumienie dziesiąte: cele i beneficjenci reform. Kolejnym przykładem problemów autora omawianego artykułu z podstawowymi kategoriami ekonomicznymi i finansowymi jest zarzut, iż jedyny cel reform jest natury fiskalnej. Oczywiście, że cały wysiłek podejmowany jest po to, aby w przyszłości za emerytury nie płacić głębokim deficytem budżetowym i okradającą nas wszystkich inflacją. Fundusze emerytalne nie będą natomiast źródłem finansowania deficytu, ale źródłem finansowania prywatnych inwestycji i rozwoju gospodarczego. Gromadzone przez fundusze środki będą bowiem za pośrednictwem systemu finansowego, a więc przez kredyt bankowy i hipoteczny, inwestycje w akcje i obligacje, zasilać wzrost gospodarczy. Część tych środków, zgodnie zresztą z normami ostrożnościowymi obowiązującymi w najbardziej rozwiniętych systemach finansowych, będzie inwestowana w rządowe papiery wartościowe jako najbezpieczniejszą formę lokat; cześć będzie też zapewne inwestowana za granicą w celu dywersyfikacji ryzyka. Jest natomiast całkowitą nieprawdą, że fundusze emerytalne będą zobowiązane do inwestowania w dłużne papiery Skarbu Państwa. Nie wiedzieć czemu, do beneficjentów reformy ubezpieczeń w Polsce autor wciągnął także instytucje międzynarodowe, przedstawiane w tonie żądnych krwi bestii. Warto więc przypomnieć, że Polska jest członkiem założycielem tych instytucji, ma w nich swoich przedstawicieli i systematycznie wpłaca statutowe składki na finansowanie ich działalności. Od kiedy mamy w Polsce zrównoważony bilans płatniczy, prawie nie korzystamy z pomocy finansowej tych instytucji, dlatego ich wskazania mają jedynie charakter doradczy, a nie warunkowy. Korzystanie z rad specjalistów Banku Światowego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego nie wydaje się zresztą zbytnio nierozważne, jeśli wziąć pod uwagę, iż instytucje te zatrudniają fachowców z całego świata, którzy pracując w różnych krajach, mają unikatową możliwość poznania i wymiany najlepszych doświadczeń gospodarczych krajów, z jakimi się w swojej codziennej pracy stykają. I wreszcie ostatnia uwaga, w imię pamięci nieodżałowanego autora "Bambini di Praga". Instytucje i rozwiązania krytykowane przez autora są tworzone właśnie po to, aby nie było wolnego pola dla oferujących złudzenia aferzystów. Mam nadzieję, że nadchodzi czas przejścia od etapu konieczności polemiki z tymi, którzy wciąż oferują polskim przyszłym emerytom złudzenia dnia wczorajszego, do etapu wspólnej pracy nad zapewnieniem jak najwyższej jakości projektowanych rozwiązań. Autor jest dyrektorem Biura Pełnomocnika Rządu do Spraw Reformy Zabezpieczenia Społecznego
Gdyby artykuł Jana Jończyka "Kosztowna prywatyzacja ryzyka starości" ukazał się kilkadziesiąt lub nawet kilkanaście lat temu, odpowiadałby w zupełności ówczesnemu rozumieniu zarówno tego, jak powinny działać ubezpieczenia społeczne, jak i tego, jaka powinna być rola państwa w zapewnieniu bezpieczeństwa emerytalnego. Ponieważ jednak ukazał się 23 kwietnia 1997 r. i dotyczył krytyki dokumentu powstałego w kierowanym przeze mnie Biurze Pełnomocnika Rządu ds. Reformy Zabezpieczenia Społecznego, chciałbym ustosunkować się do zawartych w nim ocen i interpretacji. Przede wszystkim trzeba uświadomić sobie wyraźnie, że systemy społecznych ubezpieczeń emerytalnych oparte na monopolu czy zdecydowanej dominacji filaru repartycyjnego przeżywają głęboki ogólnoświatowy kryzys. Działający w Polsce system ubezpieczeń społecznych jest systemem, do którego się przyzwyczailiśmy i do którego dostosowane zostały doktryny prawne. Nie znaczy to jednakże, że system ten jest dobry albo że okaże się wystarczająco dobry w nadchodzącej przyszłości. Brak daleko idących reform w dziedzinie emerytur grozi ich bankructwem i kompromitacją państwa (wraz z regulującym je systemem prawnym) jako ich gwaranta. Przygotowany w Biurze Pełnomocnika Rządu do Spraw Reformy Zabezpieczenia Społecznego projekt reform jest odpowiedzią na narastające szybko zagrożenie kompromitacji systemu emerytalnego. Być może właśnie z nieuwzględnienia zasięgu i powagi zachodzących zmian wynikają nieporozumienia, które znalazły wyraz w omawianym artykule.
STUDIA Rektorzy mówią o konieczności wprowadzenia częściowej odpłatności za studia Początek roku akademickiego pod znakiem pieniądza W piątek w wielu uczelniach odbyły się uroczyste inauguracje roku akademickiego, podczas których świeżo upieczeni studenci otrzymywali indeksy. Na zdjęciu studenci Uniwersytetu Warszawskiego: Michał Dec z prawa oraz Aleksandra Chrzanowska z kulturoznawstwa i Karolina Bogdan z polonistyki. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI Trudno o akademik i stypendia Studenci radzą sobie jak mogą Szybciej przybywa studentów niż środków na pomoc materialną w budżecie państwa. Tę sytuację tylko trochę łagodzą wprowadzone w ubiegłym roku preferencyjne kredyty. Zdecydowanie brakuje miejsc w akademikach. Co dziesiąty student Uniwersytetu Śląskiego, który składał podanie, nie otrzyma miejsca w akademiku, bo miejsc jest około 2,6 tysiąca na 38 tysięcy studiujących. Studenci, którzy otrzymają miejsce, płacić będą w zależności od dochodów w rodzinie od 50 do 80 proc. ceny akademika. Przy najniższej 50-procentowej odpłatności za miejsce w akademiku trzeba zapłacić od 123 do 198 zł miesięcznie. Ceny są różne, bo różny jest standard. Wszystkie pokoje są dwuosobowe, a w akademikach najdroższych - z łazienkami. Studenci, którzy nie mają szans na akademik, wynajmować muszą stancję, co w Katowicach kosztuje 250 zł miesięcznie i więcej. 25 proc. studentów Uniwersytetu Śląskiego ma prawo do otrzymania stypendiów za wyniki w nauce. Średnia stopni nie może być jednak niższa niż 4,0. Wysokość stypendium uzależniona jest od wysokości średniej i od liczby studentów, którzy zmieścili się w stypendialnej puli. Zwykle stypendium to wynosi od 230 do 330 zł. Stypendium socjalne, przydzielane zależnie od dochodów w rodzinie, średnio biorąc, wynosi około 150 zł. Spośród 38 tysięcy studentów UŚ, ponad 4 tysiące osób złożyło podania o kredyty. Na podręczniki student wydać musi przynajmniej 200 zł (co stanowi absolutne minimum) rocznie. Studenci dojeżdżający wydają często po kilkadziesiąt złotych i więcej na przejazdy. W czasie zajęć korzystają ze studenckich stołówek (od 4 zł za obiad). Z ostrożnych obliczeń studenckich wydatków wynika, że aby przeżyć na poziomie minimum, śląski student dysponować musi kwotą około 600 zł miesięcznie. Ciasnota na UJ Miejsce w akademiku otrzymuje tylko nieco ponad połowa studentów Uniwersytetu Jagiellońskiego, którzy się o to starają. W znacznie lepszej sytuacji są tylko studiujący w Collegium Medicum UJ, gdzie 90 procent może zamieszkać w akademiku. Uczelnia ma dziesięć domów studenckich - w większości o dobrym standardzie - z 5603 miejscami, plus przyznane jej 410 miejsc w miasteczku studenckim AGH. Płacić trzeba 140 - 160 zł miesięcznie, z czego 30 - 50 proc. jest refundowane. - Koszt obiadu w stołówkach studenckich wynosi u nas 7 zł, z czego student płaci tylko 4 zł. Korzystają z nich przede wszystkim mieszkańcy akademików, ale i mieszkający na kwaterach - informuje Eugenia Łukasik z Działu Nauczania UJ. Ci, którzy wynajmują kwatery prywatne, narzekają na wysokie opłaty. Studenci płacą w Krakowie zazwyczaj po ok. 300 złotych za miejsce w pokoju dwuosobowym, plus opłaty za światło, telefon itp. - W tym roku właściciel chciał nam podnieść opłatę o 200 zł, ale wszyscy ostro się postawiliśmy i ustąpił. Więc zostało po staremu, po 300 zł. Do tego w zimie trzeba dodać 50 zł za ogrzewanie elektryczne oraz inne opłaty - mówi Magda z Nowego Sącza, studentka II roku prawa. Największym problemem Uniwersytetu Jagiellońskiego jest ciasnota pomieszczeń. Na jednego studenta przypada ok. 3 mkw. powierzchni naukowo-dydaktycznej. W zachodnich uczelniach tych metrów kwadratowych na jednego studenta jest pięć razy więcej. Najgorzej jest na wydziale prawa, gdzie przyjmuje się dużo studentów. Legalny walet w Olsztynie W najmłodszym polskim uniwersytecie - Warmińsko-Mazurskim w Olsztynie - sytuacja studentów zamiejscowych jest bardzo trudna. W opinii rektora Ryszarda Góreckiego, co najmniej połowa studentów nie znajdzie w tym roku miejsca w akademiku. Na 15 tysięcy słuchaczy studiów dziennych uczelnia dysponuje 2798 miejscami w dziewięciu akademikach byłej Akademii Rolniczo-Technicznej (dziesiąty akademik jest remontowany) oraz 1063 miejscami w trzech domach Fundacji Bratniak, należącej do byłej Wyższej Szkoły Pedagogicznej. Kłopotów z zamieszkaniem nie będą mieć jedynie alumni (ponad 500) wchodzącego w skład uniwersytetu Wyższego Instytutu Teologicznego. Łóżko kosztuje w akademiku w zależności od standardu pokoju od 105 zł do 150 zł miesięcznie. Uczelnia utworzyła bank stancji, ale zgłoszeń jest mało. Cena stancji w mieście to średnio 200 zł. Jagoda Pacyńska z Bezled, studentka V roku medycyny weterynaryjnej, jest przewodniczącą rady mieszkańców akademika nr 3 w studenckim miasteczku Kortowo. - Jeżeli chodzi o sytuację bytową studentów, to raczej się pogorszy, bo studiujących przybyło, a miejsc w akademikach nie. Liczę, że jak w poprzednich latach, będziemy mogli kwaterować w pokojach tzw. legalnego waleta, czyli studenta, który za 30 proc. stawki może nocować na swoim, najczęściej składanym, łóżku. W najtrudniejszej sytuacji są studenci pierwszego roku, najważniejszym bowiem kryterium kwalifikacji do akademika jest u nas średnia ocen. Poza tym aktywność w pracach na rzecz uczelni i wreszcie sytuacja rodzinna. W tej ostatniej kategorii miejsca dostają najczęściej sieroty i półsieroty. Co czwarty pobiera stypendium socjalne Każdy zainteresowany student Wyższej Szkoły Zawodowej w Koninie może liczyć na miejsce w uczelnianym akademiku, liczącym 160 miejsc, lub bursie którejś z konińskich szkół średnich. Opłata miesięczna za miejsce wynosiła w ub. roku 120 zł. W akademiku jest też stołówka, z której korzystać może codziennie 350 osób, oferująca dotowane przez szkołę, bardzo tanie obiady. WSZ oferuje też stypendia socjalne dla studentów z rodzin niezamożnych: w ubiegłym roku mogli otrzymać je ci, w rodzinach których dochód na osobę nie przekraczał 400 zł. Stypendia wynosiły: do 200 zł - 120 zł, od 201 do 300 zł - 90 zł, od 301 do 400 zł - 70 zł. W wyjątkowych przypadkach komisja rozdzielająca tę pomoc mogła podwyższyć kwotę stypendium do 150 zł. W minionym, pierwszym roku funkcjonowania szkoły z pomocy tej skorzystały 132 osoby, czyli więcej niż co czwarty student. W tym roku najlepsi będą otrzymywać także stypendia naukowe; kwot uczelnia jeszcze nie podaje. Poza tym grono konińskich parlamentarzystów postanowiło ufundować kilka własnych stypendiów dla najlepszych studentów z rodzin o najniższych dochodach. Niepaństwowi w hotelu lub na stancji Wyższa Szkoła Humanistyczno-ekonomiczna we Włocławku (woj. kujawsko-pomorskie) zagwarantowała swoim studentom dziennym 41 miejsc noclegowych w miejscowym hotelu Kujawy. Pokój 1-osobowy kosztuje od 300 zł do 340 zł miesięcznie, 2-osobowy od 280 do 320 zł. - Zainteresowanie ofertą nie potwierdziło naszych obaw, że ceny będą za wysokie - powiedziała "Rz" Elżbieta Grabińska-Gulcz, dyrektor administracyjny włocławskiej uczelni. - W hotelu zarezerwowaliśmy także miejsca studentom zaocznym, którzy za pokój 1-osobowy będą płacić 53 zł za dobę, za 2-osobowy - 97 zł. Uczelnia zapewniła też słuchaczom miejsca w internacie Medycznego Studium Zawodowego we Włocławku. - Mimo że jest on znacznie oddalony od sal wykładowych, wszystkie, tj. 24 miejsca zostały już wykorzystane - dodała Grabińska-Gulcz. - Miesięczny pobyt kosztuje tutaj 80 zł. Własnej bazy lokalowej dla studentów nie ma także Wyższa Szkoła Ochrony Środowiska w Bydgoszczy. - Dysponujemy adresami internatów, burs i domów studenckich, gdzie nasi słuchacze mogą znaleźć jeszcze miejsca - poinformowano w sekretariacie uczelni. - Do tej pory nikt się nie skarżył, widać, że sposób się sprawdza. Wyższa Szkoła Bankowa w Toruniu nie zapewnia miejsc noclegowych studentom. Bożena Kołosowska, prodziekan tej uczelni, wyjaśnia, że znaczna część studentów pochodzi z Torunia i okolic. Tym ostatnim bardziej opłaca się dojeżdżać, aniżeli wynajmować stancję. Studenci, którym nie odpowiada standard burs i internatów (jak zapewniono na uczelniach tacy są), poszukują w grupach, po dwóch, trzech mieszkania do wynajęcia. Mają z czego wybierać. W Bydgoszczy np. lokal o pow. ponad 90 mkw. kosztuje 1,2 tys. zł plus czynsz. W Toruniu za miejsce w pokoju żądano po 250 zł od osoby. A.P., A.O., B.C., RAK, J.SAD., I.T. Drogi indeks Wystąpienia rektorów podczas piątkowej inauguracji roku akademickiego wykazują, że uczelnie państwowe coraz silniej odczuwają konieczność wprowadzenia częściowej odpłatności za studia. Rektor Uniwersytetu Warszawskiego Piotr Węgleński zarzucił parlamentarzystom, że nie przeznaczają na uczelnie wystarczających kwot w budżecie, a jednocześnie zawarli taki przepis w konstytucji, który może poważnie utrudnić pobieranie czesnego od studentów. Rektor Politechniki Warszawskiej Jerzy Woźnicki powiedział, że jeżeli budżet państwa ograniczeniami budżetowymi limituje liczbę studentów, to niezbędne jest wprowadzenie częściowej odpłatności za studia, także na studiach dziennych. Obecny na Politechnice Warszawskiej wicepremier Leszek Balcerowicz zaznaczył, że podobnie jak w 1999 r. w przyszłorocznym budżecie zostaną podwojone środki na inwestycje w szkolnictwie wyższym. W wielu polskich uczelniach odbyła się w piątek uroczysta inauguracja roku akademickiego. Zwykle są na nią zapraszani tylko ci spośród świeżo upieczonych studentów, którzy najlepiej zdali egzaminy i w obecności przedstawicieli najwyższych władz państwowych, profesury, rektorów innych uczelni otrzymują indeksy. Prezydent Aleksander Kwaśniewski uczestniczył w piątek w inauguracji na Uniwersytecie Warszawskim (gdzie rozpoczyna studia jego córka); a premier Jerzy Buzek - na najmłodszym polskim Uniwersytecie Warmińsko-mazurskim w Olsztynie. A.P.
W piątek w wielu uczelniach odbyły się uroczyste inauguracje roku akademickiego. Niestety, szybciej przybywa studentów niż środków na pomoc materialną w budżecie państwa. Tę sytuację tylko trochę łagodzą wprowadzone w ubiegłym roku preferencyjne kredyty. Spośród 38 tysięcy studentów UŚ, ponad 4 tysiące osób złożyło podania o kredyty. Na podręczniki student wydać musi przynajmniej 200 zł (co stanowi absolutne minimum) rocznie. Z ostrożnych obliczeń studenckich wydatków wynika, że aby przeżyć na poziomie minimum, śląski student dysponować musi kwotą około 600 zł miesięcznie. Zdecydowanie brakuje też miejsc w akademikach. Co dziesiąty student Uniwersytetu Śląskiego, który składał podanie, nie otrzyma miejsca w akademiku. Miejsce w akademiku dostanie tylko nieco ponad połowa studentów Uniwersytetu Jagiellońskiego, którzy się o to starają. Ci, którzy wynajmują kwatery prywatne, narzekają na wysokie opłaty. Największym problemem Uniwersytetu Jagiellońskiego jest ciasnota pomieszczeń. Na jednego studenta przypada ok. 3 mkw. powierzchni naukowo-dydaktycznej. W najmłodszym polskim uniwersytecie - Warmińsko-Mazurskim w Olsztynie - sytuacja studentów zamiejscowych jest bardzo trudna. W opinii rektora Ryszarda Góreckiego, co najmniej połowa studentów nie znajdzie w tym roku miejsca w akademiku. Wystąpienia rektorów podczas piątkowej inauguracji roku akademickiego wykazują, że uczelnie państwowe coraz silniej odczuwają konieczność wprowadzenia częściowej odpłatności za studia. Rektor Uniwersytetu Warszawskiego Piotr Węgleński zarzucił parlamentarzystom, że nie przeznaczają na uczelnie wystarczających kwot w budżecie, a jednocześnie zawarli taki przepis w konstytucji, który może poważnie utrudnić pobieranie czesnego od studentów. Jeżeli budżet państwa ograniczeniami budżetowymi limituje liczbę studentów, to niezbędne jest wprowadzenie częściowej odpłatności za studia, także na studiach dziennych. Obecny na Politechnice Warszawskiej wicepremier Leszek Balcerowicz zaznaczył, że podobnie jak w 1999 r. w przyszłorocznym budżecie zostaną podwojone środki na inwestycje w szkolnictwie wyższym.
KONCERT W hołdzie Włodzimierzowi Wysockiemu - w 20. rocznicę śmierci Można go było tylko zabić FOT. (C) PIOTR WALCZAK PAP/CAF 25 lipca minie 20 lat od śmierci Włodzimierza Wysockiego, pieśniarza i aktora, barda uwielbianego przez miliony, którego noblista Josif Brodski nazwał "największym poetą Rosji". W najbliższą niedzielę w amfiteatrze w Koszalinie odbędzie się koncert poświęcony twórcy "Polowania na wilki" i "Łaźni na biało". Włodzimierza Wysockiego wspominać będą m.in. Jerzy Hoffman, Wojciech Młynarski i Daniel Olbrychski, a jego utwory zaśpiewają Jacek Kaczmarski, Emilian Kamiński, Marian Opania, ale i Hanna Banaszak, a nawet Grzegorz Markowski z Perfectem. Reżyserowany przez Laco Adamika koncert transmituje Program 2 Telewizji Polskiej. Organizatorką i duszą przedsięwzięcia jest dr Marlena Zimna, autorka książek o Wysockim, dyrektorka muzeum mieszczącego się w jej mieszkaniu, w którym wraz z matką zgromadziła wiele pamiątek po sławnym aktorze Teatru na Tagance, płyt i kaset, filmów, plakatów, książek. To z jej inspiracji, autorka scenografii koncertu Barbara Kędzierska umieściła na scenie obok czarnej wołgi tajemniczy drogowskaz z napisem "Wesele". Nawiązuje on do opatrzonej tym kryptonimem operacji KGB, które w 1972 r. w lesie pod Sosnowem w okolicach Petersburga (wtedy Leningradu) usiłowało pozbyć się ukochanego przez ludzi, ale niebezpiecznego dla władzy twórcy. Jurij Lubimow, dyrektor artystyczny Teatru na Tagance po śmierci artysty powiedział: "Wysocki to wielki fenomen. W kraju, w którym nic nie było wolno, on zaśpiewał wszystko, co chciał. Był tak kochany i tak popularny, że nic nie można było z tym zrobić. Można go było tylko zabić". Marlena Zimna postanowiła pójść krok dalej, stawiając wprost w tytule swej ostatniej książki pytanie: "Kto zabił Wysockiego?". - Już 25 lipca 1980 roku, gdy po Moskwie rozeszła się wieść o jego śmierci, pojawiły się głosy, że ktoś mu w tym dopomógł - mówi Marlena Zimna. - Długo uważałam je za wytwór fantazji fanów, którzy nie pogodzili się ze śmiercią swego idola. Jednak, studiując w Moskwie i podążając śladami Wysockiego, dotarłam do jego osobistego lekarza, Anatolija Fiedotowa. Opowiadając o okolicznościach śmierci Wysockiego, powiedział nagle: "Załatwiliśmy to genialnie". Później powtórzył te słowa w jednym z wywiadów. Nie minęło wiele czasu, a sam zmarł. Według oficjalnej wersji - przedawkował narkotyki. Oficjalna wersja głosiła, że Włodzimierz Wysocki umarł w wieku 42 lat na zawał serca, a jako przyczynę zgonu uznano "ostrą niewydolność naczyń sercowo-naczyniowych". Nie została przeprowadzona sekcja zwłok. Niewątpliwie starano się zataić przed opinią publiczną fakt, że artysta był uzależniony od narkotyków, ale też chodziło o ukrycie wydarzeń bezpośrednio poprzedzających jego śmierć. Tymczasem to ten sam doktor nauk medycznych napompował go toksycznym preparatem, a następnie na zmianę podawał mu środki uspokajające i alkohol. Umierający Wysocki był przenoszony z miejsca na miejsce, a wreszcie ułożony na plecach i związany. Udusił się w wyniku zapadnięcia języka... Tym też tropem podążało milicyjne dochodzenie, umorzone po kilku miesiącach na polecenie silniejszego w resortowej rywalizacji - KGB. 28 lipca 1980 r. w ostatniej drodze na cmentarz Wagańkowski towarzyszyło Wysockiemu 300-400 tysięcy mieszkańców Moskwy, których zupełnie przestała obchodzić odbywająca się wówczas w stolicy ZSRR olimpiada. Gdy na polecenie oficera KGB z fasady Teatru na Tagance usunięto portret zmarłego artysty, tłum zaczął skandować: "Faszyści!" i "Hańba!". Jeden z partyjnych dygnitarzy miał powiedzieć: "Przez całe życie nam bruździł i nawet po śmierci zepsuł takie święto!". Popularność Wysockiego była fenomenem nieporównywalnym z niczym. Jego pieśni (a napisał ich 900 - autobiograficznych, wojennych, sportowych, lotniczych, marynarskich, alpinistycznych, złodziejskich - tzw. błatnych) znano w ZSRR na pamięć, a przecież niemal nie nagrywał płyt, nie występował w telewizji, jego role filmowe - poza postacią kapitana Gleba Żegłowa w serialu wyświetlanym w Polsce pod tytułem "Gdzie jest Czarny Kot" - także nie były czymś wyjątkowym. Owszem, był świetnym Hamletem i znakomitym Swidrygajłowem w Teatrze na Tagance, ale nawet w Rosji, gdzie ludzie kochają teatr i znają się na nim, to jeszcze za mało, by zdobyć tak obłędną sławę, jaka stała się jego udziałem. Cenzurowano go i sekowano, za życia tylko jeden (!) jego wiersz został opublikowany w Związku Radzieckim, koncertów nie zapowiadały żadne afisze, na półki wędrowały nagrania recitali, a gdy Wiaczesław Kotionoczkin, reżyser sławnej kreskówki o wilku i zającu, umyślił sobie, że jedyne padające w tym filmie słowa: "Nu, pogodi" wypowie swą niepowtarzalną chrypą właśnie Wysocki, usłyszał kategorycznie brzmiące: "Nielzia", wraz z uzasadnieniem: "To awanturnik, skandalista, on drwi z patriotycznych uczuć narodu radzieckiego! I do tego zadaje się z cudzoziemką". Wszystko to, akurat, było prawdą. Istotnie, wywoływał skandale, bywał agresywny, patriotą radzieckim ten pół Żyd, pół Rosjanin nie był na pewno, za to rosyjskim - z całą pewnością. Jeśli chodzi o cudzoziemki, to trzecią jego żoną była francuska aktorka Marina Vlady. Dwóch synów Wysockiego - 38-letni dziś Arkadij i 36-letni Nikita pochodzi z drugiego małżeństwa poety, z Ludmiłą Abramową. Powtarzana jest wersja, że Wysocki był też ojcem córki znanej aktorki Taganki, Tatiany Iwanienko. Żył, jak chciał, mówił i śpiewał, co chciał, pozostał po nim mit, wciąż żywy, podsycany nowymi edycjami jego nieznanych wcześniej tekstów i pieśni, publikowanymi wspomnieniami niezliczonych przyjaciół. Dopóki mogli, chronili go: przed nieprzyjaciółmi i tym najgroźniejszym wrogiem, którego nosił w sobie. Wydawać się to może dziwne, ale nie brak przesłanek wskazujących na to, że przez dłuższy czas anonimowym aniołem stróżem poety był sam Jurij Andropow, w chwili śmierci artysty przewodniczący KGB, a później sekretarz generalny KC KPZR. Pisał na ten temat mieszkający obecnie w Minneapolis Mark Tsibulsky, pisał amerykański publicysta Martin Walker, także Michaił Gorbaczow utrzymywał, że Andropow, który "w wolnej chwili słuchał wyłącznie bardów", szczególnie wyróżniał Wysockiego. Czyż nie jest paradoksem, że to kierowane przez Andropowa KGB urządziło na Wysockiego polowanie? Rocznica śmierci Wysockiego i związane z nią wydarzenia, a wśród nich i koszaliński koncert, są dobrą okazją do przypomnienia twórczości jednego z najsłynniejszego bardów drugiej połowy kończącego się stulecia. Tylko ze względu na to, że żył za żelazną kurtyną, nie zdobył na Zachodzie sławy, równej czy większej niż Bob Dylan. Zyskał za to wdzięczność i miłość milionów, którym swoimi buntowniczymi songami dodawał sił, wiary i nadziei. Gdy Wysocki zmarł, na wszystkich okrętach Radzieckiej Floty Północnej spuszczono flagi do połowy masztu. Oczywiście, takiego rozkazu nikt nie wydał, tak się jednak stało, a malarz Grigorij Ostrowski, który płynął wtedy wraz z grupą artystów statkiem "Piotr Wielki" z Murmańska na Tajmyr, zapamiętał ów dzień następująco: "Flotyllę składającą się z dziesięciu statków, prowadził lodołamacz o napędzie atomowym «Syberia». Z każdego statku słychać było pieśni Wysockiego: marynarze i badacze polarni żegnali się ze swym poetą. «Ocalcie nasze dusze!» - zachrypniętym głosem grzmiał potężny lodołamacz, umożliwiający dostęp do czystej, nieskutej lodem, wody. Było to coś wstrząsającego". Krzysztof Masłoń
25 lipca minie 20 lat od śmierci słynnego rosyjskiego barda Włodzimierza Wysockiego. Z tej okazji w amfiteatrze w Koszalinie odbędzie się koncert poświęcony twórczości artysty. Wysocki to wielki fenomen. Był niebezpieczny dla władzy. Do jego śmierci najprawdopodobniej przyczyniło się KGB. W pogrzebie wzięło udział 300-400 tysięcy mieszkańców Moskwy. Wydarzenie to przyćmiło nawet odbywającą się w mieście olimpiadę. Popularność Wysockiego była fenomenem. Teksty jego pieśni Rosjanie znali na pamięć, choć nie nagrywał płyt i nie występował w telewizji. Żył, jak chciał. Na pewno nie był radzieckim patriotą, ale rosyjskim już tak. Pozostał po nim mit. Gdyby nie żelazna kurtyny, byłby równie sławny na całym świecie, co Bob Dylan.
II KONGRES FILMU POLSKIEGO Środowisko filmowców jest zbulwersowane Burza wokół listu ministra Roku 1999 był bez wątpienia dobrym rokiem dla polskiego kina, o czym najlepiej świadczą takie filmy, jak: "Pan Tadeusz", "Ogniem i mieczem", "Dług" i "Tydzień z życia mężczyzny". Na zdjęciu na pierwszym planie Izabella Scorupco (Helena) i Michał Żebrowski (Skrzetuski) w "Ogniem i mieczem" Jerzego Hoffmana. (C) PAT Podczas II Kongresu Filmu Polskiego ogromne poruszenie środowiska filmowego wywołał list ministra Andrzeja Zakrzewskiego odczytany przez Mirosława Chojeckiego, doradcy ministra. Filmowcy nie mogli uwierzyć, że list tak krytyczny w tonie wobec środowiska mógł podpisać kierownik resortu kultury. Minister w rozmowie z "Rzeczpospolitą" potwierdził autorstwo listu. Zdziwienie filmowców wywołał przede wszystkim fakt, że w roku, w którym powstał "Pan Tadeusz" i "Ogniem i mieczem", "Dług" i "Tydzień z życia mężczyzny", a także wiele innych tytułów, minister mógł stwierdzić: "Państwu, które w swoich konstytucyjnych powinnościach ma zachowanie tożsamości narodowej, rozwój duchowy społeczeństwa, pieczę nad własną kulturą, nie może być wszystko jedno, co sprzedaje kino, czym nas karmi telewizja i wreszcie, z czym idziemy na obce salony: z owocem własnego ducha i intelektu, czy tylko mniej lub bardziej zręcznie zmajstrowaną kopią cudzych dzieł. Czy my, to jeszcze my, czy już śmiesznie nadęte pawie i denerwujące krzykliwe papugi?" Minister Zakrzewski zaatakował też środowisko filmowe za to, że dotąd nie ma nowego prawa filmowego. Pisze: "dalej obowiązuje ustawa z 1987 roku, z całkiem innej epoki, gdy nie było wolnego rynku, prywatnych producentów i dystrybutorów, gdy inne obowiązywały reguły, inne prawo. Nowa ustawa wciąż czeka w Sejmie w fazie projektu. Tak, jak gdyby środowisku filmowemu wcale na niej nie zależało." Dalej minister pisze o stratach, jakie poniosła kinematografia w ciągu ostatnich lat - uszczuplony został majątek kinematografii, upadło wiele instytucji filmowych. "A stało się tak w dużej mierze nie bez zaniechań i niedopatrzeń ze strony Komitetu Kinematografii. Zarzut ten nie jest odsuwaniem odpowiedzialności od Ministerstwa. Ale przecież za sprawą ludzi kina Komitet na obszarze kultury zajmuje miejsce wyjątkowe. Tylko kino spośród wszystkich sztuk uzyskało tak dużą niezależność, a Przewodniczący Komitetu ma rangę Podsekretarza Stanu." Filmowcy listem ministra byli zbulwersowani. Poczuli się skrzywdzeni ocenami, bo - jak mówili - straty były przy zmianie ustrojowej i likwidacji państwowego mecenatu nieuniknione. A Polska najlepiej chyba ze wszystkich krajów postkomunistycznych przeprowadziła swoją kinematografię przez ten trudny okres. I sukcesy, które dzisiaj powoli zaczyna odnosić - to także efekt tamtych decyzji. Wielu ludzi kina wysuwało przypuszczenia, że list nie został napisany przez ministra. Zwłaszcza że pomimo próśb władz Komitetu i Stowarzyszenia Filmowców - do dokumentacji z Kongresu nie wpłynął dotąd adres z własnoręcznym podpisem ministra. Sytuację tę dla "Rzeczpospolitej" skomentowali przedstawiciele środowiska. Krzysztof Zanussi: - Dzisiaj film jest w Polsce sługą dwóch panów. Jego pierwszym panem jest telewizja, która przeznacza na produkcję filmową najwięcej pieniędzy. I od telewizji usłyszeliśmy podczas Kongresu słowa pochwały. Ministerstwo Kultury dysponuje znacznie mniejszymi funduszami, ale to właśnie stamtąd dotarł na Kongres list, który odczytano nam jako pismo ministra. List był kuriozalny, pełen połajanek. Stawiał poważne zarzuty naszej kinematografii w roku jej największego sukcesu, podważając osiągnięcia Wajdy i Hoffmana. Na dodatek obarczony został drobnym, ale porażającym błędem. Znalazło się w nim bowiem sformułowanie, że przewodniczący Komitetu Kinematografii jest podsekretarzem stanu, którym w rzeczywistości nie jest. Przełożony, który nie zna stanowisk swoich podwładnych, kompromituje się jako administrator. Ale meritum jest jeszcze bardziej przerażające. Nasz minister surowo ocenił kinematografię na oczach przybyłych gości. Jego list kontrastował z listem marszałka Płażyńskiego i wypowiedziami uczestników kongresu. Sprawiał wrażenie jakiejś rozgrywki politycznej. Zawarte w nim zarzuty w stosunku do Komitetu Kinematografii były niedorzeczne. Tak jak niedorzeczny jest sam Komitet. Od wielu lat przecież nawołujemy, żeby politycy pomogli nam uchwalić nową ustawę, która ten anachroniczny twór zlikwiduje, a połajanki ministra są głęboko nie na miejscu. Bo to właśnie do niego możemy mieć pretensje, że nie umiał popchnąć rządowego projektu ustawy. Czując osobistą sympatię do ministra Zakrzewskiego podejrzewam, że ten nieszczęsny list był jakimś wypadkiem przy pracy. Trudno mi sobie wyobrazić, żeby minister mógł go podpisać świadomie. Krystyna Krupska, członek KK, przewodnicząca Sekcji Krajowej Pracowników Filmu NSZZ "Solidarność", członek Rady Sekretariatu Kultury: - Ten list jest rzeczą absolutnie niewiarygodną. Przecież to minister kultury zatrzymał projekt ustawy o kinematografii, nie informując o tym nawet Komitetu Kinematografii. Projekt rządowy przygotowany przez Komitet został przekazany do konsultacji międzyresortowych w kwietniu tego roku. Konsultacje były pozytywne, drobne zastrzeżenia miał tylko Komitet Integracji Europejskiej. Potem jednak na utworzenie funduszu kinematografii nie zgodziło się Ministerstwo Finansów. Minister Zakrzewski miał mimo to przesłać projekt do rozpatrzenia, z votum separatum w stosunku do Ministerstwa Finansów. Poprosił nas o poparcie i 30 czerwca na posiedzeniu Komitetu Kinematografii podjęliśmy taką uchwałę. Dostaliśmy od pana ministra informację, że projekt został przesłany do rządu. Przewodniczący Stowarzyszenia Filmowców Polskich, Jacek Bromski wielokrotnie pytał ministra, co dzieje się z projektem. Słyszał w odpowiedzi, że pan Ścibor źle się stara. A tymczasem okazało się, że projekt nowej ustawy w ogóle nie opuścił ministerialnego biurka. "Solidarność" wystąpiła nawet do premiera Buzka z pismem z zarzutami pod adresem Ministerstwa Kultury. Pismo to zostało przesłane do ministra Zakrzewskiego. Minister kultury odpowiedział na to listownie, że ustawa jest ciągle poprawiana w ministerstwie. To jest wprowadzanie Komitetu w błąd. Tym bardziej dziwi, że nagle na forum publicznym minister usiłuje zrzucić na Komitet Kinematografii winę za to, że ustawy nie ma. To naprawdę niewiarygodne, podobnie jak to, by minister nie znał stanowisk swoich podwładnych: przewodniczący Komitetu jest kierownikiem centralnego urzędu administracji państwowej, a nie podsekretarzem stanu w Ministerstwie Kultury, jak było napisane w liście. Taki chaos informacyjny po prostu nie mieści się w głowie. Jestem oburzona, że taki list mógł pojawić się jako adres ministra. Jacek Bromski, przewodniczący Stowarzyszenia Filmowców Polskich: - Odkąd sięgnę pamięcią, nie przychodzi mi do głowy minister kultury, który by tak dalece nie liczył się z interesami środowiska twórczego. List, który nam odczytano, jest chyba próbą jakiegoś nieprzemyślanego politykowania. Szef resortu zamiast zajmować się rozgrywkami personalnymi, powinien zdać sobie sprawę ze swego posłannictwa i obowiązku względem kultury. Tymczasem w ostatnim czasie Ministerstwo Kultury wyrządziło nam wiele krzywdy. Po pierwsze - z winy ministerstwa, przez manipulacje urzędników, nie nastąpiła zapowiedziana zmiana prawa autorskiego. Po drugie - oszukano nas, że ustawa o kinematografii została skierowana do Sejmu, a tymczasem została zamknięta w ministerialnej szufladzie. Po trzecie wreszcie - Ministerstwo Kultury nie zapobiegło zabraniu nam przez komisję budżetową 7 mln zł z przyszłorocznego budżetu. Na posiedzeniu tej komisji nie było ministra Zakrzewskiego. Przyszła tylko pani minister Popowicz. Jak żyję, nie pamiętam, żeby Ministerstwo Kultury robiło takie rzeczy. Kiedyś byłem świadkiem przemówienia minister kultury Francji Margarethe Trautman. Cóż to była za przyjemność. I jaki wielki żal, że wizje naszych polityków nie sięgają dalej niż do następnych wyborów. A list? Czy on został naprawdę podpisany przez ministra? My dostaliśmy kartki bez podpisu. - Nie tylko podpisałem list, ale jestem jego autorem - powiedział "Rzeczpospolitej" minister Andrzej Zakrzewski. - Powodem sporu między mną a Andrzejem Wajdą i Krzysztofem Zanussim jest formuła Komitetu Kinematografii, socjalistyczna w formie i kapitalistyczna w treści. To ona sprawia, że do szefa urzędu ustawiają się reżyserzy z prośbą o pieniądze. Uważam, że przez najbliższe dwa lata nie będzie nowej ustawy o kinematografii. Moim kandydatem na stanowisko szefa Komitetu jest Mirosław Chojecki. To ostatnie stwierdzenie ministra Krzysztof Zanussi komentuje: - W ostatnich latach PRL-u środowisko filmowe wywalczyło sobie prawo głosu we własnych sprawach. W tej chwili żadnej dyskusji na temat zmiany na stanowisku szefa Komitetu Kinematografii nie ma. Barbara Hollender, J.C.
Podczas II Kongresu Filmu Polskiego ogromne poruszenie środowiska filmowego wywołał list ministra Andrzeja Zakrzewskiego odczytany przez Mirosława Chojeckiego, doradcy ministra. Filmowcy nie mogli uwierzyć, że list tak krytyczny w tonie wobec środowiska mógł podpisać kierownik resortu kultury. Minister w rozmowie z "Rzeczpospolitą" potwierdził autorstwo listu. Zdziwienie filmowców wywołał przede wszystkim fakt, że w roku, w którym powstał "Pan Tadeusz" i "Ogniem i mieczem", "Dług" i "Tydzień z życia mężczyzny", a także wiele innych tytułów, minister mógł stwierdzić, że powstające w Polsce filmy to mniej lub bardziej zręcznie zmajstrowaną kopią cudzych dzieł. Minister Zakrzewski zaatakował też środowisko filmowe za to, że dotąd nie ma nowego prawa filmowego. Pisał też o stratach, jakie poniosła kinematografia w ciągu ostatnich lat - uszczuplony został majątek kinematografii, upadło wiele instytucji filmowych. Filmowcy listem ministra byli zbulwersowani. Poczuli się skrzywdzeni ocenami, bo - jak mówili - straty były przy zmianie ustrojowej i likwidacji państwowego mecenatu nieuniknione. A Polska najlepiej chyba ze wszystkich krajów postkomunistycznych przeprowadziła swoją kinematografię przez ten trudny okres. I sukcesy, które dzisiaj powoli zaczyna odnosić - to także efekt tamtych decyzji. Krzysztof Zanussi określił list jako kuriozalny, pełen niedorzecznych zarzutów. Zwrócił też uwagę na błąd popełniony przez ministra, dotyczący rangi przewodniczącego Komitetu Kinematografii. Krystyna Krupska, członek Komitetu Kinematografii i przewodnicząca Sekcji Krajowej Pracowników Filmu NSZZ "Solidarność" podkresliła, że to minister kultury zatrzymał projekt ustawy o kinematografii, nie informując o tym nawet Komitetu Kinematografii. Jacek Bromski, przewodniczący Stowarzyszenia Filmowców Polskich nazwał list próbą nieprzemyślanego politykowania.
WOJCIECH KOWALCZYK Chce mi się płakać, chociaż zupełnie to do mnie nie pasuje Na bezrobociu STEFAN SZCZEPŁEK W styczniu w większości polskich klubów rozpoczęły się przygotowania do sezonu wiosennego. Prasa informowała o nowych transferach, eksponując przejście Marka Citki z Widzewa do Legii. Na warszawskim Bródnie czytał o tym Wojciech Kowalczyk. Jest wart prawie milion dolarów i nikt się o niego nie bije. Od czerwca w ogóle nie gra w piłkę. Przypadek Wojciecha Kowalczyka nie należy, wbrew pozorom, do wyjątkowych. Jest tu i wielki talent, i bunt, i brak odporności na sukces, i życiowa bezradność, połączona z pechem. "Na jesieni 1990 roku pojechałem z Legią na mecz o Puchar Polski do Wałbrzycha. Trzy dni wcześniej po raz pierwszy zagrałem w lidze. Roman Kosecki chyba jeszcze nie wiedział, że to jego pożegnalny występ przed wyjazdem do Stambułu. Wygraliśmy 3:0. Cyzio strzelił dwie bramki, a ja jedną. Wracamy do domu autokarem, rodzice pytają, jak tam było. Ja mówię: »w porządku, strzeliłem jedną«. A ojciec na to: »Co ty gadasz? Powiedzieli i napisali, że to Iwanicki.« Kiedy w meczu z Sampdorią wchodziłem na boisko w Warszawie, w telewizji pokazali wprawdzie mnie, ale z nazwiskiem Salamon. Komentator mnie nie znał i nie prostował pomyłki. Myślałem sobie: »ile muszę zrobić, żeby mnie nikt nigdy nie pomylił z kimś innym?«" - wspomina Kowalczyk. Zrobił jedną z najbardziej błyskotliwych karier w polskim sporcie lat dziewięćdziesiątych. Kiedy w ćwierćfinale rozgrywek o Puchar Zdobywców Pucharów roku 1991 Legia wylosowała Sampdorię, nikt jej nie dawał szans. Tym bardziej że nie było już Koseckiego. Za to w klubie włoskim same gwiazdy, warte miliony dolarów. Gianluca Vialli, Roberto Mancini, Attilo Lombardo, Pietro Vierchowod, Gianluca Pagliuca, a do tego Rosjanin Aleksiej Michajliczenko i Brazylijczyk Toninho Cerezo. Wejście smoka W ataku Legii grali wtedy Jacek Cyzio i Andrzej Łatka. Ale Łatka odniósł kontuzję i trener Władysław Stachurski, nie mając wyboru, musiał wystawić w pierwszej jedenastce Wojciecha Kowalczyka. Nikt nie wątpił, że jest to spore osłabienie i Polacy są bez szans na utrzymanie w Genui przewagi jednego gola z Warszawy. Legia zagrała jednak wspaniale, a Kowalczyk został bohaterem dnia. Strzelił dwie bramki, które przy remisie 2:2 zapewniły awans. Mało tego, w półfinale Legia wylosowała Manchester United i wprawdzie przegrała, ale w remisowym meczu na Old Trafford gola znów zdobył Kowalczyk. Zaczął się dla niego wspaniały okres. Prosto z Manchesteru pojechał do Irlandii, gdzie reprezentacja olimpijska walczyła o awans do igrzysk w Barcelonie. Wygrała 2:1, a pierwszą bramkę strzelił on. W lidze też już trafiał w miarę regularnie i nic dziwnego, że po tych wszystkich wyczynach trener Andrzej Strejlau powołał go do pierwszej reprezentacji Polski na mecz ze Szwecją. Latem roku 1991 wygraliśmy w Gdyni 2:0 dzięki golom debiutantów Wojciecha Kowalczyka i Mirosława Trzeciaka. Rok później Kowalczyk był już wicemistrzem olimpijskim. Ze statystyk FIFA wynikało wyraźnie, że lepiej strzelał i podawał w barcelońskim turnieju niż Szwedzi Tomas Brolin i Patrick Andersson, Kolumbijczyk Faustino Asprilla, Hiszpanie Luis Henrique, Jose Guardiola, Luis Abelardo, Jose Amavisca, Perez Alfonso, Amerykanin Cobi Jones, Włosi Dino Baggio i Demetrio Albertini, Ghańczycy Yaw Preko, Nii Odartey Lamptey, Osei Kuffour, że pomniejszych nie wspomnę. Co później zrobili oni, a co Kowalczyk? Chłopak z Woli "Urodziłem się na Woli i przez jedenaście lat mieszkałem na ulicy Syreny. Zaczynałem grać w Olimpii, a kiedy przeprowadziliśmy się na Bródno, przeszedłem do Poloneza. Chłopaków, którzy umieli grać, było wielu. Jeden rozwija się szybciej, drugi wolniej. Na mnie długo nikt nie zwracał uwagi. Grałem sobie spokojnie w juniorach, a w środy, soboty lub niedziele chodziłem z kolegami na Łazienkowską. Siadaliśmy pod »Żyletą« i darliśmy się jak wszyscy. Do szkoły nie chciało mi się chodzić i, jakby tu powiedzieć, nie całkiem skończyłem podstawówkę. Mam siostrę młodszą o półtora roku i brata młodszego o piętnaście lat. Ojciec był elektrykiem, jak Wałęsa. Pracował w różnych miejscach, najbardziej byliśmy zadowoleni, kiedy robił u Wedla albo w zakładach mięsnych. Mama była monterem i też pracowała to tu, to tam. Wszystko nam się odmieniło jesienią w dziewięćdziesiątym roku. Miałem wtedy osiemnaście lat, grałem coraz lepiej, ale to nie dawało pieniędzy. Pracowałem więc u sąsiada. Pomagałem mu rozwozić towar po sklepach. Skrzynki z coca-colą nosiłem i takie tam, różne. Zainteresowała się mną Polonia. Miałem z nią nawet podpisaną jakąś wstępną umowę na kartce papieru, ale wtedy przyszedł do mnie Janusz Olędzki, taki menedżer, i zaproponował próbny występ na Łazienkowskiej. To było gdzieś w październiku 1990 roku. Legia zebrała kilkunastu wybijających się młodych chłopaków z Warszawy i kazała nam grać na głównym boisku przeciw pierwszej drużynie. Pamiętam, że krył mnie Jacek Bąk. Zagrałem tak, że w trzy godziny podpisali ze mną umowę. Dostałem za przejście 30 milionów złotych, a potem brałem miesięcznie trzy miliony. Nigdy w życiu nie widzieliśmy w domu tylu pieniędzy. Na początek kupiłem sobie telewizor i wideo Sharpa, bo to wtedy było najmodniejsze." Do nieznanego kraju W 1992 r. Kowalczyk zdobył srebrny medal olimpijski, a w 1993 mistrzostwo Polski. Ale PZPN tytuł Legii odebrał. Wszyscy na Łazienkowskiej byli bardzo rozżaleni, a Kowalczyk najbardziej. Po serii sukcesów miał szansę na jeszcze większe, gdyby Legia wystartowała do walki o Ligę Mistrzów. Kowalczyk postrzegany był jednak jak uczeń w szkole, który kiedy raz wyrobi sobie opinię, to już na niej jedzie. Dawał się też podpuszczać cwańszym od niego. Kiedy reprezentacja wracała z igrzysk w Barcelonie i Janusz Wójcik chciał przejąć władzę w PZPN, posłużył się Kowalczykiem. A on, chłopak prostolinijny i uczciwy, wygarnął jakieś bzdury, które usłyszał wcześniej, na temat Strejlaua, Górskiego i innych działaczy PZPN. Kiedy Legii odebrano tytuł, miarka się przebrała - na znak protestu postanowił nie grać w reprezentacji Polski. I tylko na tym stracił. Kadra Polski też. "W roku 1994 sytuacja finansowa w Legii tak bardzo się pogorszyła, że Janusz Romanowski postanowił mnie sprzedać, żeby zapłacić chłopakom, i mnie zresztą też, za zdobycie mistrzostwa i Pucharu Polski. Poszedłem do Betisu Sewilla za milion siedemset tysięcy dolarów. Przede mną drożej zapłacono tylko za trzech Polaków - Bońka, Ziobera i Koseckiego. Miałem 22 lata, pojechałem z moją dziewczyną do nieznanego kraju, długo nie mogliśmy zrozumieć, co do nas mówią na ulicy i w sklepach, nie rozumiałem trenera, nie mieliśmy nikogo, na kim moglibyśmy się oprzeć. W dodatku koncepcja gry opierała się na jednym napastniku, a nas było kilku do tego jednego miejsca. W rezultacie ja grałem w meczach wyjazdowych, bo jestem szybki, a Luigi Pier w domu. Trener na naszym boisku wpuszczał mnie tylko na końcówki, a wiadomo jak się wtedy gra. Nie byłem zadowolony. Sytuacja się pogorszyła, kiedy z Realu przyszedł Alfonso, a mnie w pierwszym meczu drugiego sezonu z Meridą złamali nogę. Nie grałem od września do marca. Prasa w Polsce wypisywała o mnie niestworzone rzeczy, a ja miałem swoje problemy i nikt nie chciał mi pomóc. Cały czas była ze mną dziewczyna, urodziła się nam córka, a ja coraz rzadziej grałem. Sam musiałem jakoś odreagować. Jesienią 1997 roku w meczu z Mołdawią znów złamali mi nogę. Prześwietlenie w Gruzji nic nie wykazało, a ja nie mogłem stanąć. W Sewilli też nie bardzo wiedzieli, co się stało. A to wyglądało, jakby ktoś uderzył siekierą w kość piszczelową i ledwo ją drasnął. Trenowałem z tym, ale strasznie bolało. Po trzech miesiącach wypożyczyli mnie za 700 tysięcy dolarów do drugoligowego Las Palmas. Pojechaliśmy na Wyspy Kanaryjskie, tam zrobili mi dokładne badania i zabronili grać. Miałem szczęście w nieszczęściu, bo gdyby to złamanie w jakimś starciu poszło dalej, być może zakończyłbym karierę. Wyszedłem na boisko dopiero w marcu, a liga, ze względu na mistrzostwa świata we Francji, kończyła się w maju. Tyle się nagrałem. Potem już nie mogłem dojść do siebie." Napastnik z przeszłością Grał w reprezentacji prowadzonej przez Janusza Wójcika. Czy w formie, czy nie, cięższy o kilka kilogramów, czy nie, zawsze miał w meczu kilka akcji świadczących o talencie, jakiego się nie traci. Formę się traci, odporność psychiczną, ale nie talent. W lutym ubiegłego roku Kowalczyk strzelił na Malcie w spotkaniu z Finlandią tysięcznego gola w historii reprezentacji Polski. Pół roku później nie grał w żadnej drużynie i tak jest do dziś. "Wypożyczenie do Las Palmas skończyło się w czerwcu ubiegłego roku. Stałem się ponownie zawodnikiem Betisu, z którym mam podpisany kontrakt do roku 2004. Ale nie mam tam miejsca, klub mi nie płaci, więc ja nie pracuję. Przyjechałem do Warszawy. Oni wiedzą, że są nie w porządku, więc nawet nie informują o takiej sytuacji UEFA. Ale ręce mam związane. Zanim przeszedłem z Legii do Hiszpanii, miałem propozycje z Manchesteru City i Nottingham Forest. W trzecim roku gry w Sewilli chciał mnie kupić PSV, ale Hiszpanie się nie zgodzili. Nie puścili mnie też do Sportingu Braga, kiedy bronił tam Andrzej Woźniak. Teraz jestem gotów grać w każdym polskim klubie pierwszoligowym, i to za darmo. Jeśli to nie będzie Warszawa, byleby zapłacili za mieszkanie. Ale problem polega na tym, że bez zgody Betisu nie mogę tego zrobić, a Betis chciałby za mnie pewnie coś pod milion dolarów. Ostatecznie stać mnie na wykupienie tego kontraktu za pięćset tysięcy dolarów lub więcej, ale pod warunkiem, że sprzedałbym się zaraz do jakiegoś bogatego klubu tureckiego, który by mi te pieniądze zwrócił. Ale wyjazd do Turcji mi się nie uśmiecha. Czytałem w gazetach, że Janusz Wójcik idzie pracować do Pogoni i bierze mnie ze sobą. Nic mi o tym nie wiadomo ani od niego, ani od kogokolwiek innego. Słyszałem, że Andrzej Strejlau był skłonny mi pomóc i chciał włączyć do grupy piłkarzy Hutnika Warszawa. Bylebym chociaż trenował systematycznie. Ale i tego nie mogę robić, bo gdybym doznał jakiejś kontuzji, to Betis zrobiłby aferę. Czekam więc, prawdę mówiąc, nie wiem na co. Na cud. Może jakoś samo to się rozwiąże, skoro nie ma nikogo, kto chciałby mieć 27-letniego napastnika z niezłą przeszłością, w najlepszym wieku dla piłkarza." Nienawidzę dyskotek Nie skończył szkoły, ale - jak mówi - w niczym mu to nie przeszkadza. Jest znacznie dojrzalszy niż w czasach młodzieńczego buntu i dziś zapewne nie robiłby takich demonstracji jak po igrzyskach olimpijskich czy odebraniu Legii pierwszego miejsca. Mówi po hiszpańsku. Nie jeździ samochodem, ale ma prawo jazdy, załatwione praskim sposobem. Mieszka w bloku na Bródnie z dziewczyną i córką, niedaleko rodziców. Kupili dom koło Lasu Kabackiego, ale nie wiadomo, kiedy się tam przeprowadzą. Może wezmą ślub tego samego dnia, w którym córeczka pójdzie do pierwszej komunii. Przyzwyczaił się do czytania o sobie rzeczy nie mających pokrycia w faktach, ale zdaje sobie sprawę, że bywały okresy załamania, w których dawał powody dziennikarzom, czekającym na sensację. Kiedyś poszedł do restauracji "Semafor" na Bródnie, żeby zobaczyć, jak wygląda miejsce, w którym zdaniem dziennikarza wypija morze wódki i popija ją piwem. Dobrze, że pan wpadł, przywitał go szatniarz. Wszyscy pytają, kiedy pana można u nas zastać, a ja nie chcę obalać mitu knajpy. "Nienawidzę dyskotek i muzyki disco-polo. Lubię każdą, ale dobrą. Nawet poważną. Kiedyś moja mama pracowała w bufecie Teatru Wielkiego. Przynosiła do domu bilety i nawet dość często z nich korzystałem. »Dziadek do orzechów« podobał mi się tak bardzo, że poszedłem na niego ze cztery razy i znam na pamięć. Mam w domu płytę Pavarottiego. Kiedy słyszę jego arię »Nessun dorma« z »Turandota« Pucciniego, to chce mi się płakać. W ogóle chce mi się płakać od pewnego czasu, chociaż zupełnie to do mnie nie pasuje."
W styczniu w większości polskich klubów rozpoczęły się przygotowania do sezonu wiosennego. Prasa informowała o nowych transferach, eksponując przejście Marka Citki z Widzewa do Legii. Na warszawskim Bródnie czytał o tym Wojciech Kowalczyk, byly zawodnik Legii, obecnie związany kontraktem z Batisem Sewilla. Jest wart prawie milion dolarów i nikt się o niego nie bije. Od czerwca w ogóle nie gra w piłkę. Przypadek Wojciecha Kowalczyka nie należy, wbrew pozorom, do wyjątkowych. Jest tu i wielki talent, i bunt, i brak odporności na sukces, i życiowa bezradność, połączona z pechem.
Personalne rozgrywki armatorów Wojna w żegludze W polskiej żegludze wrze. Kierownictwo szczecińskiego armatora Euroafrica Shipping Lines (ESL) oskarża dwóch swoich największych udziałowców - Polskie Linie Oceaniczne i Polską Żeglugę Morską - o próbę zamachu na firmę przez niezgodne z prawem odwołanie dwóch członków zarządu. PŻM tłumaczy, że dotychczasowy zarząd Euroafriki przekazał majątek firmy do tworzonych przez siebie spółek, a kapitał firmy został wyprowadzony poza granice kraju. Według byłego prezesa PLO Mirosława Hapko, sprawa ma inne podłoże: to osobista rozgrywka szefa PŻM. Zamieszanie wokół Euroafriki zaczęło się 20 września, kiedy dwukrotnie spotkała się jej rada nadzorcza. Za pierwszym razem pełny, pięcioosobowy skład rady nie dokonał zmian w zarządzie. Kilka godzin później rada zebrała się po raz drugi - tym razem w pomniejszonym do trzech osób i zmienionym składzie, po czym odwołała dotychczasowego prezesa zarządu Włodzimierza Matuszewskiego oraz dyrektora finansowego spółki Zbigniewa Ligierkę. Na stanowisko prezesa powołano Pawła Porzyckiego, a wiceprezesa - Alicję Węgrzyn-Grześkowiak. "Stary" zarząd jednak nie ustąpił uznając, że odwołanie nastąpiło bezprawnie. Jako inicjatora zmian jednoznacznie wskazano prezesa PLO Stanisławę Gatz. PŻM oficjalnie odsunęła się od konfliktu: - Z niepokojem obserwujemy zamieszanie wokół Euroafriki i próby wciągania PŻM w rozgrywki personalne - oświadczył Krzysztof Gogol, rzecznik prasowy PŻM. Kto z kim Żeby zrozumieć obecne rozgrywki armatorów, należy prześledzić skomplikowane relacje między morskimi spółkami. Euroafrica Shipping Lines jest spółką, w której PLO mają 44 proc. udziałów. Drugim największym udziałowcem jest Polska Żegluga Morska - 28,5 proc., potem Apear Holding, cypryjska firma z 18 proc. Kolejne 5 procent należy do pracowników i kilku drobnych udziałowców. Tak więc państwowe firmy - PLO i PŻM - wspólnie kontrolują Euroafrikę, która jest drugim po PŻM największym szczecińskim armatorem. Firma eksploatuje 9 statków pływających do Afryki Zachodniej oraz Anglii. Jest współwłaścicielem (obok PŻM) spółki Unity Line - bałtyckiego przewoźnika promowego. Ma także firmę deweloperską, hotel i biurowiec. W ubiegłym roku odnotowała zysk brutto w wysokości 3 mln zł. Jest praktycznie jedyną spółką shippingową w Polsce przynoszącą zyski. Paradoksalnie, jej właściciele, PLO i PŻM, przeżywają ogromne kłopoty finansowe. PLO, mniejszy z armatorów, jest na skraju bankructwa, a PŻM, która ma około 100 statków, próbuje ratować sytuację, sprzedając za kilkadziesiąt milionów dolarów kompleks hotelowo-biurowy, jaki zafundowała sobie kilka lat temu. Tylko sprzedaż tego budynku w tzw. leasingu zwrotnym może uratować firmę od upadku. Wokół tych armatorów już od pewnego czasu krążą liczne pogłoski. Pierwsza z nich mówi, że kierownictwo Euroafriki już od dłuższego czasu dąży do uniezależnienia firmy od swoich bankrutujących właścicieli, a ponieważ firma sama nie może wykupić swoich udziałów, więc do tego celu użyje sieci zależnych spółek. Druga z kolei mówi o próbach uzyskania przez PŻM jak największych wpływów w Euroafrice i następnie jej przejęciu - kosztem PLO. Wątek cypryjski PLO były prawdopodobnie tylko formalnie inicjatorem odwołania zarządu. Na prawdziwego sprawcę zamieszania wskazuje się Pawła Brzezickiego, szefa PŻM, który już w styczniu tego roku próbował usunąć niewygodnych prezesów Euroafiki. Prezesem PLO był wtedy Mirosław Hapko, który był przeciwny zmianom. - PŻM zawsze była wroga PLO, a Paweł Brzezicki, odkąd tylko został prezesem PŻM, chciał usunąć Włodzimierza Matuszewskiego za to, że mu się nie podporządkował. Póki byłem, to mu się jednak nie udawało. Teraz prowadzi własną rozgrywkę personalną - komentuje Hapko, według którego do tego celu ma posłużyć wyciągnięty przez niego "wątek cypryjski". Zaczął się on 6 stycznia 1999 roku, kiedy Mirosław Hapko przekazał w zarząd holenderskiej spółce Vorona B.V. 30 proc. udziałów w Euroafrica Shipping Lines. W zamian PLO uzyskały bardzo potrzebną pożyczkę w wysokości 1,5 mln USD. Kontrakt podpisano do 2003 roku. Brzezicki uważa, że transakcja była elementem polityki starego zarządu. Jak się okazuje, Vorona jest powiązana z cypryjską firmą Florida Cape Navigation, której dyrektorem jest z kolei Rafał Klimkiewicz, urlopowany pracownik Euroafriki. - Obawiamy się utraty kontroli nad firmą, jeśli udziały do nas nie wrócą - mówi Stanisława Gatz. - Nie wiem dokładnie, w czyich rękach jest teraz ESL. - Oddanie udziałów w zarząd nie oznacza pozbycia się ich - twierdzi Andrzej Wybranowski, prawnik związany z Euroafriką. - Z zawartej umowy nie wynika, aby holenderska firma mogła żądać przeniesienia własności. Przekazanie w zarząd to forma pożyczki, udziały muszą być zwrócone. Paweł Brzezicki inaczej jednak to interpretuje. - Poznałem umowę, która jest tak skonstruowana, że w razie upadku PLO własność udziałów przechodzi na rzecz Vorony. Także jeśli PLO nie oddadzą w odpowiednim czasie milionowych kwot. Mam na to dokumenty. - Nie ma takich zapisów; po upadku PLO udziały nie przechodzą na własność Vorony, a jeśli PLO nie zwrócą pieniędzy, to obie strony będą dalej renegocjować warunki umowy - zaprzecza Hapko. Kto przeciw komu Czy PŻM chce przejąć od PLO Euroafrikę? W kwietniu tego roku sąd, na wniosek powiązanej z PŻM kancelarii prawnej Marka Czernisa, zajął 44 proc. udziałów PLO w Euroafrice na rzecz amerykańskiego koncernu Triton, której jedna ze spółek PLO, Polcontainer, winna jest kilka milionów USD. Zajęcie przez komornika udziałów akurat w ESL zostało odczytane w niektórych kręgach jako wrogi krok PŻM przeciw PLO i oznaczać miało jedno: jeśli PLO nie znajdą pieniędzy na wykupienie udziałów, to być może zrobi to PŻM. Z taką opinią wystąpił jeden z dyrektorów PLO i jednocześnie członek rady nadzorczej Euroafriki, który jednak nie brał już udziału w wyborze nowego prezesa. Został odwołany. PŻM zaprzeczyła wówczas jakoby działała przeciwko PLO, nie wykluczyła jednak w przyszłości kupna akcji Euroafriki. Niejasne są też okoliczności zajęcia przez sąd udziałów - wszakże wcześniej część z nich przeszła pod zarząd Vorony. Według jednego z prawników kancelarii Czernisa, sąd i PŻM nic o tym nie wiedziały, a umowa jest niezgodna z prawem. Według prawnika Euroafriki, obie sprawy nie kolidują ze sobą. - Sąd zajął całość udziałów, a zarządca, czyli Vorona, dalej sprawuje zarząd - mówi Wybranowski. - Profity jednak mogą wpływać jedynie na konto depozytowe komornika sądu rejonowego. Obydwaj są legalni Teraz decydentów czeka bój o stanowisko prezesa. Według Wybranowskiego, wybór był nielegalny. - Przewodniczący musi powiadomić członków rady 14 dni wcześniej o planowanym posiedzeniu. Tak też było. Spotkało się pięć osób, posiedzenie było protokołowane, a po zamknięciu protokół podpisali przewodniczący i sekretarz. Jak się jednak okazało, nieoczekiwanie jeden z członków rady spotkał się później z dwójką osób, którą PLO miały dopiero zgłosić jako nowych członków, ale tego formalnie nie uczyniły. We trójkę dokonali zmian. Mamy więc do czynienia ze złamaniem procedur i ewidentnym fałszem. PŻM twierdzi, że wybór był legalny. - Obydwaj wspólnicy: PLO i przedstawiciel PŻM, głosowali tak samo - mówi Brzezicki. - Tak więc prezesem jest Paweł Porzycki. PLO jednak nie są tego pewne. - Nie wiem, co dalej z prezesem, nie chcę rozstrzygać. Musimy dokładnie to zbadać - mówi Gatz. - Naszym celem jest tylko stabilizacja spółki przez partnerstwo, ustalenie, dokąd i dlaczego uchodzi majątek PŻM - zapewnia Brzezicki. Michał Stankiewicz
Kierownictwo szczecińskiego armatora Euroafrica Shipping Lines oskarża dwóch swoich największych udziałowców - Polskie Linie Oceaniczne i Polską Żeglugę Morską - o próbę zamachu na firmę przez niezgodne z prawem odwołanie dwóch członków zarządu. Zaczęło się 20 września, kiedy dwukrotnie spotkała się jej rada nadzorcza. Za pierwszym razem pełny, pięcioosobowy skład rady nie dokonał zmian w zarządzie. Kilka godzin później rada zebrała się po raz drugi - tym razem w pomniejszonym do trzech osób i zmienionym składzie, po czym odwołała dotychczasowego prezesa zarządu Włodzimierza Matuszewskiego oraz dyrektora finansowego spółki Zbigniewa Ligierkę. Na stanowisko prezesa powołano Pawła Porzyckiego, a wiceprezesa - Alicję Węgrzyn-Grześkowiak. "Stary" zarząd jednak nie ustąpił. Jako inicjatora zmian jednoznacznie wskazano prezesa PLO Stanisławę Gatz. PŻM oficjalnie odsunęła się od konfliktu. Wokół tych armatorów już od pewnego czasu krążą liczne pogłoski. Pierwsza z nich mówi, że kierownictwo Euroafriki już od dłuższego czasu dąży do uniezależnienia firmy od swoich bankrutujących właścicieli, a ponieważ sama nie może wykupić swoich udziałów, do tego celu użyje sieci zależnych spółek. Druga z kolei mówi o próbach uzyskania przez PŻM jak największych wpływów w Euroafrice i następnie jej przejęciu - kosztem PLO. PŻM tłumaczy, że dotychczasowy zarząd Euroafriki przekazał majątek firmy do tworzonych przez siebie spółek, a kapitał firmy został wyprowadzony poza granice kraju. Według innych, sprawa ma podłoże osobiste, to rozgrywka szefa PŻM.
Tanie sklepy Gdy najważniejsza jest cena W Niemczech jest ponad 10 tysięcy tanich sklepów, w Polsce na razie - kilkaset. Choć tanie tzw. dyskontowe sklepy nie budzą na razie takich emocji wśród rodzimych kupców, jak hipermarkety, to zdobywają coraz większy udział w polskim handlu detalicznym i to udział zdominowany przez zachodnie sieci handlowe. Towary leżą tu zazwyczaj w pudłach i kartonach, a często są sprzedawane bezpośrednio z palet. Wybór jest raczej skromny, głównie żywność i najczęściej tylko 1-2 rodzaje soku, masła, mleka, kawy czy czekolady marek nie znanych raczej z telewizyjnych reklam. Sam sklep jest z reguły niewielki (ok. 400- 800 mkw. powierzchni), o niezbyt wyszukanym wnętrzu, obsługa też jest ograniczona do minimum. Za to jest tanio, często nawet taniej niż w hipermarketach poza okresem promocji. Zakupy przy domu Tani sklep z reguły jest gdzieś blisko, na osiedlu i żeby zrobić tam zakupy nie potrzebna jest wyprawa na pół dnia na peryferie miasta. "Chcemy być sklepem przy twoim domu", sklepem na codzienne zakupy - brzmi zasada sieci tzw. dyskontowych, gdzie marża handlowa wynosi ok. 10-15 proc. i które przejmują podupadłe sklepy spółdzielcze, dawne bary mleczne i restauracje. Sklepy dyskontowe znają od dawna Polacy jeżdżący do Niemiec, gdzie nawet teraz w Aldim kupują słodycze i tanie kosmetyki. Jak ocenia Andrzej Grzywaczewski z firmy CAL zajmującej się badaniem polskiego handlu, tanie sklepy, które ilościowo rozwijają się o wiele szybciej niż hipermarkety, w najbliższych latach będą - obok hipermarketów - jednym z dwóch głównych kanałów dystrybucji towarów. Tanie sklepy, które w przeciwieństwie do hipermarketów powstają w mniejszych miastach (większość sieci mówi o limicie od 15 tys., a nawet od 10 tys. mieszkańców) mieszczą się w rynkowej niszy między hipermarketami oraz droższymi supermarketami. Oczywiście sieci dyskontowe mogą się między sobą znacznie różnić. Obok tych najtańszych i najbardziej siermiężnych, gdzie sklepy przypominają magazyny, są też sieci, które wystrojem nie różnią się specjalnie od supermarketów, a do dyskontowych zaliczają się głównie przez niską marżę i ograniczony asortyment. W Polsce potencjał dyskontowego rynku wykorzystują przede wszystkim zachodnie sieci handlowe. Od kilku lat dynamicznie rozwija się należąca do niemieckiego koncernu Tengelmann sieć sklepów Plus, działa też 45 sklepów Sezam holendersko-niemieckiej spółki Ahold-Allkauf, 36 sklepów Tip należących do największej w Europie grupy handlowej Metro oraz 20 sklepów duńskiej sieci Netto. 1000 sklepów w ciągu 5 lat - W Polsce dla sklepów dyskontowych jest nieprawdopodobna koniunktura, o wiele lepsza niż dla supermarketów - ocenia kierownik działu marketingu sieci Plus, Marek Cieszewski. Należąca do niemieckiego koncernu Tengelmann sieć Plus ma plany ekspansji. Jak zapowiada Marek Cieszewski, w ciągu najbliższych 5 lat liczba sklepów sieci Plus ma się zwiększyć do 1000 obejmując całą Polskę. Na razie jednak Tengelmann, który pierwsze sklepy dyskontowe otworzył u nas latem 1995 r., ma 52 placówki handlowe działające głównie na południowym zachodzie kraju, których ubiegłoroczne obroty wyniosły 400 mln zł. Do końca br. sklepów sieci Plus ma być co najmniej 100. Już we wszystkich większych miastach sieć ma swoje biura regionalne, a w najbliższych planach jest rozwój sklepów w północno-wschodniej części Polski. Statystyczny gust Według Marka Cieszewskiego, jedną z podstaw sukcesu tanich sklepów jest odpowiednio dobrany asortyment, który w sieci Plus ograniczony jest do ok. 1000 towarów; - Nie mamy do wyboru 10 rodzajów soku, ale tylko dwa i te dwa muszą być takie, aby zadowoliły statystycznego klienta. Plus jest też jedną z nielicznych na razie sieci, które sprzedają część towarów pod własną markę handlową, co jest bardzo popularne w sklepach dyskontowych na Zachodzie. Sieć ma już swoje marki, specjalnie dla niej produkowanych, ok. 40 artykułów m. in. mleka, wody mineralnej i makaronu. W przyszłości ok. 20 proc. towarów sprzedawanych w sklepach Plus ma być pod własną marką sieci. Jak ocenia Marek Cieszewski, krajowi producenci nie mają nic przeciwko takiej formie współpracy gdyż "dzisiaj bardziej zainteresowani są zwiększeniem produkcji niż dbaniem o własną markę". O ile niemieckie sklepy Plus są sklepami markowymi - sprzedają znane towary markowe po najniższych cenach, o tyle polska sieć, tzw. hard discount, oferuje możliwie najtańsze produkty, starając się utrzymać odpowiednią jakość. Sezam dla średnio zamożnych Do 45 tanich sklepów w ciągu dwóch lat (od jesieni 1995 r.) rozrosła się na południu Polski sieć Sezam należąca do holendersko-niemieckiej spółki Ahold-Allkauf. - Nasza oferta codziennych tanich zakupów jest skierowana do średnio zamożnych klientów. Dlatego otwieramy sklepy na osiedlach, a nie w dzielnicach willowych - wyjaśnia rzecznik spółki, Marta Pawłowska. Sklepy sieci Sezam powstają najczęściej w wydzierżawionych i zmodernizowanych palcówkach, choć w grudniu ub. r. otwarto pierwszy nowo wybudowany sklep sieci. Według Marty Pawłowskiej, w najbliższych latach Ahold-Allkauf Polska będzie otwierała co roku kilkadziesiąt kolejnych sklepów, głównie na północy kraju aż do linii Poznań-Warszawa. Markowe nie musi być drogie Rozwój na południu Polski planuje spółka Netto Poland, która na razie prowadzi dwadzieścia sklepów dyskontowych w północno-zachodniej części Polski. Netto Poland należy do duńskiej firmy handlowej Dansk Supermarket, która sklepy dyskontowe prowadzi również w Danii, Wielkiej Brytanii i Niemczech. W krajach zachodnich sklepy Netto po niskich cenach sprzedają dobre, markowe towary. W Polsce - jak ocenia dyr. Anders Jensen - jeszcze wprawdzie nie jest to możliwe, ale sieć ma w swej ofercie sporo znanych marek. - W Polsce planujemy otwierać co najmniej jeden nowy sklep w miesiącu i w tym roku powinno nam przybyć 12-15 nowych placówek - mówi dyrektor spółki Netto Poland, Jensen oceniając możliwości rozwoju sklepów dyskontowych w Polsce jako "bardzo dobrą". W najbliższych latach Netto Poland będzie koncentrować się w okolicach Słupska, Bydgoszczy, Poznania i Zielonej Góry. Jak ocenia dyr. Jensen, w ciągu kilku lat sieć Netto może zwiększyć liczbę swych sklepów nawet do 250. Na razie planowany jest rozwój sklepów w miastach od 15 tys. mieszkańców, ale z czasem Netto zamierza też wchodzić do mniejszych miast (od 10 tys. mieszkańców). W odróżnieniu od większości sieci dyskontowych, które zazwyczaj nie stosują dodatkowych obniżek, w sklepach Netto, gdzie asortyment ograniczony jest do 1100 artykułów, w specjalnej, zmienianej co tydzień ofercie, sprzedaje się ok. 100 wybranych towarów po promocyjnych cenach. Inną cechą, która odróżnia Netto od większości sieci dyskontowych nastawionych głównie na produkty spożywcze, jest też stosunkowo duża oferta odzieży, tekstyliów i artykułów przemysłowych. Biedronki z 10-proc. marżą Wprawdzie największa z sieci dyskontowych, Biedronka oficjalnie należała do końca ub. r. do poznańskiej spółki Elektromis, ale od 1 stycznia br. firma całkowicie przeszła na własność portugalsko-brytyjskiego holdingu JMB (tworzą go dwie handlowe firmy - portugalska Jeronimo Martins oraz brytyjska Booker). Biedronki są nie tylko największą siecią, ale też najszybciej się rozwijają, obejmując swym zasięgiem większość województw a nawet Warszawę. Pierwszy sklep Biedronka otworzyła 1 kwietnia 1995 r., a do końca ub. r. ich liczba wzrosła do 250. Wkrótce będzie ich prawie 400, bo w nowych 110 placówkach trwają teraz prace adaptacyjne. Według prezesa JMB Polska, Luisa Amarala, w tym roku powinno przybyć 120 nowych Biedronek. - Z badań konsumentów wynika, że cena jest największym magnesem przyciągającym klienta. Dlatego zdecydowaliśmy się na utworzenie sieci tanich sklepów - mówi prezes Elektromisu, Ireneusz Król. W Biedronkach urządzonych bez specjalnego komfortu, ale -jak zapewnia ocenia prezes Król - nie tak ubogich jak niemiecki Aldi, sprzedaje się ok. 2500 towarów (każdy rodzaj np. mleka liczony jest jako odrębna pozycja) stosując jednolitą 10-proc. marżę. Zgodnie z zasadą sieci dyskontowych, twórcy Biedronek zaplanowali, że niezbyt duże sklepy (ok. 350-750 mkw. powierzchni sprzedaży) muszą być blisko większych osiedli, dużych zakładów pracy albo też w mniejszych miastach. Miały być zlokalizowane tak, aby potencjalni klienci z domu albo z pracy mogli przyjść na zakupy pieszo - mówi prezes Król. Hurtownie Eurocash dostarczają ok. 85 proc. towarów sprzedawanych w Biedronkach (pozostałe 15 proc. np. pieczywo, świeże mięso pochodzi od lokalnych dostawców). Biedronki były też - jak ocenia prezes Król - pierwszą w Polsce siecią sklepów, gdzie wprowadzono komputerowy system zarządzania SAP, a sklepy połączono komputerowo z hurtowniami, co pozwala na bieżącą informację o poziomie zapasów. Biedronki są też jedyną na razie siecią tanich sklepów, która obejmuje większość kraju, w tym województwa wschodnie, gdzie zagraniczne sieci handlowe wchodzą bardzo ostrożnie. Ofiara zachodniej konkurencji Choć sklepy ETM należące do handlowej spółki Energopolu, Energopol Trade Market (ETM) należały do pionierów taniego handlu na polskim rynku, to dzisiaj - twierdzi wiceprezes ETM, Michał Zubrzycki - nie są już sklepami dyskontowymi. Spółka ETM zaczęła prowadzić tanie sklepy jeszcze w 1994 r. we współpracy z austriacką siecią dyskontową Komm und Kauf. W okresie szczytowego rozwoju, w 1996 r., miała 16 sklepów, choć bardzo często były one zlokalizowane na peryferiach, np. w opuszczonych halach przemysłowych. Gdy tanim handlem zainteresowały się sieci zachodnie inwestując w bardziej dogodnie położone i eleganckie sklepy, ETM zaczęła się wycofywać. - Nie było nas stać na taki rozwój, aby sprostać zachodniej konkurencji - wyjaśnia wiceprezes Zubrzycki. Dzisiaj ETM ma 5 "zwykłych" osiedlowych sklepów, a od ub. r. spółka zmieniła strategią nastawiając się przed wszystkim na handel hurtowy rowerami górskimi i winem. Odpowiedź spółdzielców Do konkurencji z zachodnimi sieciami dyskontowymi stanęli za to spółdzielcy ze Społem, którzy pierwsze tanie sklepy zaczęli otwierać jeszcze w 1995 r. Jak ocenia Kazimierz Będkowski z zespołu promocji i prognoz Krajowego Związku Rewizyjnego Spółdzielni Społem, w końcu ub. r. działało już ponad 60 sklepów dyskontowych należących do 20 spółdzielni (związek zrzesza 322 spółdzielnie). W tym roku liczba tanich społemowskich sklepów opatrzonych wspólnym logo S ma się zwiększyć co najmniej do 120 placówek zaopatrywanych przez agencje handlowe Społem. Jak ocenia Będkowski, choć pierwsze tanie sklepy powstały na Śląsku założone przez spółdzielnie w Tychach i Rudzie Śląskiej, teraz rozwijają się w całym kraju. Społem ma tu ułatwione zadanie, gdyż na większości osiedli już od lat działają lokalne sklepy należące do społemowskich spółdzielni. Anita Błaszczak
W Niemczech jest ponad 10 tysięcy tanich sklepów, w Polsce na razie - kilkaset. Choć tanie tzw. dyskontowe sklepy nie budzą na razie takich emocji wśród rodzimych kupców, jak hipermarkety, to zdobywają coraz większy udział w polskim handlu detalicznym i to udział zdominowany przez zachodnie sieci handlowe. Andrzej Grzywaczewski z firmy CAL ocenia, że tanie sklepy będą - obok hipermarketów - jednym z dwóch głównych kanałów dystrybucji towarów. Towary leżą tu zazwyczaj w pudłach i kartonach, a często są sprzedawane bezpośrednio z palet. Wybór jest raczej skromny, głównie żywność i najczęściej tylko 1-2 rodzaje danego produktu marek nie znanych raczej z telewizyjnych reklam. Sam sklep jest z reguły niewielki, o niezbyt wyszukanym wnętrzu, obsługa też jest ograniczona do minimum. Za to jest tanio, często nawet taniej niż w hipermarketach poza okresem promocji. Do tego sklep z reguły jest gdzieś blisko i żeby zrobić tam zakupy nie potrzebna jest wyprawa na pół dnia na peryferie miasta.
STUDIA Rektorzy mówią o konieczności wprowadzenia częściowej odpłatności za studia Początek roku akademickiego pod znakiem pieniądza W piątek w wielu uczelniach odbyły się uroczyste inauguracje roku akademickiego, podczas których świeżo upieczeni studenci otrzymywali indeksy. Na zdjęciu studenci Uniwersytetu Warszawskiego: Michał Dec z prawa oraz Aleksandra Chrzanowska z kulturoznawstwa i Karolina Bogdan z polonistyki. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI Trudno o akademik i stypendia Studenci radzą sobie jak mogą Szybciej przybywa studentów niż środków na pomoc materialną w budżecie państwa. Tę sytuację tylko trochę łagodzą wprowadzone w ubiegłym roku preferencyjne kredyty. Zdecydowanie brakuje miejsc w akademikach. Co dziesiąty student Uniwersytetu Śląskiego, który składał podanie, nie otrzyma miejsca w akademiku, bo miejsc jest około 2,6 tysiąca na 38 tysięcy studiujących. Studenci, którzy otrzymają miejsce, płacić będą w zależności od dochodów w rodzinie od 50 do 80 proc. ceny akademika. Przy najniższej 50-procentowej odpłatności za miejsce w akademiku trzeba zapłacić od 123 do 198 zł miesięcznie. Ceny są różne, bo różny jest standard. Wszystkie pokoje są dwuosobowe, a w akademikach najdroższych - z łazienkami. Studenci, którzy nie mają szans na akademik, wynajmować muszą stancję, co w Katowicach kosztuje 250 zł miesięcznie i więcej. 25 proc. studentów Uniwersytetu Śląskiego ma prawo do otrzymania stypendiów za wyniki w nauce. Średnia stopni nie może być jednak niższa niż 4,0. Wysokość stypendium uzależniona jest od wysokości średniej i od liczby studentów, którzy zmieścili się w stypendialnej puli. Zwykle stypendium to wynosi od 230 do 330 zł. Stypendium socjalne, przydzielane zależnie od dochodów w rodzinie, średnio biorąc, wynosi około 150 zł. Spośród 38 tysięcy studentów UŚ, ponad 4 tysiące osób złożyło podania o kredyty. Na podręczniki student wydać musi przynajmniej 200 zł (co stanowi absolutne minimum) rocznie. Studenci dojeżdżający wydają często po kilkadziesiąt złotych i więcej na przejazdy. W czasie zajęć korzystają ze studenckich stołówek (od 4 zł za obiad). Z ostrożnych obliczeń studenckich wydatków wynika, że aby przeżyć na poziomie minimum, śląski student dysponować musi kwotą około 600 zł miesięcznie. Ciasnota na UJ Miejsce w akademiku otrzymuje tylko nieco ponad połowa studentów Uniwersytetu Jagiellońskiego, którzy się o to starają. W znacznie lepszej sytuacji są tylko studiujący w Collegium Medicum UJ, gdzie 90 procent może zamieszkać w akademiku. Uczelnia ma dziesięć domów studenckich - w większości o dobrym standardzie - z 5603 miejscami, plus przyznane jej 410 miejsc w miasteczku studenckim AGH. Płacić trzeba 140 - 160 zł miesięcznie, z czego 30 - 50 proc. jest refundowane. - Koszt obiadu w stołówkach studenckich wynosi u nas 7 zł, z czego student płaci tylko 4 zł. Korzystają z nich przede wszystkim mieszkańcy akademików, ale i mieszkający na kwaterach - informuje Eugenia Łukasik z Działu Nauczania UJ. Ci, którzy wynajmują kwatery prywatne, narzekają na wysokie opłaty. Studenci płacą w Krakowie zazwyczaj po ok. 300 złotych za miejsce w pokoju dwuosobowym, plus opłaty za światło, telefon itp. - W tym roku właściciel chciał nam podnieść opłatę o 200 zł, ale wszyscy ostro się postawiliśmy i ustąpił. Więc zostało po staremu, po 300 zł. Do tego w zimie trzeba dodać 50 zł za ogrzewanie elektryczne oraz inne opłaty - mówi Magda z Nowego Sącza, studentka II roku prawa. Największym problemem Uniwersytetu Jagiellońskiego jest ciasnota pomieszczeń. Na jednego studenta przypada ok. 3 mkw. powierzchni naukowo-dydaktycznej. W zachodnich uczelniach tych metrów kwadratowych na jednego studenta jest pięć razy więcej. Najgorzej jest na wydziale prawa, gdzie przyjmuje się dużo studentów. Legalny walet w Olsztynie W najmłodszym polskim uniwersytecie - Warmińsko-Mazurskim w Olsztynie - sytuacja studentów zamiejscowych jest bardzo trudna. W opinii rektora Ryszarda Góreckiego, co najmniej połowa studentów nie znajdzie w tym roku miejsca w akademiku. Na 15 tysięcy słuchaczy studiów dziennych uczelnia dysponuje 2798 miejscami w dziewięciu akademikach byłej Akademii Rolniczo-Technicznej (dziesiąty akademik jest remontowany) oraz 1063 miejscami w trzech domach Fundacji Bratniak, należącej do byłej Wyższej Szkoły Pedagogicznej. Kłopotów z zamieszkaniem nie będą mieć jedynie alumni (ponad 500) wchodzącego w skład uniwersytetu Wyższego Instytutu Teologicznego. Łóżko kosztuje w akademiku w zależności od standardu pokoju od 105 zł do 150 zł miesięcznie. Uczelnia utworzyła bank stancji, ale zgłoszeń jest mało. Cena stancji w mieście to średnio 200 zł. Jagoda Pacyńska z Bezled, studentka V roku medycyny weterynaryjnej, jest przewodniczącą rady mieszkańców akademika nr 3 w studenckim miasteczku Kortowo. - Jeżeli chodzi o sytuację bytową studentów, to raczej się pogorszy, bo studiujących przybyło, a miejsc w akademikach nie. Liczę, że jak w poprzednich latach, będziemy mogli kwaterować w pokojach tzw. legalnego waleta, czyli studenta, który za 30 proc. stawki może nocować na swoim, najczęściej składanym, łóżku. W najtrudniejszej sytuacji są studenci pierwszego roku, najważniejszym bowiem kryterium kwalifikacji do akademika jest u nas średnia ocen. Poza tym aktywność w pracach na rzecz uczelni i wreszcie sytuacja rodzinna. W tej ostatniej kategorii miejsca dostają najczęściej sieroty i półsieroty. Co czwarty pobiera stypendium socjalne Każdy zainteresowany student Wyższej Szkoły Zawodowej w Koninie może liczyć na miejsce w uczelnianym akademiku, liczącym 160 miejsc, lub bursie którejś z konińskich szkół średnich. Opłata miesięczna za miejsce wynosiła w ub. roku 120 zł. W akademiku jest też stołówka, z której korzystać może codziennie 350 osób, oferująca dotowane przez szkołę, bardzo tanie obiady. WSZ oferuje też stypendia socjalne dla studentów z rodzin niezamożnych: w ubiegłym roku mogli otrzymać je ci, w rodzinach których dochód na osobę nie przekraczał 400 zł. Stypendia wynosiły: do 200 zł - 120 zł, od 201 do 300 zł - 90 zł, od 301 do 400 zł - 70 zł. W wyjątkowych przypadkach komisja rozdzielająca tę pomoc mogła podwyższyć kwotę stypendium do 150 zł. W minionym, pierwszym roku funkcjonowania szkoły z pomocy tej skorzystały 132 osoby, czyli więcej niż co czwarty student. W tym roku najlepsi będą otrzymywać także stypendia naukowe; kwot uczelnia jeszcze nie podaje. Poza tym grono konińskich parlamentarzystów postanowiło ufundować kilka własnych stypendiów dla najlepszych studentów z rodzin o najniższych dochodach. Niepaństwowi w hotelu lub na stancji Wyższa Szkoła Humanistyczno-ekonomiczna we Włocławku (woj. kujawsko-pomorskie) zagwarantowała swoim studentom dziennym 41 miejsc noclegowych w miejscowym hotelu Kujawy. Pokój 1-osobowy kosztuje od 300 zł do 340 zł miesięcznie, 2-osobowy od 280 do 320 zł. - Zainteresowanie ofertą nie potwierdziło naszych obaw, że ceny będą za wysokie - powiedziała "Rz" Elżbieta Grabińska-Gulcz, dyrektor administracyjny włocławskiej uczelni. - W hotelu zarezerwowaliśmy także miejsca studentom zaocznym, którzy za pokój 1-osobowy będą płacić 53 zł za dobę, za 2-osobowy - 97 zł. Uczelnia zapewniła też słuchaczom miejsca w internacie Medycznego Studium Zawodowego we Włocławku. - Mimo że jest on znacznie oddalony od sal wykładowych, wszystkie, tj. 24 miejsca zostały już wykorzystane - dodała Grabińska-Gulcz. - Miesięczny pobyt kosztuje tutaj 80 zł. Własnej bazy lokalowej dla studentów nie ma także Wyższa Szkoła Ochrony Środowiska w Bydgoszczy. - Dysponujemy adresami internatów, burs i domów studenckich, gdzie nasi słuchacze mogą znaleźć jeszcze miejsca - poinformowano w sekretariacie uczelni. - Do tej pory nikt się nie skarżył, widać, że sposób się sprawdza. Wyższa Szkoła Bankowa w Toruniu nie zapewnia miejsc noclegowych studentom. Bożena Kołosowska, prodziekan tej uczelni, wyjaśnia, że znaczna część studentów pochodzi z Torunia i okolic. Tym ostatnim bardziej opłaca się dojeżdżać, aniżeli wynajmować stancję. Studenci, którym nie odpowiada standard burs i internatów (jak zapewniono na uczelniach tacy są), poszukują w grupach, po dwóch, trzech mieszkania do wynajęcia. Mają z czego wybierać. W Bydgoszczy np. lokal o pow. ponad 90 mkw. kosztuje 1,2 tys. zł plus czynsz. W Toruniu za miejsce w pokoju żądano po 250 zł od osoby. A.P., A.O., B.C., RAK, J.SAD., I.T. Drogi indeks Wystąpienia rektorów podczas piątkowej inauguracji roku akademickiego wykazują, że uczelnie państwowe coraz silniej odczuwają konieczność wprowadzenia częściowej odpłatności za studia. Rektor Uniwersytetu Warszawskiego Piotr Węgleński zarzucił parlamentarzystom, że nie przeznaczają na uczelnie wystarczających kwot w budżecie, a jednocześnie zawarli taki przepis w konstytucji, który może poważnie utrudnić pobieranie czesnego od studentów. Rektor Politechniki Warszawskiej Jerzy Woźnicki powiedział, że jeżeli budżet państwa ograniczeniami budżetowymi limituje liczbę studentów, to niezbędne jest wprowadzenie częściowej odpłatności za studia, także na studiach dziennych. Obecny na Politechnice Warszawskiej wicepremier Leszek Balcerowicz zaznaczył, że podobnie jak w 1999 r. w przyszłorocznym budżecie zostaną podwojone środki na inwestycje w szkolnictwie wyższym. W wielu polskich uczelniach odbyła się w piątek uroczysta inauguracja roku akademickiego. Zwykle są na nią zapraszani tylko ci spośród świeżo upieczonych studentów, którzy najlepiej zdali egzaminy i w obecności przedstawicieli najwyższych władz państwowych, profesury, rektorów innych uczelni otrzymują indeksy. Prezydent Aleksander Kwaśniewski uczestniczył w piątek w inauguracji na Uniwersytecie Warszawskim (gdzie rozpoczyna studia jego córka); a premier Jerzy Buzek - na najmłodszym polskim Uniwersytecie Warmińsko-mazurskim w Olsztynie. A.P.
W piątek w wielu uczelniach odbyły się uroczyste inauguracje roku akademickiego. Niestety, szybciej przybywa studentów niż środków na pomoc materialną w budżecie państwa. Tę sytuację tylko trochę łagodzą wprowadzone w ubiegłym roku preferencyjne kredyty. Z ostrożnych obliczeń studenckich wydatków wynika, że aby przeżyć na poziomie minimum, śląski student dysponować musi kwotą około 600 zł miesięcznie. Zdecydowanie brakuje też miejsc w akademikach, a ci, którzy wynajmują kwatery prywatne, narzekają na wysokość opłat. Wystąpienia rektorów podczas piątkowej inauguracji roku akademickiego wykazują, że uczelnie państwowe coraz silniej odczuwają konieczność wprowadzenia częściowej odpłatności za studia. Jeżeli budżet państwa ograniczeniami budżetowymi limituje liczbę studentów, to niezbędne jest wprowadzenie częściowej odpłatności za studia, także na studiach dziennych. Obecny na Politechnice Warszawskiej wicepremier Leszek Balcerowicz zaznaczył, że podobnie jak w 1999 r. w przyszłorocznym budżecie zostaną podwojone środki na inwestycje w szkolnictwie wyższym.
ROSJA Moskwa chce sprzedać Pekinowi broń za miliardy dol. Komentatorzy przypominają jednak, że kiedyś może być ona użyta przeciwko Rosjanom. Zwrot ku Azji PIOTR JENDROSZCZYK z Moskwy Rozpoczynająca się dzisiaj wizyta przewodniczącego Chin Jiang Zemina w Rosji jest logicznym przedłużeniem serii moskiewskich spotkań Borysa Jelcyna, w jakich uczestniczyli przywódcy Wspólnoty Niepodległych Państw, premier Indii oraz minister spraw zagranicznych Iranu. Równocześnie z Iraku wróciła rosyjska delegacja rządowa, która przywiozła podpisane porozumienie naftowe. Można wierzyć moskiewskim mediom dopatrującym się w tych wydarzeniach dowodów na przesunięcie akcentów rosyjskiej polityki zagranicznej w kierunku Azji. Zmianę taktyki łączy się z nazwiskiem Jewgienija Primakowa, od ponad roku szefa dyplomacji rosyjskiej. Trudno byłoby jednak upatrywać w zbliżeniu z Chinami i innymi krajami azjatyckimi próby zawarcia sojuszu politycznego czy wojskowego na wschodzie dokładnie w czasie, gdy Zachód, nie bacząc na sprzeciwy Moskwy, realizuje plan rozszerzenia NATO. W opinii moskiewskich ekspertów Rosja, aktywizując swą azjatycką politykę, pragnie zwiększyć pole manewru, tym bardziej że rosyjskie elity polityczne są coraz mocniej rozczarowane stosunkami z Zachodem. W rok po złożonej w czasie wizyty Jelcyna pekińskiej deklaracji Jiang Zemina, charakteryzującej stosunki pomiędzy obu państwami jako "konstruktywne partnerstwo wybiegające w XXI wiek", obaj przywódcy podpiszą w Moskwie kilka dokumentów. Deklaracja polityczna na temat "wielobiegunowości świata" pozwoli być może na interpretację pojęcia konstruktywnego partnerstwa. Nikt w Moskwie nie oczekuje jednak rewelacji. Nic nie wskazuje na to, aby Chińczycy zamierzali odstąpić od swej polityki równego dystansu w stosunku do Rosji i do USA. Pragmatyczne kierownictwo Chińskiej Republiki Ludowej jest jednak zainteresowane w zacieśnieniu więzi gospodarczych z Rosjanami. Pekin daje wyraźnie do zrozumienia, że przy ich pomocy zamierza unowocześnić swą armię. Równocześnie godzi się na zawarcie porozumienia w sprawie faktycznej demilitaryzacji granicy z Rosją. Porozumienie to zostanie podpisane nie tylko przez Jiang Zemina i Borysa Jelcyna, ale także przez przywódców Kazachstanu, Tadżykistanu i Kirgistanu. W ostatnim tygodniu szczegóły tego dokumentu uzgadniał w Chinach rosyjski minister obrony Igor Rodionow. Rozczarowanie Zachodem Azjatyckiemu zwrotowi w rosyjskiej polityce zagranicznej towarzyszy w Moskwie przekonanie, że stosunki Rosji z Zachodem wchodzą w stadium kryzysu. Chodzi przy tym nie tylko o plany NATO. "Niezawisimaja Gazieta" opublikowała kilka dni temu niektóre założenia projektu dokumentu o nazwie "Obraz Rosji", przygotowanego na niedawne posiedzenia Rady Polityki Zagranicznej i Obronnej przy prezydencie Jelcynie. Składająca się z politologów, dyplomatów, ekspertów i polityków Rada zamierza do końca roku opracować obszerny dokument, który będzie analizą miejsca i perspektyw Rosji w polityce światowej. Po zapoznaniu się z opublikowanymi w "Niezawisimej Gazietie" niektórymi tezami tego opracowania można odnieść wrażenie, że jego autorami byli nacjonalistyczni politycy z obozu komunistycznego czy też działacze z otoczenia Władimira Żyrinowskiego lub Aleksandra Lebiedzia. Jedno z głównych założeń głosi bowiem, że na Zachodzie, a zwłaszcza w USA, nastąpiła szczególna aktywizacja sił, które chcą zapobiec odrodzeniu Rosji jako "wpływowego podmiotu stosunków międzynarodowych". Tego rodzaju kampania ma być przede wszystkim skutkiem niezadowolenia Zachodu z faktu, iż Rosja powoli staje na nogi. Gdy więc rosyjski biznes coraz bardziej się umacnia, kraje zachodnie pragną roztoczyć kontrolę nad napływającymi do Rosji inwestycjami zagranicznymi, aby nie doprowadzić do szybkiego "odrodzenia kraju". Takie spojrzenie na stosunki z Zachodem nie jest w Moskwie niczym wyjątkowym. Podczas zorganizowanego niedawno "okrągłego stołu" rosyjskich politologów w sprawie integracji Rosji z Białorusią przewijała się teza, że wycofanie się Jelcyna w ostatniej chwili z podpisania uzgodnionego wcześniej porozumienia było wynikiem działań prozachodnich polityków w rządzie (zwłaszcza Anatolija Czubajsa) i nacisków Zachodu. Na razie nie ma konkretnych dowodów na to, iż tego rodzaju myślenie wyznacza kierunki rosyjskiej polityki. Wręcz przeciwnie. Ostatnia reorganizacja rządu, w którym znaczącą rolę odgrywają politycy liberalni posługujący się analizami instytutu ekonomicznego Jegora Gajdara, pozwala przypuszczać, że Moskwa jest daleka od popełnienia błędu, którego skutkiem byłaby samoizolacja na arenie międzynarodowej. W stronę Chin Zdaniem Jewgienija Bażanowa, szefa Instytutu Aktualnych Problemów Międzynarodowych, nie ma mowy o powstaniu osi Moskwa - Pekin. Przede wszystkim dlatego, że Chiny nie są tym zainteresowane. Zdają sobie bowiem sprawę z faktu, że takie posunięcie doprowadziłoby do konfliktu z Zachodem i postawiło pod znakiem zapytania plany modernizacji państwa. Nie oznacza to jednak, że Moskwa i Pekin nie pragną wykorzystywać wzajemnych kontaktów w polityce wobec USA. Jednakże stosunki z Chinami mają dla Moskwy szczególne znaczenie przede wszystkim w kontekście przyszłych zagrożeń ze strony azjatyckiego sąsiada - twierdzi Bażanow. Przypomina on o ogromnych kosztach chińsko-rosyjskiej konfrontacji zbrojnej na tle konfliktu granicznego w latach 60. Jeden z instytutów Rosyjskiej Akademii Nauk ocenił, że Rosja straciła wtedy 200 - 300 mld "starych" rubli. Rosyjski ambasador w Pekinie Igor Rogaczow wyraził niedawno opinię, że wraz z zakończeniem w tym roku procesu demarkacji granicy "sprawa ta zostanie raz na zawsze zdjęta z porządku dziennego". Demarkacja odbywa się na podstawie porozumienia podpisanego w 1991 r. Ustępstwa Moskwy w tej sprawie umożliwiły Jelcynowi złożenie rok później wizyty w Pekinie. Do Chin powrócą niewielkie obszary na Dalekim Wschodzie (14 km kw.), czemu sprzeciwiają się gubernatorzy tych regionów. Moskwa nie bierze jednak tych protestów poważnie - podobnie jak niedawnego oświadczenia admirała Feliksa Gromowa, dowódcy rosyjskich sił morskich. Jego zdaniem Chiny otrzymają nie tylko bezpośredni dostęp do Morza Japońskiego, ale i możliwość żeglugi po rzece Tuman, co naruszy "wojskową równowagę sił w regionie". Rosyjskie MSZ przypomniało natychmiast admirałowi, że rzeka ta jest zbyt płytka, aby mogły po niej pływać okręty wojenne, a o żadnym naruszeniu równowagi nie ma mowy. Trudno przypuszczać, aby admirał o tym nie wiedział. Jego słowa można więc traktować jako ostrzeżenie, iż demarkacja granicy nie daje jednak Rosji gwarancji, że Chiny nie wystąpią w przyszłości z kolejnymi roszczeniami terytorialnymi. Można zrozumieć obiekcje Gromowa, jeżeli się pamięta, że porozumienie nie obejmuje trzech wysp na rzekach Ussuri i Argun, do których Pekin rościł pretensje w latach 60., co zakończyło się konfrontacją zbrojną. Nie brak głosów, że wyłączenie tych wysp z porozumienia może w przyszłości posłużyć Chinom za pretekst do żądań zwrotu ponad półtora miliona kilometrów kwadratowych utraconych w XIX w. na podstawie traktatów, których Chińczycy nigdy nie przestali uważać za nierównoprawne. Uzbrajanie sąsiada Tymczasem Pekin właśnie przy współpracy z Rosją realizuje program unowocześniania sił zbrojnych. Lista zakupów rosyjskiej broni jest imponująca. W latach 1992 - 1995 Chińczycy kupili 48 nowoczesnych myśliwców Su-27, a w roku ubiegłym licencję na produkcję 200 samolotów tego typu w ciągu najbliższych pięciu lat. Wartość kontraktu szacuje się na 2,5 mld dol. Władze chińskie nie kryją, że interesują się jeszcze 50 samolotami Su-30 i Su-30MK. Jak twierdzi agencja Interfax, oprócz zakupionych już czterech łodzi podwodnych klasy "Kilo" Pekin chciałby się zaopatrzyć w 10 - 12 takich łodzi lub zdobyć licencję na ich produkcję. Koszt jednego okrętu podwodnego wynosi 250 mln dol. Na liście chińskich zakupów znajdują się też systemy antyrakietowe, w tym słynne S-300 oraz samoloty Ił-76, które po wyposażeniu w izraelskie urządzenia elektronicznie mają pełnić funkcję podobną do amerykańskich AWACS. W Moskwie cytuje się często dane Kongresu USA, z których wynika, że w najbliższych latach Chiny zamierzają wydawać na zakup uzbrojenia 4,4 mld dol. rocznie, a więc dwa razy więcej niż Arabia Saudyjska. Rosja, która w ostatnich trzech latach sprzedaje Pekinowi broń za ok. 1 mld dol. rocznie (ok. 30 proc. eksportu broni), zamierza jeszcze aktywniej włączyć się w program chińskich zbrojeń. Dla przeżywającej ciężkie czasy rosyjskiej "zbrojeniówki" jest to szansa nie do pogardzenia. Nieśmiałe ostrzeżenia Problem jednak w tym, że nowoczesna rosyjska broń może zostać użyta, przynajmniej teoretycznie, także przeciwko Rosji. - Nie wolno zrezygnować ze współpracy z Chinami w tej dziedzinie, bo z łatwością zaopatrzą się w potrzebne urządzenia nowoczesnej techniki gdzie indziej - odpowiada na ten zarzut Konstantin Makijenko, ekspert Rosyjskiego Centrum Studiów Politycznych. Jego zdaniem Chiny oraz Indie będą do lat 2005 - 2010 głównymi odbiorcami rosyjskiej broni. Uważa on także, podobnie jak niektórzy eksperci MSZ, że chińska ekspansja jest skierowana na Tajwan oraz Azję Południowo-Wschodnią i dlatego Pekin nie będzie zagrażać Rosji. Wątpliwości ma jednak dziennik "Kommersant Daily", który poinformował niedawno, że to właśnie Pekin nalegał, aby porozumienie w sprawie redukcji sił zbrojnych wzdłuż granicy rosyjsko-chińskiej zostało zawarte do 2020 roku, a nie na czas nieograniczony, jak proponowało rosyjskie MSZ. Gazeta skłonna jest twierdzić, że w XXI w. Chiny - będące największą światową potęgą gospodarczą z najliczniejszym narodem na kuli ziemskiej - skierują swe zainteresowania w stronę Syberii Jak temu zapobiec? W rosyjskiej publicystyce przeważa pogląd, że wyjściem jest konsekwentne rozwijanie dobrych stosunków z Chinami. Idea "konstruktywnego partnerstwa" wymaga zapewne jeszcze konkretyzacji, ale nie ulega wątpliwości, że jest dzisiaj witana z zadowoleniem zarówno w Pekinie, jak i Moskwie. Jiang Zemin po rozmowach z Jelcynem prosto z Moskwy udaje się do pobliskiej Tuły, jednego z najpotężniejszych rosyjskich ośrodków przemysłu zbrojeniowego. Trudno o bardziej czytelny dowód chińskiego pragmatyzmu.
W związku z rozpoczynającą się dzisiaj wizytą przewodniczącego Chin w Rosji moskiewskie media zwracają uwagę na przesunięcie akcentów rosyjskiej polityki zagranicznej w kierunku Azji. W opinii moskiewskich ekspertów Rosja, aktywizując swą azjatycką politykę, pragnie zwiększyć pole manewru, tym bardziej że rosyjskie elity polityczne są coraz mocniej rozczarowane stosunkami z Zachodem. Kierownictwo Chińskiej Republiki Ludowej jest zainteresowane zacieśnianiem więzi gospodarczych z Rosjanami i chce przy pomocy Rosji unowocześnić swą armię.
AUTOGAZ Branża niepewna przyszłości Mniej gazu, wyższe rachunki RYS. MARIUSZ FRANSOWSKI ADAM JAMIOŁKOWSKI, ARTUR MORKA W ciągu ostatnich kilku tygodni gwałtownie podrożał sprzedawany na stacjach benzynowych autogaz. Główną przyczyną jest spadek importu z Rosji i konieczność sprowadzania go z Europy Zachodniej. Montaż instalacji gazowej pozostaje atrakcyjną propozycją dla posługujących się autem na co dzień, spore zaniepokojenie budzą jednak propozycje, by autogaz objąć akcyzą na równi z innymi paliwami silnikowymi. Rosnące szybko ceny benzyny oraz znaczna liczba paliwożernych aut znajdujących się nadal w eksploatacji stworzyły w naszym kraju spory rynek dla alternatywnych systemów zasilania, w tym przede wszystkim dla najpopularniejszego, wykorzystującego płynny propan-butan (LPG). Szacuje się, że w naszym kraju jeździ około 470 tys. samochodów wyposażonych w instalacje gazowe. Tylko w zeszłym roku w Polsce zamontowano około 140 tys. układów zasilania autogazem, a więc o 40 tys. więcej w porównaniu do najlepszego dotychczas roku 1997. W rezultacie w dziedzinie zasilania gazowego pojazdów mechanicznych zajmujemy trzecie miejsce w Europie - tuż za utrzymującymi od lat prym Włochami i Holandią. Łączna liczba punktów zaopatrujących pojazdy w autogaz przekroczyła już 1900. Działa wiele wyspecjalizowanych stacji gazowych, a ponadto coraz częściej polscy i zagraniczni dystrybutorzy paliw instalują dystrybutory z gazem płynnym na swych stacjach benzynowych. W sumie w Polsce sprzedano w ubiegłym roku 395 tys. ton autogazu (o 32 proc. więcej niż przed rokiem), co stanowi około 39 proc. całości sprzedaży gazu płynnego. Opłacalne nie tylko dla właścicieli O tym, że wciąż są chętni do ponoszenia kosztów montażu drugiego układu zasilania w swym samochodzie przesądzają oczywiście korzyści ekonomiczne. W czasie jazdy na autogazie zużycie paliwa mierzone w litrach na 100 km wzrasta o ok. 13 proc., co wynika z faktu, iż ma on niższą od benzyny wartość energetyczną. Jednak gaz jest ponad dwa razy tańszy od benzyny, a więc oszczędność jest bardzo duża, sięgająca 60 proc. wydatków na paliwo. W tej sytuacji nakłady na montaż instalacji gazowej zwracają się - w zależności od paliwożerności samochodu i kosztu konkretnej instalacji - po przejechaniu mniej więcej 15 do 20 tysięcy kilometrów. W wypadku pojazdów wykorzystywanych na przykład do prowadzenia działalności gospodarczej odpowiada to zaledwie kilku lub kilkunastu tygodniom eksploatacji. Jednak zjawisko montowania instalacji do zasilania gazem przynosi korzyści nie tylko właścicielom samochodów. Oprócz istotnego dla użytkownika zmniejszenia kosztów eksploatacji, montaż instalacji gazowej ma spore znaczenie środowiskowe. Istotną zaletą samochodów zasilanych gazem jest bowiem wyraźnie niższa emisja substancji toksycznych zawartych w spalinach. Emisja tlenku węgla spada aż o połowę, zaś tlenku azotu - o 3 proc. Dotyczy to nowoczesnych jednostek napędowych z katalizatorami - w wypadku starych silników gaźnikowych korzyści są jeszcze większe. Ostatnio jednak zarówno sprzedający gaz płynny, jak i użytkownicy samochodów nim zasilanych są zaniepokojeni. Jeszcze kilka tygodni temu za litr autogazu (gazu płynnego do napędzania samochodów) trzeba było zapłacić ok. 1 zł. W chwili obecnej trzeba już za niego zapłacić nawet ok. 1,4 zł. Wyjątkiem jest Wybrzeże, gdzie wysoka cena autogazu utrzymuje się już od dłuższego czasu. Drożej bo mniej Według firmy Gaspol (największego dystrybutora autogazu w kraju) rynek gazu płynnego jest obecnie w stanie destabilizacji. Okresowo u niektórych dystrybutorów występują braki gazu. Hurtownicy zmuszeni są do kupowania LPG na giełdach zachodnioeuropejskich, gdyż nie można go kupić na rynkach wschodnich. Zdaniem analityków braki LPG w Rosji wydają się mieć charakter okresowy. Wiąże się ze wzrostem popytu na to paliwo w Europie Zachodniej. Rosjanie zaś chętniej sprzedają je tam niż w Polsce, gdyż możliwe jest uzyskanie wyższych cen. W ostatnim czasie rozpoczęli oni sprzedaż autogazu m.in. do Finlandii. Według Ireneusza Wypycha z biura prasowego PKN Orlen SA już na przełomie czerwca i lipca dało się odczuć zwiększony popyt na autogaz. Spółka ma ok. 20-proc. udział w produkcji tego paliwa, nie jest jednak w stanie zwiększyć jego produkcji, gdyż jest ona w pełni powiązana z procesem destylacji paliw silnikowych. Analitycy zwracają też uwagę na fakt, że w ostatnim okresie popyt na gaz płynny rośnie, co wiąże się z przygotowaniami do sezonu jesienno-zimowego. Za tonę gazu płynnego na giełdzie w Amsterdamie trzeba obecnie zapłacić ok. 262 USD. Cena taka utrzymuje się na zbliżonym poziomie od czerwca. Za gaz z Rosji trzeba zapłacić kilkadziesiąt dolarów mniej. Kierowcy boją się akcyzy Ostatnie podwyżki cen autogazu nie przestraszyły kierowców jeżdżących samochodami napędzanymi tym paliwem. Cena gazu, jeśli porówna się ją np. do benzyny bezołowiowej jest bardzo konkurencyjna. Różnica w zależności od regionu Polski wynosi 1,73-1,99 zł na litrze. Bardziej niż kłopoty z zakupem autogazu kierowców niepokoją informacje na temat planów Ministerstwa Finansów, by w przyszłym roku zrównać podatek akcyzowy, płacony w cenie tego paliwa, z podatkiem obowiązującym w przypadku innych paliw silnikowych. Nieoficjalnie mówi się, że akcyza na autogaz miałaby wzrosnąć maksymalnie do poziomu 80 proc. akcyzy paliwowej. Spowodowałoby to wzrost ceny autogazu o 60-85 groszy na litrze (przy obecnych stawkach podatkowych), czyli do poziomu 2-2,25 zł/l. W chwili obecnej akcyza płacona w cenie autogazu stanowi 9,8 proc. akcyzy na benzynę bezołowiową lub 13,2 proc. akcyzy na olej napędowy. Według Polskiej Organizacji Gazu Płynnego w chwili obecnej akcyza płacona w cenie autogazu stanowi w Unii Europejskiej 21 proc. akcyzy na benzynę bezołowiową. Jak powiedziała "Rz" Sylwia Popławska z POGP organizacja zaproponowała rządowi, aby podatek akcyzowy na autogaz podnieść maksymalnie do wysokości 50 proc. akcyzy na benzynę. Nie otrzymała jednak odpowiedzi. TYLKO MARKOWE Przed kilku laty montaż instalacji do autogazu w samochodzie z zasilaniem wtryskowym bywał zabiegiem ryzykownym. Dziś to już przeszłość - markowi producenci oferują wyroby gwarantujące sprawne i bezawaryjne działanie auta. W fabryce na Żeraniu trwają już przygotowania do rozpoczęcia fabrycznego montażu instalacji gazowych w kilku modelach aut Daewoo. Przestrzec trzeba natomiast przed montażem instalacji niemarkowych, np. pochodzących od wschodnich sąsiadów. To może się źle skończyć. Montaż układu zasilania LPG trwa kilka godzin, w praktyce auto podstawione do warsztatu w godzinach rannych można odebrać jeszcze tego samego dnia. Trzeba się jednak wcześniej umówić. Zestawy montażowe do samochodów poszczególnych marek różnią się od siebie dość znacznie i może się zdarzyć, że mechanik będzie potrzebował czasu na ściągnięcie potrzebnych elementów od dystrybutora. Za instalację do samochodu Polonez z wtryskiem jednopunktowym trzeba zapłacić (ceny z Warszawy wraz z montażem) około 2400 złotych. Instalacja do auta zachodniego kosztuje około 2800 złotych. W wypadku aut gaźnikowych ceny są nieco niższe, zaś montaż w nowoczesnym samochodzie o skomplikowanym układzie zasilania może być droższy o kilkaset złotych. Kupując używany samochód wyposażony w układ zasilania LPG należy żądać oryginalnej gwarancji wystawionej przez warsztat montujący; firmowe placówki zawsze wydają taki dokument. Zazwyczaj znaleźć w nim można także wskazówki dotyczące eksploatacji. Jeśli gwarancji nie ma, lepiej będzie sprawdzić, czy układ LPG pochodzi w całości od jednego producenta, a nie np. z trzech różnych kompletów wymontowanych z samochodów, które trafiły na złom. To jednak w pełni kompetentnie może wykonać tylko fachowiec. Eksploatacja samochodu zasilanego gazem płynnym nie różni się od eksploatacji auta "normalnego" - przyspieszenia są minimalnie mniejsze, ale w codziennej praktyce różnica jest nieodczuwalna. A. J.
Z powodu spadku importu z Rosji i konieczności importu Europy Zachodniej, w ciągu ostatnich kilku tygodni gwałtownie podrożał autogaz. Kierowcy i sprzedawcy są zaniepokojeni. Ceny benzyny i duża liczba samochodów otworzyły w Polsce rynek dla alternatywnych systemów zasilania (w tym LPG). Gaz jest dwa razy tańszy od benzyny, a zwrot kosztów instalacji następuje już po 15-20 tys. kilometrów. Dodatkowo gaz ma niższą emisję substancji toksycznych zawartych w spalinach do środowiska. Na wielu stacjach benzynowych można już tankować autogaz. Ostatnio eksperci mówią o destabilizaji rynku gazu płynnego i brakach autogazu u dystrybutorów. Kierowcy obawiają się jednak ostatnio bardziej zrównania akcyzy na gaz z innymi paliwami silnikowymi. Obecnie instalacje gazowe oferowane są przez markowych producentów.
SPÓR O TELEWIZJĘ Skarb państwa nie może być bezradnym właścicielem Duże emocje budzi spór między ministrem skarbu a władzami telewizji publicznej. Generalnie przewijają się trzy zasadnicze zagadnienia charakterystyczne dla tego sporu: 1. Czy zarząd TVP mógł odmówić wykonania uchwały walnego zgromadzenia akcjonariuszy? 2. Czy zarząd mógł i powinien reprezentować TVP w postępowaniu z powództwa rady nadzorczej o unieważnienie uchwały i czy mógł uznać powództwo? 3. Czy minister skarbu państwa jako reprezentant skarbu państwa (jedynego akcjonariusza) w walnym zgromadzeniu może powołać nowe władze TVP? Zastrzegamy, że naszą wiedzę o sporze czerpiemy wyłącznie z artykułów prasowych i wypowiedzi w TVP. Nie znamy również statutu TVP. Dlatego rozważania nasze mają częściowo charakter teoretyczny. Bezspornie podstawą funkcjonowania telewizji publicznej jest ustawa z 29 grudnia 1992 r. o radiofonii i telewizji. Ponadto zgodnie z jej art. 26 ust. 4 do działalności Telewizji Polskiej Spółki Akcyjnej stosuje się przepisy kodeksu handlowego. Według ustawy zarząd spółki nie jest związany poleceniami i zakazami ustanowionymi przez walne zgromadzenie, jeżeli dotyczą one treści programu. A contrario - zarząd jest związany wszystkimi innymi poleceniami walnego zgromadzenia akcjonariuszy (ministra skarbu państwa) nie dotyczącymi treści programu. Także stosownie do przepisu art. 371 k.h. zarząd jest związany uchwałami walnego zgromadzenia akcjonariuszy. Członek władz spółki akcyjnej powinien wykonywać swoje obowiązki ze starannością sumiennego kupca (art. 474 § 2 k.h.). Naszym zdaniem jednym z przykładów naruszenia tej staranności jest odmowa wykonania uchwały zgromadzenia akcjonariuszy. Jeżeli zarząd lub członek zarządu uważa, że uchwała narusza przepisy prawa lub postanowienia statutu, może zaskarżyć tę uchwałę w trybie art. 413 i nast. k.h. Niedopuszczalna natomiast jest sytuacja, w której zarząd nie zaskarżył uchwały, lecz odmawia jej wykonania. Jest to działanie nie tylko naruszające staranność sumiennego kupca, ale także jest sprzeczne z prawem. Z artykułów prasowych wynika jedynie, że minister skarbu ustanowił pełnomocnika do reprezentowania Telewizji Polskiej SA w sprawie o unieważnienie uchwały z powództwa rady nadzorczej. Przypomnijmy zatem, iż w sporach dotyczących unieważnienia uchwał walnego zgromadzenia akcjonariuszy pozwaną spółkę z mocy ustawy reprezentuje zarząd, chyba że uchwałą walnego zgromadzenia akcjonariuszy, zaprotokołowaną przez notariusza, ustanowiony został osobny pełnomocnik (art. 416 i 412 § 1 k.h.). Jeżeli zatem pełnomocnik został ustanowiony zgodnie z wyżej przytoczonymi przepisami, zarząd nie był legitymowany do reprezentowania TVP SA. Mało prawdopodobne (chociaż niewykluczone), aby zarząd nie wiedział o powołaniu pełnomocnika. Nie można zatem wykluczyć, że zarząd, uznając powództwo, działał świadomie w złej wierze. Oczywiście uznanie powództwa jest dopuszczalne. Stosownie do przepisu art. 47917 k.p.c. sąd mógł wydać w związku z uznaniem powództwa wyrok na posiedzeniu niejawnym. Naszą wątpliwość budzi jednak działanie zarządu TVP SA, nawet jeżeli zarząd nie wiedział o ustanowieniu pełnomocnika. Według przytoczonego już przepisu art. 474 § 2 k.h. na zarząd spółki akcyjnej nakłada się obowiązek działania ze szczególną starannością. Niewyobrażalne jest, aby tak doświadczeni i wykształceni ludzie jak członkowie zarządu TVP SA, uznając powództwo o unieważnienie uchwały, nie przypuszczali, że działają wbrew woli jedynego akcjonariusza reprezentowanego przez ministra skarbu państwa. Staranność sumiennego kupca wymagała w takiej sytuacji, przed złożeniem oświadczenia o uznaniu powództwa, zawiadomienia o podjętej decyzji ministra skarbu państwa. W naszym odczuciu brak takiego zawiadomienia uzasadnia przypuszczenie, że zarząd świadomie i celowo działał wbrew woli jedynego akcjonariusza. Trafnie wywodzi Trybunał Konstytucyjny w uzasadnieniu uchwały z 13 grudnia 1995 r., iż przepisy ustawy o radiofonii i telewizji są przepisami szczególnymi (lex specialis) wobec kodeksu handlowego (lex generalis). W konsekwencji przepisy kodeksu handlowego mają zastosowanie tylko wtedy, gdy przepisy ustawy nie stanowią inaczej w danej sprawie. Członków zarządu Telewizji Polskiej SA powołuje i odwołuje rada nadzorcza, a członków rady nadzorczej powołuje Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji (art. 27 ust. 2 i 28 ust. 1 ustawy). Sam przepis art. 26 ust. 4 ustawy stanowi, że "do spółek wymienionych w ust. 2 i 3 (tzn. Telewizji Polskiej SA i spółek tworzących radiofonię regionalną - przyp. aut.) stosuje się, z zastrzeżeniem art. 27-30 ustawy, przepisy kodeksu handlowego...". Przepis art. 27 ust. 2 i 28 ust. 1 ustawy wyłącza zatem zastosowanie art. 366 § 3 i 379 § 1 kodeksu handlowego, w myśl których zarząd i radę nadzorczą wybiera walne zgromadzenie akcjonariuszy. Stosownie do art. 27 ust. 2 ustawy zarząd powołuje i odwołuje wyłącznie rada nadzorcza, a radę nadzorczą powołuje KRRiTV. Celowo ustawodawca w art. 27 ust. 2 mówi o "powoływaniu i odwoływaniu", a w art. 28 ust. 1 tylko o "powoływaniu". Porównanie tych przepisów wskazuje na wykluczenie możliwości odwołania członka rady nadzorczej przed upływem kadencji rady (tak też: tezy I i II wyżej powołanej uchwały Trybunału Konstytucyjnego). Rada nadzorcza jest nieodwołalna. Można się spierać co do zasadności takiego uregulowania, wynika ono jednak z powyższej analizy i z orzeczenia TK. W uzasadnieniu uchwały TK wywodzi: "Trybunał Konstytucyjny uważa, że art. 28 ust. 1 ustawy o radiofonii i telewizji należy traktować jako przepis normujący w całości kwestie powoływania i odwoływania rad nadzorczych w publicznych spółkach radiofonii. Wynika z niego bowiem zarówno wskazanie podmiotów właściwych do powoływania członków tych rad, jak i wykluczenie dopuszczalności ich odwołania przed upływem kadencji. Jest to więc unormowanie wykluczające stosowanie rozwiązań przewidzianych w kodeksie handlowym. Artykuł 26 ust. 4 ustawy o radiofonii i telewizji ma w tym zakresie charakter kategoryczny - postanowienia kodeksu handlowego są stosowane »z zastrzeżeniem« unormowań przyjętych m.in. w art. 28 ust. 1 (także art. 27 ust. 2 - przyp. aut.) ustawy o radiofonii i telewizji, unormowaniom tym przysługuje zatem bezwzględne pierwszeństwo". Walne zgromadzenie akcjonariuszy nie ma więc uprawnień do powoływania i odwoływania członków zarządu i rady nadzorczej TVP SA, z wyjątkiem powołania jednego członka rady nadzorczej (art. 28 ust. 1 ustawy). Pogląd ten podziela także doktryna (S. Piątek, "Ustawa o radiofonii i telewizji - komentarz", Wydawnictwa Komunikacji i Łączności, Warszawa, 1993 r.). Naszym zdaniem art. 5 ust. 1 pkt 2 ustawy z 8 sierpnia 1996 r. o urzędzie ministra skarbu państwa nie daje ministrowi uprawnienia do odwoływania i powoływania członków władz TVP SA. Przepis ten stanowi bowiem: "Minister skarbu państwa, z zastrzeżeniem odrębnych przepisów oraz postanowień statutów wydanych na podstawie tych przepisów, powołuje i odwołuje organy państwowych osób prawnych". Tymi odrębnymi przepisami są właśnie między innymi art. 27 i 28 ustawy o radiofonii i telewizji, wykluczające możliwość powoływania i odwoływania władz TVP SA przez ministra skarbu państwa. Wywodzimy jednak wyżej, że naszym zdaniem zarząd TVP SA naruszył prawo, co powinno skutkować jego odwołaniem. Z wnioskiem o odwołanie zarządu powinien się zwrócić minister skarbu państwa do rady nadzorczej. Zdajemy sobie jednak sprawę, że nikt dobrowolnie nie odda pozycji zajmowanej w tych władzach. Dlatego jedynym chyba wyjściem jest zmiana ustawy, ponieważ - jak pokazała praktyka - skarb państwa jest bezradnym "właścicielem" Telewizji Polskiej. Dr Elwira Marszałkowska-Krześ Instytut Prawa Cywilnego Wydziału Prawa Uniwersytetu Wrocławskiego Adwokat Sławomir Krześ Obydwoje z Kancelarii Prawa Gospodarczego ELO we Wrocławiu
Obowiązujące przepisy nie pozwalają skarbowi państwa – jedynemu akcjonariuszy TVP S.A. – na skuteczne wykonywanie swoich uprawnień właścicielskich. W konsekwencji doszło do sporu między ministrem skarbu a zarządem spółki, który nie zastosował się do wiążącej go uchwały walnego zgromadzenia. Choć złamano prawo, minister nie może skutecznie odwołać zarządu. Niezbędna wydaje się więc odpowiednia nowelizacja ustawy.
PODATKI W PZPN Zapowiedź drugiej wojny futbolowej - Dziurowicz oskarża swego następcę Wybuch niewypału ANDRZEJ ŁOZOWSKI Czy znowu czeka nas wojna futbolowa, już druga w ostatnim czasie, bo przecież ta pierwsza zakończyła się bardzo niedawno, w czerwcu ubiegłego roku. Minister sportu Jacek Dębski, który wywołał pierwszą, i bynajmniej nie był jej moralnym zwycięzcą, zostawił niewypał w siedzibie Polskiego Związku Piłki Nożnej w postaci kontroli Urzędu Skarbowego. Ten pocisk był przeznaczony dla prezesa Mariana Dziurowicza, ale był to pocisk z opóźnionym zapłonem i wybuchł pod nogami nowego prezesa Michała Listkiewicza dopiero po siedmiu miesiącach. Chociaż nie ma jeszcze protokołu końcowego, dzięki "przeciekowi do mediów" znane są główne trofea Urzędu Kontroli Skarbowej w Polskim Związku Piłki Nożnej. Związek nie zapłacił podatku VAT oraz podatku od dochodów za rok 1997 na kwotę 13 milionów złotych (niektóre źródła informowały o kwocie 20 mln). Taka suma musiała zrobić wrażenie. Po pierwszych doniesieniach w mediach opiniotwórczy telewizyjny Monitor pytał ministra Jacka Dębskiego oraz byłego prezesa Mariana Dziurowicza, czy jest to zapowiedź bankructwa polskiej piłki. Jacek Dębski nie potwierdził i nie zaprzeczył, jak większość ministrów, którzy odpowiadają na trudne pytania. Można nawet powiedzieć, że zamiast smutku z powodu zapowiedzi ruiny finansowej, jaka grozi najpopularniejszej dyscyplinie sportu, na obliczu ministra pojawiła się satysfakcja. Dębski mówił, że tego można się było spodziewać, i podał powód: w nowym kierownictwie PZPN są sami starzy działacze z wyjątkiem Zbigniewa Bońka. Dla odmiany Marian Dziurowicz przedstawił siebie jako byłego społecznego prezesa i zaraz dodał, że społeczni prezesi nie mogą ponosić odpowiedzialności finansowej. Żeby nie było wątpliwości, kto jest odpowiedzialny za nadużycia podatkowe, podał stanowisko i personalia winnego. Jest nim były sekretarz generalny związku, a dzisiaj prezes, Michał Listkiewicz. W takich okolicznościach, przed kamerami telewizji publicznej, została uruchomiona lawina oskarżeń personalnych, która dopiero nabiera szybkości. Nie wiadomo jeszcze, kogo przysypie, a kto się uratuje, wiadomo natomiast, że idzie ku nowej wojnie. Minister sportu, mówiąc o starych działaczach w nowej ekipie z wyjątkiem Zbigniewa Bońka, dał do zrozumienia, że wszyscy oni są w jakimś stopniu współodpowiedzialni za nadużycia podatkowe i powinni zostać wymienieni na nowych ludzi o czystych rękach. Na tych, których pewnie chętnie wskazałby sam minister. Nie jest tajemnicą, że zamiana Dziurowicza na Listkiewicza w czerwcu ubiegłego roku nie satysfakcjonowała ministra sportu, nowy prezes nie był i nie jest jego człowiekiem i że eksplozję niewypału w siedzibie związku piłkarskiego Dębski ochoczo wykorzysta do czystki personalnej Co do Mariana Dziurowicza, jego pierwszą reakcją było oddanie strzału do następcy i jest to reakcja ludzka, jeśli się zważy, że Listkiewicz zajął fotel poprzednika bez jego zgody i namaszczenia, w wolnych wyborach. W takim przypadku każdy nowy prezes byłby tarczą, do której trzeba strzelać, jeśli nadarzy się po temu okazja, a właśnie się nadarzyła. Wielu działaczy piłkarskich pewnie myślało, że po ubiegłorocznych czerwcowych wyborach Dziurowicz odszedł w niebyt, w końcu nie jest silnego zdrowia. Tymczasem były prezes niespodziewanie wrócił na pierwsze strony gazet i jako pierwszy z zainteresowanych zwołał konferencję prasową, podczas której informował, dlaczego związek nie płacił podatków. Powoływał się na ekspertyzy autorytetów prawnych oraz stowarzyszeniowy status związku piłkarskiego. Przy okazji wylał wiele żalów pod adresem swego następcy, powiedział nawet, że było błędem i nadgorliwością Listkiewicza wciągnięcie PZPN na listę płatników podatku VAT od września ubiegłego roku. Warto w tym miejscu przypomnieć, że Marian Dziurowicz korzystał w przeszłości z każdej okazji, by przedstawić siebie jako człowieka sukcesu, który wyciągnął polską piłkę z biedy i uczynił z niej bogacza. Otwierając Nadzwyczajny Zjazd Polskiego Związku Piłki Nożnej w lutym ubiegłego roku, były prezes mówił do delegatów m.in.: "Gdy zostałem prezesem w 1995 roku, na koncie związku było 7 miliardów starych złotych i były kłopoty z wypłatami dla etatowych pracowników. Pod koniec 1996 roku na koncie mieliśmy już 70 miliardów starych złotych, rok 1997 zamknęliśmy kwotą 280 miliardów, a 31 grudnia 1998 roku stan konta PZPN wynosił 310 miliardów." Dzisiaj można zapytać, czy Marian Dziurowicz był człowiekiem sukcesu, który zdobył dla piłki fortunę, czy może spryciarzem, który nie płacił podatków, żeby w oczach owieczek wyglądać na dobrego przywódcę stada. Jednego nie można zarzucić Dziurowiczowi na pewno, mianowicie tego, że uciekał z okrętu, przewidując jego rychłe zatonięcie. Nie odszedł z PZPN dobrowolnie, lecz został wyproszony przez delegatów piłki. Jak się zachowuje nowy prezes PZPN Michał Listkiewicz, któremu wybucha pocisk podłożony przez ministra Dębskiego i do którego strzela jego poprzednik, Marian Dziurowicz, obwiniając go publicznie o niezapłacone podatki, w czasie kiedy byli duetem? Będący w dobrych stosunkach z mediami Listkiewicz prosi, żeby tej awantury nie nagłaśniać, radzi, żeby poczekać do zakończenia kontroli Urzędu Skarbowego, bo jeszcze nie ma protokołu pokontrolnego. "Istnieje taka możliwość - mówił prezes - że będziemy się odwoływać do Izby Skarbowej czy potem do NSA, ale nie chcemy walczyć z państwem. W ordynacji podatkowej jest zapis, że w przypadkach uzasadnionych w ważnym interesie podatnika lub w interesie publicznym organ podatkowy może umorzyć w całości lub w części zaległości podatkowe. Możemy chyba mówić o interesie publicznym, skoro z PZPN związanych jest bezpośrednio lub pośrednio pół miliona osób, do tego dochodzą miliony kibiców. Gdybyśmy musieli zapłacić tę astronomiczną kwotę, o której mowa w dokumentach pokontrolnych, trzeba byłoby się zastanowić nad ogłoszeniem upadłości związku." Jak widać, Listkiewicz stąpa ostrożnie jak wytrawny polityk, dobrze wiedzący, że zawierucha podatkowa, której nie jest sprawcą, lecz co najwyżej konsumentem, może być pretekstem do nowej wojny, a na wojnie latają kule. Obaj przeciwnicy już ujawnili swój stosunek do niego, to znaczy chętnie by się go pozbyli, bo chociaż w pierwszej wojnie futbolowej byli wrogami, w następnej zawarli przymierze. Dzisiaj nad piłką wisi miecz podatkowy, ale to zawsze będzie kopalnia złota w porównaniu z innymi dyscyplinami sportu i taką kopalnią warto zarządzać. Jest jeszcze jedno pytanie, na które nikt dzisiaj nie próbuje odpowiadać: jeśli związek piłkarski jako stowarzyszenie podejmował działania, których efekty finansowe nie są zwolnione z podatku VAT oraz podatku dochodowego, to jakie naprawdę ma długi? Urząd Kontroli Skarbowej zajął się na razie rokiem podatkowym 1997, a przecież podatek VAT obowiązuje od 1995 roku, czyli zadłużenie PZPN może być parokrotnie większe. Kiedy Michał Listkiewicz mówi, że trzeba się zastanowić nad ogłoszeniem upadłości związku, to wcale nie żartuje. Druga część analizy sytuacji w PZPN w poniedziałkowym numerze "Rz"
Urząd Skarbowy przeprowadził ostatnio kontrolę w Polskim Związku Piłki Nożnej. Według informacji, do jakich dotarły media, PZPN nie zapłacił podatku VAT oraz podaku od dochodów za rok 1997. Minister Sportu Jacek Dębski powiedział, że przyczyna problemów tkwi w nowym kierownictwie związku, które oprócz Zbigniewa Bońka składa się wyłącznie ze starych działaczy. Były prezes, Marian Dziurowicz, zrzucił odpowiedzialność na byłego sekretarza generalnego i obecnego prezesa związku, Michała Listkiewicza. W ten sposób uruchomiona została lawina oskarżeń personalnych. Warto jednak sprawdzić, czy długi PZPN nie są większe. Kontrola dotyczy tylko roku 1997, a podatek VAT zaczął obowiązywać już dwa lata wcześniej.
TECHNOLOGIE Cyborgi przestają być wyłącznie wymysłem autorów powieści fantastycznonaukowych Komputer sterowany myślą ZBIGNIEW WOJTASIŃSKI Ludzie całkowicie sparaliżowani będą mogli samą myślą sterować komputerem, by porozumieć się z otoczeniem. Niezwykle czułe detektory, odczytujące wybrane fale mózgowe, testowane są w laboratoriach USA, Japonii i Europy. Do łączności z urządzeniami elektronicznymi można wykorzystać jakąkolwiek aktywność układu nerwowego - sygnały elektryczne wytwarzane ruchami gałek ocznych lub impulsy nerwów mięśni. Jeszcze niedawno wszelkie rozważania na ten temat były domeną wyłącznie autorów powieści fantastycznonaukowych. Obecnie uczeni w kilkunastu ośrodkach prześcigają się w konstruowaniu urządzeń coraz sprawniej wykrywających komunikaty myślowe. Neurolodzy Uniwersytetu Emory w Atlancie wypróbowali u dwóch pacjentów system pozwalający sterować kursorem na ekranie monitora - bez pośrednictwa "myszy" lub klawiatury. Prof. Roy Bakaya wszczepił im do ośrodka ruchowego implanty krzemowe w kształcie stożka, zawierające miniaturowe elektrody. Po obrośnięciu komórkami nerwowymi rejestrują fale mózgu przesyłane do komputera poprzez przekaźnik umieszczony tuż pod czaszką. Chory musi tylko skoncentrować uwagę na kursorze, by go przestawić w górę lub w dół, na prawo i na lewo - w to miejsce na ekranie, gdzie umieszczone są wybrane zdania i polecenia. Elektrody w mózgu Komunikowanie się przy użyciu takiego systemu jest dość żmudne i kłopotliwe, ale wyłącznie dla ludzi zdrowych. Dla osób całkowicie sparaliżowanych, nie mogących wykonywać żadnych ruchów, nawet mięśniami twarzy, jest jedynym sposobem porozumiewania. Przykładem jest 57-letni mężczyzna, unieruchomiony po udarze mózgu, posługujący się nim od kilku miesięcy. Urządzenie ma jednak tę wadę, że wymaga użycia wszczepów, grożących powstaniem infekcji i uszkodzeniem mózgu. W przyszłości większe zastosowanie znajdą zapewne bardziej wyrafinowane detektory fal mózgowych, wyposażonych w elektrody umieszczane na skórze głowy. Kilka takich rozwiązań jest testowanych w USA, Niemczech oraz Japonii. Tygodnik "New Scientist" informuje, że Niels Birbaumer z uniwersytetu w Tybindze opracował system wyposażony w elektrody umieszczane na głowie chorego - w sąsiedztwie ośrodka ruchowego. W tym obszarze mózgu są wytwarzane fale, które łatwiej rejestrować niż np. fale alfa, nie zawsze wychwytywane przez elektroencefalogram (EEG). Odpowiednio je modulując można przemieszczać kursor, np. na poszczególne litery widniejące w kilku rzędach na monitorze. Kolejno można je tak wybierać, by budować całe zdania. Niestety, jest to dość żmudna praca: na zaznaczenie każdej litery lub spacji potrzeba 80 sekund, a na sformułowanie krótkiej wypowiedzi - aż pół godziny. W ten sposób w Niemczech porozumiewa się już trzech pacjentów cierpiących na SLA - stwardnienie zanikowe boczne. Choroba ta atakuje komórki mózgu i rdzeń kręgowy (tzw. neurony ruchowe przekazujące impulsy do mięśni rąk i nóg). W ciągu kilku lat może doprowadzić do znacznego zaniku mięśni, całkowitej utraty sprawności i kontroli własnego ciała, a w końcu - do śmierci. Elektroniczna telepatia Sterowanie komputerem samą myślą stało się możliwe, gdy uczeni lepiej opanowali skomplikowane odczytywanie i werbalizację sygnałów ludzkiego mózgu. Pomogły w tym bardziej czułe detektory, a także urządzenia pozwalające wyselekcjonować wybrane impulsy elektryczne spośród tysiąca innych, jakie wytwarzane są przez układ nerwowy człowieka, np. podczas ruchu gałką oczną, mrugania powiekami czy połykania śliny. Wyłowione sygnały trzeba jeszcze przetworzyć w konkretne polecenia, np. "przesunąć kursor" na ekranie lub "nacisnąć klawisz" klawiatury. Pierwsze prace nad takimi urządzeniami rozpoczęto już w latach 60., ale obiecujące efekty uzyskano dopiero 30 lat później - na początku lat 90. Dr Norio Fujimaki z ośrodka badawczego Fujitsu w Jokohamie próbował przed kilkoma laty za pośrednictwem elektroencefalogramu wyłowić w mózgu sygnały pojawiające się, gdy pojawi się w nim myśl np. o literze "A". Podobno nawet udało mu się tego dokonać, ale opracowany przez niego system potrzebował aż 10 godzin, by rozpoznać samogłoskę. Lepsze efekty uzyskał dr Emanuel Donchin, amerykański uczony zatrudniony przez ośrodek badawczy Air Force. Zauważył on, że silniejszy sygnał powstaje wtedy, gdy chory rozpozna na monitorze pokazywane przypadkowo litery, o których myślał. Mózg emituje wtedy falę oznaczoną symbolem P-300, nazwaną tak, gdyż trwa zaledwie 300 tysięcznych sekundy od wywołania takiej myśli. System ten usprawnił dr Lawrence Farwell z laboratorium badań nad ludzkim mózgiem w Waszyngtonie: zamiast przypadkowych liter pokazywał na ekranie komputera matrycę z ułożonymi w kolumnach literami oraz kilkoma komendami. Podłączeni do systemu sparaliżowani pacjenci układali zdania, które po komendzie "talk" były odczytywane przez syntetyzator mowy. Podobne urządzenie, tym razem badaczy Uniwersytetu Tottori w pobliżu Osaki (również rejestrujące sygnały P-300), potrafi odczytywać pojedyncze słowa, jakie zaledwie na chwilę pojawiają się w umyśle człowieka. Komputer w ciągu 25 sekund porównuje je z kilkoma zakodowanymi w pamięci wzorami. Japońscy uczeni zapewniają, że jego możliwości będą coraz większe i coraz szybciej będzie potrafił odczytać polecenia pacjentów. Homoelektronicus Czy to oznacza, że kiedyś będzie można rozpoznać nie tylko pojedyncze sygnały, ale również myśli ludzi? Jeszcze niedawno takie pytanie byłoby niedorzeczne. Dziś naukowcy nie są już takimi sceptykami, tym bardziej że wprowadzane są coraz bardziej czułe detektory wyładowań elektrycznych oraz doskonalsze techniki badania mózgu. Tomografy oraz urządzenia do rezonansu magnetycznego pokazują, jaki fragment mózgu jest aktywny podczas różnych czynności umysłowych - czytania, liczenia, postrzegania lub wysiłku intelektualnego. Podejrzewa się, że istotną rolę odgrywają w nich fale mózgowe, które nie tylko są objawem tych czynności, ale zarazem integratorem neuronów znajdujących się w różnych ośrodkach mózgu, niezbędnych do ich wykonania. Co więcej, pojawiły się podejrzenia, że rejestrowanie biotencjałów mózgowych pozwala obrazować nieświadome procesy umysłowe związane z postrzeganiem, mową i motoryką. Sugerują to eksperymenty Stanislasa Dehaene'a z Narodowego Instytutu Zdrowia i Badań Medycznych (INSERM) we Francji, opublikowane na łamach "Nature". Gdyby potwierdziły to kolejne badania, w przyszłości można byłoby zarówno odczytywać niektóre myśli ludzi, jak i wpływać na ich podświadomość. Aktywność elektryczną układu nerwowego można wykorzystać też do bezpośredniego komunikowania się człowieka z komputerem. Elektrody mocowane na głowie do odbioru sygnałów mózgu można umieścić też na skórze do rejestrowania impulsów wytwarzanych w mięśniach podczas skurczów. Dr David Warner, neurofizjolog Akademii Medycznej Loma Linda w Kalifornii, wspólnie ze specjalistami z Uniwersytetu Stanforda opracował urządzenie reagujące na ruchy mięśni twarzy. Zastosował je u sparaliżowanego, dziesięcioletniego chłopca, który po raz pierwszy po wypadku samochodowym mógł posługiwać się komputerem. Podobnie do sterowania urządzeniami elektronicznymi można wykorzystać ruchy gałek ocznych: wystarczy użyć detektory wychwytujące towarzyszące im niewielkie zmiany napięcia twarzy. Nie można zatem wykluczyć, że w przyszłości rakiety będzie można nakierować na cel jedynie wzrokiem. Powstaną systemy rejestrujące zmiany napięcia mięśni, sygnały w mózgu oraz ruch gałek ocznych powstające w razie jakiegoś zagrożenia. "Inteligentne" systemy będą w stanie je właściwie zinterpretować i błyskawicznie zareagować, by uchronić samolot lub samochód przed katastrofą. Phil Kennedy z Uniwersytety Emory chce wykorzystać umieszczane w mózgu implanty do poruszania kończyn sparaliżowanych ludzi. Ma nadzieję, że odpowiednio koncentrując uwagę niepełnosprawni będą mogli wydawać polecenia przytwierdzonym do nóg miniaturowym generatorom impulsów elektrycznych wywołujących skurcz mięśni. W XXI w. cyborgi - istoty będące skrzyżowaniem biologii z elektroniką - przestaną być wyłącznie wymysłem autorów powieści fantastycznonaukowych.
Ludzie całkowicie sparaliżowani będą mogli myślą sterować komputerem. Detektory, odczytujące wybrane fale mózgowe, testowane są w laboratoriach USA, Japonii i Europy. Uczeni konstrują urządzenia coraz sprawniej wykrywające komunikaty myślowe. Neurolodzy Uniwersytetu Emory w Atlancie wypróbowali u dwóch pacjentów system pozwalający sterować kursorem na ekranie monitora poprzez implanty krzemowe zawierające elektrody i rejestrujące fale mózgu, przesyłane do komputera poprzez przekaźnik umieszczony tuż pod czaszką. Chory musi tylko skoncentrować uwagę na kursorze, by go przestawić. Dla osób całkowicie sparaliżowanych jest to jedyny sposób porozumiewania. Wadą urządzenia jest konieczność użycia wszczepów, grożących powstaniem infekcji i uszkodzeniem mózgu. W przyszłości większe zastosowanie znajdą zapewne bardziej wyrafinowane detektory fal mózgowych, wyposażone w elektrody umieszczane na skórze głowy. Niels Birbaumer z uniwersytetu w Tybindze opracował system wyposażony w elektrody umieszczane na głowie chorego - w sąsiedztwie ośrodka ruchowego, który wytwarza fale łatwniejsze do rejestrowania. Odpowiednio je modulując można przemieszczać kursor, ale jest to żmudna i czasochłonna praca. Uczeni na całym świecie pracują nad usprawnieniem systemu odczytywania i werbalizacji sygnałów ludzkiego mózgu. Być może w przyszłości będzie można odczytywać myśli ludzi i wpływać na ich podświadomość. Aktywność elektryczną układu nerwowego można wykorzystać też do bezpośredniego komunikowania się człowieka z komputerem. Do sterowania urządzeniami elektronicznymi można wykorzystać też ruchy gałek ocznych. Implanty w mózgu będzie się też wykorzystywać do porusznia kończyń osób sparaliżowanych.
PROBLEM ROKU 2000 Możemy bawić się (lub spać) spokojnie Ostrożny optymizm AP Prawie dwukrotnie więcej, niż zwykle w grudniu, domowych glinianych pieców sprzedaje obecnie fabryka ceramiki w Suzu k. Tokio. To zwiększone zapotrzebowanie na ten tradycyjny sprzęt kuchenny wynika z... informatycznego Problemu Roku 2000. Japończycy obawiają się zakłóceń w dostawie prądu i gazu, i chcą się przed nimi zabezpieczyć. ADAM JAMIOŁKOWSKI Eksperci oraz przedstawiciele firm i rządów są niemal jednomyślni - dzięki wielomiesięcznym przygotowaniom Problem Roku 2000 nie powinien spowodować żadnych katastrofalnych zdarzeń, choć z pewnością nie da się uniknąć wielu drobnych awarii i zamieszania, które może dać o sobie znać w pierwszych dniach stycznia. Jednak niezależnie od tego, tysiące ludzi - przede wszystkim, choć nie tylko, informatyków - zamiast udać się na bal, spędzi sylwestrową noc w sztabach kryzysowych, które utworzono praktycznie w każdej firmie i instytucji rządowej na świecie. Na przygotowania systemów komputerowych do roku 2000 wydano na całym świecie sumę imponującą - co najmniej 500 miliardów dolarów. Być może właśnie dzięki temu, ogłoszony przed kilku dniami raport Międzynarodowego Centrum Koordynacyjnego Problemu Roku 2000, pracującego pod auspicjami ONZ i finansowanego przez Bank Światowy, utrzymany jest w tonie ostrożnie optymistycznym. - Zdecydowana większość organizacji na całym świecie, zarówno gospodarczych, jak i rządowych, odczuje jedynie niewielkie skutki działania pluskwy milenijnej. Choć błędów spowodowanych przez PR 2000 będzie zapewne dość dużo, to dzięki wcześniejszym pracom zabezpieczającym, ograniczonemu zaufaniu do sterowników cyfrowych i elastyczności odpowiednio przeszkolonych ludzi całkowity efekt ich działania będzie raczej umiarkowany - oświadczył dyrektor Centrum, Bruce W. McConnell. Według autorów raportu, bardzo nieliczne będą naprawdę istotne awarie w dziedzinach najważniejszych, takich jak energetyka, telekomunikacja, transport czy zaopatrzenie w wodę. Najbardziej prawdopodobne jest pojawienie się problemów w funkcjonowaniu służby zdrowia i instytucji rządowych, w szczególności w krajach rozwijających się. Ekonomiczne skutki PR 2000 będą zaś najbardziej dotkliwe dla państw Azji i Ameryki Łacińskiej, które rozbudowały już swe systemy informatyczne, ale w dużym zakresie wykorzystują wciąż nielegalne (pirackie) oprogramowanie. Będzie, jak było Tezy raportu Międzynarodowego Centrum Koordynacyjnego są generalnie zgodne z wypowiedziami większości ekspertów i doniesieniami agencyjnymi. Wśród instytucji monitorujących przygotowania do roku 2000 dominuje przekonanie, że skutki działania pluskwy 2000 ograniczą się do drobnych błędów, powodujących niewielkie dolegliwości bądź opóźnienia, nie będzie natomiast zdarzeń katastrofalnych w skutkach. - Przewidujemy niewielki wzrost wskaźnika błędów w systemach komputerowych w ciągu najbliższych kilku miesięcy - informuje Andy Kyte, szef programu 2000 w Gartner Group. - Biznes będzie toczył się normalnym trybem - twierdzi raport Komisji Europejskiej na temat przygotowania transportu, energetyki, telekomunikacji i sektora bankowego. Będzie więc tak, jak do tej pory. Jak poinformował agencję Reuters Chris Webster, szef projektu 2000 w agencji badawczej Cap Gemini, z jej badań wynika, że aż trzy czwarte spośród największych amerykańskich firm z listy Fortune 1000 miało już do czynienia z rozmaitymi skutkami działania pluskwy milenijnej. Tylko - i to jest najciekawsze - nikt z zewnątrz tego nie zauważył, nikt też o kłopotach się nie dowiedział! Firmy jak ognia unikały rozgłosu o kłopotach spowodowanych przez PR 2000, a ewentualne problemy - ponieważ nie przybierały dramatycznych rozmiarów - było dość łatwo ukryć, zrzucając winę na inne okoliczności. Stara dobra Anglia Na naszym kontynencie za państwo najlepiej przygotowane na przywitanie roku 2000 uważana jest Wielka Brytania. Action 2000, rządowa agencja powołana w celu nadzorowania przygotowań, szacuje wydatki poniesione tylko w sektorze publicznym na ponad 32 miliardy dolarów. Sprawdzono wszystko - np. także i to, czy kryzys nie spowoduje przejściowych braków żywności i papieru toaletowego. Zdaniem agencji, do roku 2000 w pełni przygotowanych jest 99 proc. spośród 500 największych brytyjskich firm i 93 proc. przedsiębiorstw zatrudniających ponad 250 osób. Jako średnie oceniane jest przygotowanie Niemiec, które dość późno zaczęły traktować PR 2000 poważnie. Rząd gwarantuje wprawdzie prawidłowe funkcjonowanie sektora bankowego i transportu, nie jest jednak wykluczone, że dojdzie do zakłóceń w pracy systemu energetycznego, nie sprawdzono także do końca sprzętu medycznego. Za państwo najsłabiej przygotowane w zachodniej części Europy uważane są Włochy. Wprawdzie przedstawiciele rządu utrzymują, że prace przebiegły zgodnie z harmonogramem, ale część niezależnych ekspertów obawia się problemów. W podobny sposób ocenić można sytuację w naszej części Europy. Reprezentanci rządu, przedsiębiorstw energetycznych, telekomunikacyjnych, transportowych itd. deklarują, że wszystko jest w porządku, jednak niektórzy niezależni eksperci spodziewają się zakłóceń. Najbardziej skomplikowana jest sytuacja w Rosji. Wypowiedzi oficjalne i ekspertów różnią się diametralnie. Przedstawiciele rządu twierdzą, że sprawdzono systemy militarne, energetyczne i inne, które mogłyby stanowić zagrożenie, a poza tym Rosja jest mało skomputeryzowana, więc z natury odporna na atak milenijnej pluskwy. Wielu ekspertów uważa natomiast, że bardzo prawdopodobne jest wystąpienie poważnych awarii rzutujących na codzienne życie ludzi. Inna sprawa, że w wielu rejonach Rosji zakłócenia w dostawach energii elektrycznej czy ciepła traktowane są jako rzecz zupełnie normalna Ostrożni Japończycy, sprytni Amerykanie W skali światowej prym w przygotowaniach wiodą oczywiście Amerykanie. Wszystkie rządowe systemy komputerowe o decydującym znaczeniu są w pełni przygotowane do roku 2000 - twierdzi raport Białego Domu. Gotowe są też plany awaryjne. Za podobnie - bardzo dobrze - przygotowaną uważana jest także Kanada. W krajach Azji przygotowanie oceniane jest ogólnie dobrze, choć - paradoksalnie - najwięcej sygnałów o obawach związanych z PR 2000 dociera z wiodącej prym w rozwoju nowych technologii Japonii. Rząd japoński zdecydował się nawet wezwać swych obywateli do przygotowania niewielkich zapasów żywności, paliwa i gotówki. Jednak w rzeczywistości największe problemy mogą mieć kraje rozwijające się, gdzie prace przygotowawcze miały bardzo mały zakres ze względu na brak środków. Przedstawiciele tych państw posługują się znanym już argumentem - "komputerów mamy tak mało, że ich awarie nie są dla nas czymś istotnym". Podobnie bagatelizowane są zagrożenia w biednych krajach Afryki. - Jeśli 1 stycznia nie będzie światła na większości terytorium Kongo, to będzie po prostu tak samo, jak dzień wcześniej - takie ironiczne oświadczenie złożył agencji Reuters mieszkaniec Kinszasy. Czas pokaże, ile warte są zapewnienia ludzi odpowiedzialnych za przygotowania do roku 2000. Są powody, by nie do końca wierzyć w ich gorące zapewnienia. Do zabawnej sytuacji doszło w Tajlandii, gdzie linie lotnicze Thai Airways zmuszone były odwołać specjalny milenijny rejs, do udziału w którym minister transportu zaprosił około 200 miejscowych VIP-ów. Rejs ten miał przekonać szeroką publiczność, że można spokojnie korzystać z usług narodowego przewoźnika. Niestety, zamiar się nie powiódł, gdyż zdecydowana większość zaproszonych wykręciła się od udziału w locie, podając najrozmaitsze powody nieobecności W najlepszej sytuacji są Amerykanie. Uruchomili ośrodki przetwarzające informacje o skutkach PR 2000, które nadchodzić będą najpierw z Nowej Zelandii i Australii oraz z Dalekiego Wschodu, potem z pozostałych państw Azji, a wreszcie z Bliskiego Wschodu, Europy i Afryki. Sztaby ekspertów będą analizować doniesienia i wskazywać, co jeszcze - na kilkanaście czy kilka godzin "przed szkodą" - można zmienić w Ameryce.
Raport Międzynarodowego Centrum Koordynacji Problemu Roku 2000 nie przewiduje wystąpienia poważnych zagrożeń, choć możliwe są drobne awarie systemów komputerowych. Podobnego zdania są liczni eksperci. Ocenia się, że decydowana większość organizacji gospodarczych i rządowych na całym świecie odczuje jedynie niewielkie skutki pluskwy milenijnej. Przygotowania do roku 2000 trwały wiele miesięcy i pochłonęły 500 mld dolarów.
ANALIZA Co dałaby zmiana premiera MAŁGORZATA SUBOTIĆ To tak, jakby jechać samochodem we mgle i po ciemku, krętą drogą; nie wiadomo, czym to się zakończy. W ten sposób obecną sytuację w AWS, a szerzej w obozie rządzącym, określa Jan Maria Jackowski, jeden z 74 posłów, którzy podpisali wniosek o wotum nieufności dla ministra skarbu państwa Emila Wąsacza. Właśnie ten wniosek stał się papierkiem lakmusowym kryzysu politycznego, największego w dotychczasowej historii Akcji. Kryzysu, który może się zakończyć nie tyle odwołaniem ministra skarbu, ile zmianą premiera, utratą przez Mariana Krzaklewskiego pozycji lidera, podziałem Akcji. Ale może też skończyć się niczym. To znaczy, że dyscyplinująco-zastraszające zabiegi kierownictwa Akcji okażą się skuteczne i Emil Wąsacz utrzyma się na stanowisku. Ale tym razem nic nie pozostanie już po staremu, poziom frustracji polityków AWS przekroczył bowiem granice bezpieczeństwa i rośnie w tym samym tempie, w jakim spadają notowania rządu oraz głównego ugrupowania ten rząd wspierającego. Ściany z obu stron Obie strony konfliktu "wokół Wąsacza" znalazły się pod ścianą. Kierownictwo Akcji, Marian Krzaklewski i Jerzy Buzek z tego powodu, że ustąpienie w sprawie ministra oznacza utratę kontroli nad decyzjami personalnymi. Jeśli jedna grupa posłów może odwołać ministra - wbrew stanowisku szefa rządu - to inna może tak uczynić z kolejnymi, dowolnie wycinać ze składu Rady Ministrów jej członków. Nielojalność, czyli publiczne załatwianie spraw, które winny być załatwione w zaciszu gabinetów, zostałaby nagrodzona. A na to żaden polityczny lider pozwolić sobie nie może. Z kolei buntownicy, tzn grupa wnioskodawców znalazła się pod ścianą z rozmaitych powodów, jest to bowiem grupa bardzo niejednorodna. (Na tym zresztą polega jej słabość.) Ale buntowników łączy jedno - strach. Strach przed politycznym niebytem. Poparcie dla rządu jest najniższe w historii III Rzeczypospolitej, i ten stan utrzymuje się od wielu tygodni. A potencjalni wyborcy AWS topnieją systematycznie. Jeśli nic nie zmieni się w obrazie rządzących dzisiaj, to do następnego Sejmu łatwiej będzie się dostać z list PSL, a może nawet Unii Pracy. Tak jak kiedyś wyjście z AWS oznaczało dla prawicowych polityków przeniesienie się z bezpiecznego, choć nie zawsze komfortowego okrętu, do małej szalupy, tak dzisiaj sytuacja zdaje się odwracać. - Doszliśmy do granicy, teraz aktem pragmatyzmu będzie wyjście z AWS, wyjście z tego autobusu, który zaraz rozbije się o najbliższe drzewo - uważa jeden z najbardziej zdeterminowanych wnioskodawców, choć determinacji nie wystarcza mu już, by wypowiedzieć się pod nazwiskiem. Przy takim nastawieniu części posłów, straszak Mariana Krzaklewskiego, że niepokorni nie zostaną umieszczeniu na listach poselskich w następnych wyborach, może okazać się mało straszny. Pożądanie zmiany Nie tylko grupa wnioskodawców, ale także część polityków, którzy podpisanie się pod tym wnioskiem uważają za naruszanie elementarnych zasad etyki polityka, chce zmiany. Różnie tę zmianę definiują: jako powrót do programu AWS, jako odrzucenie dotychczasowego stylu rządzenia, jako przywrócenie rzeczywistego przywództwa w obozie rządzącym itd. Te wszystkie "chęci" może zaspokoić jedna zmiana: na stanowisku premiera. I jest to ruch, przynajmniej pozornie, najprostszy. Pierwszym z polityków Akcji, który publicznie mówił o potrzebie zmiany szefa rządu, był Aleksander Hall ze Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego. Było to już we wrześniu ubiegłego roku, przy nieudanych próbach tzw. głębokiej rekonstrukcji rządu. Nawet wtedy Hall nie był odosobniony, to, o czym mówił głośno, inni rozważali na sejmowych korytarzach. Dzisiaj grono to znacznie się powiększyło. I kwestionowanie Jerzego Buzka, jako premiera jest jednocześnie kwestionowaniem stylu przywództwa Mariana Krzaklewskiego. Buntownicy mówią wprost: "Tandem Buzek - Krzaklewski może nas doprowadzić tylko do katastrofy". Ludzie oczekują twardego rządzenia, a sympatią obdarzają partie i polityków, którzy wiedzą, czego chcą. Taka opinia staje się niemal powszechna w kręgach AWS. Coraz więcej polityków powtarza tezę o niezbędności silnego przywództwa. Tymczasem, jak twierdzi pragnący zachować anonimowość poseł Akcji, "premier jest końcem smyczy Mariana Krzaklewskiego". Tę brutalną ocenę w łagodniejszych słowach potwierdzają też inni, mówiąc, że Jerzy Buzek bez Mariana Krzaklewskiego nie podejmie nawet najdrobniejszej decyzji personalnej. - Zmiana premiera spowodowałaby natychmiastowy wzrost notowań nie tylko rządu, ale i AWS, przynajmniej o 6 - 7 procent - przekonuje jeden z wnioskodawców. I na nowego premiera proponuje Macieja Płażyńskiego, obecnego marszałka Sejmu, argumentując, że byłby on realnym premierem, a nie "rządową końcówką przewodniczącego Krzaklewskiego". Praktyka zderzaków Rzeczywiście, jak potwierdzają socjolodzy, nowy człowiek na stanowisku szefa rządu, powinien od razu przynieść wzrost rządowych notowań w opinii publicznej. Tę prawidłowość wykorzystywał w praktyce politycznej były prezydent Lech Wałęsa. Aż w nadmiarze korzystał z teorii zderzaków, wymieniając, niczym w samochodach, kolejnych premierów. Marian Krzaklewski natomiast od początku nie był wielbicielem zderzakowej teorii. Gdy tworzył się rząd Buzka, publicznie wyjaśniał, iż kompletowanie gabinetu trwa dość długo, ponieważ będzie to rząd na całe cztery lata. I nawet w gronie autorów wniosku o odwołanie ministra Emila Wąsacza są przeciwnicy zmiany premiera. Należy do nich Jan Maria Jackowski, który uważa, że byłby to manewr niebezpieczny. Kolejne targi personalne, podpisywanie na nowo umowy koalicyjnej - na tym zyskałaby Unia Wolności, która ma silniejszą pozycję niż dwa lata temu. Jego zdaniem każdy następny rząd byłby gorszy, bo AWS miałaby mniejsze wpływy. - Każda z frakcji w Akcji ze zwiększoną energią chciałaby poszerzyć swoje wpływy - dodaje związany z Radiem Maryja poseł AWS Jan Maria Jackowski. Przyznaje jednak, że walka o większy wpływ trwa także teraz. Problem kierownicy Najczęściej wymienianym ewentualnym kandydatem na nowego premiera jest Maciej Płażyński (AWS). Poza nim pojawia się jeszcze tylko kandydatura Mariana Krzaklewskiego jako naturalnego premiera - lidera koalicji. Inne nazwiska nie padają, może także dlatego, że większość przedstawicieli obozu rządzącego uważa, iż publiczne mówienie o zmianie premiera, nawet jeśli taką zmianę należałoby przeprowadzić, jest szkodliwe. - Takie publiczne rozważania podważają wiarygodność i autorytet rządzących - ocenia Wiesław Walendziak, z SKL. - Dyskusja tak naprawdę toczy się na łamach gazet, a nie tam, gdzie toczyć się powinna, czyli w gremiach politycznych - uważa polityk SKL. Podkreśla jednak, że sytuacja jest poważna, a szef rządu nie może być szefem krajowej komisji koordynacyjnej, tylko silnego ośrodka władzy, który byłby w stanie wyjść z zakrętu, na jakim znalazł się rząd i energicznie dokończyć wprowadzane reformy. Na pytanie, jak do tego doprowadzić, Walendziak opowiada, że być może przez zmianę premiera, ale musiałaby to być zmiana przeprowadzona pod kontrolą, a nie wymuszona szantażem. Walendziak mówi też o innym warunku: - Jak komuś się wydaje, że zmiany przeprowadzi się w konfrontacji z Marianem Krzaklewskim, to się myli. Jeśli wyrwie się kierownicę Krzaklewskiemu, to nikt jej nie przejmie, a pojazd zwany AWS szybko się rozbije - wyjaśnia i dodaje: - Klucz do rozwiązania sytuacji ma Marian Krzaklewski. Z tym ostatnim twierdzeniem zgadzają się niemal wszyscy w obozie rządzącym, ale część z nich wyciąga odmienne niż Walendziak wnioski. Dla nich remedium na dramatyczną sytuację AWS w notowaniach opinii jest właśnie osłabienie pozycji Krzaklewskiego, by nie powiedzieć "wyrwanie mu kierownicy".
74 posłów podpisało wotum nieufności dla ministra skarbu Emila Wąsacza, co świadczy o największym kryzysie politycznym w dotychczasowej historii rządu AWS. Kryzys ten może doprowadzić nawet do zmiany premiera i utratę przez Mariana Krzaklewskiego pozycji lidera. Nie tylko nastroje wśród AWS uległy gwałtownemu pogorszeniu, lecz także notowania rządu i głównego ugrupowania znacząco spadły. Obie strony konfliktu "wokół Wąsacza" znajdują się w ciężkiej sytuacji. Dla AWS odwołanie ministra faktycznie może oznaczać utratę kontroli nad decyzjami personalnym - jeśli jedna grupa posłów może odwołać ministra, to inna może uczynić podobnie z kolejnym. Dla wnioskodawców, którzy są grupą niejednorodną, sprzeciw wobec stanowiska premiera może oznaczać polityczny niebyt w przyszłości. Coraz częściej głośno mówi się o potrzebie zmiany w dotychczasowym stylu rządzenia przez partię rządzącą - AWS. Odwołanie premiera Jerzego Buzka okazuje się dla wielu najprostszym rozwiązaniem, ale jest to równocześnie kwestionowanie stylu przewodnictwa partyjnego Mariana Krzaklewskiego. To rozdwojenie autorytetu lidera na dwie postaci nikomu nie służy - najłagodniejsze opinie powtarzają tezę, że Jerzy Buzek bez Mariana Krzaklewskiego nie podejmie nawet najdrobniejszej decyzji personalnej, a na tej podległości premiera od kierownictwa partii traci całe AWS. Najczęściej wymienianym ewentualnym kandydatem na nowego premiera jest Maciej Płażyński (AWS). Część posłów stara się jednak nie mówić publicznie o zmianie premiera, ponieważ jeszcze bardziej podkopuje to społeczne zaufanie do tego urzędu.
PODATKI W PZPN Zapowiedź drugiej wojny futbolowej - Dziurowicz oskarża swego następcę Wybuch niewypału ANDRZEJ ŁOZOWSKI Czy znowu czeka nas wojna futbolowa, już druga w ostatnim czasie, bo przecież ta pierwsza zakończyła się bardzo niedawno, w czerwcu ubiegłego roku. Minister sportu Jacek Dębski, który wywołał pierwszą, i bynajmniej nie był jej moralnym zwycięzcą, zostawił niewypał w siedzibie Polskiego Związku Piłki Nożnej w postaci kontroli Urzędu Skarbowego. Ten pocisk był przeznaczony dla prezesa Mariana Dziurowicza, ale był to pocisk z opóźnionym zapłonem i wybuchł pod nogami nowego prezesa Michała Listkiewicza dopiero po siedmiu miesiącach. Chociaż nie ma jeszcze protokołu końcowego, dzięki "przeciekowi do mediów" znane są główne trofea Urzędu Kontroli Skarbowej w Polskim Związku Piłki Nożnej. Związek nie zapłacił podatku VAT oraz podatku od dochodów za rok 1997 na kwotę 13 milionów złotych (niektóre źródła informowały o kwocie 20 mln). Taka suma musiała zrobić wrażenie. Po pierwszych doniesieniach w mediach opiniotwórczy telewizyjny Monitor pytał ministra Jacka Dębskiego oraz byłego prezesa Mariana Dziurowicza, czy jest to zapowiedź bankructwa polskiej piłki. Jacek Dębski nie potwierdził i nie zaprzeczył, jak większość ministrów, którzy odpowiadają na trudne pytania. Można nawet powiedzieć, że zamiast smutku z powodu zapowiedzi ruiny finansowej, jaka grozi najpopularniejszej dyscyplinie sportu, na obliczu ministra pojawiła się satysfakcja. Dębski mówił, że tego można się było spodziewać, i podał powód: w nowym kierownictwie PZPN są sami starzy działacze z wyjątkiem Zbigniewa Bońka. Dla odmiany Marian Dziurowicz przedstawił siebie jako byłego społecznego prezesa i zaraz dodał, że społeczni prezesi nie mogą ponosić odpowiedzialności finansowej. Żeby nie było wątpliwości, kto jest odpowiedzialny za nadużycia podatkowe, podał stanowisko i personalia winnego. Jest nim były sekretarz generalny związku, a dzisiaj prezes, Michał Listkiewicz. W takich okolicznościach, przed kamerami telewizji publicznej, została uruchomiona lawina oskarżeń personalnych, która dopiero nabiera szybkości. Nie wiadomo jeszcze, kogo przysypie, a kto się uratuje, wiadomo natomiast, że idzie ku nowej wojnie. Minister sportu, mówiąc o starych działaczach w nowej ekipie z wyjątkiem Zbigniewa Bońka, dał do zrozumienia, że wszyscy oni są w jakimś stopniu współodpowiedzialni za nadużycia podatkowe i powinni zostać wymienieni na nowych ludzi o czystych rękach. Na tych, których pewnie chętnie wskazałby sam minister. Nie jest tajemnicą, że zamiana Dziurowicza na Listkiewicza w czerwcu ubiegłego roku nie satysfakcjonowała ministra sportu, nowy prezes nie był i nie jest jego człowiekiem i że eksplozję niewypału w siedzibie związku piłkarskiego Dębski ochoczo wykorzysta do czystki personalnej Co do Mariana Dziurowicza, jego pierwszą reakcją było oddanie strzału do następcy i jest to reakcja ludzka, jeśli się zważy, że Listkiewicz zajął fotel poprzednika bez jego zgody i namaszczenia, w wolnych wyborach. W takim przypadku każdy nowy prezes byłby tarczą, do której trzeba strzelać, jeśli nadarzy się po temu okazja, a właśnie się nadarzyła. Wielu działaczy piłkarskich pewnie myślało, że po ubiegłorocznych czerwcowych wyborach Dziurowicz odszedł w niebyt, w końcu nie jest silnego zdrowia. Tymczasem były prezes niespodziewanie wrócił na pierwsze strony gazet i jako pierwszy z zainteresowanych zwołał konferencję prasową, podczas której informował, dlaczego związek nie płacił podatków. Powoływał się na ekspertyzy autorytetów prawnych oraz stowarzyszeniowy status związku piłkarskiego. Przy okazji wylał wiele żalów pod adresem swego następcy, powiedział nawet, że było błędem i nadgorliwością Listkiewicza wciągnięcie PZPN na listę płatników podatku VAT od września ubiegłego roku. Warto w tym miejscu przypomnieć, że Marian Dziurowicz korzystał w przeszłości z każdej okazji, by przedstawić siebie jako człowieka sukcesu, który wyciągnął polską piłkę z biedy i uczynił z niej bogacza. Otwierając Nadzwyczajny Zjazd Polskiego Związku Piłki Nożnej w lutym ubiegłego roku, były prezes mówił do delegatów m.in.: "Gdy zostałem prezesem w 1995 roku, na koncie związku było 7 miliardów starych złotych i były kłopoty z wypłatami dla etatowych pracowników. Pod koniec 1996 roku na koncie mieliśmy już 70 miliardów starych złotych, rok 1997 zamknęliśmy kwotą 280 miliardów, a 31 grudnia 1998 roku stan konta PZPN wynosił 310 miliardów." Dzisiaj można zapytać, czy Marian Dziurowicz był człowiekiem sukcesu, który zdobył dla piłki fortunę, czy może spryciarzem, który nie płacił podatków, żeby w oczach owieczek wyglądać na dobrego przywódcę stada. Jednego nie można zarzucić Dziurowiczowi na pewno, mianowicie tego, że uciekał z okrętu, przewidując jego rychłe zatonięcie. Nie odszedł z PZPN dobrowolnie, lecz został wyproszony przez delegatów piłki. Jak się zachowuje nowy prezes PZPN Michał Listkiewicz, któremu wybucha pocisk podłożony przez ministra Dębskiego i do którego strzela jego poprzednik, Marian Dziurowicz, obwiniając go publicznie o niezapłacone podatki, w czasie kiedy byli duetem? Będący w dobrych stosunkach z mediami Listkiewicz prosi, żeby tej awantury nie nagłaśniać, radzi, żeby poczekać do zakończenia kontroli Urzędu Skarbowego, bo jeszcze nie ma protokołu pokontrolnego. "Istnieje taka możliwość - mówił prezes - że będziemy się odwoływać do Izby Skarbowej czy potem do NSA, ale nie chcemy walczyć z państwem. W ordynacji podatkowej jest zapis, że w przypadkach uzasadnionych w ważnym interesie podatnika lub w interesie publicznym organ podatkowy może umorzyć w całości lub w części zaległości podatkowe. Możemy chyba mówić o interesie publicznym, skoro z PZPN związanych jest bezpośrednio lub pośrednio pół miliona osób, do tego dochodzą miliony kibiców. Gdybyśmy musieli zapłacić tę astronomiczną kwotę, o której mowa w dokumentach pokontrolnych, trzeba byłoby się zastanowić nad ogłoszeniem upadłości związku." Jak widać, Listkiewicz stąpa ostrożnie jak wytrawny polityk, dobrze wiedzący, że zawierucha podatkowa, której nie jest sprawcą, lecz co najwyżej konsumentem, może być pretekstem do nowej wojny, a na wojnie latają kule. Obaj przeciwnicy już ujawnili swój stosunek do niego, to znaczy chętnie by się go pozbyli, bo chociaż w pierwszej wojnie futbolowej byli wrogami, w następnej zawarli przymierze. Dzisiaj nad piłką wisi miecz podatkowy, ale to zawsze będzie kopalnia złota w porównaniu z innymi dyscyplinami sportu i taką kopalnią warto zarządzać. Jest jeszcze jedno pytanie, na które nikt dzisiaj nie próbuje odpowiadać: jeśli związek piłkarski jako stowarzyszenie podejmował działania, których efekty finansowe nie są zwolnione z podatku VAT oraz podatku dochodowego, to jakie naprawdę ma długi? Urząd Kontroli Skarbowej zajął się na razie rokiem podatkowym 1997, a przecież podatek VAT obowiązuje od 1995 roku, czyli zadłużenie PZPN może być parokrotnie większe. Kiedy Michał Listkiewicz mówi, że trzeba się zastanowić nad ogłoszeniem upadłości związku, to wcale nie żartuje. Druga część analizy sytuacji w PZPN w poniedziałkowym numerze "Rz"
Ostatnia kontrola skarbowa w Polskim Związku Piłki Nożnej ujawniła,że Związek nie zapłacił podatku VAT oraz podatku od dochodów za 1997 rok na kwotę 13 milionów złotych. O zaistniałą sytuację zarówno minister sportu jak i były prezes PZPN Marian Dziurowicz oskarżają obecnego prezesa związku Michała Listkiewicza. Ten ostatni z kolei prosi,żeby nie wyciągać pochopnych wniosków przed zakończeniem kontroli urzędu.
Afera w PZU SA - Zakład płacił za nieruchomości nawet kilkanaście razy za dużo - Miliony wypływały z firmy Ziemię drogo kupię Nabycie tej działki w Bydgoszczy w czerwcu 2000 roku, to jeden z najbardziej podejrzanych zakupów nieruchomości, dokonanych przez PZU. Chociaż jej wartość rynkowa tylko trochę przekraczała półtora miliona złotych, PZU zapłacił za nią dużo więcej FOT. BERTOLD KITTEL BERTOLD KITTEL Z powodu niekorzystnych umów akceptowanych przez były zarząd PZU, z firmy wyprowadzono - w latach 1999 - 2000 - miliony złotych. Wyłudzenie pieniędzy z PZU było ogromnym przedsięwzięciem. Przeprowadziła je dobrze zorganizowana grupa, która dla zatarcia śladów przerzucała pieniądze przez konta nieistniejących firm, podstawionych ludzi, za pomocą fałszywych dokumentów. Tylko na jednej transakcji zakupu ziemi w Bydgoszczy PZU stracił dwa miliony złotych. Niekorzystny zakup był jedną z ostatnich decyzji zarządu PZU, związanego z zawieszonym w tamtym czasie prezesem Władysławem Jamrożym. Przez kilka ostatnich lat PZU SA skupował działki w większych polskich miastach. Mają na nich stanąć centra likwidacji szkód i oceny ryzyka. Transakcji, w imieniu PZU SA, dokonywała spółka zależna - PZU Development. Jej pracownicy otrzymywali bardzo szerokie pełnomocnictwa. Dziś tymi zakupami interesuje się prokuratura, okazało się bowiem, że PZU słono przepłacał za nieruchomości - w Lublinie, Nowym Sączu czy Kielcach firma przepłaciła od dwóch do 13,5 raza. Tajemniczy interes Jedną z takich podejrzanych transakcji był zakup dużej działki w Bydgoszczy, do którego doszło w czerwcu 2000 roku. Chociaż jej wartość rynkowa tylko trochę przekraczała półtora miliona złotych, PZU zapłacił za nią dużo więcej. Motel w Ogonkach. To tu, według Wojciecha Łukaszka przekazano pieniądze. Choć motel leży przy ruchliwej trasie, tuż nad jeziorem, gdzie kręci się mnóstwo ludzi, nikt nie mógł podejrzewać, że w czarnym neseserze spoczywają dwa miliony wyłudzone z PZU FOT. BERTOLD KITTEL - Cena działki wynosiła 3,7 miliona złotych - poinformował "Rz" Adam Taukert, rzecznik prasowy PZU SA. Nie chciał wyjaśnić, skąd się wzięła różnica. - Tę sprawę, z doniesienia Ministerstwa Skarbu, bada prokuratura. Dlatego nie będę się wypowiadał. W PZU nie pracuje już żadna z osób odpowiedzialnych za zakup działki w Bydgoszczy. Działka wielkości ok. sześciu tysięcy metrów kwadratowych, na której ma stanąć centrum likwidacji szkód w Bydgoszczy, leży prawie w centrum miasta. Jednak, chociaż miejsce jest atrakcyjne, do działki jest nie najlepszy dojazd - wąska uliczka między myjnią samochodową i ogrodzonym, zapuszczonym ogrodem. Właścicielem działki był znany w Bydgoszczy handlarz złotem Włodzimierz Bogucki. Zastajemy go w jego sklepie z biżuterią. Jest niewysokim, szpakowatym mężczyzną. Twierdzi, że zawarł transakcję zgodnie z prawem, więc nie boi się kłopotów. Doradzali mu najlepsi prawnicy. Odprowadził podatek, a pieniądze zainwestował już w nowy interes. Nie chce mówić o szczegółach: cenie, pośrednikach. Nie wiedziałem, że chodzi o PZU Z naszych ustaleń wynika, że w sprzedaży bydgoskiej działki wzięło udział kilkanaście osób, a sama transakcja była poważnym przestępczym przedsięwzięciem, w wyniku którego z PZU SA wyprowadzono dwa miliony złotych. Agenci nieruchomości z Bydgoszczy z zaskoczeniem przyjęli wiadomość o transakcji. Osiem największych firm pośrednictwa w Bydgoszczy jest bowiem połączonych siecią komputerową i wymienia się informacjami. - Wiedzielibyśmy, gdyby któreś z bydgoskich biur sprzedało działkę - mówi jeden z naszych rozmówców. - Uznaliśmy, że sprzedawca znalazł kupca prywatnie. Pośrednikiem w sprzedaży ziemi była spółka z Włocławka, której prezesem jest Grażyna Bończewska. "Rz" ustaliła, że jej firma powstała kilka tygodni przed transakcją. Dziwne jest też to, iż sprzedaży ziemi w Bydgoszczy dokonała firma z odległego o 100 kilometrów Włocławka. Udało nam się dotrzeć do Wojciecha Łukaszka - jednego z uczestników tej operacji, który w szczegółach wyjaśnił nam kulisy transakcji. - Jestem załamany, pół godziny temu z mojego domu wyjechali panowie z Centralnego Biura Śledczego - mówi. - Czterech facetów z bronią u pasa, dzieci się przestraszyły. Zabrali z domu dokumenty, notatniki. Przysięgam, że dopiero teraz dowiedziałem się, iż chodzi o aferę w PZU. Oglądałem w telewizji, jak zatrzymywali Wieczerzaka i ani przez myśl mi nie przeszło, że jestem zamieszany w podobną aferę. A teraz grozi mi zarzut o pomoc w praniu pieniędzy. Łukaszek to z wyglądu czterdziestokilkuletni mężczyzna. Mieszka w zadbanym domu położonym pod lasem w miejscowości Pozezdrze (powiat giżycki). Mówi z lekkim śląskim akcentem, ale jak sam twierdzi, choć pochodzi ze Śląska, długo mieszkał w Przemyślu i na Ukrainie. Od lat robi interesy, dlatego ma rozległe kontakty w całym kraju. - W marcu zeszłego roku zadzwoniła do mnie z Włocławka Grażyna Bończewska. Znam ją, prowadzi pośrednictwo nieruchomości, w przeszłości razem robiliśmy interesy - mówi Łukaszek. - Poprosiła, żebym pomógł jej znaleźć jakieś inne biuro pośrednictwa w handlu nieruchomościami. Łukaszek skontaktował się ze swoim dawnym znajomym Adamem Pasikowskim i poprosił o znalezienie jakiegoś biura. - Umówiłem go z Bończewską. Przyjechali, usiedli, podpisali jakieś umowy - opowiada. Zapewnia, że nie wiedział, o jakie umowy chodziło. Według Łukaszka, Bończewskiej towarzyszył niejaki Piotr Borkowski - tajemniczy mężczyzna z Warszawy, zdaniem Łukaszka szczupły, ok. czterdziestoletni. - Poznałem go kilka lat temu, pracował wtedy w biurze prowadzącym procesy upadłościowe. Miał biuro w biurowcu PKS przy Dworcu Zachodnim w Warszawie - mówi. Do niedawna Borkowskiego można było spotkać w biurze eleganckiej spółdzielni mieszkaniowej w centrum stolicy. - On tu przychodził towarzysko, nigdy nie pełnił żadnej funkcji - dowiedzieliśmy się w biurze. Mazurski trop Zaproszony przez Łukaszka Pasikowski przywiózł fałszywe, jak się później okazało, umowy, zgodnie z którymi nieistniejąca firma niejakiego Władysława Haszczakiewicza z Drohojowa pod Przemyślem zleca Bończewskiej znalezienie działki pod planowane centrum likwidacji szkód w Bydgoszczy. W tym samym czasie, wiosną 2000 roku, Bończewska dogadała się z Boguckim - handlarzem złotem z Bydgoszczy, tym, który od dłuższego czasu bezskutecznie szukał kupca na działkę. Ustalili, że w zamian za ustaloną prowizję Bończewska znajdzie kupca na jego działkę. Tym samym właścicielka biura istniejącego od kilku tygodni stała się zarazem przedstawicielem kupującego i sprzedającego. Od obu dostała też zwyczajową prowizję. 16 czerwca 2000 r. zarząd PZU SA w Warszawie pod przewodnictwem Jacka Berdyna akceptuje warunki transakcji. Berdyn, uważany za lojalnego i oddanego współpracownika Władysława Jamrożego, jest p.o. prezesem - w miejsce zawieszonego pod koniec stycznia 2000 roku Jamrożego. Kilkanaście dni po zaakceptowaniu bydgoskiej transakcji, 29 czerwca, rada nadzorcza odwołała zarząd - z innych powodów. Jamroży twierdzi dziś, że nie słyszał o bydgoskiej transakcji. - Byłem wtedy zawieszony i nie podejmowałem żadnych decyzji - mówi. Z Jackiem Berdynem nie sposób się skontaktować, bo nikt w PZU nie wie, gdzie teraz pracuje. 28 czerwca zeszłego roku - czyli dzień przed odwołaniem zarządu - odbyło się spotkanie w biurze notarialnym. Zjawił się Bogucki (handlarz złotem, właściciel działki), Bończewska (pośredniczka w sprzedaży nieruchomości) i Piotr Kudlak - ekspert ds. marketingu w PZU Development, wyposażony w pełnomocnictwo podpisane przez wiceprezesa PZU SA Jacka Berdyna i członka zarządu PZU Jacka Mejznera. Kudlak nie pracuje już w PZU Development. Nie zastaliśmy go także w domu na warszawskim Targówku, w którym jest zameldowany. Z aktu notarialnego wynika, że PZU zapłacił za działkę 3,7 miliona złotych. Z dokumentów transakcji wynika też, że na konto sprzedających trafiło z tego zaledwie 1,6 miliona złotych. 2,025 miliona zł przelano na konto firmy Grażyny Bończewskiej, a 75 tysięcy zostało u notariusza jako depozyt. Miał on być wypłacony Bończewskiej po eksmitowaniu ostatnich lokatorów zamieszkujących ruderę na działce. Jak wyprać dwa miliony Tego samego dnia, czyli 28 czerwca 2000, Bończewska przelewa dwa miliony złotych z konta swojej spółki do oddziału PBK w Giżycku na konto firmy żony Łukaszka. Uzasadnieniem przelewu są rzekome "koszty związane z pozyskaniem tej nieruchomości", poniesione na rzecz firmy Władysława Haszczakiewicza z Drohojowa. Z faktury nie wynika, jakie to koszty, mimo że przekroczyły one wartość ziemi. I dlaczego pieniądze poszły do Giżycka na konto firmy żony Łukaszka, skoro firma Haszczakiewicza jest spod Przemyśla, czyli drugiego końca Polski? Kulisy operacji finansowych, do których doszło po transakcji, wyjaśnia Wojciech Łukaszek. - Kilka tygodni po spotkaniu w moim domu Bończewska znowu poprosiła mnie o pomoc. Powiedziała, że ma przelać na konto firmy Haszczakiewicza dwa miliony złotych, ale nie ma do niego zaufania i woli, żeby pieniądze poleżały na moim koncie - mówi Łukaszek. - Oj, ale byłem głupi, że się zgodziłem! Łukaszek wykorzystał do tej operacji konto firmy swojej żony. Firma miała siedzibę w Rynie, a konto w banku w niedalekim Giżycku. - Żona wtedy wyjechała za granicę, a ponieważ firmę likwidowaliśmy i były jakieś rozliczenia, więc w zaufaniu zostawiła mi podpisane czeki - mówi. - Kiedy dwa miliony wpłynęły na konto po prostu wypełniłem czek i podjąłem pieniądze. Dwa miliony wpłynęły na konto 28 lub 29 czerwca zeszłego roku. - Nie od razu je wypłaciłem, bank potrzebował kilku dni na zebranie takiej kwoty. Na początku lipca pojechałem do banku, zapakowałem pieniądze do skórzanego nesesera i pojechałem z Giżycka w kierunku Węgorzewa - opowiada. Po dwa miliony przyjechała pośredniczka z Włocławka Grażyna Bończewska w towarzystwie Piotra Borkowskiego. - Przyjechali ciemnym passatem Borkowskiego. Czekali na mnie w motelu w Ogonkach, to jest kilka kilometrów od mojego domu w kierunku Węgorzewa. Przekazałem im pieniądze w tym motelu - mówi. Borkowski to najbardziej tajemnicza postać w całej operacji. - Nie mam wątpliwości, że za całą tą operacją stał Borkowski. Pojawił się już podczas spotkania w moim domu. Potem to jemu wręczyłem neseser z dwoma milionami - twierdzi Łukaszek. - Znałem go wcześniej niż Bończewską, dzięki niemu ją poznałem. Słabe punkty planu Uczestnicy konspiracyjnego spotkania w motelu w Ogonkach mogli czuć się bezkarnie. Pieniądze zatoczyły duże koło, na wszystko były podkładki, nikt nie czuł się oszukany. Niczyich podejrzeń nie wzbudziło też spotkanie w motelu - leży nad samym jeziorem, przy ruchliwej turystycznej trasie, kręci się mnóstwo ludzi. Nikt nie mógł podejrzewać, że w czarnym neseserze spoczywają dwa miliony wyłudzone z PZU. A jednak nie powinni spać spokojnie, okazało się bowiem, że popełnili błąd. W czasie kontroli Urzędu Kontroli Skarbowej okazało się, że umowa i faktura firmy Haszczakiewicza z Drohojowa są fałszywe. Firma od pewnego czasu jest wyrejestrowana, a pod jej adresem znajduje się zakład usług budowlanych, którego właściciel nie ma nic wspólnego z Haszczakiewiczem. - Jakiś miesiąc temu zadzwoniła do mnie z Włocławka Bończewska z karczemną awanturą, że ma przeze mnie kłopoty, że urząd skarbowy ją będzie ścigał. W czasie kontroli okazało się że firma Haszczakiewicza (ta, której faktury były podkładką do wyprowadzenia pieniędzy) od dawna nie istnieje, a faktura i umowa są nieważne - mówi Łukaszek. - Ale co jej miałem powiedzieć? Przecież ja tego Haszczakiewicza nie znałem, to był człowiek Pasikowskiego. A poza tym on się nawet nigdzie nie pojawił, Pasikowski miał przecież tylko podpisane przez tamtego dokumenty. Łukaszek jest roztrzęsiony. Udostępnił konto firmy żony bez jej wiedzy. - Dowiedziała się o wszystkim od policjantów z CBŚ. Jak przyjechali przed piątą, byłem w Giżycku i ściągnęli mnie przez komórkę. Żona chce się ze mną rozwieść, straciła do mnie zaufanie. Po co mi to było? - żali się. Przysięga, że to jedyna taka transakcja, w której wziął udział. Utrzymuje, że nic z niej nie miał. - OSOBY WYSTĘPUJĄCE W TEKŚCIE: 1. Piotr Borkowski - zdaniem Łukaszka tajemniczy organizator wyprowadzenia dwóch milionów z PZU. To on w motelu nad jeziorem przejął neseser z dwoma milionami złotych. 2. Grażyna Bończewska - właścicielka i prezes spółki "Grażyna Bończewska" z Włocławka pośredniczącej w zakupie nieruchomości. 3. Włodzimierz Bogucki - handlarz biżuterią z Bydgoszczy. Nadwyżki inwestuje w nieruchomości, które stara się potem zyskownie sprzedać. Sprzedał działkę PZU SA. 4. Piotr Kudlak - pracownik PZU Development - w imieniu firmy kupił działkę od Boguckiego. Posługiwał się pełnomocnictwem Jacka Mejznera i Jacka Berdyna z zarządu PZU SA. Nie ma wątpliwości co do oryginalności jego pełnomocnictw. 5. Wojciech Łukaszek - przedsiębiorca z Pozezdrza (woj. warmińsko-mazurskie). Pomógł w transferze dwóch milionów złotych wyprowadzonych z PZU w czasie zakupu działki w Bydgoszczy, grozi mu za to zarzut pomocy w praniu brudnych pieniędzy. 6. Adam Pasikowski - znajomy Łukaszka, załatwił pośrednictwo, na które miała być wystawiona fikcyjna faktura przez firmę Grażyny Bończewskiej. Przywiózł dokumenty podpisane przez niejakiego Władysława Haszczakiewicza. Okazało się, że dokumenty są sfałszowane, bo firma Haszczakiewicza nie istnieje. 7. Władysław Haszczakiewicz - jego nazwisko figuruje na fakturze i umowie, on sam nigdy fizycznie nie brał udziału w transakcji. 8. Jacek Berdyn - p.o. prezes PZU. Uważany za człowieka lojalnego wobec zawieszonego prezesa Władysława Jamrożego. Udzielił pełnomocnictwa na zakup działki w Bydgoszczy, zaakceptował warunki zakupu działki. BYDGOSKA TRANSAKCJA PZU SA zapłacił w 2000 roku za działkę wielkości ok. sześciu tysięcy metrów kwadratowych w Bydgoszczy 3,7 miliona złotych. Z naszych ustaleń wynika, że do sprzedającego ziemię trafiło zaledwie 1,6 miliona. Reszta pieniędzy, ponad dwa miliony złotych, została wyprowadzona przez konta dwóch firm. Ostatnia z firm wypłaciła pieniądze tajemniczemu mężczyźnie z Warszawy, zajmującemu się m.in. pośrednictwem nieruchomościami. W operacji tej wzięło udział kilka firm i kilkanaście osób. KOMENTARZ PZU bez kontroli PZU ubezpiecza miliony Polaków. Ale gdy się ubezpiecza miliony ludzi, trzeba dbać o rozsądne i odpowiedzialne zarządzanie firmą, by nie stracić zaufania i pieniędzy swoich klientów. Wygląda na to, że w poprzednim kierownictwie PZU myślano o wszystkim, ale nie o tym. Opisana dziś na naszych łamach historia jednej transakcji Powszechnego Zakładu Ubezpieczeń łamie wszelkie normy przyjęte w biznesie. Nieruchomość w Bydgoszczy kupił on za cenę dwukrotnie przekraczającą jej wartość - tylko po to, by ogromne pieniądze trafiły w prywatne ręce. Co było potem? Walizki pieniędzy, tajemniczy motel, fałszywy pośrednik, lewe konto. To brzmi niczym scenariusz gangsterskiego filmu, a nie opis działań największej polskiej firmy ubezpieczeniowej. Odpowiedzialność karną powinni ponieść uczestnicy tej oszukańczej transakcji. Nie sposób jednak nie zapytać, gdzie wtedy, gdy miały miejsce opisywane zdarzenia, byli członkowie zarządu PZU? Jak kontrolowała ich działania rada nadzorcza? W jaki sposób nadzór właścicielski sprawowało Ministerstwo Skarbu, które miało większościowy pakiet akcji? PZU i jego siostrzana spółka PZU Życie od dawna były obiektem zainteresowania mediów. Poprzednie kierownictwa obu instytucji przez wiele miesięcy raczyły nas mieszaniną nieudolności i prywaty. Wszystko wskazuje na to, że tej drugiej było znacznie więcej. W końcu ekipy kierownicze największych polskich ubezpieczycieli trafiły pod lupy policji i prokuratury. Szkoda, że tak późno. Ewa Kluczkowska
Z powodu niekorzystnych umów akceptowanych przez były zarząd PZU, z firmy wyprowadzono (lata 1999-2002) miliony złotych. Wyłudzenie pieniędzy przeprowadziła dobrze zorganizowana grupa. Spółka zależna - PZU Development kupowała działki pod mające powstać centra likwidacji szkód i oceny ryzyka. Dziś tymi zakupami interesuje się prokuratura - PZU przepłacał za nieruchomości od dwóch do 13,5 raza. Z dokumentów transakcji zakupu działki - wartej 1,5 mln - w Bydgoszczy wynika, że na konto sprzedających trafiło 1,6 miliona złotych, a 2,025 miliona zł na konto agencji nieruchomości. Póżniej pieniądze trafiły do tajemniczego mężczyzny z Warszawy. Uczestnicy oszustwa powinni ponieść karę, ale należy się też przyjrzeć zarządzaniu i kontrolowaniu firmy , ubezpieczającej miliony Polaków.
The Race - wyścig jakiego nie było Sztorm na żywo KRZYSZTOF RAWA Rozpoczynający się 31 grudnia 2000 roku The Race, ma stać się pokazem możliwości technicznych współczesnego jachtingu, rozwoju technologii telekomunikacyjnych, ma dowieść siły marketingowej wielkich wydarzeń sportowych, a także potęgi finansowej sponsorów tego przedsięwzięcia. W Polsce patronem prasowym The Race jest "Rzeczpospolita". Założenia regulaminowe są jasne i zwięzłe. Około dziesięciu superjachtów wystartuje 31 grudnia 2000 roku o północy z Barcelony, przepłynie bez pomocy z zewnątrz i zawijania do portów trzy oceany: Atlantycki, Indyjski i Spokojny, ominie trzy przylądki: Dobrej Nadziei, Leuuwin oraz Horn. Najlepszy po około dwóch miesiącach powinien wpłynąć do Starego Portu w Marsylii. Nie ma ograniczeń typów i wielkości jachtów, nie ma podziału na klasy, za to są twarde kwalifikacje do wyścigu głównego, które mają wyłonić naprawdę najlepszych. Jak dotychczas awans do The Race zdobyła jedynie załoga kapitana Romana Paszke, która 18 lutego na katamaranie Polpharma-Warta przepłynęła w wymaganym limicie czasu jedną z pięciu tras kwalifikacyjnych: atlantycką drogę Krzysztofa Kolumba - Discovery Route z Kadyksu w Hiszpanii na Wyspę San Salvador. Śladem bohaterów Verne'a Oficjalnym celem The Race jest uczczenie przełomu tysiącleci poprzez stworzenie ogólnoświatowego (w sensie dosłownym i symbolicznym) spektakularnego widowiska sportowego. Pomysł powstał we Francji, w której wyścigi żeglarskie wywołują chyba największe w Europie społeczne emocje, co przekłada się na zainteresowanie sponsorów. Organizatorami regat są: Disneyland Paris, francuski rządowy Komitet Obchodów Roku 2000, Volvo oraz France Telekom. Do rywalizacji staną wszyscy najlepsi żeglarze. W sensie sportowym jest to próba rozwinięcia znanego od 1985 roku współzawodnictwa Jules Verne Trophy, czyli regat dookoła świata, które doprowadziły rekord w opływaniu globu pod żaglami do 71 dni, 14 godzin, 22 minut i 8 sekund. To wynik uzyskany w 1997 roku przez Francuza Oliviera de Kersausona na trimaranie Sport Elec. Pierwszym rekordzistą tej rywalizacji, który pokonał wyznaczoną przez Verne'a symboliczną książkową barierę 80 dni był też Francuz Bruno Peyron. Na katamaranie Commodore Explorer (obecnie Polpharma-Warta) przepłynął trasę w 79 dni, 15 minut i 56 sekund. Kamery na maszt Wymiar medialny The Race jest tak samo ważny jak sportowy, a może nawet ważniejszy. W programie regat mówi się o dotarciu z przekazem do 7,5 miliarda odbiorców w ponad 170 krajach w trakcie trwania całego wyścigu. Dystrybucję telewizyjnego obrazu i pełną opiekę medialną zlecono firmie Trans World International (TWI), czyli filii International Management Group (IMG) założonej w 1960 roku przez Marka MacCormacka. IMG ma w ręku ogromną władzę nad światowym sportem. Zarządza m. in. turniejem wimbledońskim, turniejami golfowymi British Open i US Open, prowadzi interesy wielu sław takich jak Andre Agassi, Pete Sampras, czy słynny skiper (dowódca jachtu) Dennis Conner, jeśli wrócić do żeglarstwa. Agencja TWI zajęła się żeglarstwem w latach 80. i to od razu wydarzeniami z najwyższej półki. Od 20 lat do dziś zarządza m. in. Pucharem Ameryki, jest odpowiedzialna za prestiżowe regaty Whitbread (wyścig dokoła świata załogowych jachtów jednokadłubowych). Wedle szefów TWI właśnie w The Race powinny zostać pobite rekordy transmisji regat Whitbread z 1997/98 roku: ponad 800 godzin programów na całym świecie. W tym celu każdy jacht dostanie na pokład 10 kamer, możliwe będą relacje na żywo z wybranego miejsca oceanu i jednostki. Przewiduje się transmisje na okrągło w internecie i na żądanie rozmowy z wybranymi członkami załogi. Słowem wykorzystane ma być wszystko, co daje współczesna technika satelitarna, teletransmisyjna i multimedialna. Wszystkie obrazy i dźwięki będą rozprowadzane przez Centrum Medialne w Paryżu. Wabik na sponsorów Cała ta moc technologii posłuży do do zaprezentowania sponsorów wydarzenia, czyli tych, którzy zapłacą za wykorzystanie supernowoczesnych jachtów jako nośników reklamowych. Szczegóły wielu kontraktów w The Race zapewne pozostaną nieznane, ale dla przeciętnego widza będzie jasne, że największe logo na głównym żaglu każdego z jachtów należy do sponsora tytularnego, także kolorystyka jednostki podlega ścisłym prawom rynku. Miejsc na umieszczanie reklam jest w żeglarstwie dużo, bo oznaczyć można nie tylko ogromne żagle (na niektórych jachtach powyżej 1000 m kw.) i kadłuby, ale także pokłady (widok z helikoptera!), bomy, pokrowce na żagle, a także stosownie ubrać zespół, postawić flagi, balony i namioty w portach, wreszcie pomalować samochody dostawcze. Wielkim wabikiem na sponsorów stał się głośny przykład mało znanej grupy kapitałowej zajmującej się obrotem wierzytelności Intrium Justitia, która w regaty Whitbread 1993/94 zainwestowała 3 mln funtów szterlingów i uzyskała wedle wyliczeń szwedzkiej agencji marketingowej Imedia AB zwrot z inwestycji w postaci czasu antenowego i publikacji o wartości 28 622 178 funtów. Żeby być dokładnym, przez parę miesięcy trwania regat o Intrium Justitia napisano w prasie dziewięciu krajów zachodnioeuropejskich 10 548 razy, w radiu mówiono 1124 minuty, a w telewizji pokazano przez 5448 minut. Cena akcji grupy na londyńskiej giełdzie wzrosła w czasie regat o 65 procent. Ryzyko nowości Regaty The Race będą dla każdego uczestnika droższe, niż 3 mln funtów. Koszty najbogatszych można szacować na przykładzie syndykatu Club Med, który przygotowuje się do The Race mając 15 mln dolarów. Nowy superjacht Team Philips Brytyjczyka Pete'a Gossa kosztował 4,1 mln dol. Kapitan Roman Paszke, gdy wstępnie tworzył program uczestnictwa w wyścigu, planował wysokość wkładu finansowego dla sponsora tytularnego na 8 mln zł, a dla 2-3 sponsorów głównych powyżej 4 mln zł. Przy tych stawkach nie zrealizował planu budowy u francuskiego producenta nowego jachtu, tylko kupił zbudowaną w 1987 roku Polpharmę-Wartę, katamaran wcześniej znany jako Jet Services V, potem Commodore Explorer i Explorer. Być może ten pomysł okaże się najbardziej opłacalny, bo katamaran kapitana Paszke jest jednostką sprawdzoną i pobito na niej sporo rekordów współczesnego żeglarstwa oceanicznego. Większość syndykatów, które zgłosiły się do The Race buduje nowe jednostki, albo mocno przebudowuje istniejące jachty, co stanowi wyzwanie technologiczne, ale jest też ryzykowne. Doświadczeni żeglarze twierdzą bowiem, że regaty wygra nie największy, czy teoretycznie najszybszy, ale raczej najodporniejszy na awarie jacht świata. Na razie Polpharma-Warta pozostaje pierwszym jachtem, który na pewno wystartuje z Barcelony. Niedługo kolejne próby na trasach kwalifikacyjnych powinni podjąć Steve Fosset (USA) na megakatamaranie PlayStation, Grant Dalton na ClubMed (Nowa Zelandia), Cam Lewis (USA) na Team Adventure, Brytyjczyk Tony Bullimore na Millenium Challenge, jego rodak Pete Goss na Team Philips oraz tajemniczy zleceniodawca projektu o nazwie Code Zero 2. Przygotowują się także Holender Henk de Velde i Earl Edwards (USA). Jeśli wszyscy spiszą się jak należy, to wedle planów marketingowych, The Race ma szansę dostać się do grupy najgłośniejszych wydarzeń sportowych na świecie, po mistrzostwach świata w piłce nożnej, letnich igrzyskach olimpijskich, mistrzostwach Europy w piłce nożnej i samochodowych mistrzostwach Formuły 1. "Srebrny Sekstant" dla Lecha Kosakowskiego Kapitan Lech Kosakowski otrzymał w piątek w Gdańsku nagrodę ministra transportu i gospodarki morskiej za 1999 rok "Srebrny Sekstant". Honorową nagrodą wyróżniono flagowy jacht ZHP - "Zawisza Czarny". Kosakowski uhonorowany został za przepłynięcie małym, siedmiometrowym jachtem śródlądowym "Nona" z Bratysławy do Miami na Florydzie. W ciągu dwóch lat żeglugi przebył prawie 9 tys. mil morskich.
31 grudnia 2000 roku rozpoczynają się regaty The Race, będące rozwinięciem regat dookoła świata - Jules Verne Trophy. Jachty wystartują z Barcelony i przepłyną bez pomocy i zawijania do portów trzy oceany. Organizatorzy regat chcą dotrzeć do miliardów odbiorców. By pobić rekordy oglądalności i zaprezentować sponsorów wykorzystana zostanie najnowsza technika m.in kamery na jachtach.
UNIA EUROPEJSKA Przed finiszem prac nad wewnętrzną reformą organizacji Rewolucja małych kroków JĘDRZEJ BIELECKI z Brukseli Przygotowywany na czerwcowy szczyt w Amsterdamie traktat o zmianie systemu działania Unii Europejskiej nie przyniesie takich przełomowych i pobudzających wyobraźnię rozstrzygnięć jak utworzenie jednolitego rynku czy powołanie wspólnej waluty europejskiej. Co więcej, większość jego postanowień nie będzie miała związku z planowanym rozszerzeniem Unii na wschód, choć taki był oficjalny powód zwołania Konferencji Międzyrządowej. Z perspektywy historycznej Amsterdam będzie można jednak ocenić jako ważny etap budowania "coraz bardziej zintegrowanej Unii Europejskiej". Niepokój o powolne tempo prac Konferencji Międzyrządowej (KM) należy do rytuału Unii. Przy podejmowaniu jakichkolwiek zasadniczych decyzji każdy z krajów członkowskich zazwyczaj stara się nie ujawniać do końca, w czym jest gotowy ustąpić, a jakie kwestie nie mogą być dla niego przedmiotem przetargów. Tym razem jednak do zwielokrotnienia ogólnej niepewności przyczyniają się wybory parlamentarne w Wielkiej Brytanii, przed którymi rząd w Londynie nie zdecyduje się na żadne ustępstwa. Świadomi tego Holendrzy zwołali na 23 maja specjalny szczyt UE, podczas którego nowy brytyjski premier (jeśli zostanie nim Tony Blair) ma określić granice swoich ustępstw. Nawyk kompromisu Nawet jednak jeśli brytyjskie ustępstwa będą duże, nie należy oczekiwać zakończenia prac Konferencji traktatem, który w wyczerpujący sposób zreformuje funkcjonowanie Unii - mówi "Rz" Peter Ludlow, czołowy specjalista od systemu działania UE i dyrektor prestiżowego brukselskiego instytutu naukowego CEPS. Jego zdaniem inną cechą działania UE była zdolność do zawierania kompromisów przez kraje członkowskie. Jeśli jeden z nich uzyska od swoich partnerów ustępstwo w danej kwestii, to wie, że w innej sprawie nie będzie mógł w pełni zrealizować swoich ambicji. W Amsterdamie reguła ta potwierdzi się, tym bardziej że wszyscy członkowie chcą możliwie szybko zakończyć trwające już przeszło rok prace Konferencji. Dla "15" znacznie ważniejsze są przygotowania do mającej wejść w życie za półtora roku unii walutowej, a nawet do poszerzenia UE na wschód. Sama Konferencja nie tylko nie wzbudza entuzjazmu wśród mieszkańców Unii, ale raczej wywołuje niepokój, czy kolejne elementy suwerenności narodowej nie zostaną oddane biurokratom z Brukseli. Traktat z Amsterdamu, choć nie zostaną w nim zawarte tak pobudzające wyobraźnię zamierzenia, jak powstanie jednolitego rynku (1985) czy utworzenie wspólnej waluty europejskiej (1991), to jednak zapisze się w historii jako ważny etap integracji europejskiej. Większość jego ustaleń będzie miała niewiele wspólnego z przyjęciem do UE nowych krajów, mimo że taki był oficjalny powód zreformowania Unii. Urzędnicy Komisji Europejskiej i niezależni specjaliści są zgodni, że Konferencję będzie można uznać za udaną, jeśli w jej wyniku zostanie osiągnięty zasadniczy postęp w czterech dziedzinach, takich jak zmiana systemu działania Komisji i Rady UE, inicjowanie określonych projektów integracji europejskiej tylko z udziałem niektórych państw (tzw. elastyczność), rozwinięcie wspólnej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa oraz pogłębienie współpracy w zakresie wymiaru sprawiedliwości i spraw wewnętrznych. Nowy instrument Największych postępów można się spodziewać w tej czwartej dziedzinie - twierdzi wysoki urzędnik Komisji Europejskiej, odpowiedzialny za przebieg Konferencji. Jego zdaniem z chwilą rozpoczęcia budowy jednolitego rynku i dopuszczenia do swobodnego przemieszczania się ludzi w ramach Europy bez granic państwa "15" nie miały wyboru i musiały zdecydować się na pogłębienie współpracy w ściganiu przestępczości zorganizowanej, przemytu narkotyków i broni oraz wypracowaniu wspólnej polityki azylowej. Stąd ambicją niemal wszystkich krajów UE oprócz Wielkiej Brytanii (i Irlandii, która z racji swojego położenia jest skazana na naśladowanie Londynu) jest włączenie do prawa europejskiego postanowień "programu Schengen", dzięki któremu od 1985 r. stopniowo są znoszone granice lądowe dzielące państwa UE. Negocjatorzy Konferencji najprawdopodobniej pójdą jednak dalej. Ich ambicją jest utworzenie nowego instrumentu budowy prawa europejskiego, który byłby podobny do dyrektyw od dawna wykorzystywanych w sprawach gospodarczych - twierdzi Ludlow. Dla rozwoju współpracy wymiarów sprawiedliwości byłby to prawdziwy przełom. Obecnie tzw. konwencje, negocjowane w oparciu o skomplikowane procedury i wymagające ratyfikacji przez parlamenty narodowe, muszą być włączane do prawa narodowego. W konsekwencji postęp prac jest bardzo powolny. Nowy instrument prawny określi natomiast ogólne zasady, które będą obowiązywały w całej UE, i pozostawi sposób ich wypełnienia w gestii władz poszczególnych krajów. Od stosowanych w sprawach gospodarczych dyrektyw będzie się jednak różnił tym, że poza Komisją inicjatywę ustawodawczą zachowają również kraje członkowskie. Państwa małe przeciw dużym Równie przełomowych rozwiązań nie należy natomiast spodziewać się po reformie głównych instytucji Unii. Tu bezpośrednim powodem zmian jest myśl, że obejmująca 20, a nawet 25 krajów organizacja nie może działać według rozwiązań zaprojektowanych dla 6 członków. Wszyscy zgadzają się, że dla zachowania sprawności instytucji unijnych konieczne będzie zredukowanie liczby członków Komisji i właściwsze oddanie proporcji między liczbą mieszkańców danego państwa a głosami, jakimi dysponuje ono w Radzie UE. Już dziś jednak wiadomo, że idealny scenariusz nie zostanie zrealizowany. Nie pozwolą na to małe kraje Unii, które za wszelką cenę chcą zachować "swojego" przedstawiciela w Komisji - twierdzi wysokiej rangi urzędnik KE. Jego zdaniem jedyne zmiany będą więc polegać na zrezygnowaniu "dużych" państw z przysługującego im dziś drugiego komisarza. W zamian będą musiały otrzymać rekompensatę w postaci lepszego zrównoważenia głosów w Radzie UE. Dziś na jeden głos przypada tu 200 tys. Luksemburczyków i aż 8 mln Niemców. Na razie, dzięki względnej równowadze między dużymi i małymi krajami, przy głosowaniu kwalifikowaną większością głosów dany projekt nie może zostać zaaprobowany, jeżeli nie uzyska poparcia 2/3 "mieszkańców" UE. W przyszłości jednak, gdyby do Unii zostało przyjętych wszystkich 11 państw stowarzyszonych, proporcje te się zachwieją, gdyż oprócz Polski wszyscy potencjalni nowi członkowie to kraje małe. Wówczas, przy zachowaniu obecnego systemu, można by uzyskać większość przy poparciu zaledwie 50 proc. mieszkańców UE, wbrew stanowisku nawet kilku dużych państw. Aby tak się nie stało, duże kraje Unii domagają się przyznania im większej liczby głosów (dziś mają ich po 10), co jednak spotyka się z twardym oporem małych państw. Stąd, jak twierdzi Ludlow, najprawdopodobniej znów dojdzie do kompromisu polegającego na przyjęciu zasady "podwójnej większości": głosów w Radzie i mieszkańców UE (tych musiałoby być 2/3, a może nawet 70 proc. za danym projektem). Za wcześnie na dyplomację europejską Znaczących rozstrzygnięć najtrudniej spodziewać się we wspólnej polityce zagranicznej i bezpieczeństwa. Czy to w sprawie Albanii, czy też Chin i Iranu kraje "15" w ostatnich miesiącach raz jeszcze udowodniły, że nie są w stanie skutecznie wypracować wspólnej strategii wobec problemów polityki międzynarodowej. Dlatego przedstawiony w marcu przez Niemcy i Francję kalendarz stopniowego włączania Unii Zachodnioeuropejskiej (UZE) do struktur UE i tworzenia w ten sposób "zbrojnego ramienia" krajów "15" nie ma szans powodzenia. Przyznał to zresztą niedawno sekretarz generalny UZE, Jose Cutileiro, zapowiadając, że przełomowe dla jego organizacji rozstrzygnięcia w Amsterdamie nie zapadną. - Inicjatywa ta to przykład hipokryzji Francji i Niemiec, krajów, która same wielokrotnie ostatnio pokazywały, że nie są gotowe do podporządkowania się w polityce zagranicznej strategicznym interesom większości. Było to jednak posunięcie szkodliwe także dlatego, że ponownie pogłębiło przepaść między krajami Unii należącymi do NATO a tymi państwami, które są neutralne - mówi Ludlow. - Znacznie większe szanse ma natomiast memorandum szwedzko-fińskie, które stara się określić, w jakich dziedzinach kraje neutralne są gotowe partycypować we wspólnych inicjatywach z użyciem wojska. W dzisiejszych czasach użycie wojska w akcjach humanitarnych, misjach pokojowych i niesienia pomocy w razie kataklizmów stanowi zresztą 90 proc. realnych możliwości. Pragmatyczne podejście Skandynawów ma duże szanse na akceptację przez Wielką Brytanię. Pozwoliłoby to na wykorzystanie struktur UZE do prowadzenia przez Unię Europejską działań z udziałem wszystkich krajów "15". Na czas takich akcji kraje neutralne, choć nie należą do UZE, uczestniczyłyby na równi z członkami tej organizacji w podejmowaniu decyzji - twierdzi Ludlow. Jego zdaniem inną inicjatywą, która mogłaby znacząco poprawić skuteczność działania Unii w polityce międzynarodowej, jest powołanie instytucji stałego przedstawiciela Brukseli w negocjacjach dyplomatycznych. Aby jednak ten "Monsieur PESC" (od pierwszych liter francuskiego określenia polityki zagranicznej i bezpieczeństwa) stał się znaczącą postacią, musiałby uzyskać instytucjonalne gwarancje efektywnej współpracy z Radą Unii i jej sekretariatem. Każdy przełomowy etap w historii integracji europejskiej ma swoje słowo-klucz z upodobaniem używane przez urzędników w Brukseli. Tym razem jest to "elastyczność" (flexibility), co ma oznaczać, że dana grupa państw Unii może samodzielnie rozwinąć współpracę w odrębnej dziedzinie. Dzięki temu poszczególne kraje (wszyscy myślą tu o Wielkiej Brytanii) nie mogłyby hamować postępów w integracji europejskiej swoich partnerów. Jak jednak zwykle bywa z pomysłami, dzięki którym skomplikowane problemy mają zostać rozwiązane w zbyt prosty sposób, postęp jest tu pozorny. Przede wszystkim dlatego, że w przeszłości, chociażby przy tworzeniu unii walutowej, zasada "elastyczności" była już wiele razy wykorzystywana. Po wtóre, jak pokazała misja wojskowa do Albanii, Brytyjczycy rzadko blokują akcję swoich partnerów, jeśli ci ostatni rzeczywiście chcą ją przeprowadzić. Przede wszystkim jednak zainicjowanie nowej formy współpracy przez ograniczoną liczbę państw będzie możliwe tylko wówczas, gdy wszystkie pozostałe się na to zgodzą. Zrezygnowanie z tej zasady oznaczałoby - jak twierdzi Ludlow - po prostu rozpad Unii Europejskiej.
Przygotowywany na czerwcowy szczyt w Amsterdamie traktat o zmianie systemu działania Unii Europejskiej nie przyniesie takich przełomowych i pobudzających wyobraźnię rozstrzygnięć jak utworzenie jednolitego rynku czy powołanie wspólnej waluty europejskiej. Co więcej, większość jego postanowień nie będzie miała związku z planowanym rozszerzeniem Unii na wschód, choć taki był oficjalny powód zwołania Konferencji Międzyrządowej. Z perspektywy historycznej Amsterdam będzie można jednak ocenić jako ważny etap budowania "coraz bardziej zintegrowanej Unii Europejskiej". Urzędnicy Komisji Europejskiej i niezależni specjaliści są zgodni, że Konferencję będzie można uznać za udaną, jeśli w jej wyniku zostanie osiągnięty zasadniczy postęp w czterech dziedzinach, takich jak zmiana systemu działania Komisji i Rady UE, inicjowanie określonych projektów integracji europejskiej tylko z udziałem niektórych państw (tzw. elastyczność), rozwinięcie wspólnej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa oraz pogłębienie współpracy w zakresie wymiaru sprawiedliwości i spraw wewnętrznych. Największych postępów można się spodziewać w tej czwartej dziedzinie.
Kościół i twórcy Czas wspólny i czas osobny RYS. JANUSZ KAPUSTA KATARZYNA KOŁODZIEJCZYK Mieliśmy spotkanie w wieży przy warszawskim kościele św. Anny na Krakowskim Przedmieściu, u księdza Wiesława Niewęgłowskiego. Zaledwie kilka osób. Był wczesny okres jaruzelskiej wojny. Nieoczekiwanie odezwał się dzwonek domofonu. Po chwili nasze obawy rozproszył Wiktor Woroszylski, który zjawił się niespodziewanie. Prosto z miejsca internowania. To nie przypadek sprawił, że zwolniony z interny poeta skierował swe kroki najpierw do księdza. Tak, jak nie było przypadkiem to, że zaledwie kilka godzin po wprowadzeniu stanu wojennego twórcy polskiej kultury udali się do świątyń i znaleźli oparcie w Kościele. W Teatrze Dramatycznym trwały obrady niezależnego Kongresu Kultury Polskiej. Intelektualiści publicznie przełamywali państwowy, PRL-owski monopol w dziedzinie "nadbudowy". Już przeszło rok krzepiące słowo "Solidarność" dodawało odwagi, otwierało nowe możliwości i powoli docierało do najbardziej odległych miejsc w kraju. Aż do chwili, kiedy generał Wojciech Jaruzelski rozkazał pojmać w środku nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku, tysiące mężczyzn oraz kobiet z "Solidarności" i osadzić ich w miejscach odosobnienia. Naród się nie cofnie W niedzielę rano, 13 grudnia, uczestnicy Kongresu, którzy - nieświadomi nocnych wydarzeń - udali się do znajdującego się w pobliżu Teatru Dramatycznego kościoła Wszystkich Świętych na poranne nabożeństwo, by w ten sposób rozpocząć trzeci dzień obrad, sporządzali już listy pierwszych internowanych. Potem, Traktem Królewskim, przeszli do kościoła św. Anny. Tu złożyli podpisy pod pierwszymi protestami przeciwko aktowi bezprawia. Dwa dni później polski Episkopat oświadczył: "Nasz ból jest bólem Narodu, sterroryzowanego przez siłę wojska (...) Naród nie cofnie się i nie może zrezygnować z demokratycznej odnowy, która została ogłoszona w naszej Ojczyźnie." Następnego dnia padły pierwsze strzały. Zginęli górnicy. Nie były to strzały ostatnie, ani ostatnie śmiertelne ofiary stanu wojennego. Linia podziału niebezpiecznie się w kraju zaostrzyła. Dla Kościoła i dla tych, którym wojnę wydała partia komunistyczna, nastał czas odmowy i sprzeciwu. Ten czas był wspólny. Zbliżeniu Kościoła z ludźmi kultury i nauki poświęcił się ksiądz Wiesław Niewęgłowski jeszcze w latach 60. Doktor teologii, wykładowca akademicki, publicysta i literat. Założył ruch "Odnowić Oblicze Ziemi". Do dziś jest duchowym opiekunem literatów i poetów, dziennikarzy i aktorów, ludzi nauki i intelektualistów. Próbę przedstawienia efektów swojej pracy i przemyśleń podjął ksiądz Wiesław w wydanej niedawno książce "Nowe Przymierze Kościoła i Środowisk Twórczych". Czas przyciągania Pomyli się jednak ten, kto sądzi, że wydarzenia nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku, stały się początkiem Nowego Przymierza, o jakim pisze ksiądz Niewęgłowski, lub że stało się to w dniu, w którym padły pierwsze strzały. Zaczęło się wcześniej. Wcześniej, niż sierpniowe dni 1980 roku, kiedy w czasie ciągnącego się bez końca strajku, stoczniowcy rozpoczynali kolejny niepewny dzień od Mszy Świętej Wzajemne przyciąganie, to lata 60. - pisze autor. Sam podjął wówczas w Warszawie nowe inicjatywy, otwierając podwoje Kościoła zrazu dla tych, którzy lubili sacrosongi, a dla poetów i miłośników poezji - Wieczory Jednego Wiersza. Potem były Tygodnie Kultury Chrześcijańskiej i Duszpasterstwo Środowisk Twórczych. Warszawskie doświadczenie przybrało niebawem szerszy, krajowy wymiar. Takiemu rozumieniu roli Kościoła sprzyjał rozpoczynający się w tym czasie Sobór Watykański II, zarazem głęboki nurt umysłowy, który wywarł istotny wpływ na całe chrześcijaństwo. Kościół się otworzył. Stawał się mniej konfesyjny. Szukał sposobów ożywienia swojej obecności w życiu wiernych poprzez kulturę, bez ambicji - jak pisze ksiądz Wiesław - tworzenia jednego modelu kultury. Nie bez znaczenia był fakt, że Kościół przenosił już od pewnego czasu akcenty z tego, co było określane jako kultura katolicka, na to, co oznaczało kulturę chrześcijańską i humanistyczną. Początki zbliżenia twórców i Kościoła w Polsce, to w gruncie rzeczy czas mało znany, bądź - po części - zapomniany. Uważna lektura pracy księdza Niewęgłowskiego uzmysławia wagę rzeczy, które się dokonywały, a które sprawiły, że świecka elita elit z jednej strony oraz duchowni wraz z Kościołem z drugiej, stali się sobie bliżsi. Przytoczone fakty i zwięzły opis wspólnie podejmowanych przedsięwzięć, przedstawiony na 255 stronach i zestawiony w tablicach, jest przekonujący i robi wrażenie. Bez dysonansów Związki pomiędzy kulturą a religią są jednym z głównych tematów towarzyszących rozważaniom człowieka odkąd zaczął on myśleć. W pracy księdza Niewęgłowskiego są odniesienia do niektórych z tych rozważań. Autor przywołuje je z umiarem i ich świadomie nie pogłębia. W podobny sposób ksiądz odnosi się do poszczególnych koncepcji kultury. Więcej natomiast jest w książce wątków, które pozwalają zrozumieć ówczesny fenomen socjologiczny, odnoszący się do pojęcia wiarygodności czyli zaufania. W okresie stanu wojennego był to decydujący i rozstrzygający o danej osobie lub instytucji znak rozpoznawczy. Tu się wszystko zaczynało, bądź też kończyło. Dla ówczesnych opozycjonistów żadna instytucja nie była tak wiarygodna, jak Kościół. Z jednej strony, wynikało to z samej jego natury. A w przypadku Polski - także z głębokiego związania religii z dziejami narodu. Począwszy od chrztu, poprzez trudny okres rozbiorów państwa, kiedy Kościół był dla Polaków Ojczyzną, czy potem - w czasach PRL - gdy prymas Stefan Wyszyński był więziony. W wysiłkach, zmierzających do przerwania monopolu marksistowskiej kultury w latach 60. i 70., kiedy polskie duchowieństwo występowało już z konkretną ofertą wobec twórców, Kościół kładł nacisk na konieczność ocalenia narodowej tożsamości. Nic tak silnie nie przemawiało do narodu. Bo ciągle nie był wolny: "A wy, czy umiecie bronić tego, co stanowi ducha Narodu? Czy umiecie bronić cegieł i kamieni węgielnych naszej kultury ojczystej i rodzimej, moralności chrześcijańskiej? (...) Czy za miskę soczewicy, za kęs chleba i lęk o utratę posady nie sprzedajecie potężnych i wspaniałych dóbr?" - pytał prymas Stefan Wyszyński. Był wtedy rok 1974 i słowa prymasa znacznie wyprzedziły swój czas. Ale już wówczas - jak zauważa ksiądz Niewęgłowski - "związek twórców z Kościołem dokonywał się na dwóch płaszczyznach: obywatelskiej oraz religijnej". W tych kwestiach dysonansu nie było. Przesłanie Jana Pawła II, wyrażone podczas jego pierwszej pielgrzymki w ojczyźnie, w 1983 roku, kiedy więzienia były przepełnione, potwierdziło prawdę, wyrażoną przez Kardynała Tysiąclecia. Papież mówił wtedy: "Czuwam - to znaczy także czuję się odpowiedzialny za to wielkie wspólne dziedzictwo, któremu na imię Polska. To imię nas wszystkich określa. To imię nas wszystkich zobowiązuje. To imię nas wszystkich kosztuje." W programach, prezentowanych w trakcie Tygodni Kultury Chrześcijańskiej, uczestniczyli tłumnie nie tylko katolicy. Przybywał każdy, kto chciał się spotkać "z osobami, w których widziano autorytety swego czasu" - jak to ujął ksiądz Wiesław. Wśród tych autorytetów wielu nie było i nie stało się później katolikami, bądź ludźmi wierzącymi w innego Boga. Ale wszystkich ich łączyły "sprawy polskie" i poniekąd wartości uniwersalne. W ten sposób budowano wiarygodność. Wszak sceptycy i agnostycy byli doradcami w gdańskiej stoczni. Również bez nich nie byłoby czerwcowych wyborów w 1989 roku. Przenikliwość Kościoła Ma rację autor, gdy pisze, że lata 60. stanowiły przełom we wzajemnych związkach między kulturą a religią, choć oba te obszary mieściły się w dwóch różnych światach. W czasach PRL światy te stawały często przeciw sobie. Wielu twórców i intelektualistów zachęcałopolski naród do entuzjastycznej budowy komunizmu. Kto by wtedy pomyślał, że za niespełna dwadzieścia lat rozpocznie się strajk w Stoczni Gdańskiej im. Lenina i że rozpocznie on czas odliczania ostatnich chwil komunizmu w Polsce i wokół niej. Kto mógł przewidzieć, że robotnicy udźwigną swoją rolę, bo tym razem nadejdzie wsparcie osób świeckich, wywodzących się z kręgów Kościoła i związanego z nimi środowiska intelektualistów, także tych, którzy byli daleko od wiary religijnej? Prezentowane przez nich na zamkniętych spotkaniach polityczne koncepcje nie były już od dawna buntem przeciwko totalitaryzmowi. Tam, w Gdańsku, razem ze stoczniowcami, opowiedzieli się publicznie za takim wyborem, który określał głębszy sens ludzkiego życia. Tego nikt, także duchowieństwo, nie było w stanie przewidzieć. A jednak Kościół jest przenikliwy. Jego rzeczywistość jest inna. Patrzy dalej i jest cierpliwy. Pewnie dlatego, kiedy nadszedł czas, Kościół był gotowy. To znaczy, w sierpniu, gdy powstawała "Solidarność", i potem, kiedy wprowadzono stan wojenny. I za każdym razem, gdy wahadło zdarzeń wychylało się niebezpiecznie poza granice wyznaczane przez PZPR, czy reżim Jaruzelskiego, wtedy szczególny rodzaj zawierzenia Kościołowi i osobom wywodzącym się z jego kręgów, miał na czym bazować. Stawał się swobodnym i naturalnym pogłębianiem zawiązanego we wcześniejszych latach Nowego Przymierza. Na czym to polegało? Nigdzie jednak autor nie precyzuje, w jakim sensie odwołuje się do tego pojęcia, choć zawarł je w tytule swej książki. Niewykluczone, że - wedle księdza Wiesława - sama zwartość jego pracy daje wystarczającą odpowiedź w przypadku wątpliwości. Być może, należy to uznać za zaletę, bo jak wszystkie sprawy między Bogiem a człowiekiem, także sprawy Przymierza wymykają się aptekarskim miarom. W Biblii i teologii Przymierze jest dwustronnym układem, jaki zawarł Bóg z człowiekiem. Najpierw w Starym, a potem w Nowym Testamencie. W tym dwustronnym układzie z góry przewagę ma miłosierna Boża inicjatywa. I w tym sensie Przymierze jest podstawą odnowienia tego związku na przyszłość z powodu niewierności człowieka. To odnowienie jest właśnie Nowym Przymierzem. Ma charakter trwały i zostało przypieczętowane przez Chrystusa, który jest jednocześnie jego poręczycielem. W ten sposób pojęcie Przymierza wyjaśniają ojcowie Benedyktyni z Tyńca w opracowaniu do Pisma Świętego Starego i Nowego Testamentu. Zbliżenie środowiska ludzi kultury do Kościoła i do Boga, o którym pisze ksiądz Niewęgłowski, nastąpiło nie tylko z tęsknoty do sacrum i z potrzeby Boga. Po części z powodu opresji, czy trudnych dla społeczeństwa okoliczności, a głównie z protestu przeciwko fałszowi i zakłamaniu. A jeżeli tak było, a przecież temu nie da się zaprzeczyć, to na pewno nie do takich kwestii chciałby autor zredukować sens zbliżenia twórców i Kościoła. Jego zdaniem, wiele osób "próbując działać w Kościele, nie przyjmowało do wiadomości jego duchowej rzeczywistości. (...) Nie można być w Kościele dlatego, że doznało się zawodu, czy rozczarowania poza nim". Trudno jednak oprzeć się myśli, że właśnie przybycie do świątyni agnostyków, czy osób chłodnych wobec wiary - choćby trwało tylko moment - mogło być, lub też jest największym zyskiem Kościoła. Że spotkanie Kościoła ze sceptykami jest wartością samą w sobie wielką. Dla osób niewierzących, bo zetknęli się z fenomenem siły, której nie znali, a którą wierni czerpali z innej, duchowej rzeczywistości; teraz także ci, którzy nie wierzyli w Boga, mogli sami osobiście mówić od ołtarza do wiernych i brać udział w akcie prawdy wobec uniwersalnych wartości, tak brutalnie zanegowanych przez władzę. Dla Kościoła takie spotkania były także szansą - bo umożliwiały lepsze rozpoznanie znaków czasu i być może pozwoliły zbliżyć się do zrozumienia tezy, że "prześladowania religijne w komunizmie nie pochodzą stąd, że jest on ateistyczny, ale stąd, że jest totalitarny" - jak przy innej okazji pisał w jednym ze swoich esejów Tadeusz Mazowiecki. Należałoby zatem zgodzić się ze stwierdzeniem, że zbliżenia te, niezależnie od tego, iż wielu twórców i intelektualistów opuściło świątynie, kiedy niebezpieczeństwo minęło, stanowią wspólną wartość. Tym bardziej że wiadomo, iż nie jest sztuką porozumieć się z przekonanymi, lecz z tymi, którzy naszych przekonań nie podzielają. Ksiądz Wiesław przyjmuje ten fakt do wiadomości, ale trudno nie wyczuć dystansu, z jakim takie przypadki traktuje. Niektórym zabrakło sił - Odeszli tylko ci, którzy przyszli do Kościoła z powodów pozaduchowych, pozareligijnych. Ci, którzy przyszli dla Pana Boga, dla Pana Boga zostali - mówi ksiądz Niewęgłowski, komentując fakt, że drogi rozeszły się w wielu przypadkach po czerwcowych wyborach 1989 roku. Ale czy to znaczy, że Nowe Przymierze miało charakter niestały? Takiej tezy nie stawia, ale nie tai, że pogłębienie związku między twórcami a Kościołem "nie stało się sposobnością do pogłębionej refleksji metafizycznej o człowieku, o Bogu (...) być może niektórym zabrakło sił". Dystans, z jakim pisze o tych sprawach, bierze się stąd, że jego prawda jest prosta i bezapelacyjna: religia bez kultury zamienia się w zabobon, a kultura bez religii staje się tandetna i nie stanowi niczego. Tymczasem wiara, iż bez kontaktu z wiecznym źródłem sensu wszystko pozostaje puste, jest nie dla każdego twórcy jednakowo dostępna i przekonywająca. A jeśli tak jest, to nie przekonani powinni stać się wyzwaniem dla polskiego duchowieństwa. Ale się nim nie stali... Można założyć, że autorowi książki bardziej bliskie będzie stwierdzenie ojca Andrzeja Kłoczowskiego, który w jednym ze swoich szkiców pisał: "Nie jest możliwe budowanie kultury poza wartościami, nie tylko dlatego, że człowiek stale nimi - świadomie czy nieświadomie - oddycha, ale i dlatego, że wywodząc się z pnia praktycznego działania, sfera ludzkiej aktywności stale zakłada jakiś aksjologiczny fundament, jak prawdę chociażby". Podobnie - dodajmy - jak dobro i piękno, bez których twórczość nie może się obejść. "Niektórym nie starczyło sił..."? Z pewnością. Ale czy polskie duchowieństwo jest zadowolone z odpowiedzi Kościoła na sytuację, jaka powstała po wyborach 1989 roku? Wobec działań siłowych Pytanie prymasa Wyszyńskiego o miskę soczewicy stało się chlebem powszednim większości Polaków w czasie jaruzelskiej wojny. Znalazło się wielu, których pełna miska nie znęciła i wielu, którzy się nie ulękli. Więzieni, pozbawieni pracy, wyrzuceni poza nawias na wiele lat, w większości nie podpisali deklaracji lojalności. "Wobec ludzi kultury podjęto działania siłowe. Nastąpiła fala represji". Ten fragment stanu wojennego, jak i "sprzeciw wobec zniewolenia Polski, odmowa w szerzeniu nieprawdy o sytuacji politycznej, narodowej", a przede wszystkim sprawnie zorganizowana przez Kościół pomoc tym, którzy znaleźli się w potrzebie - znajdują rzetelne odzwierciedlenie w książce księdza Niewęgłowskiego. "Podjęto pacyfikację twórców. Pierwsze, niezhołdowane, padło Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich, które zostało rozwiązane 19 marca 1982 r. (...) Tego samego dnia powołano dyspozycyjne Stowarzyszenie Dziennikarzy PRL, któremu przekazano budżet, budynki, oraz pełne zaplecze należące do SDP" - przypomina autor. Potem podjęto podobne kroki wobec innych środowisk twórczych. Strzał był celny. Jak pisze ksiądz Wiesław - w ten sposób autorzy stanu wojennego dokonali podziału wewnątrz dziennikarzy, aktorów, literatów, plastyków i innych twórców. Dodajmy - także wśród robotników poprzez utworzenie konkurencyjnego związku zawodowego OPZZ. Teraz dawne podziały zostały przypieczętowane. Powstały też nowe podziały i nowe urazy. Z wniosków, które się w tej sytuacji narzucają, zwrócę uwagę na dwa. Po pierwsze, przeciągające się do dzisiaj spory wokół oceny tego, co się wtedy stało, to nie są jedynie swary kłótliwych Polaków. Chodzi o coś znacznie groźniejszego. Zostały wtedy zniszczone więzy środowiskowe, które przecież w żadnym kraju nie powstają na zamówienie, ani z dnia na dzień. Wiadomo, że głębokie podziały w łonie poszczególnych grup środowiskowych, blokują możliwość solidarnej odpowiedzi w razie zagrożenia. Po drugie. Przekazanie przez generała Jaruzelskiego całego majątku, należącego do zdelegalizowanych w latach 80. stowarzyszeń, nowo powołanym proreżimowym organizacjom, oznacza uwikłanie osób, które przejmowały ten dobytek, w co najmniej moralną współodpowiedzialność za skutki tych decyzji. Ten fakt utrudnia do dziś porozumienie między polskimi elitami twórczymi. Także w sprawach najważniejszych. Trudno oprzeć się uwadze, że takiego rozwiązania spraw mogliby pogratulować autorom stanu wojennego jedynie najbardziej zaciekli wrogowie polskiego państwa. Bowiem nie tak dawno temu na zabiegi niektórych sąsiadów, obliczone na rozbicie społeczeństwa, większość była odporna. Rzecz jasna, podziałów nie należy utożsamiać z różnicami politycznymi, które są stanem naturalnym i spełniają użyteczną rolę w systemie demokratycznym. Natomiast fakt, że szesnaście lat po wprowadzeniu stanu wojennego skutki ówczesnego m o r a l n e g o podzielenia społeczeństwa stanowią nadal przeszkodę w porozumiewaniu się Polaków, nie rokuje dobrze na przyszłość. Zapaść duchowa? Wiele wskazuje na to, że zasypywanie podziałów w społeczeństwie nie stanie się wyzwaniem dla Kościoła. Żeby to nastąpiło, trzeba by zadośćuczynić warunkom, od których spełnienia uchylają się ci, których dzisiejszą zasługą jest to, iż głoszą, że zmienili polityczne barwy. Przejęcie przez nich haseł i celów "Solidarności" nie przekreśliło tego, co dzieli. Miało natomiast korzystny wpływ na wizerunek Polski w oczach Zachodu, a ich samych uchroniło od politycznego niebytu. Czy jest rolą Kościoła dotrzeć do beneficjentów jaruzelskiej wojny, tych, którzy - jak słyszymy od przywódców SdRP - są wiernymi katolikami i podjąć te kwestie (skłonić ich do odpowiedzialności)? Nie wiem. Choć przecież, tak jak władza i odpowiedzialność jest sferą polityki, tak też wina i przebaczenie są domeną Kościoła. Kościół potrafi zmienić nie tylko człowieka, ale sam również się zmienia. Znaczenie tego stwierdzenia trudno przecenić ze względu na nowe możliwości, które się przed Kościołem i twórcami otwierają. Zdaniem autora książki możliwości te wywołały jednocześnie "zachwyt i oburzenie". Oburzenie spowodowało bezpośrednie zetknięcie się z zakazaną dotąd "kulturą europejską", "masową, wyraźnie toksyczną" - twierdzi autor, do czego nie było przygotowane ani społeczeństwo, ani polscy twórcy, którzy znaleźli się w ten sposób na "kulturowym i cywilizacyjnym rozdrożu". To zaś powodowało "pogłębienie się stanu zapaści duchowej społeczeństwa" - pisze ksiądz Niewęgłowski. Do nowych zagrożeń zalicza także wolność posuniętą do absurdu. Wypada zgodzić się z autorem, jeśli ma na myśli cywilizacyjne odpryski zachodniej kultury i obyczajowości. Są one jednak odrzucane zarówno w Polsce, jak i na Zachodzie (m.in. agresja, narkotyki, terror, aborcja), podobnie jak źle rozumiana wolność do czynienia zła. W żadnym jednak razie nie te zjawiska stanowią o wartościach, z którymi utożsamiany jest system zachodnich demokracji i nie te "wartości" powodują, iż Polska oraz inne państwa chcą się znaleźć w zachodnich instytucjach i organizacjach. Druga kwestia. Jak dotąd Polacy - podobnie jak wcześniej inne narody, które są dziś członkami Unii Europejskiej - nie stanęli przed dylematem: zachować własną kulturę, czy też "wejść do Europy" "za cenę tożsamości narodowej, chrześcijaństwa". Są to jednak problemy, których, na szczęście, nie podziela większość polityków i większość społeczeństwa, a także Kościół jako całość. Rację ma autor, gdy zwraca uwagę na fakt, iż pluralizm kulturowy stwarza zarówno nowe szanse, jak i nowe zagrożenia dla środowisk twórczych oraz dla Kościoła. W tym przypadku jest sceptykiem - i dostrzega więcej zagrożeń niż szans. Zastanawiając się nad bilansem zbliżenia między twórcami a Kościołem, autor - mimo wielu gorzkich uwag - twierdzi, że Nowe Przymierze nie zostało zerwane, a jedynie osłabione. Jeżeli tak, to jest to wyraz nadziei na jego wzmocnienie, być może poprzez nową rolę Kościoła. Możliwość odegrania takiej roli - choćby w procesie integracji Polski ze strukturami zachodnimi - dojrzeli polscy biskupi podczas swojej niedawnej wizyty w Brukseli. Tej szansy - powiedzmy szczerze - polskie duchowieństwo do niedawna nie dostrzegało. Wiele zależy teraz od Kościoła, aby proces integracji stał się znów czasem wspólnym, a nie osobnym. Ks. Wiesław Niewęgłowski "Nowe Przymierze Kościoła i Środowisk Twórczych w Polsce w latach 1964-1996 (Doświadczenie warszawskie)". Wydawnictwo PWN, Warszawa 1997.
Wydarzenia nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku doprowadziły do zbliżenia Kościoła z ludźmi kultury i nauki. Temu zbliżeniu poświęcił się ksiądz Wiesław Niewęgłowski, doktor teologii, wykładowca akademicki, publicysta i literat, założyciel ruchu "Odnowić Oblicze Ziemi". Do dziś jest duchowym opiekunem literatów i poetów, dziennikarzy i aktorów, ludzi nauki i intelektualistów. Próbę przedstawienia efektów swojej pracy i przemyśleń podjął ksiądz Wiesław w wydanej niedawno książce "Nowe Przymierze Kościoła i Środowisk Twórczych". Początków Nowego Przymierza należy szukać w latach 60. Związek twórców z Kościołem dokonywał się nie tylko na płaszczyźnie religijnej, ale także na płaszczyźnie obywatelskiej. Zbliżenie nastąpiło nie tylko z tęsknoty do sacrum i z potrzeby Boga. Po części z powodu opresji, czy trudnych dla społeczeństwa okoliczności, a głównie z protestu przeciwko fałszowi i zakłamaniu. W ten sposób do Kościoła przybyli także agnostycy czy osoby chłodne wobec wiary. Wielu twórców i intelektualistów opuściło świątynie, kiedy niebezpieczeństwo minęło. Ksiądz Wiesław traktuje takie przypadki z wyczuwalnym dystansem. Dystans ten bierze się stąd, że jego prawda jest prosta i bezapelacyjna: religia bez kultury zamienia się w zabobon, a kultura bez religii staje się tandetna i nie stanowi niczego. Zastanawiając się nad bilansem zbliżenia między twórcami a Kościołem, autor - mimo wielu gorzkich uwag - twierdzi, że Nowe Przymierze nie zostało zerwane, a jedynie osłabione. Jeżeli tak, to jest to wyraz nadziei na jego wzmocnienie, być może poprzez nową rolę Kościoła. Możliwość odegrania takiej roli - choćby w procesie integracji Polski ze strukturami zachodnimi - dojrzeli polscy biskupi podczas swojej niedawnej wizyty w Brukseli. Tej szansy - powiedzmy szczerze - polskie duchowieństwo do niedawna nie dostrzegało. Wiele zależy teraz od Kościoła, aby proces integracji stał się znów czasem wspólnym, a nie osobnym.
CZECZENIA Członkowie nowego republikańskiego rządu doskonale sobie radzili z rosyjską armią. Czy zdołają odbudować instytucje państwa i gospodarkę? Pokój trudniejszy niż wojna Prezydent zebrał rządzie prawie wszystkich ważniejszych dowódców polowych, nie wyłączając najgroźniejszych rywali z kampanii prezydenckiej. Jednak dzieląc się władzą pragmatyczny i skłonny do kompromisu Maschadow do pewnego stopnia stał się zakładnikiem radykalnie nastawionych dowódców polowych. Na zdjęciu: modlitwa podczas zaprzysiężenia prezydenta Czeczenii 12 lutego (od lewej): Maschadow, prezydnt Inguszetii, Rusłan Auszew i rosyjski generał Aleksander Lebiedź. FOT. (C) AP SŁAWOMIR POPOWSKI Czeczenia zniknęła z czołówek gazet, ustępując miejsca innym, krwawym konfliktom. Nie ma już wojny, rosyjskich bombardowań i szalonych akcji terrorystycznych w wykonaniu zdesperowanych czeczeńskich bojowników. Jest za to o wiele mniej widowiskowy pokój. Dla Asłana Maschadowa - byłego szefa sztabu, a od stycznia br. prezydenta Czeczenii - może być on trudniejszy do wygrania, aniżeli działania wojenne, którymi dowodził. I odwrotnie: Rosja, która poniosła w Czeczenii kompromitującą porażkę militarną, ma teraz - przynajmniej teoretycznie - znacznie większe szanse na sukces polityczny, niż wówczas, gdy wysyłała do Groznego swoje specoddziały. Cała władza dla Maschadowa Jak dotąd czeczeński prezydent nie popełnił większych błędów. Po wygraniu wyborów głównym zadaniem Maschadowa było sformowanie nowych organów władzy i etap ten ma już za sobą. Skupiając w jednym ręku władzę prezydenta i urząd premiera, Maschadow faktycznie pełni również obowiązki ministra obrony, które to stanowisko formalnie zostało zlikwidowane. W ten sposób skopiował strukturę władzy stworzoną przez Dżochara Dudajewa w latach 1992 - 94. Ma to swoje dobre, ale i złe strony. Przyjęty model pozwala Maschadowowi utrzymać kontrolę nad władzą wykonawczą i zapobiega rywalizacji między szefem państwa i szefem gabinetu, ale jednocześnie naraża go na poważne ryzyko. Stojąc na czele rządu bierze również pełną odpowiedzialność za jego działania - i to w najtrudniejszym, pierwszym okresie powojennym. Dżocharowi Dudajewowi - pierwszemu prezydentowi Czeczenii - to się nie udało. Fiasko polityki gospodarczej, realizowanej przez jego administrację, przyczyniło się do wzrostu niezadowolenia społecznego i kryzysu politycznego, który Dudajew usiłował przełamać, wprowadzając rządy autorytarne. W połowie 1993 roku doprowadziło to jednak do powstania zorganizowanej opozycji, co umiejętnie wykorzystała Moskwa. Licząc na pragmatyzm Maschadowa można mieć nadzieję, że okaże się on odporny na podobne pokusy. Nowo wybranemu prezydentowi potrzebne są jednak nie tylko szerokie pełnomocnictwa, ale również sprawny aparat wykonawczy - przede wszystkim w rządzie. A z tym może być gorzej. Rząd dowódców polowych Maschadow długo zwlekał z ogłoszeniem pełnego składu swojego gabinetu. Jego tworzenie zajęło ponad dwa miesiące. Ku zaskoczeniu Moskwy czeczeńskiemu prezydentowi udało się zebrać w jednym gabinecie właściwie wszystkich dowódców polowych, nie wyłączając jego najgroźniejszych rywali z kampanii prezydenckiej. Jako pierwsi nominacje otrzymali członkowie poprzedniego rządu: Mowładi Udugow, który zachował stanowisko pierwszego wicepremiera, Achmed Zakajew - doradca prezydenta ds. bezpieczeństwa narodowego, Hoż-Achmed Jarichanow - szef Południowej Kompanii Naftowej oraz minister spraw wewnętrznych Kabek Machaszew. Wspierają ich nowi, "zwykli" wicepremierzy: Musa Doszukajew, odpowiedzialny za finanse i gospodarkę, a także Łomali Ałsutanow (rolnictwo), Isłam Chalimow (sprawy socjalne) oraz Rusłan Giełajew (budownictwo). Wreszcie, 2 kwietnia, ogłoszono ostatnią i najbardziej nieoczekiwaną nominację: zastępcą szefa gabinetu został Szamil Basajew. Formalnie odpowiada on w rządzie za sprawy przemysłu. Faktycznie jest natomiast rzeczywistym pierwszym wicepremierem - tj. tym, który będzie zastępować Maschadowa podczas jego nieobecności. Awans Basajewa - który 27 stycznia br. podczas wyborów prezydenckich zebrał 23,5 proc. głosów, ustępując jedynie Maschadowowi - przyjęto w Moskwie nie tylko jako największą niespodziankę, ale wręcz za wyzwanie. W końcu Basajew - dowódca oddziału, który w czerwcu 1995 roku dokonał ataku na Budionnowsk, biorąc zakładników - w dalszym ciągu ścigany jest listami gończymi przez rosyjską Prokuraturę Generalną. Moskiewscy politycy powinni być jednak bardziej wyrozumiali dla Maschadowa. Jego posunięcia kadrowe - jak pisała "Niezawisimaja Gazieta" - wcale nie miały na celu prowokowania Rosji. Przede wszystkim podyktował je wewnętrzny układ sił w samej Czeczenii. Włączenie do rządu czołowych dowódców polowych było w istocie najrozsądniejszym posunięciem, dzięki któremu łatwiej było Maschadowowi przejąć kontrolę nad prywatnymi armiami poszczególnych dowódców. Do początku kwietnia wszyscy komendanci, nie wyłączając Basajewa (ale z wyjątkiem Sałmana Radujewa), zgodzili się przekazać swoje oddziały sztabowi naczelnemu, tak aby do lata br. mogła z nich powstać regularna armia republiki w sile ok. 2000 żołnierzy. Powstaje również czeczeńska Narodowa Gwardia, a we wszystkich miejscowościach - oddziały samoobrony. W ten sposób przynajmniej częściowo udało się rozwiązać problem uzbrojonych młodych ludzi, dla których wojna była jedynym sposobem na życie. Poza tym, tworząc rząd, który w istocie jest gabinetem koalicyjnym, prezydentowi udało się maksymalnie poszerzyć jego zaplecze społeczno-polityczne. Teoretycznie cieszy się on dziś poparciem 90 proc Czeczenów, bo tyle głosów oddali oni podczas wyborów na Maschadowa, Basajewa, Udugowa i Zakajewa. Problem polega jednak na tym, że dzieląc się władzą z potencjalną opozycją, pragmatyczny i skłonny do kompromisu Maschadow do pewnego stopnia stał się również zakładnikiem radykalnie nastawionych dowódców polowych (takich jak Basajew), z których zdaniem - chce czy nie chce - będzie się musiał liczyć. Po drugie - wcale nie jest powiedziane, że świetni żołnierze, którzy potrafili sobie poradzić z wielką armią rosyjską, będą równie dobrymi administratorami i gospodarzami. Trudna wolność Pierwsze miesiące wolności okazały się trudniejsze, niż oczekiwano. Nowe władze nie są w stanie w pełni kontrolować sytuacji w republice, czego najlepszym dowodem są kolejne porwania korespondentów rosyjskich. Za każdym razem wysuwane są żądania polityczne, ale naprawdę chodzi głównie o zdobycie okupu. Rząd nie jest w stanie zapobiec takim sytuacjom, co podrywa autorytet nowych władz nie tylko wobec Moskwy. Niedawne oświadczenie ONZ, w którym uruchomienie pomocy humanitarnej uzależniono od poprawy stanu bezpieczeństwa wewnętrznego, można potraktować jako pierwsze poważne ostrzeżenie. Dość mrocznie rysują się również perspektywy gospodarcze. Czeczeni ciągle jeszcze świętują zwycięstwo i na razie jest ono najważniejsze. Tymczasem - jak pisze Maria Przełomiec w raporcie przygotowanym dla Centrum Stosunków Międzynarodowych Instytutu Spraw Publicznych - w kilka miesięcy po zakończeniu działań wojennych kierownictwo Narodowego Banku Czeczenii nadal nie jest w stanie ocenić, na jakie wpływy może liczyć budżet państwa. Nie pracują żadne przedsiębiorstwa, ludzie całymi miesiącami nie dostają pieniędzy, a handel ogranicza się do czarnego rynku. Czeczeni jakoś sobie radzą, eksploatując na własną rękę złoża ropy naftowej, która następnie domowym sposobem jest oczyszczana i sprzedawana. Podobno ok. 20 proc. czeczeńskiej ropy zagospodarowywana jest w ten właśnie sposób. Rząd liczy, że w przyszłości eksploatacja i przetwórstwo ropy, a także jej transport rurociągami ze złóż kaspijskich przez terytorium republiki może zapewnić Czeczenom godziwe warunki życia. Teoretycznie jest to możliwe. Można odbudować jedną z najnowocześniejszych rafinerii, jaką zbudowano w Czeczenii za czasów radzieckich, ale wymaga to olbrzymich nakładów finansowych. Nie mówiąc już o tym, że aby całe to przedsięwzięcie było opłacalne, rafineria musi przerabiać co najmniej 20 mln ton rocznie, podczas gdy własne złoża zapewniają wydobycie najwyżej 2 - 3,5 mln ton ropy rocznie. Punkty dla Moskwy Wszystko to umacnia pozycję przetargową Moskwy, która może sobie pozwolić na wyraźne spowolnienie procesu pokojowego, wiedząc, że czas i tak pracuje na jej korzyść. Władze w Groznym co jakiś czas ostrzegają przed groźbą zerwania rokowań, oskarżają Rosję, że przygotowuje wciąż nowe projekty porozumień, przeczące poprzednim, ale tak naprawdę niewiele mogą poradzić. W końcu to Maschadow nalega teraz na szybkie podpisanie z Moskwą politycznego układu o pokoju i porozumienia o współpracy gospodarczej, podczas gdy strona rosyjska gotowa jest rozciągnąć uregulowanie konfliktu na lata i z uporem powtarza, że nie widzi powodu, dla którego miałaby traktować Czeczenię inaczej niż pozostałe republiki Federacji. W tych warunkach Maschadowowi bardzo trudno będzie wypełnić swoją przedwyborczą obietnicę, że doprowadzi do międzynarodowego uznania niepodległości Czeczeńskiej Republiki Iczkeria. Pierwszą porażkę poniósł tuż po wyborach, kiedy okazało się, że ani jeden z przywódców państw zaproszonych na uroczystą inaugurację prezydenta Maschadowa nie odważył się przyjechać do Groznego wbrew stanowisku Moskwy. Rosja tymczasem wykorzystuje każdą okazję, aby zamanifestować światu i samym Czeczenom, kto jest suwerenem. Tylko w ten sposób można wytłumaczyć demonstracyjną pomoc organizowaną przez Radę Bezpieczeństwa Rosji dla czeczeńskich muzułmanów, aby mogli bezpośrednio z Groznego udać się z pielgrzymką do Mekki. - Groznieńskie lotnisko nie ma statusu międzynarodowego? - Nie ma problemu - odpowiedziano w Moskwie - zaraz uda się tam 40 funkcjonariuszy rosyjskiej służby bezpieczeństwa, celników i WOP-istów... Byli pierwszymi oficjalnymi przedstawicielami Rosji, którzy wrócili do Groznego.
W pierwszych powojennych wyborach prezydenckich w Czeczenii wygrał Asłan Maschadow - były szef sztabu czeczeńskich sił zbrojnych. Zadanie, które teraz przed nim stoi może okazać się trudniejsze niż działania wojenne. Dotąd nie popełnił większych błędów - sformułował nowe organy władzy, skupiając w jednym ręku władzę prezydenta, urząd premiera i obowiązki ministra obrony. Przyjęty model pozwala mu utrzymać kontrolę nad władzą wykonawczą, ale będzie musiał wziąć pełną odpowiedzialność za działania rządu - i to w najtrudniejszym okresie powojennym, kiedy chęć opanowania trudnej sytuacji może prowokować do przejęcia rządów autorytarnych. W rządzie Mashadowa znaleźli się prawie wszyscy dowódcy polowi, włącznie z jego najgroźniejszymi rywalami z kampanii prezydenckiej. W gabinecie znalazł się nieoczekiwanie Szamil Basajew, który w Moskwie ścigany jest listami gończymi za atak na Budionnowsk. Te wybory kadrowe są jednak najrozsądniejszym posunięciem Mashadowa. Pozwoliły mu przejąć kontrolę nad prywatnymi armiami dowódców. Taki rząd koalicyjny poszerza również jego zaplecze społeczno-polityczne. Z drugiej strony pragmatyczny Mashadow będzie musiał się liczyć ze zdaniem radykalnie nastawionych dowódców. Już pojawiły się pierwsze trudności. Nowe władze nie kontrolują w pełni sytuacji w republice, czego dowodem są kolejne porwania korespondentów rosyjskich. Czeczeński rząd zaczyna tracić autorytet w oczach Moskwy i organizacji międzynarodowych. W trudnej sytuacji jest również gospodarka. Nie pracują przedsiębiorstwa, handel ogranicza się do czarnego rynku, a Czczeni radzą sobie eksloatując ropę na własną rękę. Wszystko to umacnia pozycję Moskwy, która spowalnia proces pokojowy. Mashadowi będzie trudno wypełnić przedwyborczą obietnicę o doprowadzeniu do międzynarodowego uznania niepodległości Czeczenii. Pierwszą jego porażką była nieobecność przywódców zaproszonych państw na uroczystej inauguracji prezydenta - nie odważyli się przyjechać wbrew stanowisku Rosji. Rosja tymczasem wykorzystuje każdą okazję, aby zamanifestować swoją pozycję suwerena. Tak trzeba traktować demonstracyjną pomoc Rosjan dla czeczeńskich muzułmanów w zorganizowaniu pielgrzymki do Mekki.
NARCIARSKIE MISTRZOSTWA ŚWIATA Drugie złoto dla Stefanii Belmondo - Bjoern Daehlie znów bez medalu Dwaj twardziele w śnieżnej burzy MAREK JÓŹWIK z Ramsau We wtorek w Ramsau rozegrano drugą serię biegów łączonych. Kobiety startowały na dystansie 10 km, a mężczyźni na 15 km stylem dowolnym. Mistrzynią świata została Włoszka Stefania Belmondo - 28.54,9 (łącznie: 42.27,9), mistrzem Norweg Thomas Alsgaard - 40.38,9 (łącznie: 1:05.54,9). Drużynowy konkurs skoków w Bischofshofen wygrali Niemcy - 988,9 pkt. Polacy zajęli 9. miejsce - 549,2. Padało, pada i będzie padać. Konkretnie śnieg, dokładnie trzy dni. Potem ma wyjrzeć słońce. Obiecanki cacanki, tymczasem kolumna samochodów, długa na 10 kilometrów, utknęła na krętym podjeździe ze Schladming do Ramsau i... klapa. Z nudów policjanci zaczęli sprawdzać, kto ma łańcuchy. Temu, kto nie miał, kazali zawracać i zakładać. Łatwo powiedzieć "wiśta, wio", jak mawiał pewien bohater pewnego serialu, ale na tej drodze zawraca się równie zgrabnie jak na desce do prasowania, więc wszystko to trwało, aż wszystkich przysypało. Nie wiem, czy ta kolumna się odkopała, bo nasz kierowca, spryciula, w miejscu zawinął. Polecieliśmy przez zboże, ocierając się o chłopskie chaty (bardzo podobne zresztą do willi w Konstancinie), o stodoły i obory, dotarliśmy do Ramsau. Uff... Nawiasem mówiąc, śnieg to żywioł. Trzeba tu być, żeby się dowiedzieć takich rzeczy. Nie wiem, czy za trzy dni po tych opadach zostanie choćby jeden komin wystający ponad śnieg w miasteczku Ramsau. Może tak, a może nie. W każdym razie samochodom trzeba będzie przypiąć narty. Nie wiem, ile płatków owsianych połknęła na śniadanko Stefa Belmondo. Ruszyła z 8. pozycji, po chwili była w czołówce, przylepiona do pleców Daniłowej. Na podbiegu ją wyprzedziła, a potem cięła jak frezarka, jak mały ratrak, jak skuter śnieżny. Cała jej wieś musiała się zalewać łzami szczęścia, kiedy ona pomykała po swój drugi złoty medal. Koledzy z włoskiej prasy podskakiwali, pokrzykiwali. Wyglądali jak śnieżne bałwanki. Nie przeczuwali, że to jeszcze nie koniec uciech; że i Valbusa podniesie im adrenalinę. Stefania Belmondo to skromna dziewczyna. W wypowiedziach nigdy się nie przechwala, nie pretenduje do roli gwiazdy. Tak też było i tym razem: "Po prostu dzisiaj czułam się dobrze. Ale to był trudny bieg. Jednak te złe warunki pomogły mi zrealizować moją taktykę. Jestem oczywiście bardzo szczęśliwa. Ale nie, wcale nie czuję się «królową Ramsau», chociaż jest to właściwie mój drugi dom." Martinsen okazała się faktycznie cieniutka w tej łyżwie. Wystartowała pierwsza, przybiegła ósma, dokładnie odwrotnie niż Belmondo. Neumannova w ogóle nie podjęła pracy. Jej szaman wyraźnie przekombinował. W biegu na 15 km wysiadła doskonale po 4 km. W biegu na 5 km zdobyła brązowy medal. Do biegu na 10 km wcale nie podchodziła. Migreny miewa czy co. Raczej czy co. Jej guru chyba wziął nie te pigułki z domu, co trzeba. Tak się jeszcze nie biesiła żadna medalistka mistrzostw świata, a ponadto osoba z towarzystwa w branży narciarstwa biegowego. Czeskim dziennikarzom wytłumaczono, że zniechęciły ją złe warunki, bo ona jest za ciężka na ten miękki śnieg w odróżnieniu od, dajmy na to, takiej Belmondo, która waży coś ze 46 kilogramów jak namoknie. Czesi to kupili patriotycznie, choć - jak się chwilę zastanowić - to Alsgaard z Myllylae powinni w tym śniegu utonąć, skoro każdy waży dwa razy więcej od Neumannovej. Kiedy biegały kobiety, śnieg padał i padał. Kiedy ruszyli mężczyźni, przyszła prawdziwa burza śnieżna. To było piękne porywające widowisko. Taka walka zdarza się w sporcie raz na wiele lat, a potem długo się ją pamięta i wspomina. Bjoern Daehlie postanowił wziąć rywali na lęki. Wystartował z potężnym impetem z piątej pozycji. Wymyślił to sobie tak: ja idę mocno, więc jestem mocny, a wy trzęście portkami. Jakoś nikt się nie przestraszył. Daehlie siadł za Myllylae i odjechali kawał do przodu. Ledwo ich było widać w tej burzy. Biegi na dochodzenie to najlepszy pomysł speców od reform narciarskich. Wszystko widać jak na dłoni. Wiadomo, kto prowadzi, a kto goni. Jest w tym taki prąd, że można by oświetlić Ramsau i jeszcze Haus. Myllylae jest mocny jak koń. I Alsgaard jest mocny jak koń. Alsgaard z początku trzymał się z tyłu, prowadził grupę pościgową, aż uznał, że przyszedł czas, żeby podskoczyć do Daehliego i Myllylae. Jak postanowił, tak zrobił. Wcześniej tamci dwaj zmieniali się na prowadzeniu. Daehlie konsekwentnie próbował straszyć rywala, pomykając jak rączy jeleń. Takie grepsy mogą zmylić telewidza, ale na pewno nie faceta, który ma was obok siebie i słyszy, jak rzęzi wam w płucach i widzi, jak noga wam mięknie. Co Daehlie wyrwał do przodu, to Myllylae poprawił i "wyszedł mu z tyłu", jak pisał klasyk. Kiedy Alsgaard dołączył, było dwóch Norwegów na jednego Fina. Szybko się jednak okazało, że nie będzie żadnych spółek z o.o. Alsgaard pracował na siebie i to on wykończył Bjoerna forsownym podbiegiem, kiedy przyspieszył, a za nim Myllylae. Bjoerna powoli zasypywał śnieg. Gończą sforę prowadził Valbusa. Ktoś im krzyknął, że Daehlie jest out, więc ostro przyspieszyli. Myllylae to twardy gość i Alsgaard to twardy gość. Dwóch twardzieli walczyło twardo w śnieżnej burzy, ale mądrzej rozegrał to Norweg. Tuż przed wjazdem na stadion całkiem się wyprostował, odetchnął głęboko i rozpoczął ten swój nieodparty finisz. Z dwóch twardzieli wygrał twardszy. Sam to później tak opisał: "Przed startem nie zakładałem, że będę zwycięzcą. Czułem się trochę zmęczony po poprzednich szybkich biegach. Ta pogoda była zupełnie nie dla mnie. Mika był tak silny, jak ja czułem się zmęczony, biegnąc za nim na ostatniej rundzie, ale postanowiłem zaatakować na finiszu. I tak też zrobiłem". To był naprawdę piękny bieg. Nic nie przesadzam, choć nie lubię takich określeń. I Daehlie rzeczywiście zgotował sobie tutaj efektowny pogrzeb własnej kariery. Pogrzeb wielkiej legendy. Pewnie jeszcze wygra kilka biegów w Pucharach Świata, może nawet powalczy o medal w maratonie, ale to już nie jest ten Bjoern. Za mocno i za długo napinał tę strunę, która teraz z wolna pęka. Biegi się skończyły i zaczęło się czekanie na skoczków. Na popołudnie w Bischofshofen zaplanowano konkurs drużynowy. Między innymi z udziałem Polaków. Przeszkadzał śnieg, a jeszcze bardziej wiatr. W porywach przekraczał 4 metry na sekundę, więc czekanie się przeciągało. W Trondheim wygrali Finowie, w Nagano Japończycy. Tutaj mocni są Niemcy i Austriacy. A kiedy zaczął się ten konkurs, okazało się, że są noszenia. Piotr Fijas wstawił do drużyny Wojtka Skupnia zamiast Marcina Bachledy. Skupień skoczył przyzwoicie i Adam Małysz też. Łukasz Kruczek słabiutko. Robert Mateja fatalnie jak na jego możliwości. Po pierwszej serii wylądowaliśmy na miejscu 9. na 12 drużyn. Zatem były noszenia, ale jednak nie dla wszystkich. Dla Niemców były, zwłaszcza dla Dietera Thomy, dla Japończyków i dla Austriaków też. Polaków nosił wiatr jakby mniej chętnie. A jednak nie tylko Polakom wiatr wiał w oczy. W drugiej serii Christoph Duffner wyciął Niemcom paskudny numer, bo wziął i się przewrócił, dokładnie w strefie lądowania, gdzie miał obowiązek stać i ustać. Każdy sędzia odjął mu za to po 10 pkt. Niemców wyprzedzili Japończycy, a ich trener padł ze szczęścia tak, jak stał. Na śnieg upadł biedaczek, może nabił sobie guza. Potem zrobiło się totalne zamieszanie. Sędziowie zatrzymali trzecią grupę. Puścili czwartą, którą także zatrzymali. Rekord skoczni poprawiano parę razy tego dnia, więc były powody, tyle że wcześniej. Znowu czekano, zwlekano. Wystrzelono V-1, znaczy przedskoczka-pacholę z takim właśnie numerem na plecach. W końcu znowu wypuścili trzecią grupę z niższego rozbiegu. Potem czwartą. Do końca się kotłowało. Wszystko mogło się zdarzyć. Mogli wygrać Japończycy, mogli Niemcy. Napięcie wzrosło potwornie. Nie wytrzymał go Horngacher. Skoczył słabiej, niż chciał ten tłum, który patrzył w niego jak w tęczę. Nie wytrzymał Funaki. Jak zwykle skoczył pięknie, ale jednak bliżej od Schimtta. Wygrali Niemcy mimo upadków Duffnera i Hannawalda. Polacy utrzymali 9. miejsce. To był prawdziwie burzliwy dzionek na mistrzostwach świata w Austrii. Kobiety - bieg na 10 km na dochodzenie st. klasycznym: 1. Stefania Belmondo (Włochy) 42.27,9; 2. Nina Gawryluk (Rosja) 42.56,8; 3. Irina Taranienko-Terelia (Ukraina) 43.02,2; 4. A. Riezcowa (Rosja) 43.07,3; 5. O. Daniłowa (Rosja) 43.14,6; 6. K. Smigun (Estonia) 43.20,4; 7. A. Ordina (Szwecja) 43.39,0; 8. B. Martinsen (Norwegia) 43.41,1; 9. M. Theurl (Austria) 43.46,2; 10. S. Villeneuve (Francja) 44.10,0. Mężczyźni - bieg na 15 km na dochodzenie st. klasycznym (czas łączny): 1. Thomas Alsgaard (Norwegia) 1:05.54,9; 2. Mika Myllylae (Finlandia) 1:05.55,6; 3. Fulvio Valbusa (Włochy) 1:06.17,6; 4. J. Isometsa (Finlandia) 1:06.18,5; 5. J. Mae (Estonia) 1:06.19,0; 6. B. Daehlie (Norwegia) 1:06.19,4; 7. A. Prokurorow (Rosja) 1:06.20,1; 8. A. Stadlober (Austria) 1:06.22,9; 9. P. Elofsson (Szwecja) 1:06.29,6; 10. F. Maj (Włochy) 1:06.30,0...; 47. Janusz Krężelok (Polska, AZS AWF Katowice) 1:10.24,8. Drużynowy konkurs skoków (K-120): 1. Niemcy (Sven Hannawald, Christoph Duffner, Dieter Thoma, Martin Schmitt) 988,0; 2. Japonia (N. Kasai, H. Miyahira, M. Harada, K. Funaki) 987,0; 3. Austria (A. Widhoelzl, M. Hoellwarth, R. Schwarzenberger, S. Horngacher) 905,5; 4. Finlandia 855,7; 5. Słowenia 762,3; 6. Norwegia 707,1; 7. Czechy 639,5; 8. Szwajcaria 559,8; 9. Polska (Wojciech Skupień, Adam Małysz, Łukasz Kruczek, Robert Mateja) 549,2; 10. Rosja 548,8.Dziś na mistrzostwach 10.30 - kombinacja norweska drużynowo - skoki (K-90) 14.30 - kombinacja norweska drużynowo - sztafeta 4x5 km
We wtorek w Ramsau w Austrii rozegrano drugą serię biegów łączonych. Kobiety startowały na dystansie 10 km, a mężczyźni na 15 km stylem dowolnym. Mistrzynią świata została Włoszka Stefania Belmondo - 28.54,9 (łącznie: 42.27,9), mistrzem Norweg Thomas Alsgaard - 40.38,9 (łącznie: 1:05.54,9). Drużynowy konkurs skoków w Bischofshofen wygrali Niemcy - 988,9 pkt. Polacy zajęli 9. miejsce - 549,2 pkt. Warunki pogodowe były niezwykle trudne - padał gęsty śnieg i wiał silny wiatr.
KONSUMENCI Rękojmia i gwarancja Unijna dyrektywa a polskie przepisy EWA ŁĘTOWSKA Szykuje się nowy akt prawa wspólnotowego, do którego - prędzej czy później - trzeba będzie dostosowywać nasze prawo. Od 1996 r. trwają - bardzo już zaawansowane - prace nad przygotowaniem dyrektywy o sprzedaży towarów konsumentom i towarzyszącym jej gwarancjom jakości. Dyrektywa dotyczyć ma przede wszystkim gwarancji jakości. Termin ten jest dla nas trochę mylący. Projekt (z 31 marca 1998 r.) mówi bowiem zarówno o gwarancji ustawowej, co może być uznane za odpowiednik naszej rękojmi, jak i o gwarancji dobrowolnej, stanowiącej odpowiednik naszej gwarancji jakości. Co więcej, w stosunku do tej ostatniej projekt używa terminu "gwarancja handlowa". W naszej tradycji określenie to dotyczy tylko niektórych gwarancji dobrowolnych, mianowicie udzielanych tylko przez sprzedawcę. W projekcie natomiast nie ma tego podmiotowego ograniczenia. Gwarancje handlowe (dobrowolne) normowało już pośrednio prawo wspólnotowe, by ustrzec przed wykorzystaniem ich jako instrumentu niedozwolonej konkurencji (nieuczciwej reklamy). Problematykę gwarancji uwzględnia także dyrektywa 93/13 o krzywdzących klauzulach umownych, gdy idzie o nakaz ich przejrzystości (transparencji). Gwarancja handlowa (dobrowolna) zależy przecież od sposobu ukształtowania jej w klauzulach umownych, i tu wykorzystują swą przewagę przedsiębiorcy, narzucając krzywdzące, zakazane postanowienia umów. Z tym walczy dyrektywa 93/13. Zamierzeniem projektu jest harmonizacja przepisów o odpowiedzialności za niewykonanie zobowiązania, gdy przybiera ona postać świadczenia rzeczy nieodpowiedniej jakości przy sprzedaży rzeczy ruchomych konsumentom. Sprzedaż w obrocie krajów UE nader często zawiera element transgraniczności (chociażby jako konsekwencja swobodnego przepływu ludzi), co dodatkowo usprawiedliwia podjęcie zabiegów harmonizacyjnych. Projekt przewiduje stworzenie minimalnego standardu ochronnego w samej dyrektywie, od którego nie można będzie odstąpić in minus ani ustawodawstwie państw UE, ani w umowach stron. Tradycyjnie dla prawa konsumenckiego Wspólnot Europejskich projekt nawiązuje do pojęcia osoby fizycznej, która nie zajmuje się bezpośrednio działalnością w zakresie handlu, przedsiębiorczości, zawodową. Oznacza to jednak, że reżimem ochronnym (podobnie jak przy umowach zawieranych na odległość - dyrektywa 7/97) będą mogły być objęte transakcje o mieszanym charakterze, np. zakup komputera służącego do użytku zarówno prywatnego, jak i zawodowego. Nienależyta jakość, czyli brak zgodności z umową Główną przesłanką odpowiedzialności w ramach gwarancji ustawowej jest niezgodność cech nabywanego towaru (obecna wersja projektu wyraćnie ogranicza je tylko do rzeczy ruchomych) z postanowieniami umowy i wynikającymi z tego oczekiwaniami konsumenta. Jest to ujęcie obce polskiej tradycji ujmowania rękojmi jako odpowiedzialności związanej ze szczególnym rodzajem wad rzeczy. Jednakże pozornie bardzo dobitna różnica jest w rzeczywistości mniej wyraćna na skutek sposobu (techniki normowania), jakim projekt określa niezgodność z umową. Nie zadowala się on bowiem formułą generalną niezgodności z umową, ale w kilku ujętych bardzo kazuistycznie punktach doprecyzowuje ją, co zbliża porównywane koncepcje. Dyrektywa bowiem określa pojęcie "zgodność jakości towaru z wymaganiami umowy" i przyjmuje domniemanie istnienia owej zgodności w momencie wydania towaru, gdy odpowiada on: opisowi cech przez sprzedawcę i jest zgodny z próbką lub wzorem; celom, do jakich dany towar normalnie służy, i nadaje się do celu specjalnego, jaki konsument wskazał sprzedawcy przy zawarciu umowy (przepis ten w ostatniej wersji został korzystnie dla konsumenta zmodyfikowany, przez rezygnację z zastrzeżenia, że subiektywnym zamiarom konsumenta mogą być w pewnych okolicznościach przeciwstawione wyjaśnienia sprzedawcy, wyprowadzające nabywcę z błędu); usprawiedliwionym oczekiwaniom konsumenta, przy uwzględnieniu publicznych zapewnień poczynionych przez sprzedawcę, producenta i ich przedstawicieli w reklamach i informacjach o towarze. To ostatnie kryterium w toku prac nad projektem uległo charakterystycznej zmianie przez nadanie większego znaczenia oczekiwaniom konsumenta. Równa tak opisanej niezgodności z umową (charakterystyczne, że chodzi tu nie tylko o niezgodność z wyraćną treścią umowy) jest sytuacja, gdy wadliwość wynika z instalacji (montażu) dokonanej przez sprzedawcę na jego odpowiedzialność lub przez samego konsumenta, lecz zgodnie z otrzymaną instrukcją. Domniemanie niezgodności przedmiotu sprzedaży z umową w momencie jego wydania istnieje tylko wtedy, gdy brak zgodności (wadliwość) ujawni się w ciągu sześciu miesięcy od wydania rzeczy. Domniemania jednak brak, gdy nie da się go pogodzić z rodzajem niezgodności lub naturą przedmiotu świadczenia (np. choroba zwierzęcia, co do której wiadomo, że ma krótki okres inkubacji). Ograniczenie domniemania w czasie jest zrozumiałe, gdyż sam okres gwarancji ustawowej wedle dyrektywy jest znacznie dłuższy (o czym za chwilę) niż w naszej rękojmi. Istotne terminy Gwarancja ustawowa ma wynosić dwa lata. (Zrezygnowano przy tym z wersji, według której wiedza czy niemożliwość niewiedzy konsumenta o braku zgodności towaru z umową znosi gwarancję ustawową, a także z ograniczenia terminu uprawnienia do wymiany rzeczy i odstąpienia od umowy. To znacznie zaostrza rygoryzm projektu). Zrezygnowano też z obowiązku notyfikacji wady (ściślej: niezgodności przedmiotu sprzedaży z umową) w ciągu miesiąca od wykrycia wady. To jednak otwiera drogę do unormowania tej kwestii w ustawodawstwie wewnętrznym. Podmiot odpowiedzialny Odpowiedzialność z tytułu gwarancji ustawowej ciąży na sprzedawcy. On jest zobowiązany do zadośćuczynienia roszczeniom konsumenta, chyba że niezgodność towaru z umową ma swe ćródło w publicznych zapewnieniach producenta lub jego przedstawiciela, odnoszących się do cech towaru. Musi jednak wykazać, że albo nie znał i nie mógł znać tych zapewnień, albo sprostował je w momencie sprzedaży, albo gdy udowodni, że decyzja o zakupie nie pozostawała pod wpływem wspomnianych zapewnień. Taka przesłanka zwalniająca nie jest znana polskiej rękojmi. Sprzedawca odpowiada z tytułu gwarancji ustawowej niezależnie od własnej winy, a nawet gdy nie ma związku między brakiem jego działań (zaniechaniem) i skutkiem w postaci wadliwości przedmiotu sprzedaży. Ma wtedy tylko możliwość regresu do producenta lub swego poprzednika w łańcuchu sprzedawców, na zasadach ogólnych. Obowiązki sprzedawcy Obowiązki sprzedawcy obejmują bezzwłoczną propozycję naprawy w sensownym terminie lub wymianę rzeczy. Wybór między tymi możliwościami należy do konsumenta, chyba że tylko jedna z nich jest ekonomicznie uzasadniona (z punktu widzenia interesu sprzedawcy) i zarazem ma znaczenie dla konsumenta. Wtedy jego prawo wyboru ulega zacieśnieniu. Konsument ma prawo nie przyjąć naprawy, gdy powoduje to obniżkę wartości towaru. W takim wypadku może żądać wymiany. Dopiero gdy w grę nie wchodzi żadna ze wskazanych możliwości - albo gry wynik naprawy okazał się niezadowalający - konsument może żądać obniżki ceny lub odstąpić od umowy. To uszeregowanie uprawnień, z umieszczeniem na końcu odstąpienia od umowy, budzi niezadowolenie środowisk reprezentujących konsumentów. Wskazują one (nie bez racji, których prawdziwość potwierdza obserwacja wieloletniej polskiej praktyki), że konsument zostaje w ten sposób uwięziony w kontrakcie, który nie spełnił jego oczekiwań. Konsekwencje reklamacji W razie wymiany rzeczy gwarancja biegnie na nowo. Gdy załatwienie reklamacji polegało na usunięciu wady, termin nowej gwarancji dotyczy tylko tej wady. Dwuletni termin gwarancji ulega zawieszeniu na czas wykonywania reklamacji. Podobny skutek daje system skargi pozasądowej, z której konsument może skorzystać w celu załatwienia reklamacji. Wszystkie koszty realizacji gwarancji (transport, przejazd, robocizna, materiały) obciążają sprzedawcę. W wypadku sprzedaży ratalnej zawiesza się spłatę rat do momentu zrealizowania reklamacji. Regulacja gwarancji dobrowolnej (handlowej) jest w projekcie znacznie skromniejsza. Obejmuje powinność pisemnego jej udzielenia z obowiązkiem przedłożenia dokumentu do wglądu w momencie zawarcia umowy. Aby nie uczynić konsumenta niewolnikiem gwarancji (problem doskonale znany w polskiej praktyce, polegający na udzieleniu pozornie tylko korzystnej gwarancji, przy jednoczesnym ograniczeniu możliwości korzystania z ustawowej odpowiedzialności za jakość świadczenia), projekt każe zapewnić konsumentowi lepszą pozycję, niż wynikałoby to z gwarancji ustawowej. Jest to więc koncepcja znana polskiemu ustawodawstwu od lat siedemdziesiątych, ukształtowana początkowo przez orzecznictwo i zaakceptowana w doktrynie, a następnie, po zmianie ustrojowej, ponownie odrzucona. Obowiązkowa minimalna treść gwarancji handlowej wedle projektu dyrektywy obejmuje: zakres czasowy i terytorialny gwarancji, nazwisko i adres osoby, z którą konsument może nawiązać kontakt w sprawie realizacji gwarancji, procedurę realizacji gwarancji, nazwisko i adres podmiotu odpowiedzialnego z gwarancji. Jeśli gwarancja dotyczy tylko części wyrobu, musi wskazywać jasno to ograniczenie, w przeciwnym razie jest ono nieważne. Postanowienia wspólne dotyczące obu rodzajów gwarancji dotyczą wykluczenia autonomii kontraktowej w zakresie wyłączenia i ograniczenia gwarancji ustawowej, a także zobowiązania państw unijnych do wprowadzenia przepisów gwarantujących, aby autonomia kolizyjna (wybór prawa właściwego) nie pozbawiała konsumentów ochrony przewidzianej przez dyrektywę (oczywiście dotyczy to tylko umów mających związek z terytorium państw unijnych). Państwa mające lub chcące wprowadzić bardziej rygorystyczne zasady ochrony konsumenta - w zakresie dyrektywy - mogą je utrzymać, jeśli nie mogłyby być uznane za niezgodne z traktatem rzymskim (art. 30). W tym zakresie istnieje jednak ryzyko ich odmiennej oceny przez zainteresowane państwa i przez Trybunał w Luksemburgu (w razie sporu wszczętego przez przedsiębiorców, uznających konkretne przepisy chroniące konsumenta ponad minimalny poziom dyrektywy za przejaw dyskryminacyjnych zakazanych praktyk, godzących w reguły konkurencyjności). Co wynika z porównania Poziom ochrony przyznawany przez prawo polskie, zwłaszcza w zakresie rękojmi, jest w porównaniu z zasadami projektu satysfakcjonujący, choć lepszy jest w nim dwuletni, a nie roczny termin gwarancji ustawowej. Oczywiście sama koncepcja wady (leżąca u podstaw rękojmi) jest inna niż koncepcja braku zgodności z umową i oczekiwaniami konsumenta. Jednakże niepodobna zapominać, że na tle istniejącego w Polsce reżimu prawnego rękojmi stosunkowo dużo uwagi poświęca się kwestii zapewnień sprzedawcy o cechach rzeczy, przy czym zapewnienie o nieistnieniu wad rzeczy ma skutki podstępu. Na tle ewolucji tej części przepisów o rękojmi widać wyraćnie, że ważniejsza staje się ochrona jakości zgodnej z umową i usprawiedliwionymi oczekiwaniami konsumenta. Oczywiście zakres odpowiedzialności za niezgodność z umową jest szerszy niż wynikający z istnienia wad rzeczy. Jednakże ta różnica jest konstrukcyjnie stosunkowo łatwa do przezwyciężenia. Na potrzeby sprzedaży konsumenckiej można bowiem inaczej sformułować pojęcie "wada", uzgadniając je z koncepcją zarysowaną w projekcie. Jest to zabieg legislacyjnie dość prosty, ułatwiony przez kazuistykę obu ujęć. W terminach odpowiedzialności różnica jest zasadnicza (rok - rękojmia w polskim systemie prawnym, dwa lata - gwarancja ustawowa wedle projektu dyrektywy). Także nie znane polskiej rękojmi przy sprzedaży jest przedłużanie terminu w razie naprawy rzeczy po uwzględnieniu reklamacji. Polskie prawo wymagałoby stosownej zmiany, co z pewnością spotka się z protestami środowisk producenckich. Różnica istnieje także w zakresie domniemania istnienia wady (jej przyczyn) w momencie wydania rzeczy. System polski wydaje się korzystniejszy dla konsumenta, ze względu na aprobowane w praktyce podobne domniemanie, i to nie ograniczone półrocznym terminem. Ale wrażenie to znika przy głębszym zastanowieniu. W przeciwieństwie do gwarancji bowiem operowanie domniemaniem faktycznym, iż wada wynikła z przyczyny tkwiącej w rzeczy, nie jest w polskim systemie prawnym powszechnie aprobowane i opiera się na praktyce, która w każdej chwili, zwłaszcza w zmienionych gospodarczych warunkach, może ulec zmianie. System proponowany przez dyrektywę jest przede wszystkim czytelniejszy i nie zawiera wyjątków (zresztą w ogóle wyjątków w postaci subreżimów gwarancji ustawowej) odnoszących się do towarów żywnościowych, gdzie awantaże szerokiego domniemania przyjętego przez polskie prawo okazują się iluzoryczne. Co do wymogu aktu staranności (istniejącego w polskim prawie przy rękojmi), nakazującego zgłaszać wadę w ciągu miesiąca od jej wykrycia, dyrektywa pozostawia wolną rękę ustawodawstwom krajowym. Być może byłaby to jednak okazja, aby przy implementacji dyrektywy zastanowić się nad sensem istnienia w polskim prawie tego fasadowego wymogu, który, przynajmniej gdy idzie o rękojmię, ma sens tylko w wypadku istnienia obowiązku odbioru (oględzin, sprawdzenia jakości) rzeczy. (A jak wiadomo, w odniesieniu do większości towarów, zwłaszcza w obrocie konsumenckim, tego obowiązku nie ma. W tej sytuacji wymóg zgłoszenia wady w ciągu miesiąca od jej wykrycia nie pełni żadnej funkcji dyscyplinującej i nie poddaje się obowiązkowi udowodnienia). Natomiast w zakresie obowiązków sprzedawcy projekt jest mało atrakcyjny. Sekwencyjność uprawnień zamiast ich pełnego wyboru przez konsumenta i uplasowanie na ostatnim miejscu odstąpienia od umowy byłyby - w porównaniu z istniejącym w Polsce prawem - jednak krokiem wstecz, jakkolwiek odstąpienie od umowy w polskim prawie jest ograniczone kontruprawnieniem sprzedawcy, który może sparaliżować żądanie konsumenta, niezwłocznie wymieniając rzecz (oznaczoną co do gatunku) lub ją naprawiając (gdy przedmiotem sprzedaży była rzecz oznaczona co do tożsamości, a sprzedawca był jednocześnie producentem). To, co w warunkach wysokiej prawnej kultury może być uznane za drobną niedogodność dla konsumenta, nie wspominając już o szykanie, konieczną w celu wyważenia interesów obu stron, w polskich warunkach oznacza wydanie konsumenta na łup sprzedawców, niechętnych jakiemukolwiek uwzględnianiu reklamacji. Niemniej ewentualna implementacja dyrektywy (i nadzieja na osiągnięcie jednak wyższego poziomu kultury handlu) wymagać będzie jej przyjęcia w tym punkcie á la lettre. Alternatywą jest bowiem utrzymanie podwójnego standardu (pełna implementacja dyrektywy tylko dla transakcji transgranicznych i utrzymanie wyższego poziomu ochrony transakcji w prawie krajowym). Mniej korzystnie niż w prawie polskim przedstawia się rygoryzm odpowiedzialności ciążącej wyłącznie na sprzedawcy. Wedle dyrektywy może on zwolnić się, odsyłając w pewnym zakresie do odpowiedzialności producenta, który złożył zapewnienia o jakości (cechach) towaru. Taka możliwość nie jest przewidziana przez polskie prawo. Dla konsumenta oznacza to przewlekanie załatwiania reklamacji, a także dodatkowe ćródło konfliktów (zachodzą czy nie przesłanki odesłania do producenta). Ważną różnicą korzystną dla konsumenta jest natomiast istnienie w projekcie zawieszenia obowiązku spłaty rat na okres załatwiania reklamacji przy sprzedaży na raty. W zakresie gwarancji komercyjnej (umownej) główną różnicę tworzy semiimperatywny jej charakter przewidziany w samej dyrektywie. Pożądane byłoby wprowadzenie do polskiego k.c. (co oznacza dyferencjację uniwersalnego reżimu gwarancji, jeśli miałoby to dotyczyć tylko gwarancji handlowej "konsumenckiej" lub też podwyższenie standardu uniwersalnego) wymaganej przez projekt dyrektywy jej obligatoryjnej treści i zasady, iż musi przynosić beneficjentowi korzyści w porównaniu z poziomem ochrony ustawowej, wynikającej z gwarancji ustawowej (rękojmi). Obie zasady były znane polskiemu ustawodawstwu od lat siedemdziesiątych, z tym że obligatoryjną treść gwarancji wyznaczała wówczas nie treść k.c., lecz przepisy niskiego rzędu, o gwarancji obligatoryjnej, konkretyzujące maksymalną liczbę napraw przed przejściem na wymianę rzeczy oraz minimalny okres gwarancji. Projekt określa obligatoryjną treść gwarancji na znacznie niższym poziomie, mniej ograniczającym ekonomiczne interesy gwaranta, szanując jego autonomię w oznaczeniu przedmiotu i zakresie gwarancji, zobowiązując go w gruncie rzeczy do tego, aby stworzyła ona warunki do dotrzymania słowa, oraz aby treść tego "słowa" była jasna dla kontrahenta (tj. konsumenta). W tej sytuacji zasady oferowane przez dyrektywę dla obrotu z udziałem konsumenta są całkowicie do przyjęcia w uniwersalnym reżimie gwarancji (a więc gwarancji także w obrocie handlowym, między profesjonalistami). Inaczej natomiast wygląda sprawa z ewentualną implementacją odnoszącą się do gwarancji ustawowej, w kształcie, jaki nadaje jej projekt. Należy tu się liczyć z rozszczepieniem reżimów: tradycyjna, uregulowana w kodeksie rękojmia dla obrotu handlowego (między profesjonalistami) i oddzielna regulacja (w kodeksie? w ustawie odrębnej?) implementacja gwarancji ustawowej dla obrotu konsumenckiego. Proponowany przez dyrektywę model nie przynosi wyraćnych rozstrzygnięć co do relacji między rękojmią i gwarancją. Ale ograniczenie autonomii kontraktowej (sprawę tę reguluje także dyrektywa 93/13) i wiążący zakres minimalnej regulacji dyrektywy odnoszący się do gwarancji ustawowej zmierza ku wykluczeniu mylnego przekonania (pojęcie "niewolnik gwarancji" właściwe jest nie tylko polskiej praktyce prawnej), jakoby konsekwencje nabycia rzeczy niewłaściwej jakości ograniczały się tylko do gwarancji umownej. Dlatego też rozwiązanie przyjęte w polskim prawie w związku z nowelizacją art. 579 k.c. odpowiada temu kierunkowi. Oczywiście chodzi o kierunek wyznaczony przez prawidłową interpretację tego przepisu, wyrażającą się w możliwości wyboru przez konsumenta między rękojmią i gwarancją w momencie powstawania każdorazowej nowej wady, a nie w lansowanej przez koła przemysłowe wykładni ścieśniającej, zgodnie z którą wybór między rękojmią i gwarancją umowną zostaje raz na zawsze i na przyszłość zdeterminowany przez wybór reżimu reklamacji w momencie wystąpienia pierwszej wady. Autorka jest profesorem doktorem prawa, pracownikiem Instytutu Nauk Prawnych PAN, członkiem Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Cywilnego, współpracownikiem Centrum Konstytucjonalizmu i Kultury Prawnej w zakresie problematyki konsumenckiej
Szykuje się nowy akt prawa wspólnotowego, do którego – prędzej czy później – trzeba będzie dostosowywać nasze prawo. Od 1996 r. trwają prace nad przygotowaniem dyrektywy o sprzedaży towarów konsumentom i towarzyszącym jej gwarancjom jakości. Zamierzeniem projektu jest harmonizacja przepisów o odpowiedzialności za niewykonanie zobowiązania, gdy przybiera ona postać świadczenia rzeczy nieodpowiedniej jakości przy sprzedaży rzeczy ruchomych konsumentom. Główną przesłanką odpowiedzialności w ramach gwarancji ustawowej jest niezgodność cech nabywanego towaru z postanowieniami umowy i wynikającymi z tego oczekiwaniami konsumenta. Dyrektywa doprecyzowuje pojęcie „zgodność jakości towaru z wymaganiami umowy" i przyjmuje domniemanie istnienia owej zgodności w momencie, gdy towar odpowiada: opisowi cech podanych przez sprzedawcę i jest zgodny z próbką lub wzorem; celom, do jakich dany towar normalnie służy, i nadaje się do celu specjalnego, jaki konsument wskazał sprzedawcy przy zawarciu umowy; usprawiedliwionym oczekiwaniom konsumenta, przy uwzględnieniu publicznych zapewnień poczynionych przez sprzedawcę, producenta i ich przedstawicieli w reklamach i informacjach o towarze. Sprzedawca odpowiada z tytułu gwarancji ustawowej niezależnie od własnej winy i ma obowiązek bezzwłocznie zaproponować naprawę lub wymianę rzeczy. Regulacja gwarancji dobrowolnej (handlowej) jest w projekcie znacznie skromniejsza. Obejmuje powinność pisemnego jej udzielenia z obowiązkiem przedłożenia dokumentu do wglądu w momencie zawarcia umowy. Aby nie uczynić konsumenta niewolnikiem gwarancji, projekt każe zapewnić mu lepszą pozycję, niż wynikałoby to z gwarancji ustawowej. Postanowienia wspólne dotyczące obu rodzajów gwarancji dotyczą wykluczenia autonomii kontraktowej w zakresie wyłączenia i ograniczenia gwarancji ustawowej, a także zobowiązania państw unijnych do wprowadzenia przepisów gwarantujących, aby autonomia kolizyjna nie pozbawiała konsumentów ochrony przewidzianej przez dyrektywę.
W setną rocznicę narodzin mechaniki kwantowej Czego jeszcze nie wiemy w fizyce? KRZYSZTOF A. MEISSNER 14 grudnia 1900 roku Max Planck na posiedzeniu Niemieckiego Towarzystwa Fizycznego przedstawił hipotezę, że energia układów drgających nie może zmieniać się w sposób ciągły, a jedynie skokowy poprzez emisję lub absorpcję kwantów. Pozwoliło to Planckowi na wyprowadzenie wzoru, zgodnego z doświadczeniem, na rozkład promieniowania ciała doskonale czarnego. Idea była tak radykalna, że musiała czekać 5 lat na pierwsze zrozumienie jej faktycznej doniosłości (wyjaśnienie przez Einsteina efektu fotoelektrycznego), 13 lat na pierwsze zastosowanie do modelu atomu (,,stary" model atomu Bohra), 25 lat na wprowadzenie jako ogólnie obowiązującej zasady dynamiki (mechanika kwantowa w sformułowaniu Heisenberga-Jordana lub Schrödingera), a 100 lat, czyli do dzisiaj, czeka na pełne zrozumienie. Sto lat temu hipoteza Plancka była całkowitym zaskoczeniem. Fizyka teoretyczna wydawała się być nauką niemal zamkniętą, w której wszystko było znane dzięki trzem filarom - mechanice Newtona, termodynamice i elektrodynamice Maxwella. Filary te pozwalały na opis całości ówczesnej wiedzy teoretycznej i dlatego pod koniec XIX wieku niektóre uniwersytety rozważały możliwość zamknięcia wydziałów fizyki, gdyż wydawało się, że od strony badawczej niewiele jest już do zrobienia - pozostawało wyjaśnić pewne drobne problemy, jak wspomniane promieniowanie ciała doskonale czarnego, stabilność atomów czy zupełne drobiazgi, jak niezgodność z obliczeniami, o 42 sekundy kątowe na stulecie, obserwacji obrotu peryhelium Merkurego. Po kilku latach okazało się, że te "drobne" problemy były zwiastunami całkowitej rewolucji w fizyce, która sprowadziła mechanikę Newtona i elektrodynamikę Maxwella z roli teorii fundamentalnych i ostatecznych do roli teorii efektywnych (bardzo użytecznych, ale o ograniczonym zakresie stosowalności). Przez minionych sto lat powstały, oprócz mechaniki kwantowej, szczególna teoria względności Einsteina - w pewnym sensie ,,unifikująca" przestrzeń i czas, ogólna teoria względności Einsteina - najpiękniejsza klasyczna teoria w fizyce, dotycząca wszystkich oddziaływań, w tym grawitacji, która jako pierwsza pozwoliła na opis wszechświata jako całości, co było niemożliwe w ramach teorii Newtona oraz kwantowa teoria pola - mechanika kwantowa z wbudowaną szczególną teorią względności, pozwalająca na opis cząstek elementarnych, doświadczalnie potwierdzona z dokładnością do dwunastu miejsc po przecinku). Poza tym znacznie lepiej wiemy, ile nie wiemy. Wynika to z dwóch przyczyn. Stawiamy obecnie pytania, które mogły być również postawione w XIX wieku, ale domaganie się odpowiedzi wydawało się wtedy tak absurdalne, że nikt ich nie stawiał. Np. pytaniem takim jest: dlaczego litr wody waży ok. 1 kilograma, a nie np. milion ton, zakładając, że wzorce długości i masy znalibyśmy np. z badań astronomicznych. Obecnie potrafimy odpowiedzieć na to pytanie pod warunkiem, że znamy masy protonu, neutronu i elektronu oraz ich ładunki. Problem zszedł na głębszy poziom: dlaczego te masy i ładunki są takie a nie inne - chociaż nie mamy najmniejszej wskazówki, gdzie szukać odpowiedzi, to ani nie uważamy problemu za absurdalny, ani nie twierdzimy, że nie będzie można nigdy go rozwiązać. Drugą przyczyną, dlaczego obecnie lepiej wiemy, ile nie wiemy, jest fakt, że nowe teorie powstałe w XX wieku postawiły swoje pytania, których nawet nie można było w XIX wieku postawić. Wiemy już z pewnością, że na niektóre z tych pytań odpowiedzi musimy szukać w teoriach ogólniejszych niż obecnie istniejące. Wymienię tylko kilka, w mojej ocenie najważniejszych, problemów współczesnej fizyki, których przyszłe rozwiązanie może spowodować podobną rewolucję pojęciową do ,,rewolucji kwantowej" sprzed stu lat. Wybór takich problemów jest oczywiście ryzykowny, gdyż np. sto lat temu nikt by się nie spodziewał, że akurat badanie spektrum promieniowania może doprowadzić do jakiegokolwiek przełomu, ale wtedy nie spodziewano się przełomu z żadnej strony. Podejmując to ryzyko, można wymienić trzy problemy, których rozwiązanie, być może jedno i to samo, będzie prawdopodobnie wymagało zupełnie nowych koncepcji. Pierwszym, i chyba najważniejszym, problemem jest połączenie mechaniki kwantowej z ogólną teorią względności (teorią grawitacji) znanym jako problem kwantowej teorii grawitacji. Niemal z pewnością można oczekiwać, że teoria taka będzie musiała się zmierzyć z absolutnie fundamentalnymi pytaniami np. o naturę przestrzeni i czasu czy o istnienie bądź nieistnienie początkowej osobliwości we wszechświecie. Przez kilkadziesiąt lat próbowano rozwiązać ten problem w analogii do połączenia mechaniki kwantowej ze szczególną teorią względności (czyli kwantowej teorii pola), ale bez powodzenia. Nowymi propozycjami są teoria strun, ostatnio w szerszym kontekście nazywana teorią M, która stanowi radykalne odejście pojęciowe od kwantowej teorii pola i ma już pewne cechy, których można by od kwantowej teorii grawitacji oczekiwać oraz tzw. sformułowanie pętlowe kwantowej teorii grawitacji - niestety matematycznie teorie te są tak skomplikowane, że nie można obecnie stwierdzić, czy stanowią krok w dobrym kierunku. Drugim fundamentalnym problemem, prawdopodobnie związanym z kwantową teorią grawitacji, jest problem stałej kosmologicznej. Stałą kosmologiczną, jako stałą energię w przestrzeni niezależną od obecności materii i promieniowania, wprowadził do swoich równań ogólnej teorii względności Einstein - potem zresztą nazwał to wprowadzenie ,,największą pomyłką swojego życia". Choć umiemy opisywać wszechświat z dowolną stałą kosmologiczną, to jakiekolwiek ,,wyjaśnienia" teoretyczne dają wielkość tej stałej absurdalnie dużą w porównaniu z obserwacjami (o kilkadziesiąt rzędów wielkości). Ponieważ stała kosmologiczna dotyczy własności ,,pustej" przestrzeni, więc oznacza to bardzo istotny mankament istniejących teorii. Trzecim problemem jest wytłumaczenie obserwowanych mas cząstek. Problemami, które nie muszą mieć wymiaru fundamentalnego, są w fizyce cząstek elementarnych: problem unifikacji, tj. opisu w jednolity sposób wszystkich oddziaływań, istnienia bądź nieistnienia supersymetrii - specjalnej symetrii łączącej cząstki o różnych spinach oraz od wielu lat nierozwiązany problem budowy protonu. Poza fizyką cząstek elementarnych istnieje wiele trudnych i otwartych problemów, np. struktura wielkoskalowa we wszechświecie, wyjaśnienie istoty nadprzewodnictwa wysokotemperaturowego, niektóre zjawiska w bardzo niskich temperaturach itd. Trudno jest obecnie ocenić, czy ich rozwiązanie wymagać będzie wprowadzenia zupełnie nowych fundamentalnie koncepcji czy jedynie nowych metod. Jednak istnieje możliwość powtórzenia sytuacji sprzed stu lat, gdy pozornie niefundamentalny, ,,drobny" problem okazał się zwiastunem rewolucji pojęciowej. Mimo że fizyka kwantowa odgrywa rolę we wszystkich wspomnianych wyżej problemach, to pozostaje jeszcze problem z samą mechaniką kwantową. Mimo jej nieprawdopodobnej skuteczności, ogromnej liczby zjawisk, które doczekały się w jej ramach wyjaśnienia (wystarczy wspomnieć tutaj niemal całą chemię), to nadal borykamy się z fundamentalnym problemem interpretacji mechaniki kwantowej, w szczególności z problemem pomiaru, czego nikt tak naprawdę do końca nie rozumie; skuteczność w stosowaniu jakiegoś narzędzia nie zawsze idzie w parze z całkowitym rozumieniem idei jego działania. Stąd ,,rewolucja kwantowa" zapoczątkowana sto lat temu wykładem Plancka jeszcze się nie zakończyła. Należy mieć nadzieję, że w podobnym artykule napisanym za sto lat, problemy tutaj wspomniane już dawno będą rozwiązane, ale z pewnością pojawią się nowe. Ale na razie jeszcze nie wiemy, że tego nie wiemy...
14 grudnia 1900 roku Max Planck przedstawił hipotezę, że energia układów drgających nie może zmieniać się w sposób ciągły, a jedynie skokowy poprzez emisję lub absorpcję kwantów. Idea była tak radykalna, że do dziś czeka na pełne zrozumienie. Następna w kolejce może być teoria strun, ostatnio w szerszym kontekście nazywana teorią M, która stanowi radykalne odejście pojęciowe od kwantowej teorii pola, albo tzw. sformułowanie pętlowe kwantowej teorii grawitacji. Drugim fundamentalnym problemem jest pojęcie stałej kosmologicznej, której wciąż nie potrafimy teoretycznie opisać. Nie mniej trudności nastręcza próba wytłumaczenia funkcjonowania mas cząstek czy rozstrzygnięcie kwestii budowy protonu. Rozwiązanie któregoś z tych problemów może doprowadzi do kolejnej rewolucji w świecie fizyki.
GRECJA 21 kwietnia mija 30 lat od dnia, gdy grupa wojskowych obaliła rząd, wprowadziła stan wyjątkowy, a tysiące przeciwników wtrąciła do więzień Demokracji nie wolno deptać bezkarnie TERESA STYLIŃSKA - Rządy pułkowników nigdy nie cieszyły się sympatią społeczeństwa. Dyktatura opierała się wyłącznie na wojsku, no i miała też za sobą poparcie USA i NATO - opowiada Jeorjos Aleksandros Mangakis, niegdyś członek ruchu oporu i więzień polityczny, dziś deputowany socjalistycznej partii PASOK. 21 kwietnia mija 30 lat od dnia, gdy grupa wysokich rangą wojskowych obaliła rząd Grecji, zawiesiła konstytucję, rozwiązała parlament, wprowadziła stan wyjątkowy, a tysiące przeciwników wtrąciła do więzień. Ponurym symbolem reżimu - który wprawdzie istniał tylko siedem lat, ale w świadomości i mentalności Greków pozostawił ślady widoczne do dziś - stały się obozy na wyspach Jaros i Leros. Prześladowania, tortury, znikanie ludzi były na porządku dziennym, a Grecja dla całej Europy stała się synonimem ucisku i dławienia swobód. Winy nie zostały darowane Sprawcy tych nieszczęść zostali ukarani. Grecy uważają, że darowanie im win byłoby czymś z gruntu niemoralnym, a wielkoduszne przebaczenie przyniosło więcej szkody niż pożytku. Dla społeczeństwa - podkreślają - sytuacja musi być jasna i klarowna: to jest dobre, a tamto jest złe. Pułkownicy podeptali przecież demokrację, ich sumienie obciążają cierpienia i śmierć tysięcy ludzi. - Lepiej ukarać winnych, niż na zawsze żyć z tą nieszczęsną spuścizną - mówi Michalis Papakonstantinu, jeden z przywódców konserwatywnej partii Nowa Demokracja. W więzieniu do dziś przebywa ścisła czołówka sprawców zamachu, m.in. dwaj bracia Papadopulos - Jeorjos, szef junty, oraz Kostas. Są starzy, ich zdrowie szwankuje. Zwolnienie uzyskał jedynie bardzo chory pułkownik Stelios Pattakos. Co jakiś czas powraca sprawa ułaskawienia skazanych, a przynajmniej zwolnienia ich z więzienia z przyczyn humanitarnych, zawsze jednak wniosek jest odrzucany. Jak powiedział niegdyś sędziwy Konstantinos Karamanlis, eks-premier i prezydent, człowiek, który przeprowadził Grecję od dyktatury do demokracji: "Jak dożywocie - to dożywocie". Jeorjos Mangakis, wysoki, szczupły, elegancki pan, przed 1967 rokiem był profesorem prawa i kryminologii na uniwersytecie w Atenach, występował też w sądzie jako obrońca. Gdy pułkownicy przejęli władzę, nie tylko nie krył, co myśli o łamaniu demokracji, ale na domiar złego regularnie spotykał się z dziennikarzami zagranicznymi. To się nie mogło podobać. Kazano mu przestać. - Gdy się o tym dowiedziałem, poszedłem na uniwersytet na swój ostatni wykład. W sali było bardzo dużo studentów. Mówiłem o obowiązkach prawnika. Mówiłem, że jego zadaniem jest obrona instytucji demokratycznych, w przeciwnym bowiem razie staje się on tylko urzędnikiem. Wkrótce potem Jeorjos Mangakis został aresztowany, nie na długo jednak, i gdy wyszedł, na dobre zaangażował się w działalność opozycyjną. - Teraz, z perspektywy lat, widać, jak dobrze prowadzono walkę. Przede wszystkim musieliśmy pokazać światu, że reżim jest całkowicie osamotniony, a społeczeństwo go nie akceptuje. Dlatego, gdy tylko się dało, działaliśmy otwarcie: gazety szukały furtek, pisarze i artyści przestali publikować i wystawiać, aktorzy, którzy występowali w telewizji, byli bojkotowani, a wielu dziennikarzy wyemigrowało i za granicą mówiło prawdę o Grecji. To wszystko było jednak za mało. Tak powstała Obrona Demokracji - duża organizacja podziemna, która jako jedyna zalecała walkę zbrojną. Obrona stanowiła prawdziwy przekrój społeczeństwa. Należeli do niej profesorowie wyższych uczelni, adwokaci, sędziowie, dziennikarze, pisarze, robotnicy, a nawet emerytowani oficerowie. W tym gronie znajdował się również obecny premier Kostas Simitis. Policja wpadła na trop Obrony i w kwietniu 1970 roku w Atenach 34 członków organizacji stanęło przed sądem. Proces opozycjonistów stał się oskarżeniem reżimu. Aresztowani, którzy, umieszczeni w jednym pawilonie więziennym, byli ze sobą w stałym kontakcie, postanowili: trzeba głośno mówić o torturach, trzeba oskarżyć reżim pułkowników przed światem. Przywódca grupy, profesor ekonomii Karajolas otrzymał najwyższy wyrok: dożywocie. Najlżejszy wyrok to 4 lata. Mangakis został skazany na 18 lat więzienia, z których odsiedział trzy. Gdy zaczął mieć problemy z oczami, został przeniesiony do więziennego szpitala, a później zwolniony. Wtedy uciekł do Niemiec. Zabrakło poparcia Jak to się stało, że dyktatura upadła? Z reżimem pułkowników stało się to, co dzieje się z władzą, która nie potrafi zdobyć uznania i poparcia społecznego, a jednocześnie nie jest na tyle silna, by przez dłuższy czas mogła trzymać się siłą represji. Pułkownicy, przy wszystkich popełnianych okrucieństwach, nigdy nie przekroczyli progu, poza którym wszelki opór przestaje istnieć. Z drugiej strony, nie zdołali kupić społeczeństwa sukcesami. Grecja pod ich rządami nie stała się krajem rozkwitu i dostatku, pracy dla wszystkich i powszechnego dobrobytu. Michalis Papakonstantinu uważa, że sprawą zasadniczą był brak poparcia społecznego. Rządy pułkowników opierały się tylko na wojsku. A skoro tak, to coraz silniejszy ferment w armii kruszył samą podstawę władzy. W roku 1972 grupa oficerów marynarki planowała obalenie pułkowników i przejęcie władzy. Spisek wykryto, nastąpiły aresztowania, kierujący spiskowcami kapitan Pappas w ostatniej chwili statkiem uciekł do Włoch, ale to był początek końca. - Utrata kontroli nad armią oznaczała utratę kontroli nad krajem - mówi Papakonstantinu, który sam spędził parę lat w więzieniu. Słabnący reżim próbował ratować się nasilaniem represji. W listopadzie 1973 roku krwawo stłumiono ruch studentów politechniki ateńskiej. Ta masakra stała się symbolem, ale zarazem punktem zwrotnym. - Od paru dni - opowiada znajomy Grek - na politechnice trwały strajki, protesty i manifestacje. Mieszkałem naprzeciwko, na własne oczy widziałem, co się tam działo. Widziałem, jak ulicą nadjechały czołgi. Zaczęto strzelać. Ktoś został przejechany, leżał na bruku zalany krwią. Potem tajna policja zaczęła zabierać ludzi. Na politechnice nic nie przypomina tamtych tragicznych dni. Długi, niski, szary budynek, otoczony plątaniną ruchliwych uliczek centrum Aten. Tylko od frontu ciągnie się szeroka aleja, jakby stworzona dla kolumny czołgów... Ile osób zginęło, nigdy dokładnie nie ujawniono. Mówi się o około dziesięciu, może kilkunastu zabitych. Ale kto tak naprawdę wie, co działo się później w czasie przesłuchań? - Po wydarzeniach na politechnice poczuliśmy, że koniec jest już blisko - opowiada Jeorjos Mangakis. - Junta też to wiedziała. Wtedy pułkownicy zaczęli udawać demokrację. Wkrótce nastąpił "pucz w puczu": pułkownik Ioannidis odsunął znienawidzonego Papadopulosa, a prezydentem został Fedon Gizikis. Ale były to tylko zmiany kosmetyczne. Jeśli istnieje coś, co jest w stanie zjednoczyć wszystkich Greków, niezależnie od tego, kim są i jakie wyznają poglądy, to jest to bez wątpienia problem Cypru. Pułkownicy postanowili to wykorzystać i trzeba przyznać, że ich rachuby nie były całkiem pozbawione sensu: gdyby udało im się obalić arcybiskupa Makariosa, ówczesnego prezydenta, i dokonać "enosis", czyli przyłączyć Cypr do Grecji, mogliby sobie zaskarbić choć cień sympatii społeczeństwa. Kto mógł przewidzieć, że nie tylko zamachowcy przegrają, ale na domiar złego do gry włączy się Turcja, odwieczny wróg, który zajmie całą północ wyspy? To do reszty pogrążyło juntę. W lipcu 1974 roku jej władza po prostu się rozsypała. Gdy stało się jasne, że to już koniec, prezydent Gizikis wezwał Konstantinosa Karamanlisa, jednego z czołowych polityków, który przebywał na emigracji w Paryżu. W dwa dni później Karamanlis był już w Grecji. Ale w Atenach nie było bezpiecznie, na wszelki więc wypadek główną kwaterę zorganizował sobie na statku w Pireusie i stamtąd przez miesiąc kierował krajem. - Dyktatura nie została obalona przez społeczeństwo czy ruch oporu, lecz sama się załamała - uważa Gerassimos Notaras, były przewodniczący stowarzyszenia więźniów politycznych. - Zamach na Cyprze podziałał tylko jak katalizator. Wielki proces Grecy od dyktatury do demokracji przeszli w sposób bezkrwawy, bez walk, rozlewu krwi i ofiar. Panował niebywały entuzjazm i z początku nikt nie zaprzątał sobie głowy pytaniem, jak ukarać członków junty - tym bardziej że oni sami woleli zejść ludziom z oczu. Ale ten problem z czasem musiał się pojawić. Już po paru miesiącach przywódców reżimu aresztowano i osadzono w ateńskim więzieniu Korydallos. Sprawę ich odpowiedzialności uregulował uchwalony wkrótce Akt Konstytucyjny: przed trybunałem specjalnym muszą odpowiadać wszyscy ci, którzy zaplanowali i zorganizowali zamach na demokrację, a także ci, którzy do junty przyłączyli się później, ale odgrywali decydującą rolę we wcielaniu jej decyzji w życie. Pozostali mieli być sądzeni przez zwykłe sądy i tylko wówczas, gdy osobiście dopuścili się zbrodni. Już na początku roku 1975 rozpoczął się wielki proces przywódców junty. Przed sądem postawiono około 20 osób i byli to sami wojskowi. Pięciu z nich - m.in. Jeorjos Papadopulos, szef junty, Nikos Makarezos, odpowiedzialny za gospodarkę, i Stelios Pattakos, któremu podlegały sprawy bezpieczeństwa - otrzymało karę śmierci. - Wyrok - opowiada Gerassimos Notaras - zapadł o godzinie 16.00. W kwadrans później Karamanlis wydał oświadczenie, że egzekucji nie będzie. Sądzę, że za pośrednictwem Amerykanów zawarł z członkami junty porozumienie, iż nie będzie odwetu. Całej piątce zamieniono wyrok na dożywocie. Czy słusznie ukarano pułkowników? - Sądzę, że tak naprawdę ukarania nie było - mówi Notaras. - Zrobiono absolutne minimum, tylko to, co konieczne, by uniknąć nieprzychylnej reakcji społeczeństwa. Skazano w sumie mniej niż 50 osób. Powinno się zrobić znacznie więcej - ukarać ministrów, ludzi winnych torturowania więźniów. Wszyscy jednak wiedzą, że odejście junty było skutkiem kompromisu i że przez to Karamanlis nie był w stanie dokonać katharsis. Dlatego wielu nie ma poczucia, że sprawiedliwości stało się zadość. Warunek przebaczenia Gerassimos Notaras pracuje dziś w jednym z największych greckich banków. Jeorjos Mangakis jest deputowanym, a w latach 80. był ministrem w rządzie socjalistycznym - najpierw sprawiedliwości, a potem spraw europejskich. Michalis Papakonstantinu w rządzie konserwatywnym doszedł do stanowiska ministra spraw zagranicznych. Żaden z nich nie pragnie odwetu, ale w jednym wszyscy są zgodni: warunkiem przebaczenia jest skrucha i żal. - Mogą wrócić do domów, ale nie jako ludzie dumni i zadowoleni z siebie. Sami muszą prosić o łaskę - uważa Mangakis. Tymczasem skazani stawiają sprawę inaczej: to państwo powinno zaoferować im zwolnienie. Prawdopodobnie więc pozostaną w więzieniu. A skutki rządów junty? Czas dyktatury przyniósł Grekom wiele cierpień, zahamował też rozwój gospodarki, ale, paradoksalnie, miał też jeden skutek pozytywny: gdyby nie potrzeba ugruntowania świeżej demokracji, Grecja, przy swym poziomie gospodarczym, miałaby znikome szanse na wejście do Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej, jak wówczas nazywała się UE. Grecy są też zadowoleni ze zniesienia monarchii - co w roku 1973 uczynili pułkownicy i co później potwierdzono. Król Konstantyn, który nie chciał czy nie umiał stanąć na czele walki z reżimem, stracił doszczętnie sympatię narodu. Wielu ludzi uważa jednak, że najbardziej fatalna spuścizna dyktatury to daleko idące rozluźnienie zasad i zniszczenie uczciwości. - Zniknęły wszelkie hamulce - mówi dziennikarz z poważnego dziennika"Kathimerini". - Ludzie uważają, że wszystko im wolno. Nie ma już rzeczy niedozwolonych. - W dyktaturze - zauważa Jeorjos Mangakis - jest odwrotnie niż w naturze: osad nie opada, lecz idzie do góry.
W 1967 drogą puczu władzę w Grecji przejęła junta czarnych pułkowników. Ich dyktatura, depcząca tradycje demokracji, była głęboko znienawidzona przez Greków, jednak po siedmiu latach władza rozpadła się sama, nie odbyły się żadne strajki czy walki o wolność. Pułkownicy nie radzili sobie z utrzymaniem ładu wojskowego, gwoździem do trumny okazała się zaś interwencja na Cyprze. Do dziś rozliczenie się z tą kartą greckiej historii wydaje się być niedokończone, wiele osób ma poczucie niedosytu związane ze zbyt łagodnymi karami dla sprawców narodowego niewolenia.
PODKARPACKIE Referendum w Sędziszowie za odwołaniem radnych Między burmistrzem, posłem a plebanem JÓZEF MATUSZ W Sędziszowie Małopolskim odbyło się wczoraj pierwsze w województwie podkarpackim referendum lokalne. Ponad szesnaście tysięcy uprawnionych do głosowania miało zdecydować o odwołaniu Rady Miasta i Gminy. Aby referendum było ważne, musiało w nim wziąć udział trzydzieści procent uprawnionych, a za odwołaniem rady musiałoby się opowiedzieć ponad pięćdziesiąt procent głosujących. Wyniki znane będą dzisiaj. Tuż przed referendum lokalni politycy i nie tylko politycy podzielili się na dwa zwalczające się obozy. Kampania wyborcza chwilami przypominała co najmniej wybory prezydenta kraju. Mieszkający pod Sędziszowem poseł Zdzisław Pupa (AWS - "S" RI) popiera obecny układ i był przeciwny referendum. - Mam nadzieję, że się nie uda odwołać rady - powiedział. Poseł jeździł na spotkania z mieszkańcami organizowane przez przeciwników oraz zwolenników referendum. - Nie zapraszaliśmy go, ale sam przyszedł. Nagle wyskoczył na scenę, wyrwał mikrofon, zdjął marynarkę i zaczął krzyczeć - kto tu rządzi? - opowiada Zbigniew Idzik, przewodniczący komisji koordynacyjnej "Solidarności" w Sędziszowie. W referendum, po obu stronach, zaangażowali się także księża. Zwolennicy referendum twierdzą, że na przykład znany w okolicy ksiądz Eugeniusz Miłoś związany z posłem Pupą, chodząc po kolędzie, namawiał, by w niedzielę parafianie nie brali udziału w głosowaniu. Natomiast ksiądz dziekan Stanisław Ryba, proboszcz kościoła parafialnego w Sędziszowie, agitował do udziału w referendum. - W niedzielę 2 stycznia podczas nabożeństw ksiądz dziekan odczytał pismo wzywające wyborców do udziału w referendum i głosowania za odwołaniem rady - mówi Stanisław Wozowicz, przewodniczący Rady Miasta i Gminy. Z pomocą poselsko-kościelną Spory wśród radnych Sędziszowa zaczęły się jeszcze w 1998 roku, tuż po wyborach samorządowych. Na dwadzieścia osiem mandatów osiemnaście przypadło AWS, a dziesięć wyłonionemu na czas wyborów Porozumieniu Samorządowemu. Z pomocą poselsko-kościelną radni AWS ustalili, że burmistrzem będzie dotychczasowy wiceburmistrz Stanisław Paśko. Część radnych AWS zaczęła się jednak wycofywać z tych uzgodnień. - Zauważyliśmy, że w naszych szeregach jest opozycja i AWS zaczyna topnieć - mówi Stanisław Wozowicz, którego wybrano na przewodniczącego rady. Gdy na dwóch sesjach nie udało się wybrać Paśki, pojawiła się kandydatura dotychczasowego burmistrza Wiesława Olesia, również związanego z AWS. Opowiedziało się za nim dziewiętnastu radnych, a przeciwni mu byli radni nazywani "grupą posła Pupy i księdza Miłosia". Wozowicz twierdzi, że osoby, które złamały ustalenia i przeszły na stronę Olesia, zrobiły to dla władzy. Przyznaje, że Oleś wiele dobrego zrobił, ale nie potrafił w odpowiednim momencie odejść. Przewodniczący zaprzecza, by był przez kogoś sterowany. - To bzdura, że o wszystkim decyduje ksiądz lub poseł. Nie wyobrażam sobie, by ktoś miał za mnie podejmować decyzje - mówii. Dodaje, że ma już jednak dość bycia radnym i bawienia się w demokrację. Tymczasem poseł Pupa nie ukrywa, że mocno pracował nad tym, aby AWS wygrała w Sędziszowie wybory. I tak się stało. - Doszło jednak do tego, że Wiesław Oleś wykiwał nas i związał się z innymi - wyznaje poseł. Chcieli uległego burmistrza - Aby to wyjaśnić, trzeba przypomnieć rok 1998. Odmówiłem wówczas księdzu Eugeniuszowi Miłosiowi odwołania dyrektorki szkoły w Zagórzycach Górnych. Domyślam się, że ksiądz musiał się poskarżyć posłowi Zdzisławowi Pupie, na którego głosował w wyborach do parlamentu. Oni chcieli burmistrza, który byłby im całkowicie uległy. Nie spodziewałem się jednak, że poseł, któremu ja i moja rodzina pomagała w kampanii wyborczej, będzie przeciwko mnie - mówi Wiesław Oleś. Twierdzi, że poseł Pupa proponował mu wcześniej dobrze płatną funkcję przewodniczącego Rady Miasta oraz prowadzenie wspólnych interesów. - Miały to być interesy o wymiarze politycznym i gospodarczym, aby zgromadzić środki na następną kampanię posła. On zawsze powtarzał, że musi się zabezpieczyć, by nie obudzić się z ręką w nocniku - utrzymuje Oleś. - To ewidentne kłamstwo. Niech nie rzuca inwektyw i nie podjudza ludzi. Przyzwyczaiłem się już do tych kłamstw, jak choćby do plotki, że ostatnio wykupiłem PGR. Lepiej by było, żeby ktoś sprawdził, jakie interesy gminne przechodziły przez "Inwest Dom" prowadzony przez brata Wiesława Olesia - odpowiada poseł Pupa. Karykatura demokracji Wiesław Oleś burmistrzem na trzecią kadencję został z poparcia Porozumienia Samorządowego, przez jego przeciwników nazywanego lewicowym, oraz grupy radnych AWS. Ta współpraca nie trwała jednak długo, gdyż radni PS wycofali poparcie dla burmistrza. - Domagali się wielu stanowisk. Zauważyłem, że zaczyna się tworzyć karykatura demokracji, nawrót do PRL. W taką demokrację, w której rządzi sitwa, nie chciałem się bawić. Chcieliśmy się połączyć z grupą radnych kierowaną przez posła Pupę. Nie chcieli o tym słyszeć - mówi Wiesław Oleś. Przewodniczący Wozowicz utrzymuje natomiast, że porozumienie było możliwe, ale Oleś stawiał jeden warunek - musi być burmistrzem. Opozycyjna AWS ponownie związała się z radnymi Porozumienia Samorządowego (wcześniej nazywali ich lewicowymi) i wspólnie uradzili, że trzeba odwołać Olesia i cały zarząd. - Wotum nieufności nie wchodziło w grę, gdyż brakowało nam jednego głosu. Rada podjęła więc uchwałę o nieudzieleniu absolutorium zarządowi, którą podtrzymało Kolegium Regionalnej Izby Obrachunkowej w Rzeszowie - mówi Wozowicz. Burmistrz Oleś odwołał się od tej uchwały do Naczelnego Sądu Administracyjnego, ale sąd umorzył postępowanie. Pismo z sądu nie dotarło jednak do radnych i nie ma o nim wzmianki w dzienniku podawczym. Wiesław Oleś tłumaczy lakonicznie, że zawiniła młoda pracownica, która przyjmowała pocztę. Jego przeciwnicy skierowali w tej sprawie wniosek do prokuratury. Radni uciekali przed przewodniczącym Nie wiedząc o decyzji NSA, radni złożyli wniosek o wotum nieufności dla burmistrza i zarządu, ale zabrakło jednego głosu. Przewodniczący Wozowicz przypadkiem dowiedział się, że sąd dawno umorzył postępowanie, co dało podstawę do odwołania zarządu zwykłą większością głosów. - Radnych trzeba zawiadomić o sesji siedem dni wcześniej, a osoby związane z Olesiem nie przyjmowały zawiadomień. Jeździłem więc osobiście z wezwaniem do ich domów. Niektórzy uciekali na mój widok, a jednego uciekającego radnego to nawet goniłem samochodem, by mu wręczyć zawiadomienie - opowiada Wozowicz. Tymczasem grupa osób, głównie sołtysów okolicznych wsi związanych z Olesiem, zebrała wymaganą liczbę podpisów i złożyła wniosek o referendum w sprawie odwołania Rady Miasta i Gminy Sędziszów. Gotowi byli wycofać wniosek, jeżeli burmistrzem pozostanie Wiesław Oleś. Na sesji 29 listopada 1999 roku odwołano zarząd i burmistrza Olesia. - Przez lata sprawowania tego urzędu moją dewizą było nie szkodzić, ale w tej kadencji zabrakło drużyny do kolegialnej gry - uważa odwołany burmistrz. Jego przeciwnicy z AWS mówią, że to on, przy poparciu Zarządu Regionu "Solidarności", w którym często gościł, był inicjatorem referendum. Od ponad miesiąca jego następcą jest Kazimierz Kiełb, radny powiatowy z AWS. Tego samego dnia, gdy odwołano burmistrza Olesia, wojewódzki komisarz wyborczy w Rzeszowie, sędzia Jan Jaskółka, zarządził przeprowadzenie referendum w Sędziszowie Małopolskim. - Takie są zasady demokracji. Społeczeństwo ma prawo zweryfikować osoby, które wybrało. Jest to środek dość drastyczny, ale należy sięgać po ten oręż w konieczności. Obawiam się, że może to być zaraźliwe, gdyż mam sygnały o zamiarze przeprowadzenia referendum w kolejnych gminach - mówi sędzia Jaskółka.
W Sędziszowie Małopolskim odbyło się wczoraj pierwsze w województwie podkarpackim referendum lokalne. Ponad szesnaście tysięcy uprawnionych do głosowania miało zdecydować o odwołaniu Rady Miasta i Gminy. Spory wśród radnych Sędziszowa zaczęły się jeszcze w 1998 roku, tuż po wyborach samorządowych. Na dwadzieścia osiem mandatów osiemnaście przypadło AWS, a dziesięć wyłonionemu na czas wyborów Porozumieniu Samorządowemu. Z pomocą poselsko-kościelną radni AWS ustalili, że burmistrzem będzie dotychczasowy wiceburmistrz Stanisław Paśko. Część radnych AWS zaczęła się jednak wycofywać z tych uzgodnień, a na burmistrza wybrano po raz trzeci Wiesława Olesia. Niedługo potem zaczął tracić poparcie zarówno ze strony AWS, jak również PS, dlatego chciał połączyć swoje siły z posłem Zdzisławem Pupą i skupionymi wokół niego radnymi, ten jednak nie był zainteresowany. Przewodniczący Rady Wozowicz utrzymuje natomiast, że porozumienie było możliwe, ale Oleś stawiał jeden warunek - musi być burmistrzem. Opozycyjna AWS ponownie związała się z radnymi Porozumienia Samorządowego (wcześniej nazywali ich lewicowymi) i wspólnie uradzili, że trzeba odwołać Olesia i cały zarząd. Tymczasem grupa osób, głównie sołtysów okolicznych wsi związanych z Olesiem, zebrała wymaganą liczbę podpisów i złożyła wniosek o referendum w sprawie odwołania Rady Miasta i Gminy Sędziszów. Gotowi byli wycofać wniosek, jeżeli burmistrzem pozostanie Wiesław Oleś. Tego samego dnia, gdy odwołano burmistrza Olesia, wojewódzki komisarz wyborczy w Rzeszowie, sędzia Jan Jaskółka, zarządził przeprowadzenie referendum w Sędziszowie Małopolskim.
KOSZYKÓWKA Startuje ekstraklasa mężczyzn - Stawką Euroliga - Polska atrakcyjnym rynkiem pracy - Tytułu broni Zepter Śląsk Wrocław - Szesnaście zespołów jeszcze za rok - Odchudzanie naturalne MAREK CEGLIŃSKI Meczem obrońcy tytułu mistrzowskiego Zeptera Śląsk Wrocław z AZS Lublin rozpoczął się w środę sezon 1999/2000 w ekstraklasie koszykarzy. Stawką rozgrywek jest start w przyszłorocznej edycji Euroligi. Faworytami są Zepter Śląsk Wrocław, Anwil Włocławek i Hoop Pekaes Pruszków. Sezon przełomu wieków jest szczególnie ważny właśnie dla najbogatszych i najsilniejszych polskich drużyn. Walka o Euroligę Wszystko wskazuje na to, że mistrz Polski wywalczy prawo gry w przyszłorocznych rozgrywkach Euroligi. W myśl nowych regulaminów od następnego sezonu federacje koszykarskie krajów, które w rankingu FIBA zajmują miejsca od 1. do 12., będą miały prawo wystawienia przynajmniej jednego zespołu w tych najbardziej prestiżowych rozgrywkach klubowych. PZKosz jest obecnie właśnie dwunastą federacją w Europie. Od postawy naszych drużyn w rozgrywkach pucharowych będzie zależało, czy to miejsce utrzymamy, przy czym awans do półfinału rozgrywek o Puchar Saporty, w których wystartują Zepter Śląsk (mistrz) i Hoop Pekaes (zdobywca Pucharu Polski), może zaowocować jeszcze dodatkowym, drugim miejscem dla Polski w Eurolidze. Jest o co walczyć. Formuła 2+2 W tym roku w lidze obowiązuje limit czterech zawodników zagranicznych w zespole. Formuła 2+2 określa, że w czwórce tej może być najwyżej dwóch koszykarzy z USA lub krajów Unii Europejskiej. Gracze z byłych państw socjalistycznych, a po takich gremialnie sięgają polskie kluby, mogą wypełnić cały limit. Ruch transferowy charakteryzowały tego lata liczniejsze niż zwykle wymiany międzyklubowe, niekiedy całych formacji. Z Bobrów Bytom do Pruszkowa przeszło aż trzech podstawowych graczy: kadrowicze Mariusz Bacik i Paweł Szcześniak oraz reprezentant Łotwy Ainars Bagatskis. W odwrotnym kierunku udali się Krzysztof Sidor i Piotr Szybilski, również reprezentanci Polski, tyle że ten drugi w ostatniej chwili zamiast w Bytomiu wylądował w drużynie Zeptera. Nieoczekiwana zmiana miejsc Najbardziej zaskakująca była jednak wymiana między finalistami poprzednich rozgrywek. Zepter i Nobiles Anwil zamienili się... rozgrywającymi. Łotysz Raimonds Miglinieks, którego udział w zdobyciu przez wrocławian ostatnich dwóch tytułów mistrzowskich trudno przecenić, przeszedł do Anwilu Włocławek, a stamtąd przeprowadził się do Wrocławia Chorwat Alan Gregov. Miglinieks, grając u słoweńskiego trenera Andreja Urlepa, stał się symbolem koszykówki ułożonej i zaplanowanej. Po zaangażowaniu przez wrocławian trenera reprezentacji Izraela Muli Katzurina zmieniło się spojrzenie na sposób gry Zeptera, który teraz ma grać bardziej ofensywnie, częściej stosować szybki atak. Stąd zmiany w obsadzie niektórych ról. Nie zmieniła się tylko tendencja kierownictwa klubu z Wrocławia, które drugi rok z rzędu sięga po kluczowego zawodnika z ekipy finałowego rywala w walce o tytuł. W poprzednim sezonie był to LaBradford Smith, który zawiódł ekipę Pekaesu w decydującym meczu z Zepterem. Teraz jest nim Gregov, kojarzący się z dwiema stratami w końcówce kluczowego spotkania numer 5 we Wrocławiu, które zadecydowały o porażce drużyny Eugeniusza Kijewskiego. Gregov nie będzie pierwszym rozgrywającym Zeptera. Na tę pozycję pozyskano Łotysza Igorsa Stelmahersa, w poprzednim sezonie reprezentującego Dallas Zastal Zielona Góra. Łotewska fala Bagatskis, Miglinieks i Stelmahers nie wyczerpują listy reprezentantów Łotwy grających w naszej lidze. Anwil pozyskał tego lata obrońcę Edgarsa Snepsa z Broceni Ryga, bardzo skutecznego w rzutach z dystansu. Na testach w Bobrach udanie zaprezentowali się Ulvis Helmanis i Arnis Vecvagars. W Azotach Unii Tarnów zakotwiczył wicekról ligi łotewskiej, Uldis Visnievics. Pięciu pierwszych grało przed dwoma laty w reprezentacji swego kraju na mistrzostwach Europy w Barcelonie. W razie potrzeby trener polskiej kadry Piotr Langosz miałby pod ręką całkiem silną ekipę narodową do sprawdzenia naszych reprezentantów. Rywali mógłby poprowadzić trener Hoopa Pekaesu Nikołaj Bałwaczow, który również przyjechał z Łotwy. Skąd się wzięła łotewska fala? "W tej chwili polska liga jest chyba najlepszym miejscem do grania w całej Europie Środkowowschodniej. Teoretycznie dużo mocniejsza jest ekstraklasa Rosji, ale tam większość klubów przeżywa poważne problemy organizacyjno-finansowe. Wiem coś na ten temat, gdyż w ubiegłym sezonie przez pięć miesięcy nie otrzymywałem żadnych pieniędzy, gdy byłem zawodnikiem Awtodorożnika Saratow i ostatecznie postanowiłem wyjechać. Nie uważam rosyjskiej ligi za miejsce, z którym można wiązać przyszłość. Większość moich kolegów myśli podobnie. Niewykluczone, że w najbliższych latach coraz więcej klasowych graczy będzie wyjeżdżać z Rosji i podpisywać kontrakty z polskimi klubami" - mówi Roberts Stelmahers, który po zakończeniu sezonu w Zielonej Górze miał propozycję gry w Albie Berlin, ale wybrał Wrocław. Maskoliunas i Daneu O tym, że polska liga może być atrakcją nie tylko dla koszykarzy ze zubożałych drużyn rosyjskich, świadczą tegoroczne transfery dwóch zawodników, którzy z pewnością mieli co jeść w dotychczasowych klubach. Prosto z finałowego turnieju mistrzostw Europy trafili do nas Darius Maskoliunas i Jaka Daneu, reprezentanci Litwy i Słowenii, a więc ekip lepszych od Polski, gdyż naszej drużynie nie dane było występować we Francji. Co ciekawe, zostali oni pozyskani przez kluby spoza czołówki - Prokom Trefl Sopot i beniaminka, Brok Alkpol Czarni Słupsk. Potentatom jakby bardziej odpowiadało obracanie się w kręgu znanych i opatrzonych koszykarzy. 28-letni Maskoliunas, wielokrotny reprezentant Litwy, w minionym sezonie sięgnął po największy sukces w karierze. Był kapitanem Żalgirisu Kowno, sensacyjnego zwycięzcy Euroligi. Jego rówieśnik, Daneu, syn słynnego Ivo Daneu, legendy jugosłowiańskiej koszykówki z lat 60. i 70., grał w Eurolidze w barwach Olimpii Lublana. Jest pierwszym rozgrywającym słoweńskiej reprezentacji, w której Walter Jeklin, mający w nowym sezonie poprowadzić Hoop Pekaes do największych sukcesów, gra tylko epizody. Wielka trójka Faworytami rozgrywek są w tym roku trzy zespoły: Zepter Śląsk, Anwil i Hoop Pekaes. Stosunkowo najmniejsze zmiany kadrowe zaszły we Włocławku. Do drużyny przyszło tylko czterech nowych obcokrajowców: oprócz Miglinieksa (miesięcznik "Superbasket" wysokość jego kontraktu określa na 140 tysięcy dolarów) i Snepsa - Amerykanie Tedd Jeffries i Marcus Timmons, który przez pewien czas miał nadzieję na grę w NBA w Milwaukee Bucks. Eugeniusz Kijewski jest jedynym trenerem w lidze, który może wystawić do gry piątkę graczy nie urodzonych w Polsce, gdyż ma jeszcze w kadrze naturalizowanego Białorusina, Igora Griszczuka. Zepter, oprócz Stelmahersa, Gregova i Szybilskiego, pozyskał najlepszego zawodnika ligi portugalskiej Amerykanina Jimmy'ego Moore'a, najwyższego polskiego koszykarza Rafała Bigusa (215 cm), a przede wszystkim nowego trenera, Muli Katzurina, który w Izraelu osiągnął już wszystko, łącznie z występami w Eurolidze z zespołem Maccabi Tel Awiw. Bez Krzykały i Tomczyka Trenera wrocławian jeszcze przed rozpoczęciem rozgrywek zmartwiła kontuzja Jacka Krzykały, który musi poddać się operacji i pauzować przez kilka miesięcy. Podobne, już pooperacyjne, kłopoty ma czołowy zawodnik Hoopa Pekaesu, Dominik Tomczyk, który na parkiet powróci nie szybciej niż po sześciu miesiącach rehabilitacji. Skład pruszkowian, poza Jeklinem i trójką z Bytomia, zasilił także utalentowany Marek Miszczuk z AZS Lublin, a tuż przed rozpoczęciem sezonu czteromiesięczny kontrakt z Hoopem podpisał niezniszczalny Tyrice Walker. Będzie to szósty kolejny sezon Amerykanina w polskiej lidze. Tym razem klub z Pruszkowa jest dobrze zabezpieczony od strony finansowej. Dzięki takim sponsorom, jak Wizja TV, Hoop, Pekaes, OFE Kredyt Bank PBI, Van Pur, Citroen i Adidas, jego budżet ma sięgnąć 2,5 mln dolarów, co jest rekordową sumą w polskich warunkach. W Hoopie wciąż czekają na ten najważniejszy i największy transfer. Wójcik wolał w kraju Najlepsze polskie kluby dotychczas bezskutecznie ubiegały się o Euroligę. Również pojedynczym zawodnikom nie spełniają się sny o grze w klubach zagranicznych. Może zresztą wcale o tym nie marzą. Oferta mistrza Włoch, Varese Roosters, złożona naszemu reprezentacyjnemu skrzydłowemu, Adamowi Wójcikowi, wydawała się nie do odrzucenia. Okazało się jednak, że Włosi pokpili sprawy formalne, koszykarza Zeptera naglił krajowy termin podpisywania kontraktów (30 czerwca), więc wolał nie ryzykować i pozostał w Zepterze. Za wielką trójką o miejsce w ósemce, dające prawo gry w play-off o mistrzostwo Polski, powinni się ubiegać: Pogoń Ruda Śląska (zespół-rewelacja poprzedniego sezonu pozyskał kadrowicza Andrzeja Plutę z Bobrów), Prokom Trefl Sopot (wzmocniony nie tylko Maskoliunasem, ale także polskim kadrowiczem, Danielem Blumczyńskim), Azoty Unia Tarnów, Stal Ostrów i Komfort Forbo Stargard Szczeciński, chociaż działacze tego klubu znów zaryzykowali, angażując - po Jeffreyu Sternie i Kelvinie Upshawie - kolejnego kontrowersyjnego i trudnego w prowadzeniu Amerykanina, Ronalda Thompkinsa. Wysoko mierzą obydwaj nowicjusze w lidze: Brok Alkpol Czarni Słupsk (kadrowicz Krzysztof Wilangowski, Roman Rutkowski, Piotr Ignatowicz, Tomasz Mrożek czy były reprezentant ZSRR Elszad Gadaszew) i Cersanit Nomi Kielce (nowe twarze to m.in. Kordian Korytek, Andrzej Adamek, Wojciech Żurawski, znany z Nobilesu Vlatko Ilić). Rejterada sponsorów Nie ma wśród faworytów Bobrów, trzeciej drużyny poprzedniego sezonu. Z nazwy zespołu z Bytomia zniknął pierwszy człon, Ericsson. Firma ta poinformowała pod koniec sierpnia, że nie będzie w najbliższym czasie kontynuować współpracy ze Sportową Spółką Akcyjną "Bobry-Bytom" i w związku z tym zakończy finansowe wspieranie pierwszoligowego zespołu koszykarzy. Już wcześniej z finansami w bytomskim klubie nie było najlepiej, skoro do dziś upominają się o należne im zarobki grający tam przed dwoma laty Tomasz Jankowski czy Bartłomiej Tomaszewski, a ostatnio Paweł Szcześniak i Andrzej Pluta. Zespół trenera Teodora Mołłowa dotknęła chyba największa rewolucja kadrowa. Oprócz Bacika, Bagatskisa, Szcześniaka i Pluty odeszli także Wilangowski i Yohance Nicholas, a wcześniej Korytek, czyli pięciu byłych bądź aktualnych kadrowiczów, reprezentant Łotwy i Amerykanin. Trudno będzie odbudować potencjał. Sponsorzy wycofują się i z innych klubów. W Lublinie przy nazwie AZS nie ma już Lubelskiego Węgla. W Zielonej Górze zniknął Dallas. W Toruniu pozostał tylko AZS. Ze współpracy z PKK Szczecin wycofała się Warta i z zespołu odeszli niemal wszyscy członkowie podstawowej kadry z poprzednich rozgrywek, łącznie z trenerem Jackiem Kalinowskim, który przeszedł do AZS Toruń. Zawodnicy, głównie juniorzy, grać będą wyłącznie za stypendia. Na grę w lidze są środki, na jakiekolwiek wzmocnienia już nie. Ambicją działaczy ze Szczecina jest wygranie chociaż jednego meczu w sezonie. Rok na zmiany W tej sytuacji trochę dziwi decyzja podjęta przez władze Polskiej Ligi Koszykówki, podtrzymująca liczbę 16 zespołów w ekstraklasie jeszcze w następnym sezonie 2000/2001. Tegoroczne rozgrywki miały być przygotowaniem do wprowadzenia ligi stricte zawodowej. PLK miała określić warunki "odchudzenia" ligi (mówiło się o 8 - 12 zespołach w przyszłej ekstraklasie) oraz wymogi przekształcania się koszykarskich klubów i sekcji ze stowarzyszeń w sportowe spółki akcyjne, co ma być warunkiem uczestnictwa w profesjonalnych rozgrywkach. Kluby dostały na to jeszcze przynajmniej rok. Całkiem świeży przykład hokeja na lodzie pokazuje, że niełatwo przeprowadzić racjonalne reformy. Może lepiej, że liga koszykarzy pozostanie w dotychczasowym kształcie. Niewykluczone, że po drodze odchudzi się sama.
W środę meczem obrońcy tytułu mistrzowskiego Zeptera Śląsk Wrocław z AZS Lublin rozpoczął się w ekstraklasie koszykarzy sezon 1999/2000. Podczas rozgrywej drużyny walczą o prawo startu w przyszłorocznej Eurolidze. Według nowego regulaminu kraje, które zajmują w rankingu FIBA miejsce od 1. do 12., będą mogły wystawić w rozgrywkach Euroligi przynajmniej jeden zespół. PZKosz jest obecnie dwunastą federacją, więc mistrz Polski ma realne szanse na występ w Eurolidze. Jeszcze jedno miejsce w tych prestiżowych rozgrywkach przyniósłby awans do półfinału rozgrywek o Puchar Saporty, w których wystąpią Zepter Śląsk i Hoop Pekaes. W tym sezonie drużyny w lidze obowiązuje limit czterech zawodników zagranicznych, w tym maksymalnie dwóch z USA lub UE. W lecie odbyło się wiele ciekawych, a czasem zaskakujących transferów, jak ten między Zepterem i Nobilesem Anwil, które wymieniły się rozgrywającymi. Wśród graczy zagranicznych w lidze wielu jest obecnie Łotyszów, którzy chętnie grają w polskich klubach, gdyż nasza liga jest przez wielu uważana za najlepsze miejsce do grania w Europie Środkowowschodniej. Teoretycznie mocniejsza jest liga rosyjska, ale tam wiele klubów przeżywa problemy organizacyjno-finansowe, więc nie można wiązać z nimi przyszłości. Do polskich klubów trafiają też zawodnicy z krajów, które zajmują w rankingach lepsze od Polski miejsca – Litwy i Słowenii. Do tej pory polskim klubom nie udawało się zagrać w Eurolidze, a pojedynczy polscy zawodnicy nie trafiali do najlepszych zagranicznych klubów. Na razie faworytami do zajęcia pierwszego miejsca w lidze są Zepter Śląsk Wrocław, Anwil Włocławek i Hoop Pekaes Pruszków. Prawdopodobnie w walce o tytuł mistrzowski nie będzie liczyć się trzecia drużyna poprzedniego sezonu – Bobry. Jej sponsor, Ericsson, wycofał się ze współpracy. Z konieczności zespół wymienił większość zawodników. Sponsorzy wycofują się także z innych klubów, np. w Lublinie, Zielonej Górze i Toruniu. W tym kontekście dziwi nieco decyzja władz Polskiej Ligi Koszykówki o podtrzymaniu liczby 16 zespołów w ekstraklasie w następnym sezonie. Tegoroczne rozgrywki miały bowiem przygotować Polskę do wprowadzenia ligi ściśle zawodowej – zmniejszyć liczbę zespołów i określić wymogi przekształcania się klubów w spółki akcyjne.
Kaczyński kontra Olechowski, Frasyniuk kontra Ujazdowski, Rokita kontra Ziobro Walka o ratusz Liderzy polityczni m.in. (od lewej) Lech Kaczyński, Władysław Frasyniuk, Ryszard Kalisz i Danuta Waniek zapowiadają start w wyborach samorządowych Politycy z pierwszych stron gazet szykują się do objęcia stanowisk prezydentów dużych miast. Dla nich gotowi są nawet zrezygnować z mandatów poselskich. W najbliższych tygodniach rozstrzygnie się, czy w jesiennych wyborach samorządowych prezydenci miast wybierani będą bezpośrednio przez mieszkańców. W Sejmie trwają prace nad projektem ustawy o bezpośrednim wyborze wójtów, burmistrzów i prezydentów. Ustawa ma poparcie głównych sił politycznych, jak SLD i PO, jest więc wielce prawdopodobne, iż zostanie uchwalona. Nic dziwnego, że już dzisiaj partie zastanawiają się, kim obsadzić najwyższe stanowiska w miastach. Dla niektórych polityków odejście do samorządu oznaczałoby konieczność złożenia mandatu posła, ale nie zraża ich to. Jak nie Borowski, to kto? Jako kandydatów SLD na stanowisko w stołecznym ratuszu wymienia się Ryszarda Kalisza i Danutę Waniek. Ale nikt w Sojuszu ani oficjalnie, ani nieoficjalnie nie chce potwierdzić tych informacji. Kalisz i Wańkowa związani są z prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim, otoczenie przewodniczącego Leszka Millera patrzy na nich niechętnie. - W partii krąży opinia, że Kalisz sam się zgłosił - zdradza jeden z warszawskich działaczy SLD. Co jednak przemawia za Kaliszem i Wańkową? Te dwie osoby mają w stolicy duże poparcie (Wańkowa w wyborach do Sejmu w 1997 r. uzyskała 99,5 tys. głosów, Kalisz w 2001 - 33 tys. głosów). Wprawdzie największe poparcie ma Marek Borowski (149 tys. głosów w 2001), i to on był przed wyborami parlamentarnymi wskazywany jako ewentualny kandydat SLD na prezydenta miasta, ale został marszałkiem Sejmu i warszawski fotel nie jest już dla niego atrakcyjny. Sojusz ma więc kłopot, bo nie ma drugiego tak dobrego kandydata. Tymczasem konkurenci sięgają po najlepsze kadry. "Nie wyklucza" kandydowania w Warszawie Lech Kaczyński z Prawa i Sprawiedliwości. Jego brat zebrał w wyborach parlamentarnych w Warszawie 144 tysiące głosów, to jeden z najlepszych wyników w kraju. Lech miał w Gdańsku 53 tysiące głosów. Liderzy PiS przekonują, że Lech może startować w stolicy, bo tu się urodził i tu mieszka, choć jego życie zawodowe związane było przez długi czas z Trójmiastem. Trzecim liczącym się kandydatem może być Andrzej Olechowski, lider Platformy Obywatelskiej. Partyjni koledzy namawiają go do kandydowania, bo uważają, że Olechowski powinien wyjść z cienia, objąć jakąś funkcję publiczną, co pomoże mu za trzy lata wygrać wybory na prezydenta kraju. Nie stanie w szranki natomiast były prezydent Paweł Piskorski. Politycy PO obawiają się, że byłby łatwym celem dla Kaczyńskiego ze względu na kwestię jego majątku. Unia Wolności nie ma złudzeń, że jej kandydat wygra. Ale nie jest powiedziane, że gdyby wybory miały dwie tury (do drugiej przechodzi dwóch najlepszych kandydatów z pierwszej), to wystawi swego polityka. Jakiego? - Mamy wielu pierwszej klasy. Na przykład Olgę Krzyżanowską czy Jana Króla - mówi wiceprzewodniczący partii Wiesław Sikorski. UW nastawia się jednak raczej na wsparcie Lecha Kaczyńskiego. Również Liga Polskich Rodzin planuje wystawienie kandydata. Mógłby nim być poseł Antoni Macierewicz. Rokita czy Ziobro? Na liście potencjalnych kandydatów do fotela prezydenta Krakowa najczęściej wymienia się posłów Jana Marię Rokitę (PO) i Zbigniewa Ziobrę (PiS). Ci dwaj mają w prawicowo nastawionym mieście największe szanse. Na razie trwają negocjacje w sprawie krakowskiej koalicji PO i PiS. Wystawienie wspólnego kandydata i pozyskanie części elektoratu UW oraz lokalnego Ruchu Inicjatyw Osiedlowych gwarantowałoby zwycięstwo. W ostatni piątek rozmawiali o tym Rokita i Lech Kaczyński, jednak po spotkaniu zapowiedzieli tylko wspólne wystąpienie obu ugrupowań w wyborach w Tarnowie i Nowym Sączu. Z kolei krakowska UW chciałaby utworzenia szerokiej koalicji ugrupowań posierpniowych. - Gdyby do takiego porozumienia nie doszło, wystawimy własnego kandydata - byłego prezydenta Krakowa Józefa Lassotę lub byłego senatora Krzysztofa Kozłowskiego - zapowiada szef małopolskiej UW Jerzy Meysztowicz. SLD w wyborach mogliby reprezentować członek Trybunału Stanu i były wojewoda krakowski Jacek Majchrowski lub filozof profesor Józef Lipiec. Frasyniuk chce, Zdrojewski nie UW zapowiedziała zgłoszenie Władysława Frasyniuka na prezydenta Wrocławia. Ochotę na przejęcie władzy w mieście ma SLD, który od 1990 roku wygrzewa ławy opozycji w Radzie Miejskiej. Jako ewentualnych kandydatów SLD na prezydenta wymienia się bezpartyjnych: Lidię Geringer d'Oedenberg, dyrektora festiwalu Wratislavia Cantans i wrocławskiej filharmonii, oraz filozofa profesora Adama Chmielewskiego. Szukanie kandydata formalnie bezpartyjnego zdaje się wskazywać, że SLD nie ma przekonania, by jego członek miał szanse na wygraną. Nie ma też wyraźnego lidera w rządzącej miastem koalicji Wrocław 2000 Plus (głównie PO) - AWS. Były prezydent, dzisiaj poseł PO, Bogdan Zdrojewski zaprzecza, jakoby miał ochotę wrócić do ratusza. W tej sytuacji kandydatem Platformy może być obecny prezydent Stanisław Huskowski. Z kolei w AWS wskazuje się byłego ministra nauki, profesora Andrzeja Wiszniewskiego i obecnego wiceprezydenta Andrzeja Jarocha. Do grona kandydatów dołączyli też poseł PiS Kazimierz Ujazdowski i lider ZChN Ryszard Czarnecki. Runowicz z poparciem W Szczecinie najpoważniejszym z wymienianych kandydatów jest prezydent Edmund Runowicz, formalnie bezpartyjny, ale związany z SLD. Runowicz rządzi dzięki poparciu SLD, PO, UW i Klubu Szczecińskiego. Być może te ugrupowania mogłyby wesprzeć go w wyborach, ale może jeszcze okazać się, że mają własnych kandydatów. Szczególnie PO, która szuka porozumienia z PiS. Inni nieformalnie wspominani kandydaci Sojuszu to wiceprezydent miasta Elżbieta Malanowska oraz poseł SLD Wojciech Długoborski. W kuluarach słychać też o bliskim współpracowniku Longina Komołowskiego z RS AWS Piotrze Myncu, byłym wiceprezydencie miasta, a ostatnio wiceministrze rozwoju regionalnego i budownictwa. Wydaje się jednak, że jego kandydatura nie ma szans na poparcie całej prawicy. Trzej prezydenci PO Z racji dużych wpływów PO w Gdańsku, Gdyni i Sopocie liczą się tam głównie kandydaci związani z tą partią. Nieprawdziwe są informacje, że o fotel prezydenta Gdańska walczyć będzie były premier Jan Krzysztof Bielecki, poseł Janusz Lewandowski czy wicemarszałek Donald Tusk. Platforma oprze się na związanych z nią działaczach lokalnych. Poprze prawdopodobnie prezydenta Sopotu Jacka Karnowskiego, prezydenta Gdyni Wojciecha Szczurka i prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza. Kropiwnicki bez autoryzacji - Naszym kandydatem jest prezydent Łodzi Krzysztof Panas - zapewnia szef łódzkiego SLD, wiceprezydent miasta Krzysztof Jagiełło. Nieoficjalnie spekuluje się jednak, że SLD ma w zanadrzu kilka innych kandydatur: obecnego wiceprezydenta Sylwestra Pawłowskiego, przewodniczącego Rady Miasta Tadeusza Matusiaka czy też szefową klubu radnych SLD w radzie Iwonę Bartosiak. Prawica w mieście, w którym od lat rządzi lewica, zwiera szeregi. Dzięki pojednaniu skłóconych polityków - Jerzego Kropiwnickiego i Stefana Niesiołowskiego - do wyborów samorządowych pójdą razem m.in. ZChN, RS AWS, NSZZ "Solidarność", SKL, ROP i Forum Obywatelskie Janusza Tomaszewskiego. Liderzy liczą na co najmniej jedną czwartą mandatów w radzie. Ale mają problemy z ustaleniem kandydata na prezydenta. - Wiadomości o mojej kandydaturze pojawiają się bez mojej autoryzacji - zastrzega Kropiwnicki. Do "rozważania propozycji" kandydowania przyznaje się natomiast 37-letni poseł PiS Piotr Krzywicki. Filip Frydrykiewicz, korespondenci "Rzeczpospolitej"
W najbliższych tygodniach rozstrzygnie się, czy w jesiennych wyborach samorządowych prezydenci miast wybierani będą bezpośrednio przez mieszkańców. Ustawa ma poparcie głównych sił politycznych, jak SLD i PO, jest więc wielce prawdopodobne, iż zostanie uchwalona. Politycy z pierwszych stron gazet szykują się do objęcia stanowisk prezydentów dużych miast, nawet kosztem utraty mandatów poselskich.
Jak człowiek docierał do biegunów Konkwista lodowego bezludzia RYS. MAREK KONECKI Dopiero w 1909 roku człowiek zdołał dotrzeć po raz pierwszy do bieguna północnego, dopiero w 1911 do południowego, a już w pół wieku później na biegunie południowym zbudowano stację naukową; powstałaby jeszcze wcześniej, gdyby nie dziesięcioletnia przerwa w badaniach spowodowana dwoma wojnami światowymi. Jeszcze nie dobiegło końca "biegunowe" stulecie, a już samotne marsze do nich stały się rodzajem sportu, uprawia go wielu ludzi, w tym również kobiety. Bieguny tak spowszedniały, że jeden człowiek (Marek Kamiński) był w stanie odwiedzić obydwa, pieszo, w ciągu jednego roku kalendarzowego. Jednak biegunowe wyprawy, nim stały się banalne, pochłonęły wiele ofiar i czasu. Zdobycie tych ekstremalnych punktów planety zajęło ludzkości dwa i pół tysiąclecia. Bluźnierczy pomysł Starożytni greccy filozofowie wiedzieli, i mieli na to dowody, że Ziemia jest kulista (dopiero potem świat ogarnęła fala ciemnoty i Kopernik musiał tę prawdę odkryć na nowo). Zdaniem Greków, na północy kuli ziemskiej rozpościerała się Ziemia Hiperborejska, kraina szczęśliwości. Biegunowo przeciwnie położona była Antichtone, później nazwana Terra Australis Incognita. Pitagoras i Platon twierdzili, że musi ona istnieć z oczywistego powodu - aby zrównoważyć masę kuli ziemskiej; Terra Australis Incognita zamieszkuje lud Antypodów, którzy "chodzą nogami w powietrzu". W starożytności, mędrcy filozofowali o tych ziemiach, natomiast rozmaici śmiałkowie próbowali do nich docierać - bez najmniejszego powodzenia. Pod względem myślowym, świat już wówczas był znakomicie przygotowany na takie odkrycia, natomiast technicznie - zupełnie nie. W średniowieczu Kościół katolicki potępiał tego rodzaju poszukiwania i rozważania, bowiem uznał, że przekonanie o kulistości Ziemi jest bluźniercze. A jednak, w średniowieczu, mędrcy muzułmańskiego wówczas Półwyspu Iberyjskiego nie podzielali świętego oburzenia kulistością Ziemi i postulowali aktywne poszukiwania, wyprawy na krańce świata. Niestety, nie mieli armat, czyli odpowiednich statków. Taki pat trwał do schyłku wieków średnich, aż wreszcie nadszedł pamiętny rok 1475, kiedy to wydano drukiem "Geografię" - słynne dzieło Ptolemeusza, z II wieku n.e. Zawierało ono mapy. Na jednej z nich, na wysokości 20 stopnia szerokości geograficznej południowej, widnieje tajemniczy kontynent. Nikt niczego o nim nie wiedział, marynarze bajali o morzu zamarzniętym na północy i - zgodnie z logiką antypodów - o morzu wrzątku na południu. Popychała ich chciwość W XVI stuleciu Europejczycy świadomie ruszyli na północ, popychały ich nie tylko wiatry, ale także - a może przede wszystkim - chęć wzbogacenia się na handlu. Francuzi i Anglicy poszukiwali przejścia z Atlantyku na Pacyfik, na północ od kontynentu amerykańskiego - bez powodzenia. Szukając zaś - przegapili ważny dziejowy moment, w którym Portugalczycy i Hiszpanie zmonopolizowali handel z Indiami, opanowali drogę morską do krainy kości słoniowej i korzeni. Anglicy, Holendrzy, Francuzi zdawali sobie z tego sprawę w XVII wieku, toteż zapragnęli powetowania strat na innej arenie, dążyli do opanowania tego, co pozostało, czyli zmonopolizowania handlu z inną złotodajną krainą: korzenno-jedwabnymi Chinami. Starano się dotrzeć do Krainy Środka wzdłuż północnych wybrzeży Syberii. Angielscy i holenderscy żeglarze byli pewni, że istnieje tamtędy droga, skoro przebywają ją wieloryby. Skąd to przekonanie? Ponieważ łowcy z regionu Kamczatki i Wysp Japońskich natrafiali na walenie i kaszaloty z tkwiącymi w ich ciałach ułamkami harpunów norweskiej roboty. Ale poczynania te nie przyniosły spodziewanych rezultatów. Dopiero w 1724 roku wyruszyła specjalna wyprawa badawcza, która przyniosła istotny postęp. Jej głową był G. W. Leibniz z paryskiej Akademii Nauk, zaś sakiewką - car Rusi Piotr I. Na czele ekspedycji stanął Duńczyk Bering i rosyjski kapitan Czirikow. Wyprawa powróciła po blisko 20 latach, a Cieśninę Beringa odkrył de facto właśnie ów Czirikow. Odkrył to, co już było odkryte. W poprzednim stuleciu, w 1648 roku (gdy Bohdan Chmielnicki wzniecał zawieruchę na rubieżach Rzeczpospolitej), Kozak Semen Deżniew przekroczył cieśninę nie zdając sobie z tego sprawy. W tym samym okresie, również mityczny kontynent południowy rozpalał wyobraźnię i popychał do czynu. Panowało przekonanie, że mieści się na nim "Nowy Eden" zamieszkany przez wiecznie szczęśliwych ludzi, nie zmuszonych do pracy, żywiących się obfitymi darami natury. Roili o nim filozofowie Oświecenia, opisywali mieszkańców tamtej krainy jako "dobrych dzikusów". Tymczasem, mimo że niczyja stopa nie stanęła na biegunie, francuski matematyk Maupertius wybrał się w podróż do Laponii, w 1737, i tam zdał sobie sprawę, co potwierdził obliczeniami, że kula ziemska jest spłaszczona na biegunach. Cały czas, tak jak w starożytności, myśl wyprzedzała możliwości techniczne. Natomiast w tych "spłaszczonych" południowych okolicach żaden z nawigatorów nie zauważył kontynentu. I trudno się temu dziwić, skoro nie przekroczyli nawet kręgu polarnego. Po raz pierwszy dokonał tego wielki, może największy żeglarz wszech czasów, James Cook: w styczniu 1773 roku. Ale nie on pierwszy opłynął Antarktydę, rzeczywisty ląd usytuowany, dosłownie, na biegunie. Dopiął tego w 1820 Thaddeus Bellinghausen. Nie znalazł raju, lecz potworne ilości lodu i monstrualne mrozy. Takiej śnieżnej pustyni ówczesne mocarstwa nie potrzebowały, nie widziały interesu w tym, aby się tam pchać. Popychała ich żądza wiedzy Gdy niemiecki fizyk Gauss ogłosił, że znalazł sposób na określenie ziemskiego pola megnetycznego w każdym, dowolnie wybranym punkcie globu, geograf Humboldt zorganizował wyprawę dla sprawdzenia tej hipotezy. Na jej czele stanął sir Ross, dwa statki - "Terror" i "Erebus" wyruszyły na południe. Podczas tej ekspedycji, Ross zdołał ustalić położenie bieguna magnetycznego. Nie tylko on. Równocześnie, w latach 1837-1840 wyprawa francuska kierowana przez D'Urville'a (to on przywiózł do Luwru starożytny grecki posąg Wenus z Milo) dotarła do Morza Weddela i również ustaliła położenie bieguna magnetycznego. I, w zasadzie, nauka jako taka, tym się zadowalała. Z naukowego punktu widzenia nie było powodów, aby "własną osobą" pchać się do któregoś z biegunów geograficznych. A jednak, w gronie naukowców, tak jak w każdym skupisku ludzkim, zawsze trafiają się osoby, które można określić mianem "awanturników", poszukiwaczy przygód, niespokojnych duchów. Właśnie tego rodzaju ludzie podejmowali awanturnicze w gruncie rzeczy wyprawy do biegunów. W 1878 Szwed Nordenskjold zimował w Arktyce; nie dotarł do bieguna, ale opisał życie i obyczaje Czukczów. Do bieguna zamierzał dotrzeć słynny norweski naukowiec i podróżnik Nansen; w tym celu zaprojektował specjalny statek ("Fram") z półokrągłym dnem i obłym kadłubem; pozwolił statkowi wmarznąć w 1893 w lody i dryfował wraz z nimi po Arktyce; gdy ten sposób zawiódł, Nansen wyruszył psim zaprzęgiem, dotarł poza 86 stopień. Wyprawa na "Framie" została opisana w 1897 w książce "Wśród nocy i lodów", jej polskie wydanie ukazało się rok później. W 1896 szwedzki inżynier S. Andree zdołał przekonać króla i Alfreda Nobla do pomysłu dotarcia do bieguna balonem. Lotnictwo samolotowe jeszcze wtedy nie istniało, natomiast baloniarstwo miało za sobą ponadstuletnią tradycję. Skonstruowano balon "Aigle" o kubaturze 4800 m. W gondoli zasiedli: Fraenkel, Andree i Strindberg (bratanek dramaturga); wszyscy zginęli. W 1899 Włoch Ludwik Amadeusz książę Sabaudii wyruszył na czele wyprawy do bieguna północnego, celu nie osiągnął, powrócił bez odmrożonych palców. Natomiast nie zginęli i niczego sobie nie odmrozili Amerykanie Peary i Cook. Rywalizowali w oddzielnych wyprawach. Do bieguna dotarli obaj, psimi zaprzęgami. Peary powrócił w kwietniu 1909, zaś we wrześniu - Cook. Obaj przypisywali sobie pierwszeństwo. A jednak, obie wyprawy nie dostrzegły tego, co w gruncie rzeczy najważniejsze: że nie ma tam żadnego kontynentu. Jeszcze w 1926 roku Włoch Nobile "widział" kontynent pomiędzy biegunem a Alaską podczas wyprawy sterowcem.; w rzeczywistości, była to zwarta masa lodu cyrkulująca wokół bieguna, powyżej 88 stopnia. Na południu ląd był. W 1900 roku powstała na nim stała norweska baza. Norwegowie wiedzieli, że z niej wyruszy zdobywca bieguna południowego, oczywiście Norweg. W 1911 dwaj ludzie, Norweg Amundsen i Brytyjczyk Scott wyruszyli rywalizując. O dwa tygodnie wygrał Amundsen. Scott przegrał podwójnie, zmarł w drodze powrotnej. Koniec przygody Gdy obydwa bieguny zostały zdobyte, siłą rzeczy "awanturnicy" musieli ustąpić miejsca naukowcom. Badania przestały stanowić pretekst dla ludzi opętanych pragnieniem dotarcia tam, gdzie nikt wcześniej nie był. Rozpoczęły się prawdziwe badania cyrkulacji powietrza i wód, magnetyzmu, składu lodu, wpływu Arktyki i Antarktyki na klimat całej planety. Rozpoczęły się badania zoologiczne i botaniczne, a także etnologiczne - nauka zdążyła jeszcze zarejestrować modus vivendi ludów z mitycznej krainy Hiperborejskiej: Ewenków, Czukczów, Lapończyków, Eskimosów. Oni mieszkali najbliżej bieguna, nie mając pojęcia o jego istnieniu. Krzysztof Kowalski
Dopiero w 1909 roku człowiek zdołał dotrzeć po raz pierwszy do bieguna północnego, dopiero w 1911 do południowego, a już w pół wieku później na biegunie południowym zbudowano stację naukową; powstałaby jeszcze wcześniej, gdyby nie dziesięcioletnia przerwa w badaniach spowodowana dwoma wojnami światowymi. Jeszcze nie dobiegło końca "biegunowe" stulecie, a już samotne marsze do nich stały się rodzajem sportu, uprawia go wielu ludzi, w tym również kobiety. Jednak biegunowe wyprawy, nim stały się banalne, pochłonęły wiele ofiar i czasu. Zdobycie tych ekstremalnych punktów planety zajęło ludzkości dwa i pół tysiąclecia. Rozmaici śmiałkowie próbowali docierać do biegunów już od starożytności. Kierowała nimi żądza wiedzy, chęć wzbogacenia się na handlu lub pragnienie przeżycia przygody, dotarcia tam, gdzie nikt wcześniej nie był. Gdy obydwa bieguny zostały zdobyte, "awanturnicy" musieli ustąpić miejsca naukowcom.
STYCZNIOWE PODWYŻKI Zakłady obawiają się wyhamowania rozwoju Prognozy obniżenia rentowności Styczniowa urzędowa podwyżka cen i stawek VAT na prąd, gaz i akcyzy na benzynę wpłynie najprawdopodobniej na obniżenie rentowności sprzedaży. To z kolei będzie miało wpływ na zmniejszenie wielkości nakładów na modernizację i rozwój firm. Zmniejszyć się może konkurencyjność polskich wyrobów w stosunku do zagranicznych, uważają przedstawiciele większości zakładów, których "Rz" zapytała o wpływ tegorocznych podwyżek na funkcjonowanie ich przedsiębiorstw. Podkreślają oni, że podwyżki najbardziej odczują firmy stosujące energochłonne maszyny i te, które nie modernizowały się w ostatnich latach. Lepiej zniosą je natomiast firmy inwestujące od lat w swój rozwój i poszukujące oszczędności w funkcjonowaniu. Podwyżki, w odczuciu naszych rozmówców, nie byłyby tak dotkliwe, gdyby nie obciążenia dodatkowe, w tym wyższy VAT na importowany olej, brak systemowego wsparcia w umacnianiu pozycji na nowych rynkach i dla firm chcących stosować nowoczesne technologie. Do 8 proc. droższe przetwory z Prorybu - Wpływ podwyżki cen energii i VAT na oleje importowane do naszej produkcji rozpatrujemy już od kilku dni. Wyliczyliśmy, że na jednostkowych opakowaniach wynosi ona 12 proc. i o tyle powinniśmy podnieść dotychczasową cenę. Zdecydowaliśmy się na 7,5-8 proc. i wprowadzimy je od najbliższego poniedziałku - mówi Zygmunt Dyzmański, współwłaściciel Przetwórni Ryb Proryb. Wylicza, że podwyżka cen prądu w ogólnych kosztach produkcyjnych to zaledwie 2 proc. Aby ją nieco zniwelować, w Prorybie będzie wprowadzona praca nocna. To umożliwi korzystanie z tańszej taryfy. Aż do 20 proc. wzrosła akcyza na importowane oleje, a w Prorybie są one wykorzystywane do 70 proc. przygotowywanych konserw i innych wyrobów rybnych. Oleju nie można kupić w dostatecznych ilościach w kraju, więc jego import jest konieczny aż do nowych zbiorów rzepaku. - Do wiaderka śledzi kaszubskich, które sprzedajemy za 7 zł, wlewamy aż pół litra oleju, czyli kosztuje nas on 2,25 zł. Na wieczka i wiaderka VAT wzrósł o 12 proc. Dlatego podwyżka jest nieuchronna - uważa przedstawiciel Prorybu. Zygmunt Dyzmański nie boi się wyhamowania tegorocznych inwestycji. Proryb za kilka miesięcy pierwszy w branży przetwórstwa rybnego otrzyma certyfikat zarządzania jakością z serii ISO9000. Jak każdy zakład go wprowadzający wykorzysta przysługujące mu z tego tytułu ulgi inwestycyjne. W Bizonie szukają oszczędności W Zakładzie Mechanicznym Bizon, będącym największym krajowym producentem zszywek, nie ukrywają, że zużywają dużo prądu, ale znacznie mniej niż np. 3 lata temu. Krzysztof Borysewicz, dyrektor ds. produktu w podwarszawskim Bizonie, wskazuje, że firma w ostatnich latach wiele inwestowała w nowe, energooszczędne technologie i w modernizację systemu grzewczego. - Wprowadzone w br. rozwiązania w celu kompensacji mocy biernej miały się nam spłacić w 2-3 lata, po tegorocznej podwyżce cen prądu okres ten znacznie się skróci - przekonuje dyrektor Borysewicz. Jego zdaniem Bizon nie ustępuje zachodnioeuropejskim firmom pod względem technologicznym i jakością wytworzonych towarów. Po podobnych cenach jak zachodnioeuropejskie firmy kupuje surowiec używany do produkcji. Jego wyroby są nieco tańsze od zagranicznych dzięki tańszej sile roboczej niż np. w Niemczech. Ta korzystna różnica ciągle maleje poprzez zmniejszające się corocznie cło i podwyżki na paliwa i energię. Dlatego zakład ciągle szuka możliwości oszczędzania. Konieczne wsparcie na nowych rynkach Dariusz Sapiński, prezes Spółdzielni Mleczarskiej Mlekovita w Wysokiem Mazowieckiem, uważa, że spółdzielczość mleczarską i jego firmę czeka ciężki rok. - Mimo że od 1 stycznia br. poniesiono urzędowe ceny na prąd i gaz, my nie przewidujemy podwyżek na swoje wyroby. To oznacza mniejszą rentowność sprzedaży i ograniczenie środków na rozwój i modernizację - tłumaczy Dariusz Sapiński. Mlekovicie te środki są potrzebne, by dorównać parametrom obowiązującym w UE. Na 1998 rok zaplanowano wydatek 20 mln zł na wieżę do suszenia serwatki i konieczną modernizację oczyszczalni ścieków. W tych planach nie uwzględniono jednak skutków obecnych podwyżek. - Nie wiemy, czy rynek pozwoli nam podnieść ceny. Nie znamy koniunktury na br. ani cen, jakie ustalą się na rynkach międzynarodowych na mleko w proszku, sery i masło. Nie możemy też wysyłać wyrobów do UE, a była ona ich dużym odbiorcą, szczególnie latem. Dariusz Sapiński obawia się, że dodatkowe obciążenia finansowe spowodowane styczniowymi podwyżkami wyhamują postęp, spowolnią rozwój, a decyzje inwestycyjne będą coraz trudniejsze. Jest prawdopodobne, że Mlekovita będzie musiała zrezygnować z modernizacji oczyszczalni i przesunąć ją na inny termin, obecnie trudny do określenia. W spółdzielni w Wysokiem Mazowieckiem ciągle szukają rezerw. Są one niewielkie, gdyż płace to zaledwie 4 proc. wszystkich kosztów, głównym obciążeniem jest cena surowca. Spółdzielnia nie może myśleć o wysokiej rentowności, bo jest to niezgodne z interesem skupionych w niej rolników. Dobrze mieć status zakładu pracy chronionej - Podwyżki muszą być, bo ceny na paliwo i prąd są w Polsce ciągle niższe od stosowanych w Unii Europejskiej, z którą chcemy się zjednoczyć - uważa Zbigniew Czmuda, właściciel firmy wytwarzającej artykuły biurowe Resta-Kirby SA. Niepokoi go jednak ich wysokość, zwłaszcza znacząca w kosztach utrzymania samochodów podwyżka paliw. Firma dostarcza swoje wyroby do odbiorców w całym kraju. Dla niektórych z nich, z najdalszych zakątków Polski, będzie musiała podnieść cenę za dowóz. To z kolei wpłynie na większą od dotychczasowej marżę pośredników i cenę finalną wyrobów Resty w sklepach. Resta-Kirby nie myśli na razie o podwyższeniu cen na swoje segregatory, chociaż od roku jest ona stała mimo kilkakrotnej podwyżki cen surowców. Utrzymanie tego stanu wymusza ostra konkurencja firm zachodnich. Jest to możliwe wyłącznie dzięki statusowi zakładu pracy chronionej, jaki ma ten zakład. Dzięki temu i wykorzystaniu kredytów na tworzenie nowych miejsc pracy z funduszu PFRON zakład mógł się rozwijać. Największe wydatki ma już, jak się wydaje, za sobą i dlatego wprowadzone na początku br. podwyżki nie są dla niego aż tak bardzo zagrażające jak w przypadku innych, małych i średnich firm dysponujących przestarzałym parkiem maszynowym, nie korzystających z żadnego wsparcia swojego rozwoju. Potrzebne stabilne otoczenie - Po styczniowych podwyżkach spadnie rentowność wszystkich branż. Ze względu na silną konkurencję podwyżek nie da się przenieść na ceny wyrobów. To może wstrzymać inwestycje. Są one konieczne, aby utrzymać konkurencyjność polskiego przemysłu przy wejściu do UE - wskazuje Wojciech Wtulich, prezes Farm Food SA. Podkreśla, że rentowność w UE dla przemysłu przetwórstwa mięsnego jest również niska, ale firmy działają tam w stabilnym otoczeniu, ich obciążenia finansowe umożliwiają przetrwanie, w przypadku zakładów stosujących nowoczesne technologie stosowane są różnorodne ulgi. Farm Food będzie dalej inwestował, chociaż po podwyżkach może być to trudniejsze. Dodatkowo wstrzymane zostały preferencyjne kredyty AMiRR, oprocentowanie kredytów bankowych jest ciągle wysokie. Wzrosną koszty sprzedaży W Zakładach Mięsnych Ostróda-Morliny SA wyliczyli, że wzrost kosztów energii elektrycznej, gazu i pary technologicznej w porównaniu z ubiegłorocznymi wynosi aż 29 proc. W kosztach ogółem całej działalności to zaledwie 1,5 proc. Leszek Bracki z działu ekonomicznego Morlin podkreśla, że ok. 70 proc. kosztów ogółem przypada na surowce i materiały uzupełniające. Dla Morlin ważniejsze więc niż podwyżka cen energii i gazu są sezonowe wahania cen surowca. Leszek Bracki nie potrafi powiedzieć, jak na funkcjonowanie zakładu wpłynie podwyżka paliw. Jest wielce prawdopodobne, że podniesie koszty sprzedaży. Informacje o planowanych na br. podwyżkach zarząd Morlin wykorzystał przy tworzeniu tegorocznych planów finansowych firmy. Wynika z nich, że styczniowe podwyżki nie przystopują jego rozwoju i założonej rentowności. Mogą być zagrożeniem, jak sądzi Leszek Bracki, małych i średnich firm, mających energochłonne urządzenia. Podkreśla, że firmy te nie mogą tłumaczyć swoich ewentualnych niepowodzeń brakiem środków na rozwój. One po prostu nie inwestowały wcześniej i "przespały" sprzyjający dla siebie czas. Do negocjacji z klientem - Produkcja musi być opłacalna, nie może przynosić strat. Podwyżki prądu, gazu i benzyny spowodują odczuwalne zmniejszenie opłacalności ze sprzedaży - uważają w Hucie Szkła Lucyna w Obornikach Wielkopolskich. Dlatego zaplanowane są już podwyżki na wyroby tej huty, będącej największym w Europie Środkowej wytwórcą szklanych kinkietów. Nie jest na razie znana ich wysokość. Będzie przedyskutowana z krajowymi hurtownikami za kilka dni na planowanym zjeździe. Niektórzy odbiorcy zagraniczni zostali poinformowani o konieczności takiej operacji i jej przyczynach. Prowadzone są z nimi rozmowy. Wielu nie odbiera przygotowanego dla nich towaru, czekają na decyzje ostateczne. - Wytworzy się cały "łańcuszek" podwyżek, swoje wyższe marże dołożą twórcy lamp i innego oświetlenia, wyższe będą marże sklepowe - wskazują w HS Lucyna. Beata Najtek, przedstawicielka obornickiej huty jest jednak przekonana, że klienci pozostaną przy nich. Z większością z nich współpracują od wielu lat, nie mają oni zastrzeżeń do jakości wyrobów ani ich wzornictwa. Beata Najtek uważa, że walory te zostaną docenione, a z każdym z dostawców odbędą się indywidualne negocjacje. Lidia Oktaba
Na styczeń planowana jest podwyżka cen i stawek VAT na prąd i gaz oraz akcyzy na benzynę. Prawdopodobnie odbije się ona na rentowności sprzedaży, co z kolei wpłynie na zmniejszenie nakładów na rozbudowę i unowocześnianie firm. Przedtawiciele zakładów sa zdania, że okaże się to zagrożeniem dla konkurencyjności polskich firm wobec zagranicznych. Podwyżki będą najbardziej bolesne dla firm stosujących energochłonne maszyny oraz tych, które zaniedbały modernizację. Najlepiej zniosą je firmy, które od lat inwestują w rozwój i stawiają na oszczędności w funkcjonowaniu. Przedsiębiorcy twierdzą, że podwyżki byłyby mniej odczuwalne, gdyby nie dodatkowe obciążenia – wyższy VAT na importowany olej i brak systemowego wsparcia w umacnianiu pozycji na nowych rynkach i dla firm stawiających na nowoczesne technologie. Część firm zapowiada, że podniesie ceny wytwarzanych produktów. W przypadku innych ze względu na silną konkurencję nie będzie do jednak możliwe.
OCHRONA PRZYRODY Parki krajobrazowe, czyli pomieszanie z poplątaniem Co począć z ustalonymi rygorami ALEKSANDER LIPIŃSKI Parki krajobrazowe tworzy się na podstawie rozporządzeń wojewodów. Zaliczają się do tzw. szczególnych (obszarowych) form ochrony przyrody, a przedmiotem ochrony są "wartości przyrodnicze, historyczne i kulturowe" terenu. Do wejścia w życie ustawy z 16 października 1991 r. o ochronie przyrody (Dz. U. nr 114, poz. 492 ze zm.) "parki krajobrazowe" tworzono na dwóch podstawach prawnych. Początkowo uważano za taką nie obowiązującą już ustawę z 25 lutego 1964 r. o wydawaniu przepisów prawnych przez rady narodowe (Dz. U. nr 8, poz. 47), zwłaszcza art. 7-8. Upoważniały one do wydawania zarządzeń porządkowych zawierających zakazy i nakazy określonego w nich zachowania w granicach niezbędnych dla ochrony bezpieczeństwa życia, zdrowia lub mienia albo dla zapewnienia spokoju publicznego lub zachowania porządku publicznego. Korzystając z tego rozwiązania, wojewódzkie rady narodowe podjęły kilkanaście uchwał o utworzeniu "parków krajobrazowych", ustanawiając jednocześnie nakazy (zakazy) dozwolonego zachowania na ich terenach, korespondujące z zasadami przewidzianymi w dawnej ustawie o ochronie przyrody (z 1949 r.). Wykładnia ustawy z 1964 r. uzasadniała jednak wniosek, że nie było dostatecznych podstaw prawnych do tworzenia takich "parków krajobrazowych" oraz ustanawiania na ich terenie powszechnie obowiązujących norm zachowań. Konkluzja ta nie miała jednak wówczas istotnego znaczenia, przede wszystkim ze względu na znikome możliwości kwestionowania dopuszczalności podejmowania uchwał wspomnianej treści. W praktyce, z mocy różnych przepisów przejściowych, uchwały wojewódzkich rad narodowych co najmniej częściowo zachowały moc obowiązującą. Od wejścia w życie ustawy z 31 stycznia 1980 r. o ochronie i kształtowaniu środowiska "parki krajobrazowe" zaczęto tworzyć na podstawie jej art. 41, wedle którego rada narodowa stopnia wojewódzkiego mogła wprowadzić "zakazy lub nakazy konieczne do zapewnienia ochrony terenów posiadających walory wypoczynkowe i krajobrazowe przed ich niszczeniem bądź utratą tych walorów". Po zniesieniu rad narodowych kompetencje te uzyskali wojewodowie. W świetle obowiązującej ustawy o ochronie przyrody z 1991 r. utworzone przed jej wejściem w życie "parki krajobrazowe" nie są nimi. Art. 64 tej ustawy przewiduje, iż do czasu wydania na jej podstawie przepisów wykonawczych zachowują moc przepisy dotychczasowe (tj. wydane na podstawie ustawy o ochronie przyrody z 1949 r.), jeżeli nie są sprzeczne z nowym stanem prawnym. Nie ma natomiast wątpliwości, że wspomniane akty podjęte przed wejściem w życie ustawy z 1991 r. nie mogą być uważane za akty wykonawcze do ustawy o ochronie przyrody z 1949 r. W rezultacie charakter prawny istniejących "parków krajobrazowych" jest zróżnicowany. Zależnie od czasu ich utworzenia są bądź nie są szczególnymi formami ochrony przyrody w rozumieniu ustawy z 1991 r. Co prawda ustanowione w aktach o ich powołaniu nakazy (zakazy) zachowania są zbliżone, ale nie ma żadnych podstaw, by obecnie sankcji z tytułu naruszenia wymagań obowiązujących w "parkach krajobrazowych" ustanowionych przed wejściem w życie ustawy o ochronie przyrody z 1991 r. poszukiwać w przepisach tej ostatniej. Podobnie jest z kompetencjami dyrektorów tych jednostek organizacyjnych. Ich źródłem nie może być ustawa z 1991 r. Skoro stary "park krajobrazowy" nie jest tzw. szczególną formą ochrony przyrody w jej rozumieniu, to istnieje co najmniej wątpliwość, czy obowiązujące tam ograniczenia ustanowione w akcie o jego powołaniu mogą być wiążące dla miejscowego planu zagospodarowania przestrzennego. Powoduje to istotne zróżnicowanie sytuacji prawnej parków, prowadzące do niepewności oraz kolidujące z zasadami konstytucyjnymi. Istnieje zatem pilna potrzeba ujednolicenia rozwiązań. Od 1 stycznia 1998 r. obowiązuje nowela (z 27 sierpnia 1997 r.) do powołanej ustawy o ochronie i kształtowaniu środowiska, która uchyliła m. in. jej art. 41. Od tej więc daty podstawą prawną ustanawiania ograniczeń w zakresie dozwolonego zachowania się, niezbędnego dla ochrony przyrody w parkach krajobrazowych, może być wyłącznie ustawa o ochronie przyrody z 1991 r. Ustawodawca dostrzegł jednocześnie potrzebę unormowania sytuacji starych "parków krajobrazowych", które utworzono na podstawie art. 41. Art. 3 noweli mówi, że przez sześć miesięcy od jej wejścia w życie (tj. do 30 czerwca 1998 r.) "akty prawne zawierające zakazy lub nakazy konieczne do zapewnienia ochrony terenów posiadających walory wypoczynkowe i krajobrazowe przed ich niszczeniem bądź utratą tych walorów", wydane na podstawie art. 41, zachowują moc (ust. 1). Jednocześnie zobowiązano wojewodów, by w określonym wyżej terminie dostosowali te akty do wymagań ustawy o ochronie przyrody (ust. 2). Myśl wyrażoną w tym przepisie należy ocenić jako trafną, tyle że sposób jej przedstawienia trudno uważać za fortunny. Przede wszystkim nasuwa się wniosek, że jeśli wojewodowie nie podejmą działań dostosowujących przewidzianych w art. 3 ust. 2 noweli z 29 sierpnia 1997 r., to wymienione tam akty prawne ex lege tracą moc 1 lipca 1998 r. Nie jest natomiast jasne, na czym miałyby polegać owe działania "dostosowujące" wojewodów. Wydaje się, że rozwiązanie może być tylko jedno i w istocie powinno polegać na skorzystaniu z podstawy przewidzianej w art. 24 ustawy o ochronie przyrody, tj. na utworzeniu nowego parku krajobrazowego. W szczególności zaś niedopuszczalne jest podjęcie przez wojewodę aktu "utrzymującego w mocy" akt wydany na podstawie dotychczasowego art. 41 ustawy o ochronie i kształtowaniu środowiska. Art. 3 ust. 1 noweli z 27 sierpnia 1997 r. ma bowiem charakter bezwzględny i nie przewiduje żadnej możliwości obowiązywania aktów prawnych wydanych na podstawie dotychczasowego art. 41 dłużej niż do 30 czerwca 1998 r. Można zatem dojść do wniosku, że w istocie art. 3 ust. 2 noweli jest całkowicie zbędny, a zarazem wątpić, czy do końca czerwca 1998 r. administracje wojewódzkie zdołają uporać się z tym problemem. Jeżeli omawiane dostosowanie ma przybrać postać rozporządzenia wykonawczego wojewody, to warto przypomnieć, że podlega ono kontroli sądowoadministracyjnej. Każdy, jeśli jego interes prawny lub uprawnienie zostały naruszone przepisem prawa miejscowego, może - po bezskutecznym wezwaniu organu, który wydał przepis - zaskarżyć go do sądu administracyjnego (art. 25a ust. 1 ustawy z 22 marca 1990 r. o terenowych organach rządowej administracji ogólnej, Dz. U. nr 21, poz. 123 ze zm.). Przedstawiona regulacja nie dotyczy natomiast "parków krajobrazowych", które utworzono przed wejściem w życie ustawy o ochronie i kształtowaniu środowiska. Oznacza to, że akty o ich utworzeniu nadal obowiązują, co trudno uważać za czynnik sprzyjający integracji działań w zakresie ochrony przyrody. Z nieznanych przyczyn ustawodawca nie wykazał zainteresowania rozstrzygnięciem tego problemu. Nie sposób zaś zakładać, że nie był on mu znany. Wiadomo bowiem, że autorzy noweli dysponowali projektem rozwiązania umożliwiającego jednoznaczne i spójne rozstrzygnięcie omawianej kwestii. Sytuacja ta zasługuje na szczególnie krytyczną ocenę, zwłaszcza że co najmniej niektórym ze wspomnianych aktów można zarzucić niezgodność z rozwiązaniami wyższej rangi, w tym konstytucyjnymi. Poruszony problem wymaga zatem zdecydowanej ingerencji ustawodawcy, i to zarówno w szeroko pojmowanym interesie publicznym, jak i interesie posiadaczy nieruchomości położonych na obszarach wspomnianych parków. Wydaje się nadto, że konieczna jest weryfikacja zasadności merytorycznych rozwiązań określających status prawny wszystkich parków krajobrazowych. Co najmniej część z nich ma bowiem takie wady jak nieprecyzyjne określenie granic terenów chronionych oraz nadmierny, nieuzasadniony i wręcz niewykonalny rygoryzm reżimu ochronnego. Trzeba też zwrócić uwagę na braki planów ochrony takich parków. W takiej sytuacji wymagania ochronne częściowo stają się fikcją, prowadząc do stanu niepewności prawnej. Sytuacja ta podważa jednocześnie funkcje prawa własności nieruchomości położonych na wspomnianych terenach. Jeżeli jednak wyjść z założenia, że tego rodzaju ograniczenia własności mają charakter wyjątkowy, to zgodnie z zasadami wykładni prawa powinny być interpretowane w sposób ścisły, a ewentualne wątpliwości należy tłumaczyć na rzecz rozwiązań stanowiących regułę (art. 140 kodeksu cywilnego). Autor jest profesorem doktorem habilitowanym, pracownikiem Wydziału Prawa i Administracji w Katedrze Prawa Górniczego i Ochrony Środowiska Uniwersytetu Śląskiego
Parki krajobrazowe są szczególną formą ochrony przyrody. Do 1991 r. tworzono je na podstawie dwóch aktów prawnych. Początkowo była to ustawa z 1964 r. o wydawaniu przepisów prawnych przez rady narodowe, na podstawie której utworzono kilkanaście parków krajobrazowych i ustalono zasady zachowania na ich terenach. Okazało się jednak, że ustawa ta nie dawała dostatecznych podstaw prawnych, ale uchwały zachowały moc. Od 1980 r. zaczęto tworzyć parki krajobrazowe na podstawie ustawy o ochronie i kształtowaniu środowiska. Według ustawy o ochronie przyrody z 1991r. parki utworzone przed jej wejściem w życie nie są parkami krajobrazowymi. Dotychczasowe przepisy zachowały moc do czasu wydania nowych. W rezultacie obecne parki krajobrazowe w zależności od czasu ich utworzenia mają różny charakter prawny, co jest kłopotliwe przy planowaniu zagospodarowania przestrzennego. Nowelizacja ustawy o ochronie przyrody z 1998 r. za podstawę prawną do tworzenia parków krajobrazowych uznała ustawę o ochronie przyrody z 1991 r. i nakazała wojewodom dostosowanie wydanych aktów prawnych do wymagań tej ustawy w ciągu sześciu miesięcy. Nie określono jednak, na czym to dostosowywanie miałoby polegać. Wydaje się, że najlepszym rozwiązaniem byłoby utworzenie nowego parku krajobrazowego. Regulacje te nie obejmują parków utworzonych przed wejściem w życie ustawy o ochronie środowiska, co nie sprzyja ujednoliceniu działań w zakresie ochrony przyrody i zasługuje na krytykę. Problem ten należy jak najszybciej rozwiązać. Warto zweryfikować rozwiązania określające status prawny parków krajobrazowych, gdyż część z nich zawiera wadliwe lub nieprecyzyjne określenia, przez co ochrona przyrody staje się fikcją.
STRATFORD Urodziny Człowieka Tysiąclecia - W sobotę wielka parada Zarabianie na Szekspirze Shakespeare Morris Men, czyli przybrani w kolorowe wstążki i dzwoneczki tancerze ludowi podczas ubiegłorocznej parady. FOT. EWA TURSKA EWA TURSKA ze Stratfordu Co roku, pod koniec kwietnia, mieszkańcy Stratford-upon-Avon, przebrani w stroje z epoki elżbietańskiej, wylegają na ulice tego uroczego miasteczka. Podczas barwnej i głośnej parady wspólnie świętują urodziny swojego najsłynniejszego obywatela - poety i dramaturga Williama Szekspira, który przyszedł na świat w Dzień św. Grzegorza - 23 kwietnia 1564 roku. Stratfordczycy są dość elastyczni - główne uroczystości organizują zwykle w sobotę najbliższą daty urodzin. Tradycja ta wywodzi się z drugiej połowy XVIII stulecia, kiedy to w 1769 r. słynny wówczas aktor szekspirowski, David Garrick zorganizował w Stratfordzie pierwszy Festiwal Szekspira. Korowód z ojcem Hamleta Tym razem, z okazji milenijnych obchodów - a także z powodu wybrania przez Brytyjczyków Szekspira na Człowieka Tysiąclecia - uroczystości te mają szczególny charakter. Będą trwały cały tydzień, od 22 do 30 kwietnia, a główna parada uliczna odbędzie się w sobotę, 29 bm. Tego dnia, jak co roku, odświętnie udekorowane stare uliczki Stratfordu zostaną zamknięte dla ruchu samochodowego, by zrobić miejsce dla rozbawionych tłumów. Tańcząc i śpiewając przejdą oni główną handlową ulicą miasta, Bridge Street do Henley Street, przy której do dziś stoi dom, gdzie William Szekspir się urodził. Potem mijając Karczmę Garricka przy High Street i New Place przy Chapel Street, gdzie spędził ostatnie lata swojego życia oraz Liceum Króla Edwarda VI, w którym najprawdopodobniej pobierał nauki, procesja uda się do położonego nad rzeką kościoła Holy Trinity. Tutaj w krypcie pochodzącej z XII wieku złożone zostaną wieńce i kwiaty na grobowcach Szekspira i członków jego dość zamożnej mieszczańskiej rodziny. Pochowano tu także jego żonę Annę, najstarszą córkę Susannę, jej męża dr. Johna Halla oraz Thomasa Nasha, który ożenił się z wnuczką Szekspira, Anną Hall. Barwny korowód przebierańców - wśród których znajduje się sam Szekspir i postacie z jego sztuk, a także Królowa Elżbieta I w towarzystwie Sir Waltera Releigha, dam dworu i królewskich błaznów, poprowadzą miejscowa orkiestra dęta i zespół Shakespeare Morris Men, czyli przybrani w kolorowe wstążki i dzwoneczki tancerze ludowi z piszczałkami i pałkami. Potem oficjalni goście udadzą się na uroczysty lunch, podczas którego wręczana jest doroczna nagroda Shakespeare Birthday Award, przyznawana za zasługi w promocji jego twórczości. Jej laureatami są m.in. aktorzy Dame Peggy Ascroft i Sir Ian McKellen. Wieczorem zaś ci, którym na czas udało się zdobyć bilety, pójdą na "Sen nocy letniej" do Royal Shakespeare Theatre nad rzeką Avon, inni szczęśliwcy wybiorą się na charytatywny bal kostiumowy, reszta bawić się będzie pod gołym niebem na różnych imprezach ulicznych. Obchody urodzin Williama Szekspira ściągają oczywiście dziesiątki tysięcy przybyszów z całego świata, nawet z Japonii. W ub. roku, na przykład, przyjechała tu grupa z Ueno - miasta, skąd pochodzi najsłynniejszy japoński poeta Mastuo Basho (1644-94). Jeśli ktokolwiek sądziłby, że po wyjeździe kwietniowych gości miasteczko pustoszeje, jest w błędzie. Stratford, który nie ma nawet 30 tys. stałych mieszkańców, żyje z przyjezdnych przez okrągły rok. Większość domów na obrzeżach miasta to prywatne pensjonaty typu B&B, oferujące pokój ze śniadaniem. Ich właściciele życzą sobie średnio po 45 funtów (70 dolarów) za noc, czyli dwukrotnie więcej niż w innych angielskich miasteczkach. I wcale nie narzekają na brak klientów. Rzeka obcokrajowców i Brytyjczyków przelewa się uliczkami Stratfordu od rana do wieczora. Jeśli więc chce się w ciszy i skupieniu popatrzeć na dom, w którym urodził się Szekspir, albo posiedzieć przy słynnej fontannie z łabędziami na skwerze przed Royal Shakespeare Theatre, trzeba to zrobić wcześnie rano, najlepiej przed godz. 8.00. W kilka minut później w miasteczku zaczyna się robić zbyt tłoczno. Kołyska Williama Rzeczywiście, jest tu co podziwiać. Stratford nad rzeką Avon położony jest w środku rolniczej Anglii. Już w czasach podboju przez Rzymian, a potem Saksonów istniała tu osada przy ruchliwym brodzie. W 1196 r. otrzymała ona pozwolenie na organizowanie jarmarków, rozwijając się stopniowo w zasobną wieś, która w 1553 r. otrzymała prawa samodzielnej gminy. Nazwy ulic nie zmieniły się od XIV w., a kamienny most, po którym dziś odbywa się główny ruch samochodowy przez rzekę Avon, zbudowano niemal pięć wieków temu. Doskonale zachowała się zarówno większość budynków związanych z Szekspirem i jego rodziną, jak i szereg innych zabytkowych budowli z czasów elżbietańskich i jakobińskich, wokół których wyrosły później domy z cegły. Shakespeare Birthplace - czyli dom przy Henley Street, w którym urodził się William - pochodzi albo z końca XV, albo z początku XVI wieku i pozostawał własnością rodziny Szekspirów aż do 1806 r. Niestety, nie przetrwał żaden dokument, stwierdzający datę jego zbudowania. Jest to typowy, bardzo piękny dom z epoki Tudorów, jakich sporo zachowało się w całej Anglii. Drewno bukowe pochodziło z pobliskiego Lasu Arden, a niebiesko-szary kamień z sąsiedniego Wilmcote. Posiadłość składa się z dwóch części - dwupiętrowego domu rodzinnego i sklepu, który należał do ojca Williama. W pierwszej, wyposażonej w meble z epoki, można oglądać m.in. niski pokój z drewnianymi belkami na bielonych ścianach i nierównym suficie, w którym poeta przyszedł na świat. Obok łóżka stoi urocza drewniana kołyska z pomysłowym daszkiem na zawiasach, ze skromnymi rzeźbieniami po bokach. Kiedy zapomni się na chwilę o drepczących wokół ludziach i uruchomi wyobraźnię, można zobaczyć Mary i Johna Szekspirów i bawiące się wokół ośmioro dziatek. William był ich trzecim dzieckiem i najstarszym synem. W drugiej części tego kompleksu znajduje się muzeum pamiątek po pisarzu - m.in. pierwsze wydania drukiem jego sztuk z 1623 r., jego wczesne portrety i ławka szkolną z King Edward VI Grammar School. Sielankowego obrazu tego miejsca dopełnia piękny elżbietański ogród z tyłu domu i mnóstwo kwietników od frontu. Tuż obok mieści się - dość brzydkie, niestety, ale funkcjonalne - Centrum Szekspirowskie z zasobną biblioteką, zbudowane w 1964 r. z okazji 400. rocznicy jego urodzin. Po drugiej zaś stronie uwagę przykuwa zgrabna rzeźba "szlachetnego głupca" - błazna z Szekspirowskich sztuk. Po przeciwnej stronie Henley Street są już tylko kawiarenki, antykwariaty i sklepy z pamiątkami. I tak jest przy każdym zabytku. Bez względu na to, czy będzie to ostatni dom Szekspira przy Chapel Street (tzw. New Place), gdzie mieszkał od 1579 r. aż do śmierci w 1616 r., czy sąsiedni Nash's House, który należał do wnuczki poety Elizabeth Hall, czy wreszcie nowa siedziba Royal Shakespeare Theatre, którą zbudowano w 1932 r. po pożarze poprzedniej stałej sceny (1879 r.) sześć lat wcześniej. Choć we wszystkich sklepach - z wyjątkiem może ciekawych i zasobnych w szekspiriana księgarni przy High Street - dominują atrakcyjnie wyeksponowane, ale tandetne pamiątki, w miasteczku widać ogromną dbałość o estetykę. Przyciąga też na tej uliczce autentycznie stara Karczma Garricka i sąsiedni Harvard House, który należał do Katherine Harvard z domu Rogers, matki Johna Harvarda, założyciela słynnego amerykańskiego uniwersytetu. Dom, na którym zwykle wisi flaga amerykańska, został odbudowany w 1596 r. po pożarze i do dziś ma najbardziej ozdobną fasadę w całym mieście. Chichot pisarza W Stratfordzie pełno jest skwerów, ogrodów, eleganckich restauracji, kawiarenek i hoteli w stylu Tudorów, jak na przykład słynny Shakespeare Hotel na Chapel Street, w którym korytarze wyglądają co prawda dość banalnie, za to pokoje mają piękne stare wnętrza z epoki elżbietańskiej. Goście są zachwyceni, bo czują się, jakby ich nagle przeniesiono w przeszłość. Jednak prawdziwą perłą Stratfordu jest położony jedną milę od ruchliwego centrum domek żony Szekspira, Anny Hathaway w malowniczej wiosce Shottery. Rzecz w tym, że owa bajkowa długa chata kryta strzechą, o nieregularnych liniach z maleńkimi witrażowymi oknami, która wygląda jak na starej pocztówce, jest prawdziwa. Stoi na dodatek w pięknym ogrodzie, w którym niemal przez cały rok jest zielono i kolorowo. Rodzina zamożnych chłopów Hathawayów mieszkała tu od końca XIV w. W skromnie, ale ze smakiem urządzonych pokojach na dole z kamiennymi podłogami i w sześciu maleńkich sypialniach na górze panuje atmosfera jak w czasach, kiedy 18-letni William zalecał się do znacznie starszej od siebie 26-letniej Anny. Pobrali się w 1582 r. Mieli trójkę dzieci - Susannę i bliźniaki Hamnet i Judith. Anna Hathaway przeżyła poetę o 7 lat. Pobyt w tym zaiste urzekającym miasteczku psuje banalna konieczność wydawania pieniędzy. Stratfordczycy każą sobie za wszystkie atrakcje słono płacić i dobrze wiedzą, jak wyciągnąć ostatni grosz. Ani się obejrzysz, jak każdego dnia znika kolejne 100 funtów. Jeszcze w latach 30. było to ciche, senne miasteczko, a miejscowa ludność wcale nie była zadowolona, że wybudowano tu nowy, jak na owe czasy bardzo awangardowy, gmach Teatru Szekspirowskiego. Dziś skomercjalizowany Stratford przypomina fabrykę pieniędzy. Dlatego zgadzam się z Sir Peterem Hallem - jednym z pierwszych dyrektorów Royal Shakespeare Company, że wygląda trochę jak "filia Disneylandu". Samemu Szekspirowi to prawdopodobnie nie zaszkodzi. Jego duch tam pozostanie i zawsze będzie się z nas wszystkich życzliwie naśmiewał.
Co roku, pod koniec kwietnia, mieszkańcy Stratford–upon–Avon, przebrani w stroje z epoki elżbietańskiej, wylegają na ulice miasteczka. Podczas barwnej i głośnej parady wspólnie świętują urodziny swojego najsłynniejszego obywatela – poety i dramaturga Williama Szekspira, który przyszedł na świat w Dzień św. Grzegorza – 23 kwietnia 1564 roku. Tym razem, z okazji milenijnych obchodów – a także z powodu wybrania przez Brytyjczyków Szekspira na Człowieka Tysiąclecia – uroczystości będą miały szczególny charakter.
PZU Ministerstwo skarbu żąda wyjaśnień od Eureko w sprawie motywów prywatyzacji Wojna prawników Emil Wąsacz, minister skarbu, wystąpił do Eureko z listem, w którym zarzuca temu konsorcjum, że wzięło udział w prywatyzacji PZU w innym celu, niż to podawało podczas negocjacji. W związku z tym minister domaga się od Eureko wyjaśnień i zapowiada, że do tego czasu wstrzymuje się z zajęciem stanowiska w sprawie zmian w zarządach PZU i PZU Życie. Wczoraj PZU Życie zaskarżył postanowienie sądu w sprawie okresowego zakazu sprzedawania akcji BIG Banku Gdańskiego. 15 lutego BIG Bank Gdański oraz Eureko, dwaj akcjonariusze (w sumie 30 proc. akcji) PZU, wystąpili do sądu z wnioskiem o zabezpieczenie powództwa o ustalenie nieważności umów między grupą PZU a Deutsche Bankiem w sprawie sprzedaży Niemcom około 7 proc. akcji BIG Banku Gdańskiego. Sąd przychylił się do ich wniosku i zakazał sprzedaży akcji. We wniosku do sądu napisano, że "Głównym motywem zaangażowania się banku i Eureko BV w proces prywatyzacji PZU było leżące u podstaw umowy prywatyzacyjnej założenie, że nabycie akcji PZU przez bank i znaczącego akcjonariusza banku - Eureko będzie gwarancją zachowania dotychczasowej proporcji akcjonariatu banku. Warunkiem włączenia się banku i Eureko w prywatyzację PZU było utrzymanie co najmniej na dotychczasowym poziomie udziału PZU i jego spółki zależnej PZU Życie w kapitale akcyjnym banku, co miało zapewnić dotychczasowym akcjonariuszom banku większość na walnym zgromadzeniu banku i zapobiec wrogiemu przejęciu banku przez Deutsche Bank." Zagrożone interesy PZU Minister Wąsacz po zapoznaniu się z tym wnioskiem BIG BG i Eureko wystosował list do prezesa Eureko Joao Talone, w którym napisał, że w żadnym z dokumentów wiążących obie strony prywatyzacji nie ma mowy o tym, by głównym powodem tej operacji było utrzymanie stałego akcjonariatu w BIG BG. W umowie nie wprowadzono żadnych zastrzeżeń w odniesieniu do dysponowania akcjami BIG BG, choć wprowadzono takie zastrzeżenia w stosunku do innych aktywów PZU. Zdaniem ministra, stabilizacja akcjonariatu BIG BG jako główny motyw zainwestowania w PZU naraża prywatyzowaną spółkę na to, że jej rozwój może zależeć od sytuacji w banku. Minister uznał, że jest to sprzeczne z celem prywatyzacji PZU, którym było zapewnienie jej rozwoju i umocnienie pozycji rynkowej. Według ministra, inne motywy przedstawione we wniosku do sądu mogą świadczyć o celowym wprowadzeniu w błąd ministerstwa skarbu przez konsorcjum. Gdyby ministerstwo znało wcześniej cel oferty BIG BG i Eureko, zostałaby ona odrzucona. Na koniec listu minister pisze do prezesa Talone: "Nie przesądzając prawnych skutków i znaczenia Państwa oświadczenia dla ważności zawartej przez nas umowy oczekuję wyjaśnień od Pana prezesa co do rzeczywistego stanu rzeczy. Do tego czasu wstrzymuję się z zajęciem stanowiska co do rekonstrukcji zarządów PZU i PZU Życie". List wysłano 21 lutego do Eureko i członków rady nadzorczej PZU. Stało się to w przeddzień posiedzenia rady nadzorczej, która miała zadecydować o dalszych losach zawieszonych członków zarządu PZU. Posiedzenie to nie odbyło się, gdyż nie przyszli na nie trzej przedstawiciele konsorcjum i dwaj skarbu państwa. Przypomnijmy, że o zawartej w przeddzień prywatyzacji umowie sprzedaży przez PZU (za około 300 mln zł) akcji BIG BG Deutsche Bankowi nic nie wiedziało konsorcjum BIG BG i Eureko. Ostatnio ze strony Eureko - porozumienia europejskich firm ubezpieczeniowych - zaczęto składać deklaracje, że gdyby skarb państwa nie zgodził się na odwołanie zawieszonych członków zarządu PZU, wówczas wystąpi ono ze skargą do organów Unii Europejskiej. Kolejne pozwy, kolejne wnioski PZU Życie SA zaskarżyło postanowienie stołecznego Okręgowego Sądu Gospodarczego z17 lutego, zakazujące PZU i PZU Życie oraz powiązanym z nimi spółkom zbywania akcji BIG Banku Gdańskiego na czas procesu. Z wnioskiem o wydanie takiego zakazu wystąpiły BIG BG i Eureko, które zapowiedziały wystąpienie z pozwem o ustalenie nieważności umów z 4 listopada ubiegłego roku między grupą PZU a Deutsche Bankiem w sprawie sprzedaży niemieckiemu bankowi owych akcji. Nieoficjalnie dowiedzieliśmy się, że wkrótce PZU złożyć może podobne zażalenie. Adwokat Stefan Jaworski, pełnomocnik PZU Życie, postawił wnioskowi i postanowieniu sądu szereg zarzutów. W zażaleniu, które wczoraj po południu wpłynęło do sądu, pisze, że wniosek o wydanie zabezpieczenia podpisało m. in. dwoje członków zarządu BIG BG, którzy jego zdaniem nie byli uprawnieni do reprezentowania banku, w konsekwencji bank ten właściwie nie wniósł skutecznie wniosku, a bez tego nie mogło być ważnie wydane zabezpieczenie. Adwokat kwestionuje też prawo (legitymację) wnioskodawców (BIG BG i Eureko) do wytaczania w ogóle tej sprawy, w szczególności ich argumentację, że jako akcjonariusze PZU nie mieli bezpośredniego wpływu na sposób zarządzania majątkiem PZU i PZU Życie. Podobnie kwestionuje twierdzenie, że rozdysponowanie akcji ma być sprzeczne z założeniami prywatyzacyjnymi PZU i interesem jego akcjonariuszy. Zdaniem pełnomocnika PZU Życie, akcjonariusze - zgodnie z kodeksem handlowym - nie mają zapewnionego bezpośredniego wpływu na prowadzenie spraw spółki, a wolę swoją mogą wyrażać na walnym zgromadzeniu. Tymczasem akcjonariusze PZU nie podjęli żadnej uchwały w zakresie akcji BIG BG. Z kolei na argumentację BIG BG i Eureko, że jako giełdowi inwestorzy zainteresowani są oczywiście przestrzeganiem reguł obowiązujących uczestników tego rynku, mec. Jaworski odpowiada, że od zapewnienia przestrzegania reguł giełdowych są KPWiG, prokuratura i podobne instytucje, jeżeli więc wnioskodawcy uznali, iż zostały one jakoś naruszone, (zdaniem adwokata zastrzeżenie takie nieuzasadnione) to powinni zwrócić się do tych organów - a nie uzasadnić nimi wystąpienia o unieważnienie umowy. Skoro nie są uprawnieni do wytaczania powództwa, to nie mieli też prawa żądać wydania zaskarżonego zakazu. Wreszcie, zakaz ów w istocie zaspokaja roszczenia wnioskodawców, aby faktycznie doprowadzić do niezbywania akcji, a nie taka jest rola instytucji zabezpieczenia - dodaje adwokat. DOM, PJ. RFK KOMENTARZ Na pewno niefortunne było sformułowanie użyte w pozwie BIG Banku Gdańskiego i Eureko o tym, że głównym motywem zakupu 30 proc. akcji PZU była chęć stabilizacji akcjonariatu BIG Banku Gdańskiego. Traktowanie przez ministra skarbu tego zapisu poważnie świadczy o jego złej woli. Trudno bowiem przypuszczać, żeby ktoś kupował za ponad 3 mld zł mniejszościowy pakiet akcji jakiejkolwiek firmy i podejmował dalsze zobowiązania po to tylko, by w ten sposób zdobyć kontrolę nad 7-8 proc. akcji innej firmy, której cała wartość wynosiła wówczas 3,6 mld zł, a dziś - 8,5 mld zł. Raczej należy przypuszczać, że ministerstwo postanowiło bronić się przez atak przed żądaniami Eureko i BIG BG, które czują się oszukane w czasie prywatyzacji PZU. Paweł Jabłoński
BIG Bank Gdański oraz Eureko, dwaj akcjonariusze PZU, wystąpili do sądu z wnioskiem o zabezpieczenie powództwa o ustalenie nieważności umów między PZU a Duetsche Bankiem w sprawie sprzedaży Niemcom akcji BIG Banku Gdańskiego. We wniosku wspomniano, że głównym motywem zaangażowania się banku i Eureko w proces prywatyzacji PZU było założenie, że nabycie akcji PZU będzie gwarancją zachowania dotychczasowej proporcji akcjonariatu banku, co zapobiegnie wrogiemu przejęciu przez Deutsche Bank. Minister skarbu postanowił wykorzystać to oświadczenie w celu podważenia podpisanej z Eureko umowy prywatyzacyjnej. Zarzucił Eureko, że wzięło udział w prywatyzacji PZU w innym celu, niż to podawało podczas negocjacji, do czego teraz samo się przyznało. Zdaniem ministra stabilizacja akcjonariatu BIG Banku Gdańskiego jako główny motyw zainwestowania w PZU naraża prywatyzowaną spółkę na zależność jej rozwoju od sytuacji banku, co jest sprzeczne z zakładanym celem prywatyzacji, którym było umocnienie pozycji rynkowej PZU. Minister domaga się od Eureko wyjaśnień i zapowiada, że do tego czasu wstrzyma się z zajęciem stanowiska w sprawie zmian w zarządach PZU i PZU Życie. Sformułowanie użyte w pozwie z pewnością było niefortunne. Minister próbuje je teraz wykorzystać, aby w ten sposób – przez atak – bronić się przed żądaniami Eureko i banku, które czują się oszukane podczas prywatyzacji PZU.
TRYBUNAŁ W LUKSEMBURGU Wolność przepływu towarów Rozróżnienie środków krajowych: odnoszące się do towaru oraz dotyczące sposobów jego zbytu CEZARY MIK Traktat o Wspólnocie Europejskiej z 1957 r. przewiduje tzw. wolność przepływu towarów. Zgodnie z art. 9 swoboda ta ma być zapewniona - z jednej strony - przez stworzenie unii celnej (eliminacja ceł i opłat o skutku równoważnym w stosunkach handlowych państw członkowskich oraz ustanowienie wspólnej zewnętrznej taryfy celnej; art. 12-29), a z drugiej - przez urzeczywistnienie zakazu stosowania ograniczeń ilościowych i środków o charakterze równoważnym (art. 30-36). W odniesieniu do drugiego elementu wolności przepływu w orzecznictwie Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości (ETS) przez długi czas nie było poczucia bezpieczeństwa prawnego, gdyż nie dokonano jednoznacznej prawnie i prawidłowej ekonomicznie wykładni pojęcia "środek o skutku równoważnym do ograniczenia ilościowego". ETS początkowo przyjął bardzo szeroką interpretację, twierdząc, że jest nim każdy środek, który rzeczywiście lub potencjalnie, bezpośrednio lub pośrednio przeszkadza w handlu wewnątrzwspólnotowym (wyrok w sprawie Procureur du Roi przeciwko Benedyktowi i Gustawowi Dassonville z 11 lipca 1974 r., tzw. formuła Dassonville). Może być on uzasadniony jedynie względami pozagospodarczymi, wyraźnie i enumeratywnie wymienionymi w art. 36 (np. bezpieczeństwo publiczne, moralność publiczna, zdrowie publiczne, ochrona własności przemysłowej lub handlowej). W wyroku z 20 lutego 1979 r. (sprawa Rewe-Zentral AG przeciwko Bundesmonopolverwaltung für Branntwein) ETS jednak złagodził swe stanowisko. Uznał, że gdy we Wspólnocie nie ma reguł wspólnych dla jakiegoś towaru, WE musi zaakceptować przeszkody, jakie wynikają z różnic w regulacjach krajowych, o tyle, o ile jest to konieczne dla zadośćuczynienia pilnym powodom interesu ogólnego, związanym w szczególności z potrzebą zapewnienia skuteczności kontroli fiskalnej, ochroną zdrowia publicznego, uczciwością transakcji handlowych i ochroną konsumenta. To ograniczenie zasady swobodnego przepływu towarów może być jednak wykorzystywane wyłącznie przy zachowaniu zakazu dyskryminacji ze względu na pochodzenie towarów i zasady proporcjonalności. Jak każdy wyjątek od reguły musi też być stosowane zwężająco (tzw. formuła Cassis de Dijon). Wyrok w sprawie Cassis nie zapobiegł dalszej erozji formuły Dassonville. Rychło bowiem okazało się, że istnieje liczna grupa środków krajowych, których kwalifikacja z punktu widzenia prawa wspólnotowego nie jest prosta. Państwa członkowskie regulowały bowiem swobodny przepływ w taki sposób, że zakazywały pewnych sposobów promocji i sprzedaży towarów. ETS długo nie zdołał określić jednoznacznie swego stanowiska. Zgodnie z niektórymi wyrokami tworzącymi tzw. nurt sprawy Oebel ETS stwierdzał, że środki takie - jako część polityki społeczno-gospodarczej - nie podlegają art. 30, jeżeli stosowane są bez dyskryminacji ze względu na pochodzenie podmiotów gospodarczych i towarów, gdyż nie są one w stanie wywołać negatywnych skutków w handlu wewnątrz WE. W wielu innych sprawach (tzw. nurt sprawy Oosthoek) stanowisko ETS było zgoła odmienne. Uważał, że prawo krajowe, które ogranicza lub zakazuje pewnych form reklamy i promocji towaru, może ograniczać wolumen sprzedaży wskutek konieczności zmiany form reklamowo-promocyjnych i zwiększenia związanych z tym kosztów handlowych, nawet wtedy, gdyby było ono stosowane bez dyskryminacji. Wreszcie, na przełomie lat 80. i 90., ETS wydał kilka orzeczeń, które składają się na tzw. nurt sprzedaży niedzielnej. Sformułował tam przekonanie, że gdy państwo stosuje środki odzwierciedlające pewne wybory odnoszące się do szczególnych cech narodowych lub regionalnych o charakterze społeczno-kulturalnym, nie mają one na celu obrotu towarowego. Aczkolwiek mogą mieć one niekorzystny wpływ na wolumen sprzedaży, to jednak stosowane są bez dyskryminacji ze względu na pochodzenie towaru. Środki takie w istocie wywierają jedynie hipotetyczny wpływ na handel między państwami członkowskimi i z tego względu nie powinny podlegać art. 30. Mając takie doświadczenie orzecznicze, ETS zajął się połączonymi sprawami Keck i Mithouard. Najpierw fakty. Francuski urząd ochrony konkurencji ustalił, że w dwóch supermarketach: SA CORA w Mundolsheim i COOP Rond Point w Geispolsheim, sprzedawano przez pewien czas w 1989 r. piwo "Picon biere" i kawę "Sati rouge" po cenach niższych od ich nabycia w celu promocji tych towarów, co stanowiło nielegalną praktykę handlową, zwaną sprzedażą ze stratą. Na podstawie protokołu pokontrolnego prokurator wszczął postępowanie karne przeciwko dyrektorom obu centrów handlowych: Bernardowi Keck i Danielowi Mithouard. Przed Sądem Wielkiej Instancji w Strasburgu oskarżeni zakwestionowali zgodność francuskiej ustawy o finansach z art. 30 traktatu. W obliczu niejednoznacznych interpretacji tego postanowienia sąd zawiesił postępowanie i zwrócił się do ETS z pytaniem, czy przepisy francuskie zakazujące takiej formy promocji mogą być uznane za środek o skutku równoważnym do ograniczeń ilościowych. ETS nie miał prostego zadania, tym bardziej że adwokat generalny Walter van Gerven nie ułatwiał rozstrzygnięcia. W opinii z listopada 1992 r. twierdził, że przepisy francuskie są środkiem o skutku równoważnym w znaczeniu art. 30 i zaczął weryfikować ich zasadność z punktu widzenia formuły Cassis. Pod wpływem wyroków z nurtu sprzedaży niedzielnej wydał jednak w kwietniu 1993 r. nową opinię, w której dowodził jedynie hipotetycznego wpływu norm francuskich na handel wewnątrz WE. W tej sytuacji ETS najpierw przypomniał formułę Dassonville, następnie podkreślił, że prawo francuskie nie miało na celu regulacji wymiany towarowej między państwami członkowskimi. Dostrzegł przy tym, że przez zakaz pewnej formy reklamy może ono ograniczyć wolumen sprzedaży towarów. Zauważył również, że podmioty gospodarcze odwołują się do art. 30 dla kwestionowania wszelkich przepisów ograniczających wolność handlu, choćby nie dotyczyły one towarów z innych państw członkowskich. ETS orzekł więc, że istnieje potrzeba rewizji i doprecyzowania dotychczasowego orzecznictwa. Postanowił - zgodnie z formułą Cassis - że środkami o skutku równoważnym ograniczeniom ilościowym są przeszkody, które w braku harmonizacji wspólnotowej wynikają ze stosowania do towarów z innych państw członkowskich, gdzie są legalnie produkowane i wprowadzane do obrotu, reguł określających warunki, którym powinny odpowiadać te towary (nazwa, kształt, wymiary, waga, skład, prezentacja, etykietowanie, opakowanie), choćby były stosowane także wobec towarów krajowych, chyba że znajduje to uzasadnienie w postaci interesu ogólnego, który przeważy nad wolnością obrotu towarami. Natomiast, odmiennie od dotychczasowego orzecznictwa, ETS stwierdza, że nie jest zdolny przeszkodzić w handlu bezpośrednio lub pośrednio, rzeczywiście lub potencjalnie w sensie formuły Dassonville środek krajowy, który ogranicza lub zakazuje niektórych sposobów sprzedaży, pod warunkiem że jest on stosowany bez dyskryminacji do wszystkich podmiotów gospodarczych działających w państwie stosującym środek i do wszystkich towarów komercjalizowanych w tym państwie. Przepisy takie bowiem z natury swej nie są w stanie przeszkodzić towarom importowanym w dostępie do rynku i nie krępują go w stopniu wyższym niż w stosunku do towarów krajowych. W rezultacie art. 30 nie ma zastosowania do prawa francuskiego, które zakazuje jedynie pewnej formy promocji sprzedaży i dotyka w równym stopniu wszystkich podmiotów gospodarczych i wszelkich towarów, bez względu na ich pochodzenie. Wyrok w sprawach Keck i Mithouard nie był tylko epizodem, kolejnym z wielu rozbieżnych orzeczeń ETS. Jak dowodzi tego późniejsza praktyka, stał się opoką formuły na trwale wpisanej w jego dorobek. W sferze wolności przepływu towarów nakazał on przyjąć rozróżnienie środków krajowych na te, które odnoszą się do towaru jako takiego, i te, które dotyczą sposobów jego zbytu. Pierwsze z nich zawsze mieszczą się w pojęciu "środek o skutku równoważnym do ograniczeń ilościowych" i mogą być usprawiedliwione wyłącznie względami z art. 36 lub formułą Cassis. Pozostałe, jeżeli są stosowane bez dyskryminacji, z natury swej nie przeszkadzają w handlu wewnątrz Wspólnoty i nie są zakazane przez prawo wspólnotowe. Ważne jest również to, że formuła Keck-Mithouard wykazuje tendencje do ekspansji, wkraczając w inne wolności rynku wewnętrznego: swobodę poruszania się osób, wolność przedsiębiorczości i świadczenia usług. Wyrok wstępny w sprawach Criminal proceedings przeciwko B. Keck i D. Mithouard z 24 listopada 1993 r., 267/91 i 268/91, ECR 1993, s. 6126. Autor jest profesorem habilitowanym w Katedrze Praw Człowieka i Prawa Europejskiego Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu
Traktat o Wspólnocie Europejskiej przewiduje tzw. wolność przepływu towarów, którą ma zapewnić stworzenie unii celnej i urzeczywistnienie zakazu stosowania ograniczeń ilościowych i środków o charakterze równoważnym. Europejski Trybunał Sprawiedliwości musiał dokonać wykładni pojęcia "środków o charakterze równoważnym". Wypracował w tym zakresie formuły Dassonville i Cassis de Dijon, które zostały następnie uzupełnione orzeczeniami dotyczącymi sprzedaży niedzielnej z przełomu lat 80. i 90. W połączonych sprawach Keck i Mithouard ETS musiał rozstrzygnąć o zgodności z traktatem francuskich przepisów zakazujących sprzedaży ze stratą. Uznał, że zakaz określonego sposobu zbytu towaru – w tym przypadku sprzedaży ze stratą – stosowany bez dyskriminacji do wszystkich podmiotów gospodarczych, nie jest w stanie przeszkodzić towarom importowanym w dostępie do rynku, w związku z czym nie narusza traktatu.
KONSTYTUCJA Poszerzony zakres kontroli przedmiotowej Trybunału Prawo miejscowe pod lupą WOJCIECH KRĘCISZ Zgodnie z art. 188 ustawy zasadniczej Trybunał Konstytucyjny orzeka w sprawach: zgodności ustaw i umów międzynarodowych z konstytucją; zgodności ustaw z ratyfikowanymi umowami międzynarodowymi, których ratyfikacja wymagała uprzedniej zgody wyrażonej w ustawie; zgodności przepisów prawa wydawanych przez centralne organa państwowe z konstytucją, ratyfikowanymi umowami międzynarodowymi i ustawami. Oprócz objęcia kognicją TK umów międzynarodowych, co w porównaniu z poprzednim stanem prawnym wskazuje na poszerzenie przedmiotowego zakresu kontroli konstytucyjności prawa w Polsce, warto zastanowić się nad objęciem kontrolą konstytucyjności prawa także aktów prawa miejscowego. Wydaje się bowiem, że tezę taką można postawić na gruncie obowiązujących przepisów. Jakie jednak przemawiałyby za tym racje? Fundamentalne znaczenie należy przypisać ochronie wolności i praw obywatelskich zagwarantowanych przez ustawę zasadniczą. System tej ochrony, polegający m.in. na poddaniu kontroli konstytucyjności aktów prawa miejscowego, służy pełniejszej realizacji tychże wolności i praw. Nie powinno budzić wątpliwości, że tego rodzaju wnioskowanie wynika wprost z ustawy zasadniczej. Wskazuje na to w szczególności wyrażona w art. 8 zasada bezpośredniego jej stosowania, a także określona w art. 79 konstrukcja skargi konstytucyjnej. Tak więc potrzeba realizacji konstytucyjnych wolności i praw, których normatywne ujęcie na gruncie obowiązującej ustawy zasadniczej nie budzi zastrzeżeń, wydaje się argumentem najważniejszym. Nie brakuje również innego rodzaju racji. Po pierwsze - punktem wyjścia dla przyjęcia zasadności poglądu o rozszerzeniu kognicji TK także na akty prawa miejscowego jest przepis art. 87 ust. 2 ustawy zasadniczej, z którego wynika, że źródłami powszechnie obowiązującego prawa są na obszarze działania organów, które je ustanowiły, akty prawa miejscowego. Nie podlega dyskusji, że wobec spełniania przez nie konkretnych kryteriów obowiązywania oraz wyraźnego stwierdzenia konstytucji są one źródłami powszechnie obowiązującego prawa. Wydaje się przy tym, że nie ma istotniejszego znaczenia forma realizowania przez organa samorządu terytorialnego i terenowe organa administracji rządowej przyznanych im kompetencji prawotwórczych, albowiem tę określa ustawa. Konstytucja w art. 184 stanowi jednak, iż kontroli legalności poddane są uchwały organów samorządu terytorialnego oraz akty normatywne terenowych organów administracji rządowej. Potwierdza to tezę o obojętności formy prawotwórczej działalności tych organów w zakresie, w jakim działalność ta poddana jest kontroli konstytucyjności prawa. Po drugie - postawioną wyżej tezę uzasadniać może tryb kontroli konstytucyjności prawa. Obowiązująca regulacja, konstytucyjna i ustawowa, przyjmuje możliwość realizowania kontroli konstytucyjności prawa zarówno jako kontroli abstrakcyjnej, jak i konkretnej. O ile wykluczyć należy, jak wynika z przepisu art. 188 pkt 1, 2 i 3, możliwość poddawania kontroli aktów prawa miejscowego z punktu widzenia ich zgodności z konstytucją w trybie kontroli abstrakcyjnej, o tyle takiej weryfikacji nie można wykluczyć w trybie kontroli konkretnej. Przyjęcie takiego stanowiska uzasadnione jest: 1) trybem podejmowania przez TK kontroli konkretnej, 2) charakterem aktu poddawanego takiej kontroli, a ponadto dotychczasową praktyką oraz ogólnymi zasadami realizowania kontroli konstytucyjności prawa, którym towarzyszy wyrażona w art. 8 ustawy zasadniczej zasada bezpośredniego stosowania konstytucji. Ad. 1. Na gruncie obowiązującej konstytucji oraz ustawy o Trybunale Konstytucyjnym konkretna kontrola konstytucyjności prawa realizowana jest w trybie skargi konstytucyjnej (art. 188 pkt 5 w zw. z art. 79 ust. 1 konstytucji) albo w trybie pytań prawnych przedstawianych TK przez każdy sąd, jeżeli od odpowiedzi zależy rozstrzygnięcie sprawy toczącej się przed sądem. Wydaje się bowiem, że w trybie kontroli abstrakcyjnej trudno byłoby sobie wyobrazić, by TK orzekał o zgodności z konstytucją aktów prawa miejscowego. Wyklucza to niewątpliwie przepis art. 188 pkt 1, 2 i 3 ustawy zasadniczej. Należy uznać, że w obowiązującym brzmieniu dotyczy on wyłącznie właśnie kontroli abstrakcyjnej. Natomiast do kontroli konkretnej odnoszą się przepisy art. 79 i 193 konstytucji. Regulują one tryb kontroli realizowanej w związku z konkretnym, indywidualnym aktem stosowania prawa, odrębnie, jeżeli zważyć choćby przewidywane przez nie kryteria weryfikowalności konstytucyjności aktów, na podstawie których orzeczono już o wolnościach lub prawach obywatelskich (skarga konstytucyjna) albo na podstawie których orzeczenie takie ma zapaść (pytania prawne). Tezę o poszerzeniu kognicji TK na akty prawa miejscowego w trybie kontroli konkretnej potwierdzać mogą także kryteria kontroli konstytucyjności obowiązujących w systemie prawnym aktów normatywnych. O ile w wypadku kontroli abstrakcyjnej obowiązywałyby ogólne zasady weryfikowania konstytucyjności aktów prawnych, uwzględniające ich miejsce w systemie źródeł prawa (dla ustaw i umów międzynarodowych kryterium takim jest konstytucja, a ponadto dla ustaw ratyfikowane umowy międzynarodowe, których ratyfikacja wymagała uprzedniej zgody wyrażonej w ustawie; dla aktów podustawowych wydawanych przez centralne organa państwowe konstytucja, ratyfikowane umowy międzynarodowe i ustawy), o tyle w wypadku kontroli konkretnej może być inaczej. Oczywiście należy dodać, że ustrojodawca nie posługuje się terminem "akty podustawowe", lecz używa sformułowania "przepisy prawa, wydawane przez centralne organa państwowe". Jest to określenie bardzo znamienne. Wskazuje bowiem na wolę objęcia kognicją TK wszelkich aktów wydawanych przez centralne organa państwowe bez względu na formę, w jakiej zostały czy będą wydane. Przyjęte rozwiązanie - moim zdaniem zamierzone - należy traktować jako rezultat dotychczasowej praktyki orzeczniczej TK, którego kognicja wyznaczona była przez materialne pojęcie aktu normatywnego (U. 5/94). Co najmniej więc pośrednio na tej podstawie dowodzić można, iż wolą ustrojodawcy było, aby nie pozostawiać poza kognicją TK żadnego segmentu obowiązującego w Polsce systemu prawnego. Ad. 2. Problematykę kontroli konkretnej konstytucyjności prawa ustrojodawca traktuje szeroko. Zarówno bowiem w stosunku do instytucji skargi konstytucyjnej, jak i instytucji pytań prawnych posługuje się szerokim pojęciem "akt normatywny", na podstawie którego sąd lub organ administracji ostatecznie orzekł o prawach lub wolnościach obywatelskich (art. 79) albo na podstawie którego sąd ma wydać rozstrzygnięcie w toczącej się przed nim sprawie (art. 193). Pojęcie "akt normatywny" jest jak najbardziej adekwatne do trybu kontroli konkretnej. Skoro bowiem jest ona realizowana w związku z indywidualnym, konkretnym aktem stosowania prawa dokonywanym przez sądy i organa administracji, to należy uznać, że stosują one prawo obowiązujące, a takim jest także - co wynika z przepisu art. 87 ust. 2 ustawy zasadniczej - prawo miejscowe. Właściwe dla niego formy tworzenia, o których decydują prawotwórcze uprawnienia organów gminnych, są bez znaczenia wobec faktu, że stanowią one normy prawne. Jak wynika bowiem ze stanowiska TK, "dla oceny merytorycznej charakteru prawnego aktu normatywnego nie ma znaczenia, w jakim kształcie słownym zostanie sformułowana norma postępowania o charakterze normy generalnej i abstrakcyjnej, byleby na podstawie tego tekstu można było niewątpliwie ustalić, iż chodzi o skierowany do określonego rodzaju adresatów nakaz określonego postępowania", a ponadto "pod pojęciem aktu normatywnego (TK) rozumie każdy akt ustanawiający normy prawne, a więc normy o charakterze generalnym i abstrakcyjnym (...)" (OTK 1994, część I). Dotychczasowe orzecznictwo TK nie pozostawia więc wątpliwości co do normatywności także aktów prawa miejscowego. Ponadto należy zwrócić uwagę, iż TK przyjmując w dotychczasowej praktyce jako wyznacznik swojej kognicji materialne pojęcie aktu normatywnego - przyjmowane też przez obowiązującą konstytucję, co wynika z art. 79, 188 pkt 3 i 193 - konsekwentnie też uznawał, "iż akty normatywne mogą być stanowione przez podmioty nie należące do kategorii naczelnych bądź centralnych organów państwowych, lecz na mocy przepisów prawnych pełniące funkcje zlecone z zakresu administracji państwowej" (loc. cit.). Biorąc pod uwagę w szczególności organizacje społeczne realizujące zlecone funkcje administracji państwowej (np. OTK 1988, s. 115; OTK 1992, część I), zauważamy pewną analogię w rozumieniu i stosowaniu pojęcia "zadanie zlecone". Mianowicie ustrojodawca wśród zadań publicznych gmin wyróżniał (art. 71 małej konstytucji) i wyróżnia (art. 166 ust. 2 konstytucji) zarówno zadania własne, jak i zlecone. A chodzi przecież o zadania zlecone z zakresu administracji. Dowodzi tego choćby przepis art. 166 ust. 3 ustawy zasadniczej dotyczący zasad rozstrzygania sporów kompetencyjnych między organami samorządu terytorialnego i administracji rządowej. Analogia "zadań zleconych" w rozumieniu wynikającym z orzecznictwa TK uzasadniającego określenie granic jego kognicji i "zadań zleconych" w rozumieniu, jakie nadał im bezpośrednio w konstytucji ustrojodawca, jest więc wyraźnie widoczna, przekonując pośrednio o poddaniu w trybie konkretnej kontroli przed TK także aktów prawa miejscowego. Dlatego nie można wykluczyć sytuacji, w której powstanie potrzeba oceny w trybie kontroli konkretnej - skarga konstytucyjna, zapytanie prawne - konstytucyjności aktu prawa miejscowego czyniącego zadość warunkom uznawania go za akt normatywny w materialnym pojęciu tego słowa oraz warunkom jego obowiązywania, tj. systemowym, faktycznym i aksjologicznym. Kryterium weryfikowania normatywnego aktu prawa miejscowego w wypadku skargi konstytucyjnej będzie konstytucja i ustawa - skoro ustrojodawca mówi, że w tym trybie skarga miałaby dotyczyć zgodności z konstytucją ustawy lub innego aktu normatywnego - natomiast w wypadku zapytania prawnego takie kryterium stanowiłyby konstytucja, ratyfikowane umowy międzynarodowe oraz ustawy. Objęcie w trybie skargi konstytucyjnej kontrolą zgodności aktów prawa miejscowego z konstytucją - abstrahując od pośrednich kryteriów ich oceny - uzasadnia w szczególności potrzeba ochrony konstytucyjnych wolności i praw jednostki w bezpośrednich relacjach jednostka - samorząd czy jednostka - terenowy organ administracji rządowej (art. 94). Nie można bowiem zakładać, że do naruszeń konstytucyjnych wolności i praw obywatelskich w tych relacjach dochodzić nie będzie. Mało tego. Wydaje się, że skoro konstytucja, jak stanowi art. 8, jest najwyższym prawem RP, a jej przepisy stosuje się bezpośrednio, to akty prawa miejscowego tym bardziej powinny być poddane ocenie ich zgodności z ustawą zasadniczą, właśnie w trybie kontroli konkretnej. Tak samo bowiem jak akty prawne stanowione przez centralne organa państwa, mogą one ingerować i naruszać konstytucyjny katalog wolności i praw jednostki. Dlatego nie można przykładać różnej miary do aktów prawa miejscowego i aktów prawnych stanowionych przez centralne organa państwa czy do umów międzynarodowych. Wszystkie one bowiem, będąc źródłami powszechnie obowiązującego prawa i składając się na system prawny państwa, muszą być zgodne z aktem prawnym o najwyższej mocy, jakim jest konstytucja. Moim zdaniem tezie tej nie uchybia postanowienie konstytucji, z którego wynika, iż Naczelny Sąd Administracyjny, oprócz innych zastrzeżonych dla niego funkcji, orzeka także o zgodności z ustawami uchwał organów samorządu terytorialnego i aktów normatywnych terenowych organów administracji rządowej (art. 184). Kontrola legalności prawa ma na celu ochronę porządku prawnego przed naruszeniami i wcale nie musi wykluczać kontroli konstytucyjności. Albowiem gdy chodzi o kontrolę konkretną, a o takiej cały czas mowa, to w wypadku aktów prawa miejscowego przepis art. 193 ustawy zasadniczej stanowi, iż z pytaniem prawnym do TK może wystąpić każdy sąd, a więc także NSA rozstrzygający konkretną sprawę, np. na podstawie aktu prawa miejscowego, co do którego powstałaby wątpliwość dotycząca jego zgodności z konstytucją, ratyfikowaną umową międzynarodową lub ustawą, a wobec którego NSA nie podjąłby decyzji co do jego legalności. Wydaje się, że takiej sytuacji wykluczyć nie można wobec przyznania każdemu sądowi kompetencji do wystąpienia z pytaniem prawnym do TK. TK w takim wypadku odnosiłby się zaś bezpośrednio do adresata normy prawnej zawartej w akcie prawa miejscowego, w zakresie, w jakim norma ta ingerowałaby w status adresata tej normy, a więc status jednostki w państwie określony przez konstytucyjny katalog wolności i praw obywatelskich. Warto też podkreślić, że sędziowie podlegają tylko konstytucji i ustawom, co tym bardziej obliguje ich do korzystania z instytucji pytań prawnych, gdy zachodzi obawa sprzeczności z konstytucją aktów normatywnych - w tym aktów prawa miejscowego - mających być podstawą rozstrzygnięcia, a proces sądowej wykładni tych aktów nie usuwałby występujących sprzeczności. Racją do podejmowania działań zmierzających do wywołania kontroli konstytucyjności aktów prawa miejscowego, podobnie jak w wypadku skargi konstytucyjnej, byłaby ochrona konstytucyjnego katalogu wolności i praw obywatelskich. Miałoby to więc istotne gwarancyjne znaczenie dla przestrzegania konstytucji. Warto jeszcze na koniec przypomnieć orzeczenia TK, w których wyrażono pogląd - moim zdaniem przyjęty przez ustrojodawcę w obowiązującej konstytucji, czego starałem się dowieść - o powszechnym, a nie ograniczonym przedmiotowo przez prawo miejscowe zakresie kontroli konstytucyjności prawa: "Generalnie TK prezentuje stanowisko, że w demokratycznym państwie prawnym niedopuszczalne jest stanowienie norm prawnych, które nie podlegałyby ocenie z punktu widzenia ich zgodności z konstytucją w trybie pozwalającym na usunięcie występujących sprzeczności" (orzeczenie U. 6/92, OTK 1994, część I; K. Działocha, S. Pawela: OTK 1986-93, Warszawa 1996). Moim zdaniem ustrojodawca przyjął koncepcję kontroli powszechnej, nie wyłączając wyraźnie spod kognicji TK aktów prawa miejscowego, skoro z przepisów art. 79 i 193 nie wynika jasno, o jakie i przez jaki konkretnie podmiot stanowione akty normatywne chodzi. Należy więc uznać, że chodzi o akty normatywne w rozumieniu wyżej przedstawionym, co tym samym nie wyłącza kognicji TK w trybie kontroli konkretnej w stosunku do aktów prawa miejscowego. Dr Wojciech Kręcisz jest adiunktem w Zakładzie Prawa Konstytucyjnego UMCS w Lublinie
Zgodnie z nowym stanem prawnym zakres kontroli konstytucyjności polskiego prawa przez Trybunał Konstytucyjny został poszerzony o umowy międzynarodowe. Warto się zastanowić nad kontrolowaniem zgodności z konstytucją także aktów prawa miejscowego. Szczególne znaczenie ma ochrona wolności i praw obywatelskich gwarantowanych przez ustawę zasadniczą. Pełnej realizacji tych praw i wolności służy ocena konstytucyjności aktów prawa miejscowego. Są także inne racje. Akty prawa miejscowego są źródłami powszechnie obowiązującego prawa. Zgodnie z konstytucją kontroli legalności poddane są uchwały organów samorządu terytorialnego oraz akty normatywne terenowych organów administracji rządowej. Forma prawotwórczej działalności tych organów zdaje się nie mieć tu znaczenia. Kolejnym argumentem jest tryb kontroli konstytucyjności prawa. Akty prawa miejscowego mogą być poddane kontroli konkretnej, co wynika z trybu podejmowanej przez TK kontroli konkretnej oraz z charakteru kontrolowanego aktu. Jest to także zgodne z dotychczasową praktyką i zasadą bezpośredniego stosowania konstytucji. Konkretna kontrola konstytucyjności realizowana jest w trybie skargi konstytucyjnej lub pytań prawnych przedstawianych przez każdy sąd. Konstytucja zawiera dokładne regulacje w tym zakresie. Na podstawie kryteriów kontroli konstytucyjności obowiązujących w systemie aktów normatywnych można sądzić, że ustawodawca chciał objąć kognicją TK wszystkie akty prawne wydane przez centralne organa państwowe bez względu na ich formę. Pojęcie "aktu normatywnego" jest przez ustawodawcę rozumiane szeroko i jest adekwatne do trybu kontroli konkretnej, która jest realizowana w związku z konkretnym aktem stosowania prawa wydanym przez sądy i organa administracji stosujące prawo obowiązujące, także prawo miejscowe. Dotychczasowe orzecznictwo TK potwierdza normatywność aktów prawa miejscowego. Za poddaniem prawa miejscowego kontroli konkretnej przemawiają też zapisy dotyczące zasad rostrzygania sporów kompetencyjnych między organami samorządu terytorialnego i administracji rządowej. W wypadku skargi konstytucyjnej kryterium weryfikowania prawa miejscowego jest konstytucja i ustawa, w wypadku zapytania prawnego zaś - konstytucja, ratyfikowane umowy międzynarodowe i ustawy. Kontrola ta jest uzasadniona dbałością o konstytucyjne wolności i prawa obywateli. Kontrola legalności prawa, przysługująca także Naczelnemu Sądowi Administracyjnemu, nie wyklucza kontroli konstytucyjności. W przypadku prawa miejscowego każdy sąd rostrzygający konkretną sprawę może zwrócić się do TK z pytaniem prawnym. Wtedy TK odnosi się bezpośrednio do adresata normy prawnej zawartej w danym akcie. Fakt, że sędziowie podlegają tylko konstytucji i ustawom, obliguje ich do korzystania z pytań prawnych, kiedy podejrzewają sprzeczność aktów normatywnych prawa miejscowego z konstytucją. W jednym z orzeczeń TK zaznaczył, że w demokratycznym państwie prawnym niedopuszczalne jest stanowienie jakiegokolwiek prawa, które nie podlegałoby ocenie zgodności z konstytucją w trybie umożliwiającym usunięcie zaistniałych sprzeczności.
OSCARY '99 50 podpisów pod listem Stevena Spielberga Dwie szanse Andrzeja Wajdy BARBARA HOLLENDER Przed trzema tygodniami pisaliśmy, że Andrzej Wajda, którego film "Pan Tadeusz" jest polskim kandydatem do Oscara w kategorii obrazów nieangielskojęzycznych, ma także szansę na honorowego Oscara za całokształt twórczości. Dzisiaj, pod popierającym kandydaturę Wajdy listem Stevena Spielberga, podpisało się już ponad 50 członków Akademii. List Stevena Spielberga, który wpłynął do Amerykańskiej Akademii Filmowej, zaczyna się od słów: "Chciałbym wesprzeć kandydaturę polskiego reżysera Andrzeja Wajdy do specjalnej honorowej Nagrody Amerykańskiej Akademii Filmowej. Pan Wajda jest jednym z najbardziej szanowanych filmowców naszych czasów, symbolem odwagi i nadziei dla milionów ludzi w powojennej Europie i poza nią. Jest znany nie tylko jako wielki mistrz kina, choć jego filmy od połowy lat pięćdziesiątych cieszyły się wielkim uznaniem. Jego obrazy stawały się inspiracją dla widzów na całym świecie, niosąc im spojrzenie tego artysty na historię, na demokrację i wolność". Hołd dla polskiego mistrza Dalej Steven Spielberg przedstawia Akademii życiorys Andrzeja Wajdy wpisany w historię naszego stulecia, przypomina o nagrodach, jakie otrzymały jego filmy, m.in. o trzech nominacjach do Oscara w kategorii filmów nieangielskojęzycznych - dla "Ziemi obiecanej", "Panien z Wilka" oraz "Człowieka z żelaza". Pisze o tym, że po roku 1989 Andrzej Wajda pełnił funkcję senatora, że przez Europejską Akademię Filmową został uhonorowany nagrodą za całokształt twórczości, a we Francuskiej Akademii zajął miejsce po zmarłym Federico Fellinim. W swoim liście Steven Spielberg wspomina również, że Andrzej Wajda jest twórcą "Korczaka" - jego zdaniem jednego z najważniejszych europejskich filmów o holocauście. I kończy: "Ludzie kochający kino uważają go za jednego z najważniejszych reżyserów w historii filmu, za człowieka, którego artyzm wielokrotnie zwracał uwagę świata na kino europejskie. Próbując ukazać najjaśniejsze i najciemniejsze strony europejskiej duszy zmuszał nas do refleksji nad siłą naszego własnego humanitaryzmu. Wajda należy do Polski, ale jego filmy są częścią kulturalnego skarbu całej ludzkości. Przykład Andrzeja Wajdy przypomina nam, filmowcom, że historia może czasem żądać od nas odwagi. Że nasi widzowie mogą oczekiwać od nas duchowego wsparcia. Że bywają sytuacje, w których trzeba zaryzykować własną karierą, aby bronić praw ludzi. Przypominając, kim jest i co zrobił dla sztuki filmowej, uprzejmie proszę o wzięcie pod uwagę kandydatury Andrzeja Wajdy jako laureata honorowego Oscara Akademii w marcu 2000 roku". Pod listem Stevena Spielberga podpisało się już ponad 50 członków Akademii Filmowej. Są wśród nich prawdziwe hollywoodzkie tuzy. Reżyserzy - Woody Allen, Francis Ford Coppola, Mike Figgis, Milosz Forman, George Lucas, David Lynch, Phillip Noyce, Sydney Pollack, Bob Rafelson i Oliver Stone. Operatorzy - Roger Deakins i Vilmos Zsigmond. Jeden z najciekawszych hollywoodzkich scenarzystów - Robert Towne. Kilka gwiazd wielkiego formatu, jak Meryl Streep, Holly Hunter, Ed Harris, Scott Wilson, Michael York. Przedstawiciele polskiego lobby w Hollywood - Andrzej Bartkowiak, Ewa Braun, Agnieszka Holland, Janusz Kamiński, Allan Starski, Waldemar Kalinowski. List podpisali też znani producenci: Branco Lustig, Mike Medavoy, Mark Gordon, a wreszcie Jack Valenti - człowiek numer jeden amerykańskiego kina, przewodniczący Motion Picture Association of America. A podpisów ciągle przybywa - zgłaszają chęć wsparcia kandydatury Andrzeja Wajdy kolejne wielkie gwiazdy kina. 39 gniewnych ludzi Jest rzeczą oczywistą, że od tego listu do Oscara droga bardzo daleka. Oscar za całokształt to jedno z najbardziej prestiżowych wyróżnień filmowych świata. Przyznawany jest przez Board of Governors, w której skład wchodzi 39 osób - po trzech przedstawicieli każdego z 13 zawodów filmowych. Na swoim posiedzeniu 18 stycznia ciało to rozpatrzy tegoroczne kandydatury do honorowego Oscara. Kandydatów może zgłaszać każdy członek Akademii, ale jego sylwetkę musi przedstawić jeden z członków Rady. Oczywiście, oscarowe szanse rosną, gdy ma się silniejsze poparcie i listy wspierające podpisane przez prominentnych ludzi kina. Już dzisiaj w Akademii mówi się, że w historii tej nagrody nikt nie miał takiego wsparcia jak Andrzej Wajda. Ale są i inni poważni kandydaci do statuetki. Jednym z nich jest Roger Corman. Sprawami promocji do Oscara za całokształt zajmuje się w Los Angeles organizacja pod nazwą Polish Hollywood Connection założona i kierowana przez Agnieszkę Holland i Janusza Kamińskiego, przy logistycznym wsparciu Konsulatu Generalnego w LA. Producent "Pana Tadeusza" Lew Rywin mówi, że amerykańska promocja będzie się odbywała dwutorowo. O nominację do Oscara walczy bowiem jednocześnie film Andrzeja Wajdy - "Pan Tadeusz". Konkurenci "Pana Tadeusza" Nominacje w kategorii filmów nieangielskojęzycznych przyznaje około 300 członków specjalnej komisji działającej przy Amerykańskiej Akademii Filmowej. Obowiązkiem każdego z członków komisji jest obejrzenie przynajmniej 80 proc. filmów, na które ma głosować. Wymóg ten jest ściśle przestrzegany. Członkowie komisji niemal nie opuszczają kina znajdującego się w siedzibie Akademii, na każdym z seansów muszą podpisywać listę obecności. Potem oceniają poszczególne tytuły przyznając im od 0 do 10 punktów. I to członkowie komisji zagranicznej decydują o nominacji. Na Oscara głosują już wszyscy członkowie Akademii. "Pan Tadeusz" ma w tym roku bardzo silnych konkurentów. Są wśród nich: "Wszystko o mojej matce" Pedro Almodovara, nagrodzona Złotą Palmą w Cannes, "Rosetta" Luca i Jeana Pierre'a Dardenne'ów, "Mifune" Sorena Kragha Jacobsena, "Nie z tego świata" Włocha Giuseppe Piccioniego, "Pod słońcem" Colina Nutleya, "East-West" Regisa Wargniera. "Pan Tadeusz" wylosował numer jeden i jego pokaz dla członków Akademii odbył się już 1 grudnia. Teraz powinny odbywać się kolejne pokazy, już w salach wynajmowanych przez producentów filmu. Jak zawsze w Hollywood, wiele zależy od reklamy i atmosfery wokół filmu. 15 grudnia w "International Herald Tribune" ukazał się interesujący artykuł Petera Finna "Polish Filmmaking Stages an Epic Return" o odradzaniu się kina w Polsce, którego duży fragment dotyczy Andrzeja Wajdy i "Pana Tadeusza". Wypowiada się w nim także producent filmu Lew Rywin. W planach są ogłoszenia w prasie branżowej - owe słynne "For your considation...". Lew Rywin mówi, że budżet promocyjny, obliczony początkowo na 400 tys. dolarów, został zredukowany do 206 tys. Pieniądze na reklamę pochodzą z Heritage Films i od dystrybutora francuskiego. Rywin zwrócił się również do inwestorów filmu, aby uczestniczyli w kosztach oscarowych. Odmówiła tylko Wizja TV. Czy Andrzej Wajda dostanie Oscara? Za wcześnie jeszcze na spekulacje. Ale chyba nikt w historii polskiego kina nie miał tak dużych szans na statuetkę. I takiego poparcia ze strony wielkich artystów. A jeśli się nie uda? Tak też się może zdarzyć - każda nagroda jest wypadkową wielu czynników. Ale przecież już te podpisy złożone pod listem Stevena Spielberga są wspaniałym hołdem dla mistrza polskiego kina.
Andrzej Wajda, którego film "Pan Tadeusz" został nominowany do Oscara w kategorii obrazów nieangielskojęzycznych, ma także szansę na honorowego Oscara za całokształt twórczości. Pod listem Stevena Spielberga, popierającym kandydaturę Wajdy, podpisało się wielu członków Amerykańskiej Akademii Filmowej. Jeszcze nikt w historii polskiego kina nie był tak blisko zdobycia statuetki.
Formuła 1 - kult Ferrari "Kiedy opuszczałeś fabrykę o siódmej wieczorem, czułeś się zdrajcą, bo inni jeszcze pracowali. W Maranello trzeba było zapomnieć o rodzinie i o tym, że obok fabryki toczy się jakiekolwiek życie" - mówi Cesare Fiorio, były menedżer zespołu. Taniec czarnego konia (C) AP Piotr Kowalczuk "Oświadczamy, że wspaniałość świata wzbogaciła się o nowe piękno: piękno szybkości! Samochód wyścigowy ze swoim pudłem zdobnym w wielkie rury podobne do wężów o ognistym oddechu... ryczący samochód, który zdaje się pędzić po taśmie karabinu maszynowego, jest piękniejszy od Nike z Samotraki". Manifest futuryzmu Kiedy Filippo Tomasso Marinetti publikował te słowa w 1909 roku w paryskim "Le Figaro", nie mógł przypuszczać, że w jego rodzinnych Włoszech kilkadziesiąt lat później setki tysięcy kibiców bić będą hołdy czerwonej maszynie, której sercem jest silnik, a duszą komputer. Nie spodziewał się też, że wyścigi "samochodów o ognistym oddechu" staną się jedną z najsprawniejszych w świecie maszyn do robienia pieniędzy, a oglądać je będzie co dziesiąty człowiek na Ziemi. Fenomen nowej religii XX wieku wymyka się logice. Można jedynie próbować ją opisać, odwiedzając miejsca kultu i studiując apokryfy, bo przecież ma swoich proroków, męczenników i świętych. Fanatyzm, z jakim włoscy kibice dopingują szkarłatne bolidy Ferrari na torach Imola czy Monza, przekonuje, że "Manifest futuryzmu" mógł napisać tylko Włoch i kult nie mógł narodzić się gdzie indziej. Wszystkie drogi prowadzą do Maranello Co dwa tygodnie, od marca do listopada, do Maranello ściągają pątnicy z całych Włoch, by wraz z tubylcami wziąć udział w misterium wspólnego przeżywania emocji wyścigów Grand Prix Formuły 1, pokazywanych na ogromnym telebimie na Piazza della Liberta' - to wyznawcy proroka Enzo Ferrari. W 1943 roku, chroniąc się przed bombami aliantów, Ferrari przeniósł z Modeny do Maranello swoją fabryczkę. Trzy lata później jej bramy opuścił pierwszy egzemplarz auta z emblematem tańczącego czarnego konia na masce. Od tej pory samochody Ferrari wygrały ponad 5000 wyścigów, a ich kierowcy zdobyli kilkadziesiąt tytułów mistrzów świata. Dziś samochody Ferrari są synonimem sukcesu nie tylko w sporcie. Żyrują prestiż i status społeczny, stały się przedmiotem marzeń i zazdrości milionów. W 15-tysięcznym Maranello, 20 kilometrów na północ od Modeny, gdzie co dziesiąty obywatel pracuje w fabryce Ferrari, zwykle w czasie wyścigu gromadzi się kilkanaście tysięcy kibiców. W zeszłym roku, kiedy w ostatnim Grand Prix sezonu na japońskim torze Suzuka Eddie Irvine bezskutecznie bronił 4-punktowej przewagi Ferrari nad McLarenem, było ich aż 50 tysięcy! Przyjeżdżają już w sobotę - na kwalifikacyjny trening, który ustali kolejność maszyn na niedzielnym starcie. Poza tym trzeba przecież odwiedzić kapliczkę. Sklep z zabawkami "Galleria" to muzeum i archiwum Ferrari: fotografie, trofea, silniki, gogle, rysunki techniczne, dwa szkice młodego Enzo i gabinet twórcy Ferrari (przeniesiony z fabryki), tak jak go opuścił przed śmiercią. Do prostej, betonowo-szklanej konstrukcji, przypominającej hangar z podjazdem, wchodzi się pod imitacją rampy świateł startowych. Między pierwszym a drugim piętrem wisi karoseria modelu 250 GTO - czysta poezja dla samochodowych estetów. Jednak magnesem o największej sile przyciągania są szkarłatne auta: od pierwszego "seryjnego" modelu 166 sprzed ponad pół wieku po bolidy Formuły 1 Nigela Mansella, Alaina Prosta i oczywiście Michaela Schumachera. Te pochodzą z fabryki, natomiast większość unikalnych już modeli samochodów sportowych wypożyczana jest od kolekcjonerów, o czym taktownie informują stosowne tabliczki. Dorośli mężczyźni czują się tam i zachowują jak chłopcy w sklepie z zabawkami. Zresztą trudno czuć się inaczej, bo przy ścianach eksponowane są miniaturowe modele, używane jeszcze niedawno do badań aerodynamiki. (Od trzech lat fabryka posiada własny tunel aerodynamiczny). Jest i motorówka, w której kiedyś pobito rekord świata szybkości, a także przechowywany jak relikwia list od hrabiny Barraca z 1926 roku, bo od niego właśnie bierze początek czarny koń Ferrari. Po zwycięstwie w wyścigu w Ravennie Enzo Ferrari, wówczas kierowca Alfa-Romeo, poznał hrabiów Baracców. Kilka lat później hrabina w liście poprosiła, by kierowca uczcił pamięć jej syna i na swoich samochodach wymalował czarnego konia. Francesco Baracca był włoskim asem lotniczym w czasie I wojny (34 zwycięstwa, zginął pod koniec wojny) i takim właśnie symbolem ozdabiał swoje myśliwce. W Maranello nie sposób uciec czarnemu koniowi. Naturalnie bar na Piazza della Liberta' nazywa się "Il Cavallino" (konik), a gadżety z jego wizerunkiem, jak i wszystko inne, co ma jakikolwiek związek z Ferrari, można za słone sumy kupić w muzeum albo kilkunastu pobliskich sklepach. Biją dzwony W Maranello kult Ferrari przeniknął nawet do znajdującego się o 50 metrów od placu kościoła pod wezwaniem Św. Błażeja. Zresztą kibicom Ferrari trudno o lepszego patrona - czuwa nad chorymi na gardło. W sobotę 7 maja przed Grand Prix Hiszpanii w głównym wydaniu wieczornego dziennika TV krótki wywiad z tutejszym księdzem Alberto Bertadonim: - Czy będzie się modlił za Schumachera? - Nie. Ksiądz Bertadoni będzie prosił Pana Boga, by wyścig był zgodny z duchem i etyką wyścigów samochodowych, ale będą biły dzwony. Jak się później okazało, dzwony nie mogły bić, bo w Barcelonie wygrały McLareny. Trzeba jednak przyznać, że przynajmniej próbował iść w ślady swego, do dziś pozostającego we wdzięcznej pamięci wiernych, poprzednika, księdza Erio Belloi. Ten, po zwycięstwie swoich faworytów, kazał przez 3 dni bić w dzwony, a na ołtarzu jako wota składał ręcznie wykonane miniaturki aut Ferrari. Zresztą ksiądz Belloi padł ofiarą swej pasji i w sierpniu 1997 roku, prowadząc zbyt szybko, zginął w kraksie w górach, 40 kilometrów od ukochanego Maranello - miasta żyjącego w duchowej i ekonomicznej symbiozie z Ferrari. Nie darmo jeden z modeli luksusowego auta nazywa się Maranello, a inny - sprzed roku - nosi imię pobliskiej Modeny. Zjednoczenie dusz Mieszkający w miasteczku Brytyjczyk Nigel Stepney, od 8 lat główny mechanik Ferrari (ten sam, któremu w Barcelonie samochód Schumachera złamał nogę, gdy kierowca ruszył za wcześnie z pierwszego pit-stopu), rozkłada ręce: "Do dziś nie mogę zrozumieć, skąd bierze się ta magnetyczna siła Ferrari, która przyciąga tu tylu ludzi. Mnie się wydaje, ze Włosi mają Ferrari we krwi. Zresztą nie tylko Włosi. Nigdzie nie widziałem tylu czerwonych czapeczek baseballowych i koszulek z czarnym koniem, co w tym roku w Brazylii. Chodziło nie tylko o Rubensa (Brazylijczyk Barrichello - nowy partner Schumachera w zespole Ferrari). Poza tym kibice w Brazylii tak nie szaleli, kiedy przyjeżdżał tu jako kierowca Jordana czy Stewarta". Przewodniczący klubu kibiców Ferrari, Alberto Beccari, to miejscowy kapłan kultu i jedna z barwniejszych postaci Maranello. Przed wyścigiem w Barcelonie - spowity w pelerynę, ze złotą koroną na głowie - powiada: "Dla nas Ferrari to pasja i wcielone piękno. A Maranello to miejsce natchnionych spotkań, zjednoczenia dusz. Ferrari to nie symbol macho, to symbol piękna. We Włoszech każdy chciałby mieć samochód Ferrari, bo w ten sposób stałby się częścią tej wielkiej legendy. Nieważne, czy Ferrari wygra, czy nie". Jednak nie każdy z kibiców by się z tym zgodził. Były menedżer zespołu Ferrari, Cesare Fiorio, przypomina, że wierni czasem obrażają się na bóstwo. Kiedy w 1991 roku, podczas Grand Prix Włoch, po pierwszym okrążeniu na torze nie było już bolidów Ferrari (Prost wpadł w poślizg, a Alesi padł ofiarą karambolu), tifosi po prostu poszli do domu. Zatłoczone do granic trybuny i okoliczne pagórki wokół toru w San Marino 20 minut po starcie świeciły pustkami. Stepney dodaje, że kiedy Ferrari zwycięża, kierowcy i mechanicy nie są w stanie zapłacić za drinka w całych Włoszech. A co się dzieje, kiedy Ferrari przegrywa? "Wtedy nie pokazujemy się w barach". Stepney najdłużej nie pokazywał się w barach w zeszłym roku, po wyścigu w Norymberdze. Wówczas walczący o tytuł dla Ferrari Eddie Irvine wyjechał z garażu po pit-stopie na trzech kołach. Późnym popołudniem w Maranello na środku Piazza della Liberta' leżało koło z napisem: "Znaleźliśmy koło!". Na domiar złego kilka tygodni później w tym samym miejscu leżała calówka, bo okazało się, że oba Ferrari były za nisko zawieszone, w związku z czym Schumacher i Irvine zostali zdyskwalifikowani. Honoru broni Niemiec Pino Allievi, publicysta dziennika " La Gazetta dello Sport", specjalizujący się w sportach samochodowych, przypomina, że we Włoszech wyścigi samochodowe zyskały ogromną popularność już w okresie międzywojennym, a z biegiem czasu, drogą naturalnej selekcji, Ferrari stał się jakby nieoficjalnym zespołem narodowym. Dziś włoskich kibiców nie obchodzą włoscy kierowcy (Fisichella) czy inny włoski zespół Benetton. W ogóle kierowcy interesują ich tylko wtedy, kiedy jeżdżą dla Ferrari. Przecież Michael Schumacher stał się we Włoszech bożyszczem nie wówczas, kiedy dwukrotnie zdobywał tytuł mistrza świata dla Benettona. Został nim dopiero kilka miesięcy później - kiedy podpisał kontrakt z Ferrari, dla którego od 4 lat nie potrafi wywalczyć trofeum. Mało tego - w tutejszej prasie po tegorocznej klęsce zespołów Serie A w europejskich rozgrywkach pucharowych (po raz pierwszy od 13 lat żadna drużyna nie dostała się do półfinału) pojawiły się tytuły sugerujące, że sportowy honor Włoch spoczywa w teraz w rękach Niemca. Trzy lata temu, kiedy na torze Jerez decydowały się losy tytułu mistrza świata (Ferrari kontra Williams), jednym z kibiców oglądających wyścig na Piazza della Liberta' był ówczesny premier Włoch Romano Prodi. Naturalnie legenda Ferrari już dawno przekroczyła granice Włoch. Do "klubu" Ferrari chcą należeć wszyscy: finansiści, biznesmeni, politycy (podobno jeden z modeli stał w garażu Leonida Breżniewa) i najbogatsi sportowcy - koszykarze NBA, hokeiści NHL, piłkarze NFL, elita tenisowa, lekkoatletyczna, golfiści. Parking piłkarzy Manchesteru United, przy Old Trafford, złośliwi i zazdrośni nazywają salonem wystawowym Ferrari, bo maszynami z Maranello poruszają się m. in. Giggs, Beckham i Sheringham. Magii Ferrari nie oparł się nawet debiutujący w tym roku w Formule 1 Brytyjczyk Jenson Button z zespołu Williamsa i przed pierwszym wyścigiem w Australii kupił używany model, co okrzyknięto faux pas sezonu, bo bolidy Franka Williamsa napędzają silniki bawarskich konkurentów Ferrari - BMW. Prorok Enzo Szefowie wszystkich zespołów Formuły 1, wybierając podczas bankietu przed inauguracją sezonu w Australii osobę, która w XX wieku najbardziej zasłużyła się dla rozwoju sportu samochodowego, nie mieli najmniejszych wątpliwości. Jak jeden mąż wskazali na Enzo Ferrariego. Przede wszystkim był znakomitym kierowcą. Wygrał dla Alfa Romeo kilkadziesiąt wyścigów, a kiedy zaczął produkować własne samochody, każdy wiedział, że za sukcesami szkarłatnych aut stoi przede wszystkim on - prorok w kilku wcieleniach: kierowcy, projektanta, konstruktora i organizatora, a nie bezosobowa machina produkcyjna BMW, Mercedesa czy Jaguara. Enzo Ferrari kierował wszystkim w swoim imperium do śmierci; zmarł w wieku 90 lat w 1988 roku. W świadomości Włochów Enzo Ferrari funkcjonuje jako idealny przykład amerykańskiego "self-made mana" - człowieka, który wszystko, co osiągnął, zawdzięcza sobie. Jak głosi odbiegająca nieco od prawdy legenda, Ferrari do śmierci opierał się monopolistycznym zapędom trzęsącego wszystkim we Włoszech Fiata, bo dopiero wówczas, na podstawie tajnej klauzuli umowy z 1969 roku - skrzętnie ukrywanej przed kibicami - koncern formalnie stał się właścicielem fabryki w Maranello. Enzo Ferrari zdobył sobie sympatię Włochów także tym, że kilkakrotnie los ciężko go doświadczył. W wieku 22 lat, po powrocie z wojska, musiał wziąć na swoje barki ciężar utrzymania rodziny, ponieważ ojciec i starszy brat mieli mniej szczęścia i padli ofiarą I wojny światowej. Ukochany syn zmarł w 1956 roku w wieku 24 lat na nieuleczalną chorobę. Z relacji osób, które z nim współpracowały, wyłania się obraz bardzo surowego szefa, który nigdy nie był na wakacjach, pracował od świtu do nocy i wymagał tego samego od innych. Cel pracy był jeden: zwycięstwo teamu Ferrari. Jak wspomina Cesare Fioro, pamiętający rządy starszego pana w pulowerku i okularach: "Kiedy opuszczałeś fabrykę o 7 wieczorem, czułeś się jak zdrajca, bo inni jeszcze pracowali. Pracując w Maranello, trzeba było zapomnieć o rodzinie i o tym, że obok fabryki toczy się jakiekolwiek życie". Początki biznesu Pino Allievi zwraca uwagę, że Ferrari o całą epokę wyprzedził świat objazdowego cyrku Formuły 1, który bez sponsorów po prostu by się zawalił. Już w 1930 roku ciężarówki transportujące jego auta wyścigowe na plandekach miały wymalowane nazwisko sponsora. Już wtedy dbający tak o image pracodawcy (Alfa-Romeo), a także własny, Enzo wydawał regularnie coś, co w języku dzisiejszych mediów nazywa się "komunikatem dla prasy". Nazwisko sponsora na samochodzie wyścigowym Ferrari pojawiło się w 1949 roku - niemal 20 lat wcześniej nim uczynił to w Formule 1 zespół Lotusa. Ferrari był laureatem najwyższych odznaczeń państwowych za Mussoliniego i po wojnie. Otrzymał kilka doktoratów honoris causa, a w 1962 roku nagrodę ONZ im. Daga Hammerskjolda. To Enzo Ferrari zbudował prototyp nowoczesnego teamu wyścigowego: wsparcie ze strony "masowego" producenta (należący do Fiata Ferrari wyprodukował w ubiegłym roku niecałe 4 tysiące aut) i sponsorów. To on odkrył i wykorzystywał wciąż rosnącą rolę mediów i za jego sprawą kierowcy i luminarze wyścigów samochodowych przedzierzgnęli się z ozdoby eleganckich salonów w poszukiwanych partnerów w biznesie, a nawet w polityce. Choć z pewnością to, co dziś dzieje się dziś wokół Formuły 1, przerosło nawet najdalej idące wizje proroka.
Dla Włochów to Ferrari jest najważniejszą drużyną, której dopingują w zawodach Formuły 1. Splendor marki powoduje, że najsławniejsi i najbogatsi tego świata pragną przynależeć do klubu Ferrari i w swoim garażu posiadać czerwoną maszynę. Sukces marki wywodzi się z wizjonerskiego podejścia jej twórcy - Enzo Ferrariego, dla którego samochód miał wartość nie tylko przedmiotową, lecz także był odzwierciedleniem zamiłowania do piękna, szybkości i luksusu. Jego zasługą było również odkrycie i wykorzystanie wciąż rosnącej roli mediów w percepcji wielkich wydarzeń sportowych. Samochody Ferrari powstają w małej miejscowości Maranello. Co dziesiąty jego mieszkaniec pracuje w fabryce, wszyscy oni wraz z wiernymi fanami wyścigów ściągającymi do mekki Ferrari w każdą sobotę spotykają się na Piazza della Liberta, aby oglądać transmisję z wyścigów Grand Prix Formuły 1 pokazywaną na ogromnym telebimie. Wszyscy kibice w Maranello odwiedzają również muzeum i archiwum Ferrari "Galleria". Mężczyźni czują się tam niemal jak mali chłopcy w sklepie z zabawkami. Przy ścianach eksponowane są miniaturowe modele, używane jeszcze niedawno do badań aerodynamiki. Jest i motorówka, w której kiedyś pobito rekord świata szybkości. W całym miasteczku za spore sumy można też kupić gadżety Ferrari z nieodłącznym emblematem czarnego konia. Funkcjonuje tu też klub kibiców, dla których Ferrari to życiowa pasja.
Kościół i twórcy Czas wspólny i czas osobny RYS. JANUSZ KAPUSTA KATARZYNA KOŁODZIEJCZYK Mieliśmy spotkanie w wieży przy warszawskim kościele św. Anny na Krakowskim Przedmieściu, u księdza Wiesława Niewęgłowskiego. Zaledwie kilka osób. Był wczesny okres jaruzelskiej wojny. Nieoczekiwanie odezwał się dzwonek domofonu. Po chwili nasze obawy rozproszył Wiktor Woroszylski, który zjawił się niespodziewanie. Prosto z miejsca internowania. To nie przypadek sprawił, że zwolniony z interny poeta skierował swe kroki najpierw do księdza. Tak, jak nie było przypadkiem to, że zaledwie kilka godzin po wprowadzeniu stanu wojennego twórcy polskiej kultury udali się do świątyń i znaleźli oparcie w Kościele. W Teatrze Dramatycznym trwały obrady niezależnego Kongresu Kultury Polskiej. Intelektualiści publicznie przełamywali państwowy, PRL-owski monopol w dziedzinie "nadbudowy". Już przeszło rok krzepiące słowo "Solidarność" dodawało odwagi, otwierało nowe możliwości i powoli docierało do najbardziej odległych miejsc w kraju. Aż do chwili, kiedy generał Wojciech Jaruzelski rozkazał pojmać w środku nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku, tysiące mężczyzn oraz kobiet z "Solidarności" i osadzić ich w miejscach odosobnienia. Naród się nie cofnie W niedzielę rano, 13 grudnia, uczestnicy Kongresu, którzy - nieświadomi nocnych wydarzeń - udali się do znajdującego się w pobliżu Teatru Dramatycznego kościoła Wszystkich Świętych na poranne nabożeństwo, by w ten sposób rozpocząć trzeci dzień obrad, sporządzali już listy pierwszych internowanych. Potem, Traktem Królewskim, przeszli do kościoła św. Anny. Tu złożyli podpisy pod pierwszymi protestami przeciwko aktowi bezprawia. Dwa dni później polski Episkopat oświadczył: "Nasz ból jest bólem Narodu, sterroryzowanego przez siłę wojska (...) Naród nie cofnie się i nie może zrezygnować z demokratycznej odnowy, która została ogłoszona w naszej Ojczyźnie." Następnego dnia padły pierwsze strzały. Zginęli górnicy. Nie były to strzały ostatnie, ani ostatnie śmiertelne ofiary stanu wojennego. Linia podziału niebezpiecznie się w kraju zaostrzyła. Dla Kościoła i dla tych, którym wojnę wydała partia komunistyczna, nastał czas odmowy i sprzeciwu. Ten czas był wspólny. Zbliżeniu Kościoła z ludźmi kultury i nauki poświęcił się ksiądz Wiesław Niewęgłowski jeszcze w latach 60. Doktor teologii, wykładowca akademicki, publicysta i literat. Założył ruch "Odnowić Oblicze Ziemi". Do dziś jest duchowym opiekunem literatów i poetów, dziennikarzy i aktorów, ludzi nauki i intelektualistów. Próbę przedstawienia efektów swojej pracy i przemyśleń podjął ksiądz Wiesław w wydanej niedawno książce "Nowe Przymierze Kościoła i Środowisk Twórczych". Czas przyciągania Pomyli się jednak ten, kto sądzi, że wydarzenia nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku, stały się początkiem Nowego Przymierza, o jakim pisze ksiądz Niewęgłowski, lub że stało się to w dniu, w którym padły pierwsze strzały. Zaczęło się wcześniej. Wcześniej, niż sierpniowe dni 1980 roku, kiedy w czasie ciągnącego się bez końca strajku, stoczniowcy rozpoczynali kolejny niepewny dzień od Mszy Świętej Wzajemne przyciąganie, to lata 60. - pisze autor. Sam podjął wówczas w Warszawie nowe inicjatywy, otwierając podwoje Kościoła zrazu dla tych, którzy lubili sacrosongi, a dla poetów i miłośników poezji - Wieczory Jednego Wiersza. Potem były Tygodnie Kultury Chrześcijańskiej i Duszpasterstwo Środowisk Twórczych. Warszawskie doświadczenie przybrało niebawem szerszy, krajowy wymiar. Takiemu rozumieniu roli Kościoła sprzyjał rozpoczynający się w tym czasie Sobór Watykański II, zarazem głęboki nurt umysłowy, który wywarł istotny wpływ na całe chrześcijaństwo. Kościół się otworzył. Stawał się mniej konfesyjny. Szukał sposobów ożywienia swojej obecności w życiu wiernych poprzez kulturę, bez ambicji - jak pisze ksiądz Wiesław - tworzenia jednego modelu kultury. Nie bez znaczenia był fakt, że Kościół przenosił już od pewnego czasu akcenty z tego, co było określane jako kultura katolicka, na to, co oznaczało kulturę chrześcijańską i humanistyczną. Początki zbliżenia twórców i Kościoła w Polsce, to w gruncie rzeczy czas mało znany, bądź - po części - zapomniany. Uważna lektura pracy księdza Niewęgłowskiego uzmysławia wagę rzeczy, które się dokonywały, a które sprawiły, że świecka elita elit z jednej strony oraz duchowni wraz z Kościołem z drugiej, stali się sobie bliżsi. Przytoczone fakty i zwięzły opis wspólnie podejmowanych przedsięwzięć, przedstawiony na 255 stronach i zestawiony w tablicach, jest przekonujący i robi wrażenie. Bez dysonansów Związki pomiędzy kulturą a religią są jednym z głównych tematów towarzyszących rozważaniom człowieka odkąd zaczął on myśleć. W pracy księdza Niewęgłowskiego są odniesienia do niektórych z tych rozważań. Autor przywołuje je z umiarem i ich świadomie nie pogłębia. W podobny sposób ksiądz odnosi się do poszczególnych koncepcji kultury. Więcej natomiast jest w książce wątków, które pozwalają zrozumieć ówczesny fenomen socjologiczny, odnoszący się do pojęcia wiarygodności czyli zaufania. W okresie stanu wojennego był to decydujący i rozstrzygający o danej osobie lub instytucji znak rozpoznawczy. Tu się wszystko zaczynało, bądź też kończyło. Dla ówczesnych opozycjonistów żadna instytucja nie była tak wiarygodna, jak Kościół. Z jednej strony, wynikało to z samej jego natury. A w przypadku Polski - także z głębokiego związania religii z dziejami narodu. Począwszy od chrztu, poprzez trudny okres rozbiorów państwa, kiedy Kościół był dla Polaków Ojczyzną, czy potem - w czasach PRL - gdy prymas Stefan Wyszyński był więziony. W wysiłkach, zmierzających do przerwania monopolu marksistowskiej kultury w latach 60. i 70., kiedy polskie duchowieństwo występowało już z konkretną ofertą wobec twórców, Kościół kładł nacisk na konieczność ocalenia narodowej tożsamości. Nic tak silnie nie przemawiało do narodu. Bo ciągle nie był wolny: "A wy, czy umiecie bronić tego, co stanowi ducha Narodu? Czy umiecie bronić cegieł i kamieni węgielnych naszej kultury ojczystej i rodzimej, moralności chrześcijańskiej? (...) Czy za miskę soczewicy, za kęs chleba i lęk o utratę posady nie sprzedajecie potężnych i wspaniałych dóbr?" - pytał prymas Stefan Wyszyński. Był wtedy rok 1974 i słowa prymasa znacznie wyprzedziły swój czas. Ale już wówczas - jak zauważa ksiądz Niewęgłowski - "związek twórców z Kościołem dokonywał się na dwóch płaszczyznach: obywatelskiej oraz religijnej". W tych kwestiach dysonansu nie było. Przesłanie Jana Pawła II, wyrażone podczas jego pierwszej pielgrzymki w ojczyźnie, w 1983 roku, kiedy więzienia były przepełnione, potwierdziło prawdę, wyrażoną przez Kardynała Tysiąclecia. Papież mówił wtedy: "Czuwam - to znaczy także czuję się odpowiedzialny za to wielkie wspólne dziedzictwo, któremu na imię Polska. To imię nas wszystkich określa. To imię nas wszystkich zobowiązuje. To imię nas wszystkich kosztuje." W programach, prezentowanych w trakcie Tygodni Kultury Chrześcijańskiej, uczestniczyli tłumnie nie tylko katolicy. Przybywał każdy, kto chciał się spotkać "z osobami, w których widziano autorytety swego czasu" - jak to ujął ksiądz Wiesław. Wśród tych autorytetów wielu nie było i nie stało się później katolikami, bądź ludźmi wierzącymi w innego Boga. Ale wszystkich ich łączyły "sprawy polskie" i poniekąd wartości uniwersalne. W ten sposób budowano wiarygodność. Wszak sceptycy i agnostycy byli doradcami w gdańskiej stoczni. Również bez nich nie byłoby czerwcowych wyborów w 1989 roku. Przenikliwość Kościoła Ma rację autor, gdy pisze, że lata 60. stanowiły przełom we wzajemnych związkach między kulturą a religią, choć oba te obszary mieściły się w dwóch różnych światach. W czasach PRL światy te stawały często przeciw sobie. Wielu twórców i intelektualistów zachęcałopolski naród do entuzjastycznej budowy komunizmu. Kto by wtedy pomyślał, że za niespełna dwadzieścia lat rozpocznie się strajk w Stoczni Gdańskiej im. Lenina i że rozpocznie on czas odliczania ostatnich chwil komunizmu w Polsce i wokół niej. Kto mógł przewidzieć, że robotnicy udźwigną swoją rolę, bo tym razem nadejdzie wsparcie osób świeckich, wywodzących się z kręgów Kościoła i związanego z nimi środowiska intelektualistów, także tych, którzy byli daleko od wiary religijnej? Prezentowane przez nich na zamkniętych spotkaniach polityczne koncepcje nie były już od dawna buntem przeciwko totalitaryzmowi. Tam, w Gdańsku, razem ze stoczniowcami, opowiedzieli się publicznie za takim wyborem, który określał głębszy sens ludzkiego życia. Tego nikt, także duchowieństwo, nie było w stanie przewidzieć. A jednak Kościół jest przenikliwy. Jego rzeczywistość jest inna. Patrzy dalej i jest cierpliwy. Pewnie dlatego, kiedy nadszedł czas, Kościół był gotowy. To znaczy, w sierpniu, gdy powstawała "Solidarność", i potem, kiedy wprowadzono stan wojenny. I za każdym razem, gdy wahadło zdarzeń wychylało się niebezpiecznie poza granice wyznaczane przez PZPR, czy reżim Jaruzelskiego, wtedy szczególny rodzaj zawierzenia Kościołowi i osobom wywodzącym się z jego kręgów, miał na czym bazować. Stawał się swobodnym i naturalnym pogłębianiem zawiązanego we wcześniejszych latach Nowego Przymierza. Na czym to polegało? Nigdzie jednak autor nie precyzuje, w jakim sensie odwołuje się do tego pojęcia, choć zawarł je w tytule swej książki. Niewykluczone, że - wedle księdza Wiesława - sama zwartość jego pracy daje wystarczającą odpowiedź w przypadku wątpliwości. Być może, należy to uznać za zaletę, bo jak wszystkie sprawy między Bogiem a człowiekiem, także sprawy Przymierza wymykają się aptekarskim miarom. W Biblii i teologii Przymierze jest dwustronnym układem, jaki zawarł Bóg z człowiekiem. Najpierw w Starym, a potem w Nowym Testamencie. W tym dwustronnym układzie z góry przewagę ma miłosierna Boża inicjatywa. I w tym sensie Przymierze jest podstawą odnowienia tego związku na przyszłość z powodu niewierności człowieka. To odnowienie jest właśnie Nowym Przymierzem. Ma charakter trwały i zostało przypieczętowane przez Chrystusa, który jest jednocześnie jego poręczycielem. W ten sposób pojęcie Przymierza wyjaśniają ojcowie Benedyktyni z Tyńca w opracowaniu do Pisma Świętego Starego i Nowego Testamentu. Zbliżenie środowiska ludzi kultury do Kościoła i do Boga, o którym pisze ksiądz Niewęgłowski, nastąpiło nie tylko z tęsknoty do sacrum i z potrzeby Boga. Po części z powodu opresji, czy trudnych dla społeczeństwa okoliczności, a głównie z protestu przeciwko fałszowi i zakłamaniu. A jeżeli tak było, a przecież temu nie da się zaprzeczyć, to na pewno nie do takich kwestii chciałby autor zredukować sens zbliżenia twórców i Kościoła. Jego zdaniem, wiele osób "próbując działać w Kościele, nie przyjmowało do wiadomości jego duchowej rzeczywistości. (...) Nie można być w Kościele dlatego, że doznało się zawodu, czy rozczarowania poza nim". Trudno jednak oprzeć się myśli, że właśnie przybycie do świątyni agnostyków, czy osób chłodnych wobec wiary - choćby trwało tylko moment - mogło być, lub też jest największym zyskiem Kościoła. Że spotkanie Kościoła ze sceptykami jest wartością samą w sobie wielką. Dla osób niewierzących, bo zetknęli się z fenomenem siły, której nie znali, a którą wierni czerpali z innej, duchowej rzeczywistości; teraz także ci, którzy nie wierzyli w Boga, mogli sami osobiście mówić od ołtarza do wiernych i brać udział w akcie prawdy wobec uniwersalnych wartości, tak brutalnie zanegowanych przez władzę. Dla Kościoła takie spotkania były także szansą - bo umożliwiały lepsze rozpoznanie znaków czasu i być może pozwoliły zbliżyć się do zrozumienia tezy, że "prześladowania religijne w komunizmie nie pochodzą stąd, że jest on ateistyczny, ale stąd, że jest totalitarny" - jak przy innej okazji pisał w jednym ze swoich esejów Tadeusz Mazowiecki. Należałoby zatem zgodzić się ze stwierdzeniem, że zbliżenia te, niezależnie od tego, iż wielu twórców i intelektualistów opuściło świątynie, kiedy niebezpieczeństwo minęło, stanowią wspólną wartość. Tym bardziej że wiadomo, iż nie jest sztuką porozumieć się z przekonanymi, lecz z tymi, którzy naszych przekonań nie podzielają. Ksiądz Wiesław przyjmuje ten fakt do wiadomości, ale trudno nie wyczuć dystansu, z jakim takie przypadki traktuje. Niektórym zabrakło sił - Odeszli tylko ci, którzy przyszli do Kościoła z powodów pozaduchowych, pozareligijnych. Ci, którzy przyszli dla Pana Boga, dla Pana Boga zostali - mówi ksiądz Niewęgłowski, komentując fakt, że drogi rozeszły się w wielu przypadkach po czerwcowych wyborach 1989 roku. Ale czy to znaczy, że Nowe Przymierze miało charakter niestały? Takiej tezy nie stawia, ale nie tai, że pogłębienie związku między twórcami a Kościołem "nie stało się sposobnością do pogłębionej refleksji metafizycznej o człowieku, o Bogu (...) być może niektórym zabrakło sił". Dystans, z jakim pisze o tych sprawach, bierze się stąd, że jego prawda jest prosta i bezapelacyjna: religia bez kultury zamienia się w zabobon, a kultura bez religii staje się tandetna i nie stanowi niczego. Tymczasem wiara, iż bez kontaktu z wiecznym źródłem sensu wszystko pozostaje puste, jest nie dla każdego twórcy jednakowo dostępna i przekonywająca. A jeśli tak jest, to nie przekonani powinni stać się wyzwaniem dla polskiego duchowieństwa. Ale się nim nie stali... Można założyć, że autorowi książki bardziej bliskie będzie stwierdzenie ojca Andrzeja Kłoczowskiego, który w jednym ze swoich szkiców pisał: "Nie jest możliwe budowanie kultury poza wartościami, nie tylko dlatego, że człowiek stale nimi - świadomie czy nieświadomie - oddycha, ale i dlatego, że wywodząc się z pnia praktycznego działania, sfera ludzkiej aktywności stale zakłada jakiś aksjologiczny fundament, jak prawdę chociażby". Podobnie - dodajmy - jak dobro i piękno, bez których twórczość nie może się obejść. "Niektórym nie starczyło sił..."? Z pewnością. Ale czy polskie duchowieństwo jest zadowolone z odpowiedzi Kościoła na sytuację, jaka powstała po wyborach 1989 roku? Wobec działań siłowych Pytanie prymasa Wyszyńskiego o miskę soczewicy stało się chlebem powszednim większości Polaków w czasie jaruzelskiej wojny. Znalazło się wielu, których pełna miska nie znęciła i wielu, którzy się nie ulękli. Więzieni, pozbawieni pracy, wyrzuceni poza nawias na wiele lat, w większości nie podpisali deklaracji lojalności. "Wobec ludzi kultury podjęto działania siłowe. Nastąpiła fala represji". Ten fragment stanu wojennego, jak i "sprzeciw wobec zniewolenia Polski, odmowa w szerzeniu nieprawdy o sytuacji politycznej, narodowej", a przede wszystkim sprawnie zorganizowana przez Kościół pomoc tym, którzy znaleźli się w potrzebie - znajdują rzetelne odzwierciedlenie w książce księdza Niewęgłowskiego. "Podjęto pacyfikację twórców. Pierwsze, niezhołdowane, padło Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich, które zostało rozwiązane 19 marca 1982 r. (...) Tego samego dnia powołano dyspozycyjne Stowarzyszenie Dziennikarzy PRL, któremu przekazano budżet, budynki, oraz pełne zaplecze należące do SDP" - przypomina autor. Potem podjęto podobne kroki wobec innych środowisk twórczych. Strzał był celny. Jak pisze ksiądz Wiesław - w ten sposób autorzy stanu wojennego dokonali podziału wewnątrz dziennikarzy, aktorów, literatów, plastyków i innych twórców. Dodajmy - także wśród robotników poprzez utworzenie konkurencyjnego związku zawodowego OPZZ. Teraz dawne podziały zostały przypieczętowane. Powstały też nowe podziały i nowe urazy. Z wniosków, które się w tej sytuacji narzucają, zwrócę uwagę na dwa. Po pierwsze, przeciągające się do dzisiaj spory wokół oceny tego, co się wtedy stało, to nie są jedynie swary kłótliwych Polaków. Chodzi o coś znacznie groźniejszego. Zostały wtedy zniszczone więzy środowiskowe, które przecież w żadnym kraju nie powstają na zamówienie, ani z dnia na dzień. Wiadomo, że głębokie podziały w łonie poszczególnych grup środowiskowych, blokują możliwość solidarnej odpowiedzi w razie zagrożenia. Po drugie. Przekazanie przez generała Jaruzelskiego całego majątku, należącego do zdelegalizowanych w latach 80. stowarzyszeń, nowo powołanym proreżimowym organizacjom, oznacza uwikłanie osób, które przejmowały ten dobytek, w co najmniej moralną współodpowiedzialność za skutki tych decyzji. Ten fakt utrudnia do dziś porozumienie między polskimi elitami twórczymi. Także w sprawach najważniejszych. Trudno oprzeć się uwadze, że takiego rozwiązania spraw mogliby pogratulować autorom stanu wojennego jedynie najbardziej zaciekli wrogowie polskiego państwa. Bowiem nie tak dawno temu na zabiegi niektórych sąsiadów, obliczone na rozbicie społeczeństwa, większość była odporna. Rzecz jasna, podziałów nie należy utożsamiać z różnicami politycznymi, które są stanem naturalnym i spełniają użyteczną rolę w systemie demokratycznym. Natomiast fakt, że szesnaście lat po wprowadzeniu stanu wojennego skutki ówczesnego m o r a l n e g o podzielenia społeczeństwa stanowią nadal przeszkodę w porozumiewaniu się Polaków, nie rokuje dobrze na przyszłość. Zapaść duchowa? Wiele wskazuje na to, że zasypywanie podziałów w społeczeństwie nie stanie się wyzwaniem dla Kościoła. Żeby to nastąpiło, trzeba by zadośćuczynić warunkom, od których spełnienia uchylają się ci, których dzisiejszą zasługą jest to, iż głoszą, że zmienili polityczne barwy. Przejęcie przez nich haseł i celów "Solidarności" nie przekreśliło tego, co dzieli. Miało natomiast korzystny wpływ na wizerunek Polski w oczach Zachodu, a ich samych uchroniło od politycznego niebytu. Czy jest rolą Kościoła dotrzeć do beneficjentów jaruzelskiej wojny, tych, którzy - jak słyszymy od przywódców SdRP - są wiernymi katolikami i podjąć te kwestie (skłonić ich do odpowiedzialności)? Nie wiem. Choć przecież, tak jak władza i odpowiedzialność jest sferą polityki, tak też wina i przebaczenie są domeną Kościoła. Kościół potrafi zmienić nie tylko człowieka, ale sam również się zmienia. Znaczenie tego stwierdzenia trudno przecenić ze względu na nowe możliwości, które się przed Kościołem i twórcami otwierają. Zdaniem autora książki możliwości te wywołały jednocześnie "zachwyt i oburzenie". Oburzenie spowodowało bezpośrednie zetknięcie się z zakazaną dotąd "kulturą europejską", "masową, wyraźnie toksyczną" - twierdzi autor, do czego nie było przygotowane ani społeczeństwo, ani polscy twórcy, którzy znaleźli się w ten sposób na "kulturowym i cywilizacyjnym rozdrożu". To zaś powodowało "pogłębienie się stanu zapaści duchowej społeczeństwa" - pisze ksiądz Niewęgłowski. Do nowych zagrożeń zalicza także wolność posuniętą do absurdu. Wypada zgodzić się z autorem, jeśli ma na myśli cywilizacyjne odpryski zachodniej kultury i obyczajowości. Są one jednak odrzucane zarówno w Polsce, jak i na Zachodzie (m.in. agresja, narkotyki, terror, aborcja), podobnie jak źle rozumiana wolność do czynienia zła. W żadnym jednak razie nie te zjawiska stanowią o wartościach, z którymi utożsamiany jest system zachodnich demokracji i nie te "wartości" powodują, iż Polska oraz inne państwa chcą się znaleźć w zachodnich instytucjach i organizacjach. Druga kwestia. Jak dotąd Polacy - podobnie jak wcześniej inne narody, które są dziś członkami Unii Europejskiej - nie stanęli przed dylematem: zachować własną kulturę, czy też "wejść do Europy" "za cenę tożsamości narodowej, chrześcijaństwa". Są to jednak problemy, których, na szczęście, nie podziela większość polityków i większość społeczeństwa, a także Kościół jako całość. Rację ma autor, gdy zwraca uwagę na fakt, iż pluralizm kulturowy stwarza zarówno nowe szanse, jak i nowe zagrożenia dla środowisk twórczych oraz dla Kościoła. W tym przypadku jest sceptykiem - i dostrzega więcej zagrożeń niż szans. Zastanawiając się nad bilansem zbliżenia między twórcami a Kościołem, autor - mimo wielu gorzkich uwag - twierdzi, że Nowe Przymierze nie zostało zerwane, a jedynie osłabione. Jeżeli tak, to jest to wyraz nadziei na jego wzmocnienie, być może poprzez nową rolę Kościoła. Możliwość odegrania takiej roli - choćby w procesie integracji Polski ze strukturami zachodnimi - dojrzeli polscy biskupi podczas swojej niedawnej wizyty w Brukseli. Tej szansy - powiedzmy szczerze - polskie duchowieństwo do niedawna nie dostrzegało. Wiele zależy teraz od Kościoła, aby proces integracji stał się znów czasem wspólnym, a nie osobnym. Ks. Wiesław Niewęgłowski "Nowe Przymierze Kościoła i Środowisk Twórczych w Polsce w latach 1964-1996 (Doświadczenie warszawskie)". Wydawnictwo PWN, Warszawa 1997.
Ksiądz Wiesław Niewęgłowski, doktor teologii, wykładowca akademicki, publicysta i literat, założyciel ruchu "Odnowić Oblicze Ziemi", jeszcze w latach 60. poświęcił się inicjatywom mającym na celu zbliżenie Kościoła z ludźmi kultury i nauki. Do dziś jest duchowym opiekunem literatów i poetów, dziennikarzy i aktorów, ludzi nauki i intelektualistów. Próbę przedstawienia efektów swojej pracy i przemyśleń podjął ksiądz Wiesław w wydanej niedawno książce "Nowe Przymierze Kościoła i Środowisk Twórczych". Autor nie precyzuje, w jakim sensie odwołuje się do pojęcia Przymierze, zawartego w tytule książki. W Biblii i teologii Przymierze jest dwustronnym układem, jaki zawarł Bóg z człowiekiem. Przymierze to, odnowione w Nowym Testamencie, zostało przypieczętowane przez Chrystusa, który jest jednocześnie jego poręczycielem. Ksiądz Niewęgłowski pisze o wzajemnym przyciąganiu twórców i Kościoła w Polsce w latach 60. To wtedy Kościół zaczął szukać sposobów ożywienia swojej obecności w życiu wiernych poprzez kulturę, bez ambicji tworzenia jednego modelu kultury. Takiemu rozumieniu roli Kościoła sprzyjał rozpoczynający się w tym czasie Sobór Watykański II. Jednak decydującym czynnikiem pozwalającym na zbliżenie twórców do Kościoła była jego wiarygodność. Kościół postrzegany był jako instytucja, której zależy na ocaleniu narodowej tożsamości. To Nowe Przymierze między Kościołem a twórcami zawiązane w latach 60. pogłębiało się w czasie powstania "Solidarności" i w stanie wojennym. Zaledwie kilka godzin po wprowadzeniu stanu wojennego uczestnicy Kongresu Kultury Polskiej poszli do kościoła św. Anny, gdzie złożyli podpisy pod pierwszymi protestami przeciwko aktowi bezprawia. Dwa dni później Episkopat wydał oświadczenie, w którym solidaryzował się z narodem "sterroryzowanym przez siłę wojska". Zbliżenie środowiska ludzi kultury do Kościoła nastąpiło nie tylko z tęsknoty do sacrum. Było głównie protestem przeciwko fałszowi i zakłamaniu. Po upadku komunizmu wielu twórców opuściło światynie. Jednak spotkanie Kościoła z niewierzącymi przyniosło obu stronom duże korzyści. Kościołowi umożliwiało lepsze rozpoznanie znaków czasu, a niewierzącym - zetknięcie się z fenomenem siły, którą wierni czerpali z innej, duchowej rzeczywistości. Ksiądz Niewęgłowski przypadki odejścia od Kościoła traktuje z dystansem, twierdząc, że "niektórym zabrakło sił". Jego prawda jest prosta i bezapelacyjna: religia bez kultury zamienia się w zabobon, a kultura bez religii staje się tandetna i nie stanowi niczego. To stwierdzenie nie jest jednak przekonujące dla każdego twórcy. Tacy nieprzekonani powinni stać się wyzwaniem dla polskiego duchowieństwa. Ksiądz Niewęgłowski pisze o podziałach dokonanych przez ekipę Wojciecha Jaruzelskiego wewnątrz środowiska dziennikarzy, aktorów, literatów, plastyków i innych twórców. Przypomina m.in., że na miejsce opozycyjnego Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich "powołano dyspozycyjne Stowarzyszenie Dziennikarzy PRL, któremu przekazano budżet, budynki, oraz pełne zaplecze należące do SDP". Skutki ówczesnego moralnego podzielenia społeczeństwa stanowią nadal przeszkodę w porozumiewaniu się Polaków. Być może gdyby Kościół dotarł do beneficjentów jaruzelskiej wojny i skłonił ich do wzięcia odpowiedzialności za swoje ówczesne postępowanie, przyczyniłoby się to do zasypania podziałów w społeczeństwie. Obecnie, w związku z otwarciem na Zachód, przed Kościołem i twórcami otwierają się nowe możliwości. Ksiądz Niewęgłowski ma wobec nich stosunek ambiwalentny. Twierdzi, że do bezpośredniego spotkania z zachodnią kulturą masową nie było przygotowane ani społeczeństwo, ani polscy twórcy, którzy znaleźli się w ten sposób na "kulturowym i cywilizacyjnym rozdrożu". To zaś spowodowało "pogłębienie się stanu zapaści duchowej społeczeństwa". Do nowych zagrożeń zalicza także wolność posuniętą do absurdu. Autor jest też sceptykiem, jeśli chodzi o pluralizm kulturowy - dostrzega w nim więcej zagrożeń niż szans. Zastanawiając się nad bilansem zbliżenia między twórcami a Kościołem, autor twierdzi, że Nowe Przymierze nie zostało zerwane, a jedynie osłabione. Jeżeli tak, to jest to wyraz nadziei na jego wzmocnienie, być może poprzez nową rolę Kościoła, którą ten może odegrać w procesie integracji Polski ze strukturami zachodnimi.
MSWIA Premier wybiera Marka Biernackiego Koniec bezkrólewia Prawy opozycjonista Marek Biernacki urodził się w1959 roku w Sopocie. Od r.1980 był związany ze środowiskiem Młodej Polski. W 1985 r. ukończył studia na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Gdańskiego. W latach 1982 - 1989 działał w podziemnych strukturach NSZZ "Solidarność". W latach 1985 - 1989 pracował naukowo w Muzeum Historii Miasta Gdańska w oddziale Wieża Więzienna-Katownia i w Katedrze Kryminalistyki UG. Aleksander Hall (AWS): - Marek jest na pewno konsekwentny, operatywny, raczej zamknięty, być może nawet skryty. Nie lubi eksponować własnej osoby, nie promuje siebie. On jest od rozwiązywania konkretnych problemów. Ma poglądy zdecydowanie prawicowe i antykomunistyczne. Ale nie angażował się w działalność polityczną typu partyjnego. Z opozycją zetknął się za pośrednictwem mojego brata. Jerzy Hall: - Był to rok 1980. Ja byłem pracownikiem Katedry Kryminalistyki UG, on studentem II roku. Trafił do mnie jako czytelnik bezdebitowego "Bratniaka", pisma Ruchu Młodej Polski. Od razu było widać jego szczerze patriotyczne poglądy. Kiedy nastał stan wojenny, długo wręcz prosił o robotę w podziemiu. Skontaktowałem go z odpowiednimi ludźmi. Zaczynał od najniższego pułapu. Był kolporterem. Kolportował wszystko, co tylko było w jego zasięgu. Potem zaczął przeskakiwać kolejne szczeble w tajnych strukturach techniczno-kolportażowych. Na nim można było bezwzględnie polegać. Cechował się żelazną konsekwencją, rzetelnością i sumiennością. Jeśli miał coś wykonać, było wiadomo, że to zrobi. Marka mógł wyłącznie powstrzymać jakiś kataklizm, np. trzęsienie ziemi. Studentem był dobrym, ale nie olśniewającym. To efekt ogromnego zaangażowania w pracę podziemną. Jego poglądy można określić jako syntezę tego, co najlepsze w nurtach endeckim i piłsudczykowskim. Jest człowiekiem głęboko religijnym, przywiązanym do wartości tradycyjnych. Jest trwały w przyjaźniach i lojalny. Choć trudno zdobyć jego zaufanie. Jest prawy, wierny swoim poglądom. Jeden z działaczy gdańskiego podziemia, pragnący zachować anonimowość: - Pochodzi z rodziny robotniczej. W naszej grupie podziemnej było dwóch Marków - Zdrojewski i Biernacki. Dla odróżnienia pierwszy miał pseudonim Mały, a Biernacki - Gruby. Nie lubił i nie lubi komunistów. Przyjaciół ma w różnych kręgach politycznych od Unii Pracy, przez SKL, po ZChN. Jego poglądy odpowiadają konserwatyzmowi brytyjskiemu. Zawsze się cechował dużą samodzielnością i niezależnością. Jest uczciwy, nie ulega wpływom. Jego zaufanie zdobywa się powoli. Unika prezentów i darów, bo ich przyjęcie może rodzić co najmniej zobowiązania. (Żonaty. Bezdzietny. Mieszka w M-4 w typowym blokowisku. Biernaccy mają starego fiata uno). Na studiach był aktywnym członkiem Koła Naukowego Kryminalistyki. Siedziba Koła mieściła się w Katowni, zabytkowej budowli położonej na gdańskiej Starówce. Członkowie Koła poza tym, że prowadzili dysputy naukowe i polityczne, od czasu do czasu urządzali w Katowni imprezy towarzyskie połączone ze śpiewaniem pieśni patriotycznych. W czasie jednej z nich interweniowały oddziały ZOMO. Czy można sobie wyobrazić lepszy tytuł w prasie podziemnej - "Interwencja ZOMO w Katowni"? Skuteczny likwidator W maju 1991 r. powołany został na stanowisko wojewódzkiego likwidatora majątku PZPR w Gdańsku i był nim do 1997 r. Wygrał 8 procesów o bezprawne zagarnięcie mienia po PZPR przez SdRP. Za rządów koalicji SLD - PSL w listopadzie 1996 r. wojewoda gdański cofnął mu pełnomocnictwa, kilka miesięcy po tym, gdy Biernacki wystąpił do ministra sprawiedliwości o wprowadzenie do statutów partii politycznych zapisu zobowiązującego ich władze do samorozwiązania w razie niemożliwości spłacenia długów. Jerzy Hall: - Kiedy został likwidatorem majątku b. PZPR, niektórzy koledzy z dawnej opozycji pukali się w czoło i mówili - Marek zwariował. Z postkomunistami się nie wygra. Tymczasem on powoli zbierał materiały, wytaczał procesy, czynił apelacje. I wygrywał. Kiedy urodziło się mi dziecko zaprosiłem kolegów, w tym Marka, na przyjęcie. Koledzy już po północy zdecydowali się pójść spać. Marek z Maćkiem Płażyńskim o szóstej rano, gdy kończyła się godzina milicyjna, byli rześcy i gotowi do wymarszu. W Ruchu Społecznym AWS W 1997 r. był członkiem założycielem Ruchu Społecznego AWS. Do Sejmu wszedł z listy krajowej. Kandydując w Gdańsku uzyskał ponad 4 tysiące głosów, jednak nie wystarczyło to do zdobycia mandatu z okręgu. Mariusz Kamiński (Liga Republikańska): - Marek jest pracowity, solidny, lojalny wobec ludzi, z którymi współpracuje, bardzo ideowy, o zdecydowanych prawicowych poglądach. Cieszy się zaufaniem Mariana Krzaklewskiego. Nie bierze jednak udziału w rozgrywkach partyjnych i frakcyjnych. Jest członkiem RS, ale nie chciał być funkcyjnym. To typ państwowca. Będzie porządkował to, co zostało po Tomaszewskim, i kontynuował to, co robił Pałubicki. Biernacki w czasie ostatniego zamieszania wokół resortu spraw wewnętrznych, po kolejnych dymisjach Krzysztofa Bondaryka, Sławomira Petelickiego i Wojciecha Brochwicza, w swoich wypowiedziach trzymał stronę ministra Janusza Pałubickiego. Specsłużby Jest członkiem Sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych. Jest współautorem tzw. ustawy teczkowej, ustanawiającej Instytut Pamięci Narodowej oraz ustawy o ochronie informacji niejawnych. W pracach nad tymi ustawami był przewodniczącym sejmowych komisji nadzwyczajnych. Konstanty Miodowicz (AWS), członek tej samej komisji: - Marek jest bardzo pracowity, pełen różnych dobrych pomysłów, aktywny w pracy komisji. Budzi dużą sympatię jako kolega. Zbigniew Siemiątkowski (SLD): - Wychodzi na to, że komisja ds. służb jest "ministrotwórcza". Ja też z komisji wyszedłem na szefa MSW. Miałem za sobą dwie kadencje w Komisji Administracji i Spraw Wewnętrznych i dwa lata w Politycznym Komitecie Doradczym przy ministrze Milczanowskim, a on ma tylko doświadczenia ze speckomisji. Ale jest młody, dynamiczny, nauczy się resortu. I tak na starcie ma lepsze przygotowanie niż jego bezpośredni poprzednik. Szef MSWiA, ale nie wicepremier Zgodnie z zapowiedziami Jerzego Buzka resort nie zostanie podzielony, ale zostaną z niego wyłączone niektóre działy, a wojewodowie przejdą pod bezpośredni nadzór premiera. Nowe ministerstwo ma być odpowiedzialne głównie za sprawy bezpieczeństwa wewnętrznego. W projekcie budżetu rząd założył jednak realny wzrost nakładów na bezpieczeństwo jedynie o 2,7 procent. - Oznacza to, że ten dział, ogłaszany w "nowym otwarciu" premiera jako priorytet, pozostanie nim jedynie na papierze - mówią politycy opozycji. Biernacki będzie szefem resortu, ale nie będzie wicepremierem. Leszek Miller (SLD): - Według mnie ta nominacja nie ma żadnego znaczenia, bo cały ten układ koalicyjny jest niekompetentny. Zmiana jednego człowieka na drugiego niczego nie zmieni. Najpierw pan premier chciał rozbić resort, bo uznawał, że jest zbyt potężny. Teraz zrezygnowano z rozbicia, trzeba było znaleźć kogoś, kto nie jest zagrożeniem ekipy Krzaklewskiego i Buzka. Piotr Żak (AWS): - W Sejmie mamy miejsca tuż obok siebie. Jest spokojny, zrównoważony, znany z precyzji działania, twardo trzymający się pewnych zasad, skromny i pracowity. Dlaczego nie będzie wicepremierem? - to pytanie do premiera. Myślę, że chodzi o to, by właśnie nie łączyć funkcji w resorcie z teką wicepremiera, a skuteczność zależy od cech człowieka. Jan Lityński (UW): - Kompetentny, rozsądny, pokazał, że potrafi rozwiązywać problemy i działać niekonwencjonalnie. Jego słaby punkt to brak siły politycznej. Zbigniew Siemiątkowski: - Jeżeli nie będzie wicepremierem i nie ma samodzielnej pozycji, to będzie posłusznym wykonawcą poleceń premiera. Konstanty Miodowicz: - Rozdzielenie funkcji ministra i wicepremiera to powrót do normalności. Nie widzę powodu, by szef MSW, mający ogromną władzę, musiał łączyć ją z pracą wicepremiera. Lepiej, żeby zajął się resortem. Anna Marszałek, Piotr Adamowicz
Marek Biernacki obejmie stanowisko szefa Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji. Marek Biernacki urodził się w 1959 roku w Sopocie, studia prawnicze ukończył na Uniwersytecie Gdańskim. Jeszcze w trakcie nauki aktywnie działał w Kole Naukowym Kryminalistyki, którego siedziba mieściła się w Katowni, zabytkowej budowli położonej na gdańskiej starówce. Kiedy nastał stan wojenny, sam zabiegał o możliwość pracy w podziemiu. Został kolporterem. Potem zaczął przeskakiwać kolejne szczeble w tajnych strukturach techniczno-kolportażowych. Można było na nim bezwzględnie polegać. Cechował się żelazną konsekwencją, rzetelnością i sumiennością. Jeśli miał coś wykonać, było wiadomo, że to zrobi. Marek Biernacki po raz pierwszy zasiadł w ławie sejmowej w 1997 roku. Obecnie jest członkiem Sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych, a także współautorem tzw. ustawy teczkowej, ustanawiającej Instytut Pamięci Narodowej. Wśród kolegów i współpracowników cieszy się opinią osoby wyważonej i zaangażowanej w pracę. Ma zdecydowanie prawicowe, antykomunistyczne poglądy, jest człowiekiem głęboko religijnym, przywiązanym do tradycyjnych wartości. Zgodnie z zapowiedziami Jerzego Buzka resort nie zostanie podzielony, ale zostaną z niego wyłączone niektóre działy, a wojewodowie przejdą pod bezpośredni nadzór premiera. Nowe ministerstwo ma być odpowiedzialne głównie za sprawy bezpieczeństwa wewnętrznego. W projekcie budżetu rząd założył jednak realny wzrost nakładów na bezpieczeństwo jedynie o 2,7 procent. Marek Biernacki będzie piastował urząd szefa MSWiA, ale nie oznacza to, że zostanie wicepremierem. Zdaniem niektórych nie powinno się łączyć tych dwóch funkcji, ważne, by Biernacki skupił się teraz na uzdrowieniu działań resortu.
Andrzej Gołota przegrał z Michaelem Grantem w 10. rundzie Stracone złudzenia Komentarz: Gołota znów zadziwił Fot. (C) AP JANUSZ PINDERA Zbije go jak psa" - mówił przed pojedynkiem w Atlantic City manager Andrzeja Gołoty, Ziggy Rozalski. Don Turner, trener Michaela Granta, był pewny zwycięstwa swojego boksera. "To mistrz XXI wieku - mówił dziennikarzom. - Najpierw pokona Gołotę, a później rozprawi się z Lennoxem Lewisem". 27-letni Michael Grant był faworytem w pojedynku z Gołotą. Olbrzym z Norristown (202 cm, 114 kg) nie przegrał żadnej z 30 zawodowych walk. Kilku znanych mistrzów boksu twierdziło jednak publicznie, że Polak ma duże szanse. Pierwsza runda walki w Atlantic City potwierdziła te opinie. Gołota był szybszy i bardziej zdecydowany. Jego akcja, po której Grant padł na deski, była szkoleniowa. Polak zaczął podwójnym lewym prostym, po którym wystrzelił prawym, i wydawało się, że jest po walce. Grant to jednak kawał chłopa. Były gracz futbolu amerykańskiego wstał dość szybko i robił wszystko, by przetrwać do gongu kończącego pierwsze starcie. Nie uchronił się jednak od kilku mocnych ciosów Polaka i równo z gongiem znów leżał na deskach. "Byłem w poważnych opałach, ale kontrolowałem sytuację - mówił Grant po zakończeniu pojedynku. - Po ciosie w szczękę szybko się zerwałem i patrzyłem, czy Gołota nie ponowi ataku" - tłumaczył dziennikarzom. Don Turner, trener Granta, przyznał, że w trakcie walki miał dla niego jedną radę. "Powiedziałem mu, tylko bez paniki. Wiesz, co musisz teraz zrobić. Znokautuj go...!". Druga runda, podobnie jak pierwsza, przebiegała pod dyktando Polaka. Jego przewaga nie była jednak tak przygniatająca jak w pierwszym starciu, ale sędziowie tym razem też nie mieli wątpliwości, kto jest lepszy. W trzeciej rundzie poniżej pasa uderzył Michael Grant, ale Randy Naumann przymknął na to oko. Dla Gołoty nie był już tak łaskawy. Gdy tylko ten uderzył nieprawidłowo, z miejsca został ukarany ostrzeżeniem i odebraniem punktu. Kilka minut później ringowy wyrównał dług wobec Gołoty i odebrał punkt Grantowi. Ta sytuacja i dobra postawa Polaka w tym starciu dała mu wygraną w czwartej rundzie 10:8. O Grancie jednak nie darmo się mówi, że to robot, który rozkręca się z rundy na rundę i wyniszcza rywali siłą swoich ciosów. W piątym starciu to on był górą. Trafiał częściej i mocniej, choć wydawało się, że jego ciosy nie robią większego wrażenia na byłym mistrzu Polski. Szósta runda tego pojedynku na pewno nie przejdzie do historii. To były bezsprzecznie najmniej ciekawe trzy minuty pojedynku. Kolejna runda, również remisowa, też nie wniosła nic nowego do sprawy. Gołota i Grant sprawiali już wrażenie wyraźnie zmęczonych. Walka od pierwszego gongu prowadzona była w dużym tempie, a ciosy z obu stron przypominały uderzenia młota pneumatycznego. Ósme starcie, choć znacznie ciekawsze niż poprzednie, również nie zmieniło niczego w obrazie pojedynku. W dziewiątej rundzie Gołota znów przyśpieszył i sędziowie, chyba bez większych oporów, mogli zapisać ją na konto polskiego pięściarza. Przed dziesiątą rundą Gołota prowadził na punkty u wszystkich sędziów. Przewaga była wyraźna: siedem, pięć i trzy punkty. W tym momencie przypomniała się druga walka z Riddickiem Bowe'em. Wtedy też były pięściarz warszawskiej Legii przegrał pojedynek na własne życzenie. Po jednym z potężnych ciosów Bowe'a nie wytrzymał nerwowo i uderzył poniżej pasa, za co został zdyskwalifikowany. Tym razem Polak walczył czysto, zachowywał się w ringu jak dżentelmen. Nie zamierzał też bronić zdobytej wcześniej przewagi. To on wciąż był tym, który dyktował tempo i rozwój wydarzeń w ringu. Niepokojące było tylko to, że jego lewy prosty nie dochodził celu już tak często i precyzyjnie jak wcześniej. W połowie rundy Grant po raz pierwszy trafił prawym prostym. Gołota nawet nie drgnął, choć cios był potężny. Chwilę później dłuższy i jeszcze mocniejszy prawy prosty Granta wyraźnie wstrząsnął Gołotą. To był początek końca. Grant, który zaczyna każdy pojedynek od słów: "Niech cię Bóg błogosławi", rozpoczął wyniszczający atak. Tym razem chyba wszystkim stanęły przed oczami obrazy z walki Gołota - Lewis. Tak samo jak wtedy Polak nie potrafił się przed tym atakiem obronić. Grant bił mocno, ale niezbyt celnie. Jednak po lewym sierpowym i prawym podbródkowym Gołota padł na deski. Po raz pierwszy i ostatni w tej walce. Wstał wprawdzie dość szybko, jeszcze szybciej przyjął postawę bokserską, ale Randy Naumann przerwał pojedynek. Publiczność zgromadzona w hotelu Taj Mahal przyjęła tę decyzję gwizdami. Gołota nie wyglądał na zaskoczonego. Bardziej zdziwiony był Grant, do którego powoli docierało, że wygrał przegraną walkę. Gołota przegrał i zarobił kolejny milion dolarów. Czy zarobi następne, zależy tylko od niego. Raz jeszcze pokazał, że jest bokserem wyśmienitym, ale charakteru do wygrywania mu brak. To jednak wcale nie musi być przeszkodą do podpisania jeszcze jednego intratnego kontraktu. Grant: Kontrolowałem sytuację. Po ciosie w szczękę szybko się zerwałem i patrzyłem, czy Gołota nie ponowi ataku. Nie ponowił. Dramat w ringu. Bokser walczy o życie Walka poprzedzająca pojedynek Gołota - Grant zakończyła się w dramatyczny sposób. W pojedynku o tytuł mistrza Stanów Zjednoczonych w kategorii junior średniej Paul Vaden znokautował w 10. rundzie prowadzącego na punkty Stephana Johnsona. Mimo zabiegów lekarzy Johnson nie odzyskał przytomności i został odwieziony do szpitala w Atlantic City. Jego stan jest krytyczny. Komentarz Gołota znów zadziwił Andrzej Gołota znów wszystkich zaskoczył. W pojedynku z faworyzowanym Michaelem Grantem walczył dobrze; udowodnił, że potrafi to robić. Kiedyś, w dwóch walkach ze słynnym Riddickiem Bowe'm pokazał ogromne umiejętności i brak panowania nad swoimi emocjami. Dwukrotnie przegrał przez dyskwalifikację, ale mimo to dostał szansę i walczył z Lennoxem Lewisem o mistrzostwo świata. Gołota jest nieobliczalny. To dziwny bokser i jeszcze dziwniejszy człowiek. "Każdy ma jakąś ciemną stronę" - mówił dziennikarzom podczas ostatniej konferencji prasowej w Atlantic City. Trudno określić, co miał na myśli. Nikt tak naprawdę nie wiedział, dlaczego w dwóch walkach bił Bowe'a poniżej pasa i przegrywał walki, które zapewne wygrałby wysoko na punkty. Trudno też powiedzieć, dlaczego po kilku mocnych ciosach Granta, nie podjął walki w dziesiątej rundzie. Wydawało się, że był w stanie dotrwać do gongu kończącego to starcie. Stało się jednak inaczej. Raz jeszcze prysły sny o potędze, raz jeszcze okazało się, że Gołota nie umie wygrywać najważniejszych pojedynków, nawet wtedy, gdy prowadzi wysoko na punkty. Gdyby pokonał Granta, prawdopodobnie w połowie przyszłego roku biłby się z Witalijem Kliczką, mistrzem świata organizacji WBO. A z kim spotka się teraz, po porażce? Nie można wykluczyć, że powie koniec i zawiesi rękawice na kołku. Gołota od dawna powtarza, że nie lubi boksu i walczy tylko dla pieniędzy. Jeśli tak jest w istocie, to chyba jeszcze się skusi. Wciąż stać go na wielkie rzeczy. Janusz Pindera
27-letni Michael Grant był faworytem w pojedynku z Gołotą. Olbrzym z Norristown (202 cm, 114 kg) nie przegrał żadnej z 30 zawodowych walk. Kilku znanych mistrzów boksu twierdziło jednak publicznie, że Polak ma duże szanse. Kolejne rundy walki w Atlantic City potwierdzały te opinie. Gołota był szybszy i bardziej zdecydowany. Po jego akcji Grant nawet padł na deski. Polak walczył czysto, zachowywał się w ringu jak dżentelmen. Nie zamierzał też bronić zdobytej wcześniej przewagi. To on wciąż był tym, który dyktował tempo i rozwój wydarzeń w ringu. Przed dziesiątą rundą Gołota prowadził na punkty u wszystkich sędziów. Niepokojące było tylko to, że jego lewy prosty nie dochodził celu już tak często i precyzyjnie jak wcześniej. W połowie rundy Grant po raz pierwszy trafił prawym prostym. To był początek końca. Po lewym sierpowym i prawym podbródkowym Gołota padł na deski. Po raz pierwszy i ostatni w tej walce. Wstał wprawdzie dość szybko, jeszcze szybciej przyjął postawę bokserską, ale Randy Naumann przerwał pojedynek. Gołota przegrał i zarobił kolejny milion dolarów. Czy zarobi następne, zależy tylko od niego. Raz jeszcze pokazał, że jest bokserem wyśmienitym, ale charakteru do wygrywania mu brak. To jednak wcale nie musi być przeszkodą do podpisania jeszcze jednego intratnego kontraktu. Gdyby pokonał Granta, prawdopodobnie biłby się z Witalijem Kliczką.
ZDROWIE Gorączka, nasilający się kaszel, ból w klatce piersiowej, niekiedy wymioty. - To bez wątpienia początki grypy Epidemia na Starym Kontynencie KRYSTYNA FOROWICZ Dyżurujące w niedzielę przychodnie rejonowe w Warszawie miały natłok pacjentów. Objawy: gorączka, nasilający się kaszel, ból w klatce piersiowej, niekiedy wymioty. - To bez wątpienia początki grypy - powiedziała "Rz" lekarz dyżurny przychodni przy ul. Żeromskiego - Jest godzina 17, mamy jeszcze 54 dzieci pod gabinetem, a czekają nas poza tym wizyty domowe. W sobotę mieliśmy 70 pacjentów. Coraz częściej chorują na grypę dzieci, i to coraz młodsze. Do przychodni przy ul. Malczewskiego pełniącej weekendowy dyżur w sobotę zgłosiło się ponad 60 chorych, w niedzielę do wczesnego popołudnia blisko 40 osób. Tradycyjne leki mało skuteczne Zwykle zaczyna się od siąkających nosami kilku osób. Jednak choroba postępuje lawinowo. Wirus grypy przenosi się drogą kropelkową - podczas rozmowy, kaszlu i kichania. Jedna zagrypiona osoba, która pojawi się w towarzystwie, może zakazić wielu ludzi. Dr Jerzy Olszewski z Pogotowia Ratunkowego w Warszawie powiedział "Rz": - Zgłoszenia kierujemy do przychodni pełniących dyżury. My ratujemy życie ludzkie, nie leczymy. Jednak wezwań jest sporo, bo ludzie mylą infekcje grypowe z innymi objawami choroby, np. zapaleniem płuc. Lekarz dyżurny kraju Michał Sobolewski uspokaja: w Polsce jeszcze nie ma epidemii grypy. Wybuchnie, kiedy będzie dużo źródeł zakażenia. Może to nastąpić za kilka tygodni, albo wcześniej, w lutym. Nie mamy pewności, ale tak na 20 proc. wyrokujemy, że nadejdzie z Anglii - byłaby to najgorsza jej odmiana. Inni lekarze przypuszczają, że na 50 proc. przywleczemy ją z Czech. - Polacy lekceważą profilaktyczne szczepienia przeciwko grypie - mówi dr Sobolewski. Liczba osób korzystających z tej formy profilaktyki jest ciągle zastraszająco niska. Tymczasem jedynie szczepionki zapobiegają rozprzestrzenianiu się schorzeń zakaźnych. Są skuteczne w ponad 50 proc., w zależności od stanu odporności osoby zaszczepionej. Nieraz wirusy okazują się "sprytniejsze" i po zaszczepieniu można zachorować. Ale przebieg grypy jest wówczas łagodniejszy i szybciej wraca się do zdrowia. W Polsce co roku na grypę choruje ok. 7 proc. społeczeństwa. Dr Sobolewski radzi zminimalizować kontakty z otoczeniem, osoby zainfekowane stają się źródłem zakażeń dla innych. Grypa u każdej zainfekowanej osoby może przebiegać ciężej. Radzi też zaszczepić się, a przede wszystkim unikać podróży zagranicznych. W Polsce zarejestrowanych jest 5 szczepionek antygrypowych, które kosztują ok. 25 zł. Są to zarówno preparaty złożone z fragmentów, jak i całych komórek wirusa. Receptę na szczepionkę wypisuje lekarz pierwszego kontaktu w rejonie po zbadaniu pacjenta. Pacjent musi być zdrowy w momencie, gdy się zaszczepia. Ze względu na wielką zmienność wirusa grypy, nie udało się dotychczas opracować szczepionek, które uodparniałyby na całe życie. Każdego roku można jednak kupić w aptekach wersje uaktualnione na nowy sezon. Niektóre firmy wypowiedziały wojnę tej jednej z najdolegliwszych chorób i wykupiły dla pracowników i ich rodzin pakiet szczepień, aby biura nie świeciły pustkami. Tradycyjne leki przeciwbakteryjne, dotychczas powszechnie używane, w niektórych przypadkach, okazują się mało skuteczne, co jest spowodowane zwiększaniem się oporności organizmów na antybiotyki i chemioterapeutyki. Zdaniem internistów i wirusologów, zapobieganie przez czynne uodparnianie jest najlepszym sposobem ochrony przed infekcjami. Szczyt chorobowy każdego roku następuje między styczniem i marcem. Wtedy osłabiony organizm łatwo poddaje się chorobie - tłumaczą lekarze. Można się chronić - W stadium wstępnym przeziębienia lub grypy najlepiej jest sięgnąć po środki pochodzenia roślinnego - radzi prof. Stanisław Kohlmuenzer z Katedry Botaniki Farmaceutycznej Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Napar z kwiatu lipy ma właściwości napotne, sok z jeżówki uodparniające, babka lancetowata udrażnia drogi oddechowe. Dobrze jest także sięgnąć po syropy i napary z malin, tymianku, rumianku, czosnku, cebuli oraz po soki bogate w witaminę C. Jednak to wszystko jest skuteczne w profilaktyce i początkowych stadiach grypy. Gdy dojdzie do stanu zapalnego, wtedy trzeba ratować się silniejszymi środkami - podkreślił S. Kohlmuenzer. Najlepiej jest grypę przeleżeć, bo jeśli dojdzie do powikłań, mogą doprowadzić nawet do śmierci chorego - ostrzegają lekarze. Groźnym jej powikłaniem jest zapalenie mięśnia sercowego, może się zdarzyć także zapalenie opon mózgowych. - Najlepszą metodą wzmocnienia układu odpornościowego jest witamina C, jest to doskonała bariera dla wirusa grypy - twierdzi dr Małgorzata Kozłowska-Wojciechowska z Instytutu Żywności i Żywienia w Warszawie. - Niekoniecznie muszą to być tabletki. Wystarczy jeden owoc kiwi, jedna pomarańcza i dwa grejpfruty, aby pokryć dzienne zapotrzebowanie na tę witaminę. Przypadki śmiertelne W Europie epidemia grypy rozszerza się. Są już przypadki śmiertelne. Brytyjskie szpitale mają kłopoty z przechowywaniem zwłok. Z powodu braku miejsc w szpitalnych kostnicach, korzysta się tam z pomocy lodówek kontenerowych i samochodów-chłodni - donoszą agencje prasowe. W okręgowym szpitalu w Eastbourne nad La Manche, gdzie między 24 grudnia a 4 stycznia 80 osób zmarło na grypę, zwłoki 60 osób przechowywano w ciężarówce-chłodni. W niezbyt odległym Hastings skorzystano z lodówki kontenerowej, ponieważ miejscowa kostnica, licząca 44 miejsca, okazała się za mała. Co roku w Wielkiej Brytanii umiera na grypę 3000-4000 ludzi. W Czechach w niektórych powiatach na zachodzie kraju liczba chorych przekroczyła już 3 tysiące w przeliczeniu na 100 tysięcy mieszkańców. W Pilznie, na zachodzie Czech, gdzie sytuacja jest najtrudniejsza, zakaz odwiedzin obowiązuje we wszystkich zamkniętych placówkach służby zdrowia i opieki społecznej. W ciągu ostatniego tygodnia liczba chorych wzrosła tam o ponad 60 proc. W Pradze na grypę i podobne do niej wirusowe schorzenia górnych dróg oddechowych choruje już co 30 mieszkaniec. Także tutaj liczba chorych szybko rośnie. Według praskiego inspektora sanitarnego Vladimira Polaneckiego, w stosunku do ubiegłego tygodnia liczba zachorowań wzrosła o 62 proc. Granica epidemii (2000 zachorowań na 100 tysięcy mieszkańców) została przekroczona także w wielu miastach wschodnich Czech, m.in. w sąsiadującym z Polską Nachodzie oraz w miastach czeskiego Śląska, m.in. w Karwinie i Hawirzovie. W położonym w północno-zachodnich Czechach Chomutovie liczba chorych przekroczyła 3150. Liczba zachorowań, według oceny epidemiologów, ciągle szybko rośnie i należy oczekiwać, że grypa zaatakuje w Czechach w pełni dopiero w najbliższych dniach. Grypa ma w tym roku szczególnie ciężki przebieg. W pierwszych dwóch-trzech dniach chorzy mają bardzo wysoką temperaturę (nawet do 40 stopni C), męczący, suchy kaszel i kłopoty z oddychaniem. W Holandii Grypa zagraża jednej piątej ludności Holenderskie władze sanitarno-epidemiologiczne ostrzegły, że na grypę może zachorować w nadchodzących tygodniach do 20 procent ludności tego kraju. We wschodnich regionach Holandii odnotowuje się już 26 zachorowań na 10 tysięcy mieszkańców. Jeśli prognoza okaże się trafna, już wkrótce z wirusem grypy będzie się borykać trzy miliony Holendrów. Zdrowych wzywa się do szczepień, a chorych upomina, żeby nie lekceważyli grypy i koniecznie stosowali się do wskazówek lekarzy.
W Europie rozszerza się epidemia grypy. Nie dotarła ona jeszcze do Polski, ale przychodnie i tak mają natłok pacjentów. Wirus grypy roznosi się drogą kropelkową. Kluczową rolę w jego prewencji odgrywają szczepienia, na które Polacy jednak bardzo rzadko się decydują. Grypy nie wolno lekceważyć, ponieważ ewentualne powikłania mogą okazać się śmiertelne.
Tanie sklepy Gdy najważniejsza jest cena W Niemczech jest ponad 10 tysięcy tanich sklepów, w Polsce na razie - kilkaset. Choć tanie tzw. dyskontowe sklepy nie budzą na razie takich emocji wśród rodzimych kupców, jak hipermarkety, to zdobywają coraz większy udział w polskim handlu detalicznym i to udział zdominowany przez zachodnie sieci handlowe. Towary leżą tu zazwyczaj w pudłach i kartonach, a często są sprzedawane bezpośrednio z palet. Wybór jest raczej skromny, głównie żywność i najczęściej tylko 1-2 rodzaje soku, masła, mleka, kawy czy czekolady marek nie znanych raczej z telewizyjnych reklam. Sam sklep jest z reguły niewielki (ok. 400- 800 mkw. powierzchni), o niezbyt wyszukanym wnętrzu, obsługa też jest ograniczona do minimum. Za to jest tanio, często nawet taniej niż w hipermarketach poza okresem promocji. Zakupy przy domu Tani sklep z reguły jest gdzieś blisko, na osiedlu i żeby zrobić tam zakupy nie potrzebna jest wyprawa na pół dnia na peryferie miasta. "Chcemy być sklepem przy twoim domu", sklepem na codzienne zakupy - brzmi zasada sieci tzw. dyskontowych, gdzie marża handlowa wynosi ok. 10-15 proc. i które przejmują podupadłe sklepy spółdzielcze, dawne bary mleczne i restauracje. Sklepy dyskontowe znają od dawna Polacy jeżdżący do Niemiec, gdzie nawet teraz w Aldim kupują słodycze i tanie kosmetyki. Jak ocenia Andrzej Grzywaczewski z firmy CAL zajmującej się badaniem polskiego handlu, tanie sklepy, które ilościowo rozwijają się o wiele szybciej niż hipermarkety, w najbliższych latach będą - obok hipermarketów - jednym z dwóch głównych kanałów dystrybucji towarów. Tanie sklepy, które w przeciwieństwie do hipermarketów powstają w mniejszych miastach (większość sieci mówi o limicie od 15 tys., a nawet od 10 tys. mieszkańców) mieszczą się w rynkowej niszy między hipermarketami oraz droższymi supermarketami. Oczywiście sieci dyskontowe mogą się między sobą znacznie różnić. Obok tych najtańszych i najbardziej siermiężnych, gdzie sklepy przypominają magazyny, są też sieci, które wystrojem nie różnią się specjalnie od supermarketów, a do dyskontowych zaliczają się głównie przez niską marżę i ograniczony asortyment. W Polsce potencjał dyskontowego rynku wykorzystują przede wszystkim zachodnie sieci handlowe. Od kilku lat dynamicznie rozwija się należąca do niemieckiego koncernu Tengelmann sieć sklepów Plus, działa też 45 sklepów Sezam holendersko-niemieckiej spółki Ahold-Allkauf, 36 sklepów Tip należących do największej w Europie grupy handlowej Metro oraz 20 sklepów duńskiej sieci Netto. 1000 sklepów w ciągu 5 lat - W Polsce dla sklepów dyskontowych jest nieprawdopodobna koniunktura, o wiele lepsza niż dla supermarketów - ocenia kierownik działu marketingu sieci Plus, Marek Cieszewski. Należąca do niemieckiego koncernu Tengelmann sieć Plus ma plany ekspansji. Jak zapowiada Marek Cieszewski, w ciągu najbliższych 5 lat liczba sklepów sieci Plus ma się zwiększyć do 1000 obejmując całą Polskę. Na razie jednak Tengelmann, który pierwsze sklepy dyskontowe otworzył u nas latem 1995 r., ma 52 placówki handlowe działające głównie na południowym zachodzie kraju, których ubiegłoroczne obroty wyniosły 400 mln zł. Do końca br. sklepów sieci Plus ma być co najmniej 100. Już we wszystkich większych miastach sieć ma swoje biura regionalne, a w najbliższych planach jest rozwój sklepów w północno-wschodniej części Polski. Statystyczny gust Według Marka Cieszewskiego, jedną z podstaw sukcesu tanich sklepów jest odpowiednio dobrany asortyment, który w sieci Plus ograniczony jest do ok. 1000 towarów; - Nie mamy do wyboru 10 rodzajów soku, ale tylko dwa i te dwa muszą być takie, aby zadowoliły statystycznego klienta. Plus jest też jedną z nielicznych na razie sieci, które sprzedają część towarów pod własną markę handlową, co jest bardzo popularne w sklepach dyskontowych na Zachodzie. Sieć ma już swoje marki, specjalnie dla niej produkowanych, ok. 40 artykułów m. in. mleka, wody mineralnej i makaronu. W przyszłości ok. 20 proc. towarów sprzedawanych w sklepach Plus ma być pod własną marką sieci. Jak ocenia Marek Cieszewski, krajowi producenci nie mają nic przeciwko takiej formie współpracy gdyż "dzisiaj bardziej zainteresowani są zwiększeniem produkcji niż dbaniem o własną markę". O ile niemieckie sklepy Plus są sklepami markowymi - sprzedają znane towary markowe po najniższych cenach, o tyle polska sieć, tzw. hard discount, oferuje możliwie najtańsze produkty, starając się utrzymać odpowiednią jakość. Sezam dla średnio zamożnych Do 45 tanich sklepów w ciągu dwóch lat (od jesieni 1995 r.) rozrosła się na południu Polski sieć Sezam należąca do holendersko-niemieckiej spółki Ahold-Allkauf. - Nasza oferta codziennych tanich zakupów jest skierowana do średnio zamożnych klientów. Dlatego otwieramy sklepy na osiedlach, a nie w dzielnicach willowych - wyjaśnia rzecznik spółki, Marta Pawłowska. Sklepy sieci Sezam powstają najczęściej w wydzierżawionych i zmodernizowanych palcówkach, choć w grudniu ub. r. otwarto pierwszy nowo wybudowany sklep sieci. Według Marty Pawłowskiej, w najbliższych latach Ahold-Allkauf Polska będzie otwierała co roku kilkadziesiąt kolejnych sklepów, głównie na północy kraju aż do linii Poznań-Warszawa. Markowe nie musi być drogie Rozwój na południu Polski planuje spółka Netto Poland, która na razie prowadzi dwadzieścia sklepów dyskontowych w północno-zachodniej części Polski. Netto Poland należy do duńskiej firmy handlowej Dansk Supermarket, która sklepy dyskontowe prowadzi również w Danii, Wielkiej Brytanii i Niemczech. W krajach zachodnich sklepy Netto po niskich cenach sprzedają dobre, markowe towary. W Polsce - jak ocenia dyr. Anders Jensen - jeszcze wprawdzie nie jest to możliwe, ale sieć ma w swej ofercie sporo znanych marek. - W Polsce planujemy otwierać co najmniej jeden nowy sklep w miesiącu i w tym roku powinno nam przybyć 12-15 nowych placówek - mówi dyrektor spółki Netto Poland, Jensen oceniając możliwości rozwoju sklepów dyskontowych w Polsce jako "bardzo dobrą". W najbliższych latach Netto Poland będzie koncentrować się w okolicach Słupska, Bydgoszczy, Poznania i Zielonej Góry. Jak ocenia dyr. Jensen, w ciągu kilku lat sieć Netto może zwiększyć liczbę swych sklepów nawet do 250. Na razie planowany jest rozwój sklepów w miastach od 15 tys. mieszkańców, ale z czasem Netto zamierza też wchodzić do mniejszych miast (od 10 tys. mieszkańców). W odróżnieniu od większości sieci dyskontowych, które zazwyczaj nie stosują dodatkowych obniżek, w sklepach Netto, gdzie asortyment ograniczony jest do 1100 artykułów, w specjalnej, zmienianej co tydzień ofercie, sprzedaje się ok. 100 wybranych towarów po promocyjnych cenach. Inną cechą, która odróżnia Netto od większości sieci dyskontowych nastawionych głównie na produkty spożywcze, jest też stosunkowo duża oferta odzieży, tekstyliów i artykułów przemysłowych. Biedronki z 10-proc. marżą Wprawdzie największa z sieci dyskontowych, Biedronka oficjalnie należała do końca ub. r. do poznańskiej spółki Elektromis, ale od 1 stycznia br. firma całkowicie przeszła na własność portugalsko-brytyjskiego holdingu JMB (tworzą go dwie handlowe firmy - portugalska Jeronimo Martins oraz brytyjska Booker). Biedronki są nie tylko największą siecią, ale też najszybciej się rozwijają, obejmując swym zasięgiem większość województw a nawet Warszawę. Pierwszy sklep Biedronka otworzyła 1 kwietnia 1995 r., a do końca ub. r. ich liczba wzrosła do 250. Wkrótce będzie ich prawie 400, bo w nowych 110 placówkach trwają teraz prace adaptacyjne. Według prezesa JMB Polska, Luisa Amarala, w tym roku powinno przybyć 120 nowych Biedronek. - Z badań konsumentów wynika, że cena jest największym magnesem przyciągającym klienta. Dlatego zdecydowaliśmy się na utworzenie sieci tanich sklepów - mówi prezes Elektromisu, Ireneusz Król. W Biedronkach urządzonych bez specjalnego komfortu, ale -jak zapewnia ocenia prezes Król - nie tak ubogich jak niemiecki Aldi, sprzedaje się ok. 2500 towarów (każdy rodzaj np. mleka liczony jest jako odrębna pozycja) stosując jednolitą 10-proc. marżę. Zgodnie z zasadą sieci dyskontowych, twórcy Biedronek zaplanowali, że niezbyt duże sklepy (ok. 350-750 mkw. powierzchni sprzedaży) muszą być blisko większych osiedli, dużych zakładów pracy albo też w mniejszych miastach. Miały być zlokalizowane tak, aby potencjalni klienci z domu albo z pracy mogli przyjść na zakupy pieszo - mówi prezes Król. Hurtownie Eurocash dostarczają ok. 85 proc. towarów sprzedawanych w Biedronkach (pozostałe 15 proc. np. pieczywo, świeże mięso pochodzi od lokalnych dostawców). Biedronki były też - jak ocenia prezes Król - pierwszą w Polsce siecią sklepów, gdzie wprowadzono komputerowy system zarządzania SAP, a sklepy połączono komputerowo z hurtowniami, co pozwala na bieżącą informację o poziomie zapasów. Biedronki są też jedyną na razie siecią tanich sklepów, która obejmuje większość kraju, w tym województwa wschodnie, gdzie zagraniczne sieci handlowe wchodzą bardzo ostrożnie. Ofiara zachodniej konkurencji Choć sklepy ETM należące do handlowej spółki Energopolu, Energopol Trade Market (ETM) należały do pionierów taniego handlu na polskim rynku, to dzisiaj - twierdzi wiceprezes ETM, Michał Zubrzycki - nie są już sklepami dyskontowymi. Spółka ETM zaczęła prowadzić tanie sklepy jeszcze w 1994 r. we współpracy z austriacką siecią dyskontową Komm und Kauf. W okresie szczytowego rozwoju, w 1996 r., miała 16 sklepów, choć bardzo często były one zlokalizowane na peryferiach, np. w opuszczonych halach przemysłowych. Gdy tanim handlem zainteresowały się sieci zachodnie inwestując w bardziej dogodnie położone i eleganckie sklepy, ETM zaczęła się wycofywać. - Nie było nas stać na taki rozwój, aby sprostać zachodniej konkurencji - wyjaśnia wiceprezes Zubrzycki. Dzisiaj ETM ma 5 "zwykłych" osiedlowych sklepów, a od ub. r. spółka zmieniła strategią nastawiając się przed wszystkim na handel hurtowy rowerami górskimi i winem. Odpowiedź spółdzielców Do konkurencji z zachodnimi sieciami dyskontowymi stanęli za to spółdzielcy ze Społem, którzy pierwsze tanie sklepy zaczęli otwierać jeszcze w 1995 r. Jak ocenia Kazimierz Będkowski z zespołu promocji i prognoz Krajowego Związku Rewizyjnego Spółdzielni Społem, w końcu ub. r. działało już ponad 60 sklepów dyskontowych należących do 20 spółdzielni (związek zrzesza 322 spółdzielnie). W tym roku liczba tanich społemowskich sklepów opatrzonych wspólnym logo S ma się zwiększyć co najmniej do 120 placówek zaopatrywanych przez agencje handlowe Społem. Jak ocenia Będkowski, choć pierwsze tanie sklepy powstały na Śląsku założone przez spółdzielnie w Tychach i Rudzie Śląskiej, teraz rozwijają się w całym kraju. Społem ma tu ułatwione zadanie, gdyż na większości osiedli już od lat działają lokalne sklepy należące do społemowskich spółdzielni. Anita Błaszczak
W Polsce coraz popularniejsze są sklepy dyskontowe, najczęściej zachodnich sieci handlowych, w których sprzedawana jest głównie żywność, wybór towaru jest niewielki, obsługa ograniczona, a ceny bardzo niskie. Eksperci uważają, że za kilka lat takie sklepy, powstające także w mniejszych miastach, staną się obok hipermarketów głównym kanałem dystrybucji towarów. Sieci dyskontowe są różne pod względem cen i estetyki, łączy je niska marża i ograniczony asortyment. W Polsce jest większe zapotrzebowanie na sklepy dyskontowe niż na supermarkety. Niemiecka sieć Plus, mająca obecnie 52 sklepy w Polsce, planuje otworzenie tysiąca placówek w całym kraju. Podstawą sukcesu tanich sklepów jest odpowiednio dobrany asortyment, który zadowala statystycznego klienta. Sklepy Plus sprzedają część towarów pod własną marką, co jest popularne na Zachodzie. Krajowi producenci zgadzają się na taką współpracę, gdyż są zainteresowani zwiększeniem produkcji. Sieć sklepów Sezam kieruje swoją ofertę do średnio zamożnych klientów mieszkających na osiedlach. Co roku ma powstawać kilkadziesiąt nowych placówek, głównie na północy Polski. Duńska sieć Netto Poland, która ma w swojej ofercie sporo znanych marek, dobrze ocenia możliwości rozwoju w Polsce i chce otwierać jeden sklep w miesiącu, najpierw w miastach od 15 tysięcy mieszkańców, później w mniejszych. W sklepach Netto co tydzień sprzedaje się sto wybranych towarów po promocyjnych cenach, oprócz artykułów spożywczych można w nich kupić także odzież i artykuły przemysłowe. Największą i najszybciej rozwijającą się siecią dyskontową w Polsce jest Biedronka, która ma swoje placówki także we wschodnich województwach. Jej sklepy są urządzone skromnie, znajdują się w pobliżu osiedli i zakładów pracy, sprzedaje się w nich 2500 towarów objętych 10-procentową marżą. Sklepy Biedronki połączone są komputerowo z hurtowniami i na bieżąco kontrolują poziom zapasów. Pionierem na polskim rynku taniego handlu była spółka ETM, która lokalizowała swoje sklepy na peryferiach miast. Spółka nie była jednak w stanie sprostać konkurencji zachodnich inwestorów i zmieniła swoją strategię handlową. Z zachodnimi sieciami konkuruje natomiast polska sieć sklepów Społem.
WOJCIECH KOWALCZYK Chce mi się płakać, chociaż zupełnie to do mnie nie pasuje Na bezrobociu STEFAN SZCZEPŁEK W styczniu w większości polskich klubów rozpoczęły się przygotowania do sezonu wiosennego. Prasa informowała o nowych transferach, eksponując przejście Marka Citki z Widzewa do Legii. Na warszawskim Bródnie czytał o tym Wojciech Kowalczyk. Jest wart prawie milion dolarów i nikt się o niego nie bije. Od czerwca w ogóle nie gra w piłkę. Przypadek Wojciecha Kowalczyka nie należy, wbrew pozorom, do wyjątkowych. Jest tu i wielki talent, i bunt, i brak odporności na sukces, i życiowa bezradność, połączona z pechem. "Na jesieni 1990 roku pojechałem z Legią na mecz o Puchar Polski do Wałbrzycha. Trzy dni wcześniej po raz pierwszy zagrałem w lidze. Roman Kosecki chyba jeszcze nie wiedział, że to jego pożegnalny występ przed wyjazdem do Stambułu. Wygraliśmy 3:0. Cyzio strzelił dwie bramki, a ja jedną. Wracamy do domu autokarem, rodzice pytają, jak tam było. Ja mówię: »w porządku, strzeliłem jedną«. A ojciec na to: »Co ty gadasz? Powiedzieli i napisali, że to Iwanicki.« Kiedy w meczu z Sampdorią wchodziłem na boisko w Warszawie, w telewizji pokazali wprawdzie mnie, ale z nazwiskiem Salamon. Komentator mnie nie znał i nie prostował pomyłki. Myślałem sobie: »ile muszę zrobić, żeby mnie nikt nigdy nie pomylił z kimś innym?«" - wspomina Kowalczyk. Zrobił jedną z najbardziej błyskotliwych karier w polskim sporcie lat dziewięćdziesiątych. Kiedy w ćwierćfinale rozgrywek o Puchar Zdobywców Pucharów roku 1991 Legia wylosowała Sampdorię, nikt jej nie dawał szans. Tym bardziej że nie było już Koseckiego. Za to w klubie włoskim same gwiazdy, warte miliony dolarów. Gianluca Vialli, Roberto Mancini, Attilo Lombardo, Pietro Vierchowod, Gianluca Pagliuca, a do tego Rosjanin Aleksiej Michajliczenko i Brazylijczyk Toninho Cerezo. Wejście smoka W ataku Legii grali wtedy Jacek Cyzio i Andrzej Łatka. Ale Łatka odniósł kontuzję i trener Władysław Stachurski, nie mając wyboru, musiał wystawić w pierwszej jedenastce Wojciecha Kowalczyka. Nikt nie wątpił, że jest to spore osłabienie i Polacy są bez szans na utrzymanie w Genui przewagi jednego gola z Warszawy. Legia zagrała jednak wspaniale, a Kowalczyk został bohaterem dnia. Strzelił dwie bramki, które przy remisie 2:2 zapewniły awans. Mało tego, w półfinale Legia wylosowała Manchester United i wprawdzie przegrała, ale w remisowym meczu na Old Trafford gola znów zdobył Kowalczyk. Zaczął się dla niego wspaniały okres. Prosto z Manchesteru pojechał do Irlandii, gdzie reprezentacja olimpijska walczyła o awans do igrzysk w Barcelonie. Wygrała 2:1, a pierwszą bramkę strzelił on. W lidze też już trafiał w miarę regularnie i nic dziwnego, że po tych wszystkich wyczynach trener Andrzej Strejlau powołał go do pierwszej reprezentacji Polski na mecz ze Szwecją. Latem roku 1991 wygraliśmy w Gdyni 2:0 dzięki golom debiutantów Wojciecha Kowalczyka i Mirosława Trzeciaka. Rok później Kowalczyk był już wicemistrzem olimpijskim. Ze statystyk FIFA wynikało wyraźnie, że lepiej strzelał i podawał w barcelońskim turnieju niż Szwedzi Tomas Brolin i Patrick Andersson, Kolumbijczyk Faustino Asprilla, Hiszpanie Luis Henrique, Jose Guardiola, Luis Abelardo, Jose Amavisca, Perez Alfonso, Amerykanin Cobi Jones, Włosi Dino Baggio i Demetrio Albertini, Ghańczycy Yaw Preko, Nii Odartey Lamptey, Osei Kuffour, że pomniejszych nie wspomnę. Co później zrobili oni, a co Kowalczyk? Chłopak z Woli "Urodziłem się na Woli i przez jedenaście lat mieszkałem na ulicy Syreny. Zaczynałem grać w Olimpii, a kiedy przeprowadziliśmy się na Bródno, przeszedłem do Poloneza. Chłopaków, którzy umieli grać, było wielu. Jeden rozwija się szybciej, drugi wolniej. Na mnie długo nikt nie zwracał uwagi. Grałem sobie spokojnie w juniorach, a w środy, soboty lub niedziele chodziłem z kolegami na Łazienkowską. Siadaliśmy pod »Żyletą« i darliśmy się jak wszyscy. Do szkoły nie chciało mi się chodzić i, jakby tu powiedzieć, nie całkiem skończyłem podstawówkę. Mam siostrę młodszą o półtora roku i brata młodszego o piętnaście lat. Ojciec był elektrykiem, jak Wałęsa. Pracował w różnych miejscach, najbardziej byliśmy zadowoleni, kiedy robił u Wedla albo w zakładach mięsnych. Mama była monterem i też pracowała to tu, to tam. Wszystko nam się odmieniło jesienią w dziewięćdziesiątym roku. Miałem wtedy osiemnaście lat, grałem coraz lepiej, ale to nie dawało pieniędzy. Pracowałem więc u sąsiada. Pomagałem mu rozwozić towar po sklepach. Skrzynki z coca-colą nosiłem i takie tam, różne. Zainteresowała się mną Polonia. Miałem z nią nawet podpisaną jakąś wstępną umowę na kartce papieru, ale wtedy przyszedł do mnie Janusz Olędzki, taki menedżer, i zaproponował próbny występ na Łazienkowskiej. To było gdzieś w październiku 1990 roku. Legia zebrała kilkunastu wybijających się młodych chłopaków z Warszawy i kazała nam grać na głównym boisku przeciw pierwszej drużynie. Pamiętam, że krył mnie Jacek Bąk. Zagrałem tak, że w trzy godziny podpisali ze mną umowę. Dostałem za przejście 30 milionów złotych, a potem brałem miesięcznie trzy miliony. Nigdy w życiu nie widzieliśmy w domu tylu pieniędzy. Na początek kupiłem sobie telewizor i wideo Sharpa, bo to wtedy było najmodniejsze." Do nieznanego kraju W 1992 r. Kowalczyk zdobył srebrny medal olimpijski, a w 1993 mistrzostwo Polski. Ale PZPN tytuł Legii odebrał. Wszyscy na Łazienkowskiej byli bardzo rozżaleni, a Kowalczyk najbardziej. Po serii sukcesów miał szansę na jeszcze większe, gdyby Legia wystartowała do walki o Ligę Mistrzów. Kowalczyk postrzegany był jednak jak uczeń w szkole, który kiedy raz wyrobi sobie opinię, to już na niej jedzie. Dawał się też podpuszczać cwańszym od niego. Kiedy reprezentacja wracała z igrzysk w Barcelonie i Janusz Wójcik chciał przejąć władzę w PZPN, posłużył się Kowalczykiem. A on, chłopak prostolinijny i uczciwy, wygarnął jakieś bzdury, które usłyszał wcześniej, na temat Strejlaua, Górskiego i innych działaczy PZPN. Kiedy Legii odebrano tytuł, miarka się przebrała - na znak protestu postanowił nie grać w reprezentacji Polski. I tylko na tym stracił. Kadra Polski też. "W roku 1994 sytuacja finansowa w Legii tak bardzo się pogorszyła, że Janusz Romanowski postanowił mnie sprzedać, żeby zapłacić chłopakom, i mnie zresztą też, za zdobycie mistrzostwa i Pucharu Polski. Poszedłem do Betisu Sewilla za milion siedemset tysięcy dolarów. Przede mną drożej zapłacono tylko za trzech Polaków - Bońka, Ziobera i Koseckiego. Miałem 22 lata, pojechałem z moją dziewczyną do nieznanego kraju, długo nie mogliśmy zrozumieć, co do nas mówią na ulicy i w sklepach, nie rozumiałem trenera, nie mieliśmy nikogo, na kim moglibyśmy się oprzeć. W dodatku koncepcja gry opierała się na jednym napastniku, a nas było kilku do tego jednego miejsca. W rezultacie ja grałem w meczach wyjazdowych, bo jestem szybki, a Luigi Pier w domu. Trener na naszym boisku wpuszczał mnie tylko na końcówki, a wiadomo jak się wtedy gra. Nie byłem zadowolony. Sytuacja się pogorszyła, kiedy z Realu przyszedł Alfonso, a mnie w pierwszym meczu drugiego sezonu z Meridą złamali nogę. Nie grałem od września do marca. Prasa w Polsce wypisywała o mnie niestworzone rzeczy, a ja miałem swoje problemy i nikt nie chciał mi pomóc. Cały czas była ze mną dziewczyna, urodziła się nam córka, a ja coraz rzadziej grałem. Sam musiałem jakoś odreagować. Jesienią 1997 roku w meczu z Mołdawią znów złamali mi nogę. Prześwietlenie w Gruzji nic nie wykazało, a ja nie mogłem stanąć. W Sewilli też nie bardzo wiedzieli, co się stało. A to wyglądało, jakby ktoś uderzył siekierą w kość piszczelową i ledwo ją drasnął. Trenowałem z tym, ale strasznie bolało. Po trzech miesiącach wypożyczyli mnie za 700 tysięcy dolarów do drugoligowego Las Palmas. Pojechaliśmy na Wyspy Kanaryjskie, tam zrobili mi dokładne badania i zabronili grać. Miałem szczęście w nieszczęściu, bo gdyby to złamanie w jakimś starciu poszło dalej, być może zakończyłbym karierę. Wyszedłem na boisko dopiero w marcu, a liga, ze względu na mistrzostwa świata we Francji, kończyła się w maju. Tyle się nagrałem. Potem już nie mogłem dojść do siebie." Napastnik z przeszłością Grał w reprezentacji prowadzonej przez Janusza Wójcika. Czy w formie, czy nie, cięższy o kilka kilogramów, czy nie, zawsze miał w meczu kilka akcji świadczących o talencie, jakiego się nie traci. Formę się traci, odporność psychiczną, ale nie talent. W lutym ubiegłego roku Kowalczyk strzelił na Malcie w spotkaniu z Finlandią tysięcznego gola w historii reprezentacji Polski. Pół roku później nie grał w żadnej drużynie i tak jest do dziś. "Wypożyczenie do Las Palmas skończyło się w czerwcu ubiegłego roku. Stałem się ponownie zawodnikiem Betisu, z którym mam podpisany kontrakt do roku 2004. Ale nie mam tam miejsca, klub mi nie płaci, więc ja nie pracuję. Przyjechałem do Warszawy. Oni wiedzą, że są nie w porządku, więc nawet nie informują o takiej sytuacji UEFA. Ale ręce mam związane. Zanim przeszedłem z Legii do Hiszpanii, miałem propozycje z Manchesteru City i Nottingham Forest. W trzecim roku gry w Sewilli chciał mnie kupić PSV, ale Hiszpanie się nie zgodzili. Nie puścili mnie też do Sportingu Braga, kiedy bronił tam Andrzej Woźniak. Teraz jestem gotów grać w każdym polskim klubie pierwszoligowym, i to za darmo. Jeśli to nie będzie Warszawa, byleby zapłacili za mieszkanie. Ale problem polega na tym, że bez zgody Betisu nie mogę tego zrobić, a Betis chciałby za mnie pewnie coś pod milion dolarów. Ostatecznie stać mnie na wykupienie tego kontraktu za pięćset tysięcy dolarów lub więcej, ale pod warunkiem, że sprzedałbym się zaraz do jakiegoś bogatego klubu tureckiego, który by mi te pieniądze zwrócił. Ale wyjazd do Turcji mi się nie uśmiecha. Czytałem w gazetach, że Janusz Wójcik idzie pracować do Pogoni i bierze mnie ze sobą. Nic mi o tym nie wiadomo ani od niego, ani od kogokolwiek innego. Słyszałem, że Andrzej Strejlau był skłonny mi pomóc i chciał włączyć do grupy piłkarzy Hutnika Warszawa. Bylebym chociaż trenował systematycznie. Ale i tego nie mogę robić, bo gdybym doznał jakiejś kontuzji, to Betis zrobiłby aferę. Czekam więc, prawdę mówiąc, nie wiem na co. Na cud. Może jakoś samo to się rozwiąże, skoro nie ma nikogo, kto chciałby mieć 27-letniego napastnika z niezłą przeszłością, w najlepszym wieku dla piłkarza." Nienawidzę dyskotek Nie skończył szkoły, ale - jak mówi - w niczym mu to nie przeszkadza. Jest znacznie dojrzalszy niż w czasach młodzieńczego buntu i dziś zapewne nie robiłby takich demonstracji jak po igrzyskach olimpijskich czy odebraniu Legii pierwszego miejsca. Mówi po hiszpańsku. Nie jeździ samochodem, ale ma prawo jazdy, załatwione praskim sposobem. Mieszka w bloku na Bródnie z dziewczyną i córką, niedaleko rodziców. Kupili dom koło Lasu Kabackiego, ale nie wiadomo, kiedy się tam przeprowadzą. Może wezmą ślub tego samego dnia, w którym córeczka pójdzie do pierwszej komunii. Przyzwyczaił się do czytania o sobie rzeczy nie mających pokrycia w faktach, ale zdaje sobie sprawę, że bywały okresy załamania, w których dawał powody dziennikarzom, czekającym na sensację. Kiedyś poszedł do restauracji "Semafor" na Bródnie, żeby zobaczyć, jak wygląda miejsce, w którym zdaniem dziennikarza wypija morze wódki i popija ją piwem. Dobrze, że pan wpadł, przywitał go szatniarz. Wszyscy pytają, kiedy pana można u nas zastać, a ja nie chcę obalać mitu knajpy. "Nienawidzę dyskotek i muzyki disco-polo. Lubię każdą, ale dobrą. Nawet poważną. Kiedyś moja mama pracowała w bufecie Teatru Wielkiego. Przynosiła do domu bilety i nawet dość często z nich korzystałem. »Dziadek do orzechów« podobał mi się tak bardzo, że poszedłem na niego ze cztery razy i znam na pamięć. Mam w domu płytę Pavarottiego. Kiedy słyszę jego arię »Nessun dorma« z »Turandota« Pucciniego, to chce mi się płakać. W ogóle chce mi się płakać od pewnego czasu, chociaż zupełnie to do mnie nie pasuje."
Wojciech Kowalczyk zrobił jedną z najbardziej błyskotliwych karier w polskim sporcie lat dziewięćdziesiątych. Świetnie występował w rozgrywkach Pucharu Zdobywców Pucharów, został też wicemistrzem olimpijskim. Pochodzi z Woli. Wychował się w biednej rodzinie. Nie radził sobie w szkole. Grał w Olimpii, a potem w Polonezie. Jego kariera nabrała rozmachu, kiedy trafił do Legii. Klub popadł jednak w kłopoty finansowe, kiedy PZPN odebrał mu tytuł mistrza Polski w 1993 roku. Przekreśliło to szanse Kowalczyka na grę w Lidze Mistrzów. Sprzedano go do Betisu Sewilla za milion siedemset tysięcy dolarów. Wcześniej więcej zapłacono tylko za trzech Polaków. Za granicą Kowalczyk czuł się zagubiony. Nie znał języka, nie występował w pierwszym składzie. Nękały go kontuzje, które udało się wyleczyć dopiero na Wyspach Kanaryjskich, dokąd Kowalczyk trafił po wypożyczeniu go do Las Palmas. Po powrocie do Sewilli znów nie było dla niego miejsca w pierwszym składzie. Hiszpanie przestali mu w końcu płacić, chociaż podpisany kontrakt obowiązuje do 2004 roku. Piłkarz wrócił do Warszawy. Jest gotowy grać w każdym polskim klubie pierwszoligowym, ale nikogo nie stać na odkupienie go od Betisu, który żąda prawie miliona dolarów. Piłkarz jest załamany.
ELEKTROMIS Inwestycje w zakłady spożywcze i handel Nowe oblicze poznańskiej spółki PAP Mariusz Świtalski, właściciel Elektromisu DI Jak zapewniają przedstawiciele Elektromisu Dom Inwestycyjny sp. z o.o., spółka nie ma nic wspólnego z aferą podatkową i trwającym od kilku lat procesem wytoczonym kilkunastu pracownikom firm związanych z holdingiem Elektromis. Od dwóch lat Mariusz Świtalski, właściciel Elektromisu DI, rozwija sieć sklepów Żabka i przez inną swoją spółkę Kuchnia Polska inwestuje w zakłady z branży spożywczej. Nad wejściem do budynku będącego siedzibą Elektromisu widnieje dziś duży szyld Żabka Polska. Także firmowa centrala telefoniczna informuje, że dodzwoniliśmy się do Żabki Polskiej, choć potem łączy także na numery wewnętrzne innych firm działających w tym samym miejscu - Elektromisu SA i Elektromis Domu Inwestycyjnego (Elektromis DI) sp. z o.o. Żadna z nich nie była wymieniona w grupie spółek Elektromis zamieszanych w aferę celno-podatkową (zdaniem prokuratury, w rezultacie skarb państwa stracił 40 mln zł) i trwający od '94 r. proces kilkunastu ich pracowników. W poniedziałek poznański Sąd Rejonowy skazał czterech głównych oskarżonych na kary więzienia i wysokie grzywny (wyrok jest nieprawomocny). Jak zapewnia Adam Iżykowski, członek zarządu spółki Elektromis Dom Inwestycyjny, ani sama firma, ani jej właściciel Mariusz Świtalski nie mają jednak nic wspólnego z tzw. aferą Elektromisu. - To pracownicy związani kiedyś z Elektromisem zakładali nowe spółki bez udziału właścicieli Elektromisu - wyjaśnia Iżykowski. Dzisiaj podstawą holdingu jest Elektromis DI (należący w 100 proc. do Mariusza Świtalskiego) Elektromis DI z kolei ma 100 proc. akcji Elektromisu SA, który działa na rynku nieruchomości handlowych, i 55 proc. Żabki Polskiej. Zarejestrowana na początku listopada tego roku Żabka Polska jest najmłodszą spółką należącą do holdingu, choć w małe osiedlowe sklepy Żabka Elektromis SA inwestował już od dwóch lat. W czerwcu 2000 r., gdy w sieci działało już kilkaset sklepów, Elektromis sam zmienił nazwę na Żabka SA. W połowie października spółka wróciła jednak do swej starej nazwy, a nazwę Żabka tym razem z przymiotnikiem Polska nadano nowej firmie, do której wydzielono działalność handlową (organizację, logistykę i hurtowe zaopatrzenie sieci Żabka). Żabi skok W Żabce Polskiej SA zarejestrowanej 1 listopada tego roku, z kapitałem akcyjnym 22,2 mln zł, 55 proc. akcji ma Elektromis Dom Inwestycyjny, a 45 proc. objął amerykański fundusz American International Group Inc. (AIG). Powołując się na nieoficjalne informacje, PAP podała że AIG zainwestował w ten pakiet ok. 40 mln USD. Jarosław Duszyński, prezes Żabki Polskiej, nie chce mówić o wielkości inwestycji AIG, ale podkreśla, że te środki pozwolą na szybki rozwój sieci. Na początku grudnia liczba działających już sklepów wynosiła ok. 430 placówek, a licząc sklepy przygotowywane do otwarcia - 550. Żabki to małe sklepy osiedlowe. Wcześniej Elektromis, a obecnie Żabka Polska, zawiera 10-letnie umowy najmu z właścicielami odpowiednich lokali, które potem remontuje i urządza, a następnie przekazuje prowadzącym działalność gospodarczą ajentom. Sama zarabia na dostawach do sieci. Prezes Duszyński zaprzecza pogłoskom, że Żabki, podobnie jak wcześniej Biedronki, tworzy się z myślą o dużym inwestorze branżowym. Docelowo sieć ma liczyć 7,5 tys. sklepów. Ile dotychczas zainwestowano w rozwój Żabek i ile wynoszą obroty sklepów, prezes nie chce powiedzieć. Zapewnia jednak, że Żabki nie są konkurencją dla - należących obecnie do portugalskiej grupy Jeronimo Martins - Biedronek, które były dla Elektromisu pierwszym doświadczeniem w handlu detalicznym. Sieć 234 tanich, dyskontowych sklepów Biedronka Jeronimo Martins odkupił od Elektromisu w styczniu '98 r. Wcześniej odkupił od niej sieć 48 hurtowni Cash &Carry (dziś Eurocash). Elektromis SA nadal współpracuje z Jeronimo Martins - zgodnie z umową z '98 r. spółka ma przekazać Portugalczykom łącznie 700 ofert lokalizacji Biedronek. Elektromis DI w 1999 r. osiągnął zaledwie 119,2 tys. zł przychodów ze sprzedaży i 515,4 tys. zł straty netto. Spółka, będąca w zasadzie funduszem inwestycyjnym (jej kapitały własne na koniec '99 r. wynosiły 82,1 mln zł), miała na koniec ubiegłego roku znaczący finansowy majątek trwały. Były to udziały i akcje, których wartość w bilansie spółki określono na koniec '99 r. na 346,7 mln zł. Jak wyjaśnia Adam Iżykowski, składają się na to akcje Elektromisu SA, Żabki Polskiej SA i kilku innych mniejszych spółek, m.in. produkującej cygara firmy Factoring Tobacco. Inną inwestycją osób związanych z Elektromisem jest Dom Inwestycyjny Kuchnia Polska (DI KP). O zyski boi się rewident W DI KP w Poznaniu, założonym w kwietniu 1998 r., z 105 mln zł kapitału założycielskiego, 50 proc. akcji ma Mariusz Świtalski, a po 25 proc. powiązani z nim wcześniej (m.in. w Elektromisie) Ireneusz Pilarz i Krzysztof Wegenke. Od '98 r. spółka inwestuje obecnie w akcje i udziały 7 zakładów przemysłu spożywczego. Wcześniej przedstawiciele spółki zapowiadali, że akcje DI KP będą wprowadzone na rynek publiczny. Teraz jednak zarząd realizuje już inną strategię; dla dwóch zakładów znaleziono zagranicznego inwestora i prawdopodobnie pozostałe również zostaną sprzedane. Mariusz Światalski nigdy nie wypowiadał się o pochodzeniu pieniędzy włożonych w DI KP. Ireneusz Pilarz i Krzysztof Wegenke wyjaśniają, że przez kilkanaście lat pracy w handlu wyspecjalizowali się w zakupie i "naprawie" firm zadłużonych, zagrożonych bankructwem lub poszukujących inwestora strategicznego. Spółka, działająca jak fundusz inwestycyjny, kontroluje obecnie Zakłady Koncentratów Spożywczych w Wodzisławiu Śląskim, ZPOW Międzychód, Stovit w Bydgoszczy, Zakład Mięsny w Małaszewiczach, Rolniczy Kombinat Spółdzielczy Czempiń, szczecinecki Elmilk i spółkę w Jarowniewicach. Biegły rewident z firmy Ernst & Young Audit, w opinii do sprawozdania DI KP za 1999 r. wskazuje, że "w przypadku niepowodzenia procesów restrukturyzacyjnych w poszczególnych spółkach odzyskanie pełnych nakładów może okazać się niemożliwe i wówczas spółka może nie być w stanie kontynuować swojej działalności". Rewident podaje, że na majątek finansowy spółki składają się akcje i udziały w 9 spółkach. Tymczasem "Rz" doliczyła się jedynie 7 spółek i w sprawie pozostałych 2 spółek nie uzyskała wyjaśnień z DI KP. Na koniec grudnia 1999 r. w bilansie spółki zamieszczonym w Monitorze Polskim nr B-751 jej wpływy ze sprzedaży wyliczono na 88 mln zł i przy ponad 15 mln zł straty netto (w grudniu 1998 r. strata wyniosła 1,3 mln zł). W '99 znacząco wzrosły koszty działalności operacyjnej i wynagrodzenia. Najprawdopodobniej na początku przyszłego roku międzynarodowy koncern Heintz, mający polski oddział w Pudliszkach, przejmie należące do DI KP Zakłady Koncentratów Spożywczych w Wodzisławiu Śląskim i ZPOW Międzychód. DI KP nie powinien też mieć kłopotów z korzystną dla siebie sprzedażą pozostałych firm. Zakład w Jarowniewicach (jeden z największych polskich producentów płynnej śmietanki do kawy) dzięki modernizacji kilkakrotnie zwiększył wydajność i jest dochodowy. Coraz lepiej wiedzie się bydgoskiemu Stovitowi, specjalizującemu się w produkcji konfitur i dżemów. Na zbyt swoich płodów nie narzeka Rolniczy Kombinat Spółdzielczy Czempiń. Szczecinecki Elmilk (margaryny i miksy) w porównaniu z ubiegłym rokiem (dane za 11 miesięcy) aż 3-krotnie zwiększył sprzedaż. Zdaniem Andrzeja Danieluka, wiceprezesa Elmilku, spółka ta na koniec tego roku będzie miała kilka mln zysku. Anita Błaszczak, Lidia Oktaba Spółkę Elektromis sp. z o.o. założył w 1987 r. z dwójką wspólników Mariusz Świtalski. Na początku spółka handlowała komputerami i sprzętem AGD i RTV, a potem artykułami spożywczymi, rozwijając sieć kilkudziesięciu hurtowni w całym kraju. Znany z reklam telewizyjnych Elektromis prowadził też handel papierosami m.in. z poznańską Strefą Wolnocłową, gdzie zainwestował jeden ze znajomych Mariusza Świtalskiego. Z czasem Elektromis stał się holdingiem kilkunastu powiązanych ze sobą i prowadzących wspólne interesy firm, także wydawniczych i finansowych (Bank Posnania). Według informacji prasowych, opartych na materiałach prowadzonego od 1994 r. procesu 13 osób z kierownictwa spółek holdingu, z których część używała nazwy Elektromis, wszystkie firmy były zakładane i prowadzone przez znajomych i kolegów Mariusza Świtalskiego. Spółki oskarżone o oszustwa celno-podatkowe i narażenie skarbu państwa na ok. 40 mln zł strat, prowadziły też interesy z Elektromisem sp. z o.o. Po sprzedaniu sieci hurtowni spółce Jeronimo Martins-Booker, Mariusz Świtalski zainwestował poprzez nową spółkę Poznańska Szkoła Handlowa, w sieć sklepów Biedronka, którą następnie kupił Jeronimo Martins rozpoczynajac inwestycje w Kuchnię Polską i w Żabki. A. B.
Przedstawiciele spółki Elektromis Dom Inwestycyjny zapewniają, że nie mają nic wspólnego z aferą podatkową Elektromisu. Dziś właściciel spółki Mariusz Świtalski rozwija sieć sklepów Żabka i inwestuje w zakłady z branży spożywczej. Żabka Polska to sieć małych sklepów osiedlowych. Dom Inwestycyjny Kuchnia Polska, kolejna inwestycja Świtalskiego i jego partnerów, kontroluje kilka zakładów spożywczych. Przewiduje się, że na koniec roku spółka osiągnie spory zysk.
ZDROWIE Gorączka, nasilający się kaszel, ból w klatce piersiowej, niekiedy wymioty. - To bez wątpienia początki grypy Epidemia na Starym Kontynencie KRYSTYNA FOROWICZ Dyżurujące w niedzielę przychodnie rejonowe w Warszawie miały natłok pacjentów. Objawy: gorączka, nasilający się kaszel, ból w klatce piersiowej, niekiedy wymioty. - To bez wątpienia początki grypy - powiedziała "Rz" lekarz dyżurny przychodni przy ul. Żeromskiego - Jest godzina 17, mamy jeszcze 54 dzieci pod gabinetem, a czekają nas poza tym wizyty domowe. W sobotę mieliśmy 70 pacjentów. Coraz częściej chorują na grypę dzieci, i to coraz młodsze. Do przychodni przy ul. Malczewskiego pełniącej weekendowy dyżur w sobotę zgłosiło się ponad 60 chorych, w niedzielę do wczesnego popołudnia blisko 40 osób. Tradycyjne leki mało skuteczne Zwykle zaczyna się od siąkających nosami kilku osób. Jednak choroba postępuje lawinowo. Wirus grypy przenosi się drogą kropelkową - podczas rozmowy, kaszlu i kichania. Jedna zagrypiona osoba, która pojawi się w towarzystwie, może zakazić wielu ludzi. Dr Jerzy Olszewski z Pogotowia Ratunkowego w Warszawie powiedział "Rz": - Zgłoszenia kierujemy do przychodni pełniących dyżury. My ratujemy życie ludzkie, nie leczymy. Jednak wezwań jest sporo, bo ludzie mylą infekcje grypowe z innymi objawami choroby, np. zapaleniem płuc. Lekarz dyżurny kraju Michał Sobolewski uspokaja: w Polsce jeszcze nie ma epidemii grypy. Wybuchnie, kiedy będzie dużo źródeł zakażenia. Może to nastąpić za kilka tygodni, albo wcześniej, w lutym. Nie mamy pewności, ale tak na 20 proc. wyrokujemy, że nadejdzie z Anglii - byłaby to najgorsza jej odmiana. Inni lekarze przypuszczają, że na 50 proc. przywleczemy ją z Czech. - Polacy lekceważą profilaktyczne szczepienia przeciwko grypie - mówi dr Sobolewski. Liczba osób korzystających z tej formy profilaktyki jest ciągle zastraszająco niska. Tymczasem jedynie szczepionki zapobiegają rozprzestrzenianiu się schorzeń zakaźnych. Są skuteczne w ponad 50 proc., w zależności od stanu odporności osoby zaszczepionej. Nieraz wirusy okazują się "sprytniejsze" i po zaszczepieniu można zachorować. Ale przebieg grypy jest wówczas łagodniejszy i szybciej wraca się do zdrowia. W Polsce co roku na grypę choruje ok. 7 proc. społeczeństwa. Dr Sobolewski radzi zminimalizować kontakty z otoczeniem, osoby zainfekowane stają się źródłem zakażeń dla innych. Grypa u każdej zainfekowanej osoby może przebiegać ciężej. Radzi też zaszczepić się, a przede wszystkim unikać podróży zagranicznych. W Polsce zarejestrowanych jest 5 szczepionek antygrypowych, które kosztują ok. 25 zł. Są to zarówno preparaty złożone z fragmentów, jak i całych komórek wirusa. Receptę na szczepionkę wypisuje lekarz pierwszego kontaktu w rejonie po zbadaniu pacjenta. Pacjent musi być zdrowy w momencie, gdy się zaszczepia. Ze względu na wielką zmienność wirusa grypy, nie udało się dotychczas opracować szczepionek, które uodparniałyby na całe życie. Każdego roku można jednak kupić w aptekach wersje uaktualnione na nowy sezon. Niektóre firmy wypowiedziały wojnę tej jednej z najdolegliwszych chorób i wykupiły dla pracowników i ich rodzin pakiet szczepień, aby biura nie świeciły pustkami. Tradycyjne leki przeciwbakteryjne, dotychczas powszechnie używane, w niektórych przypadkach, okazują się mało skuteczne, co jest spowodowane zwiększaniem się oporności organizmów na antybiotyki i chemioterapeutyki. Zdaniem internistów i wirusologów, zapobieganie przez czynne uodparnianie jest najlepszym sposobem ochrony przed infekcjami. Szczyt chorobowy każdego roku następuje między styczniem i marcem. Wtedy osłabiony organizm łatwo poddaje się chorobie - tłumaczą lekarze. Można się chronić - W stadium wstępnym przeziębienia lub grypy najlepiej jest sięgnąć po środki pochodzenia roślinnego - radzi prof. Stanisław Kohlmuenzer z Katedry Botaniki Farmaceutycznej Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Napar z kwiatu lipy ma właściwości napotne, sok z jeżówki uodparniające, babka lancetowata udrażnia drogi oddechowe. Dobrze jest także sięgnąć po syropy i napary z malin, tymianku, rumianku, czosnku, cebuli oraz po soki bogate w witaminę C. Jednak to wszystko jest skuteczne w profilaktyce i początkowych stadiach grypy. Gdy dojdzie do stanu zapalnego, wtedy trzeba ratować się silniejszymi środkami - podkreślił S. Kohlmuenzer. Najlepiej jest grypę przeleżeć, bo jeśli dojdzie do powikłań, mogą doprowadzić nawet do śmierci chorego - ostrzegają lekarze. Groźnym jej powikłaniem jest zapalenie mięśnia sercowego, może się zdarzyć także zapalenie opon mózgowych. - Najlepszą metodą wzmocnienia układu odpornościowego jest witamina C, jest to doskonała bariera dla wirusa grypy - twierdzi dr Małgorzata Kozłowska-Wojciechowska z Instytutu Żywności i Żywienia w Warszawie. - Niekoniecznie muszą to być tabletki. Wystarczy jeden owoc kiwi, jedna pomarańcza i dwa grejpfruty, aby pokryć dzienne zapotrzebowanie na tę witaminę. Przypadki śmiertelne W Europie epidemia grypy rozszerza się. Są już przypadki śmiertelne. Brytyjskie szpitale mają kłopoty z przechowywaniem zwłok. Z powodu braku miejsc w szpitalnych kostnicach, korzysta się tam z pomocy lodówek kontenerowych i samochodów-chłodni - donoszą agencje prasowe. W okręgowym szpitalu w Eastbourne nad La Manche, gdzie między 24 grudnia a 4 stycznia 80 osób zmarło na grypę, zwłoki 60 osób przechowywano w ciężarówce-chłodni. W niezbyt odległym Hastings skorzystano z lodówki kontenerowej, ponieważ miejscowa kostnica, licząca 44 miejsca, okazała się za mała. Co roku w Wielkiej Brytanii umiera na grypę 3000-4000 ludzi. W Czechach w niektórych powiatach na zachodzie kraju liczba chorych przekroczyła już 3 tysiące w przeliczeniu na 100 tysięcy mieszkańców. W Pilznie, na zachodzie Czech, gdzie sytuacja jest najtrudniejsza, zakaz odwiedzin obowiązuje we wszystkich zamkniętych placówkach służby zdrowia i opieki społecznej. W ciągu ostatniego tygodnia liczba chorych wzrosła tam o ponad 60 proc. W Pradze na grypę i podobne do niej wirusowe schorzenia górnych dróg oddechowych choruje już co 30 mieszkaniec. Także tutaj liczba chorych szybko rośnie. Według praskiego inspektora sanitarnego Vladimira Polaneckiego, w stosunku do ubiegłego tygodnia liczba zachorowań wzrosła o 62 proc. Granica epidemii (2000 zachorowań na 100 tysięcy mieszkańców) została przekroczona także w wielu miastach wschodnich Czech, m.in. w sąsiadującym z Polską Nachodzie oraz w miastach czeskiego Śląska, m.in. w Karwinie i Hawirzovie. W położonym w północno-zachodnich Czechach Chomutovie liczba chorych przekroczyła 3150. Liczba zachorowań, według oceny epidemiologów, ciągle szybko rośnie i należy oczekiwać, że grypa zaatakuje w Czechach w pełni dopiero w najbliższych dniach. Grypa ma w tym roku szczególnie ciężki przebieg. W pierwszych dwóch-trzech dniach chorzy mają bardzo wysoką temperaturę (nawet do 40 stopni C), męczący, suchy kaszel i kłopoty z oddychaniem. W Holandii Grypa zagraża jednej piątej ludności Holenderskie władze sanitarno-epidemiologiczne ostrzegły, że na grypę może zachorować w nadchodzących tygodniach do 20 procent ludności tego kraju. We wschodnich regionach Holandii odnotowuje się już 26 zachorowań na 10 tysięcy mieszkańców. Jeśli prognoza okaże się trafna, już wkrótce z wirusem grypy będzie się borykać trzy miliony Holendrów. Zdrowych wzywa się do szczepień, a chorych upomina, żeby nie lekceważyli grypy i koniecznie stosowali się do wskazówek lekarzy.
Dyżurujące w niedzielę przychodnie rejonowe w Warszawie miały natłok pacjentów. Objawy: gorączka, nasilający się kaszel, ból w klatce piersiowej, niekiedy wymioty. To bez wątpienia początki grypy. Choroba postępuje lawinowo. Jedna zagrypiona osoba, która pojawi się w towarzystwie, może zakazić wielu ludzi. Lekarz dyżurny kraju Michał Sobolewski uspokaja: w Polsce jeszcze nie ma epidemii grypy. Dr Sobolewski radzi zminimalizować kontakty z otoczeniem, osoby zainfekowane stają się źródłem zakażeń dla innych. Radzi też zaszczepić się, a przede wszystkim unikać podróży zagranicznych. Tradycyjne leki przeciwbakteryjne, dotychczas powszechnie używane, w niektórych przypadkach, okazują się mało skuteczne, co jest spowodowane zwiększaniem się oporności organizmów na antybiotyki i chemioterapeutyki. W stadium wstępnym przeziębienia lub grypy najlepiej jest sięgnąć po środki pochodzenia roślinnego - radzi prof. Stanisław Kohlmuenzer. Gdy dojdzie do stanu zapalnego, wtedy trzeba ratować się silniejszymi środkami. Najlepiej jest grypę przeleżeć, bo jeśli dojdzie do powikłań, mogą doprowadzić nawet do śmierci chorego. Najlepszą metodą wzmocnienia układu odpornościowego jest witamina C, jest to doskonała bariera dla wirusa grypy. W Europie epidemia grypy rozszerza się. Są już przypadki śmiertelne. Brytyjskie szpitale mają kłopoty z przechowywaniem zwłok. W Czechach w niektórych powiatach na zachodzie kraju liczba chorych przekroczyła już 3 tysiące w przeliczeniu na 100 tysięcy mieszkańców. W Holandii Grypa zagraża jednej piątej ludności.
Formuła 1 - kult Ferrari "Kiedy opuszczałeś fabrykę o siódmej wieczorem, czułeś się zdrajcą, bo inni jeszcze pracowali. W Maranello trzeba było zapomnieć o rodzinie i o tym, że obok fabryki toczy się jakiekolwiek życie" - mówi Cesare Fiorio, były menedżer zespołu. Taniec czarnego konia (C) AP Piotr Kowalczuk "Oświadczamy, że wspaniałość świata wzbogaciła się o nowe piękno: piękno szybkości! Samochód wyścigowy ze swoim pudłem zdobnym w wielkie rury podobne do wężów o ognistym oddechu... ryczący samochód, który zdaje się pędzić po taśmie karabinu maszynowego, jest piękniejszy od Nike z Samotraki". Manifest futuryzmu Kiedy Filippo Tomasso Marinetti publikował te słowa w 1909 roku w paryskim "Le Figaro", nie mógł przypuszczać, że w jego rodzinnych Włoszech kilkadziesiąt lat później setki tysięcy kibiców bić będą hołdy czerwonej maszynie, której sercem jest silnik, a duszą komputer. Nie spodziewał się też, że wyścigi "samochodów o ognistym oddechu" staną się jedną z najsprawniejszych w świecie maszyn do robienia pieniędzy, a oglądać je będzie co dziesiąty człowiek na Ziemi. Fenomen nowej religii XX wieku wymyka się logice. Można jedynie próbować ją opisać, odwiedzając miejsca kultu i studiując apokryfy, bo przecież ma swoich proroków, męczenników i świętych. Fanatyzm, z jakim włoscy kibice dopingują szkarłatne bolidy Ferrari na torach Imola czy Monza, przekonuje, że "Manifest futuryzmu" mógł napisać tylko Włoch i kult nie mógł narodzić się gdzie indziej. Wszystkie drogi prowadzą do Maranello Co dwa tygodnie, od marca do listopada, do Maranello ściągają pątnicy z całych Włoch, by wraz z tubylcami wziąć udział w misterium wspólnego przeżywania emocji wyścigów Grand Prix Formuły 1, pokazywanych na ogromnym telebimie na Piazza della Liberta' - to wyznawcy proroka Enzo Ferrari. W 1943 roku, chroniąc się przed bombami aliantów, Ferrari przeniósł z Modeny do Maranello swoją fabryczkę. Trzy lata później jej bramy opuścił pierwszy egzemplarz auta z emblematem tańczącego czarnego konia na masce. Od tej pory samochody Ferrari wygrały ponad 5000 wyścigów, a ich kierowcy zdobyli kilkadziesiąt tytułów mistrzów świata. Dziś samochody Ferrari są synonimem sukcesu nie tylko w sporcie. Żyrują prestiż i status społeczny, stały się przedmiotem marzeń i zazdrości milionów. W 15-tysięcznym Maranello, 20 kilometrów na północ od Modeny, gdzie co dziesiąty obywatel pracuje w fabryce Ferrari, zwykle w czasie wyścigu gromadzi się kilkanaście tysięcy kibiców. W zeszłym roku, kiedy w ostatnim Grand Prix sezonu na japońskim torze Suzuka Eddie Irvine bezskutecznie bronił 4-punktowej przewagi Ferrari nad McLarenem, było ich aż 50 tysięcy! Przyjeżdżają już w sobotę - na kwalifikacyjny trening, który ustali kolejność maszyn na niedzielnym starcie. Poza tym trzeba przecież odwiedzić kapliczkę. Sklep z zabawkami "Galleria" to muzeum i archiwum Ferrari: fotografie, trofea, silniki, gogle, rysunki techniczne, dwa szkice młodego Enzo i gabinet twórcy Ferrari (przeniesiony z fabryki), tak jak go opuścił przed śmiercią. Do prostej, betonowo-szklanej konstrukcji, przypominającej hangar z podjazdem, wchodzi się pod imitacją rampy świateł startowych. Między pierwszym a drugim piętrem wisi karoseria modelu 250 GTO - czysta poezja dla samochodowych estetów. Jednak magnesem o największej sile przyciągania są szkarłatne auta: od pierwszego "seryjnego" modelu 166 sprzed ponad pół wieku po bolidy Formuły 1 Nigela Mansella, Alaina Prosta i oczywiście Michaela Schumachera. Te pochodzą z fabryki, natomiast większość unikalnych już modeli samochodów sportowych wypożyczana jest od kolekcjonerów, o czym taktownie informują stosowne tabliczki. Dorośli mężczyźni czują się tam i zachowują jak chłopcy w sklepie z zabawkami. Zresztą trudno czuć się inaczej, bo przy ścianach eksponowane są miniaturowe modele, używane jeszcze niedawno do badań aerodynamiki. (Od trzech lat fabryka posiada własny tunel aerodynamiczny). Jest i motorówka, w której kiedyś pobito rekord świata szybkości, a także przechowywany jak relikwia list od hrabiny Barraca z 1926 roku, bo od niego właśnie bierze początek czarny koń Ferrari. Po zwycięstwie w wyścigu w Ravennie Enzo Ferrari, wówczas kierowca Alfa-Romeo, poznał hrabiów Baracców. Kilka lat później hrabina w liście poprosiła, by kierowca uczcił pamięć jej syna i na swoich samochodach wymalował czarnego konia. Francesco Baracca był włoskim asem lotniczym w czasie I wojny (34 zwycięstwa, zginął pod koniec wojny) i takim właśnie symbolem ozdabiał swoje myśliwce. W Maranello nie sposób uciec czarnemu koniowi. Naturalnie bar na Piazza della Liberta' nazywa się "Il Cavallino" (konik), a gadżety z jego wizerunkiem, jak i wszystko inne, co ma jakikolwiek związek z Ferrari, można za słone sumy kupić w muzeum albo kilkunastu pobliskich sklepach. Biją dzwony W Maranello kult Ferrari przeniknął nawet do znajdującego się o 50 metrów od placu kościoła pod wezwaniem Św. Błażeja. Zresztą kibicom Ferrari trudno o lepszego patrona - czuwa nad chorymi na gardło. W sobotę 7 maja przed Grand Prix Hiszpanii w głównym wydaniu wieczornego dziennika TV krótki wywiad z tutejszym księdzem Alberto Bertadonim: - Czy będzie się modlił za Schumachera? - Nie. Ksiądz Bertadoni będzie prosił Pana Boga, by wyścig był zgodny z duchem i etyką wyścigów samochodowych, ale będą biły dzwony. Jak się później okazało, dzwony nie mogły bić, bo w Barcelonie wygrały McLareny. Trzeba jednak przyznać, że przynajmniej próbował iść w ślady swego, do dziś pozostającego we wdzięcznej pamięci wiernych, poprzednika, księdza Erio Belloi. Ten, po zwycięstwie swoich faworytów, kazał przez 3 dni bić w dzwony, a na ołtarzu jako wota składał ręcznie wykonane miniaturki aut Ferrari. Zresztą ksiądz Belloi padł ofiarą swej pasji i w sierpniu 1997 roku, prowadząc zbyt szybko, zginął w kraksie w górach, 40 kilometrów od ukochanego Maranello - miasta żyjącego w duchowej i ekonomicznej symbiozie z Ferrari. Nie darmo jeden z modeli luksusowego auta nazywa się Maranello, a inny - sprzed roku - nosi imię pobliskiej Modeny. Zjednoczenie dusz Mieszkający w miasteczku Brytyjczyk Nigel Stepney, od 8 lat główny mechanik Ferrari (ten sam, któremu w Barcelonie samochód Schumachera złamał nogę, gdy kierowca ruszył za wcześnie z pierwszego pit-stopu), rozkłada ręce: "Do dziś nie mogę zrozumieć, skąd bierze się ta magnetyczna siła Ferrari, która przyciąga tu tylu ludzi. Mnie się wydaje, ze Włosi mają Ferrari we krwi. Zresztą nie tylko Włosi. Nigdzie nie widziałem tylu czerwonych czapeczek baseballowych i koszulek z czarnym koniem, co w tym roku w Brazylii. Chodziło nie tylko o Rubensa (Brazylijczyk Barrichello - nowy partner Schumachera w zespole Ferrari). Poza tym kibice w Brazylii tak nie szaleli, kiedy przyjeżdżał tu jako kierowca Jordana czy Stewarta". Przewodniczący klubu kibiców Ferrari, Alberto Beccari, to miejscowy kapłan kultu i jedna z barwniejszych postaci Maranello. Przed wyścigiem w Barcelonie - spowity w pelerynę, ze złotą koroną na głowie - powiada: "Dla nas Ferrari to pasja i wcielone piękno. A Maranello to miejsce natchnionych spotkań, zjednoczenia dusz. Ferrari to nie symbol macho, to symbol piękna. We Włoszech każdy chciałby mieć samochód Ferrari, bo w ten sposób stałby się częścią tej wielkiej legendy. Nieważne, czy Ferrari wygra, czy nie". Jednak nie każdy z kibiców by się z tym zgodził. Były menedżer zespołu Ferrari, Cesare Fiorio, przypomina, że wierni czasem obrażają się na bóstwo. Kiedy w 1991 roku, podczas Grand Prix Włoch, po pierwszym okrążeniu na torze nie było już bolidów Ferrari (Prost wpadł w poślizg, a Alesi padł ofiarą karambolu), tifosi po prostu poszli do domu. Zatłoczone do granic trybuny i okoliczne pagórki wokół toru w San Marino 20 minut po starcie świeciły pustkami. Stepney dodaje, że kiedy Ferrari zwycięża, kierowcy i mechanicy nie są w stanie zapłacić za drinka w całych Włoszech. A co się dzieje, kiedy Ferrari przegrywa? "Wtedy nie pokazujemy się w barach". Stepney najdłużej nie pokazywał się w barach w zeszłym roku, po wyścigu w Norymberdze. Wówczas walczący o tytuł dla Ferrari Eddie Irvine wyjechał z garażu po pit-stopie na trzech kołach. Późnym popołudniem w Maranello na środku Piazza della Liberta' leżało koło z napisem: "Znaleźliśmy koło!". Na domiar złego kilka tygodni później w tym samym miejscu leżała calówka, bo okazało się, że oba Ferrari były za nisko zawieszone, w związku z czym Schumacher i Irvine zostali zdyskwalifikowani. Honoru broni Niemiec Pino Allievi, publicysta dziennika " La Gazetta dello Sport", specjalizujący się w sportach samochodowych, przypomina, że we Włoszech wyścigi samochodowe zyskały ogromną popularność już w okresie międzywojennym, a z biegiem czasu, drogą naturalnej selekcji, Ferrari stał się jakby nieoficjalnym zespołem narodowym. Dziś włoskich kibiców nie obchodzą włoscy kierowcy (Fisichella) czy inny włoski zespół Benetton. W ogóle kierowcy interesują ich tylko wtedy, kiedy jeżdżą dla Ferrari. Przecież Michael Schumacher stał się we Włoszech bożyszczem nie wówczas, kiedy dwukrotnie zdobywał tytuł mistrza świata dla Benettona. Został nim dopiero kilka miesięcy później - kiedy podpisał kontrakt z Ferrari, dla którego od 4 lat nie potrafi wywalczyć trofeum. Mało tego - w tutejszej prasie po tegorocznej klęsce zespołów Serie A w europejskich rozgrywkach pucharowych (po raz pierwszy od 13 lat żadna drużyna nie dostała się do półfinału) pojawiły się tytuły sugerujące, że sportowy honor Włoch spoczywa w teraz w rękach Niemca. Trzy lata temu, kiedy na torze Jerez decydowały się losy tytułu mistrza świata (Ferrari kontra Williams), jednym z kibiców oglądających wyścig na Piazza della Liberta' był ówczesny premier Włoch Romano Prodi. Naturalnie legenda Ferrari już dawno przekroczyła granice Włoch. Do "klubu" Ferrari chcą należeć wszyscy: finansiści, biznesmeni, politycy (podobno jeden z modeli stał w garażu Leonida Breżniewa) i najbogatsi sportowcy - koszykarze NBA, hokeiści NHL, piłkarze NFL, elita tenisowa, lekkoatletyczna, golfiści. Parking piłkarzy Manchesteru United, przy Old Trafford, złośliwi i zazdrośni nazywają salonem wystawowym Ferrari, bo maszynami z Maranello poruszają się m. in. Giggs, Beckham i Sheringham. Magii Ferrari nie oparł się nawet debiutujący w tym roku w Formule 1 Brytyjczyk Jenson Button z zespołu Williamsa i przed pierwszym wyścigiem w Australii kupił używany model, co okrzyknięto faux pas sezonu, bo bolidy Franka Williamsa napędzają silniki bawarskich konkurentów Ferrari - BMW. Prorok Enzo Szefowie wszystkich zespołów Formuły 1, wybierając podczas bankietu przed inauguracją sezonu w Australii osobę, która w XX wieku najbardziej zasłużyła się dla rozwoju sportu samochodowego, nie mieli najmniejszych wątpliwości. Jak jeden mąż wskazali na Enzo Ferrariego. Przede wszystkim był znakomitym kierowcą. Wygrał dla Alfa Romeo kilkadziesiąt wyścigów, a kiedy zaczął produkować własne samochody, każdy wiedział, że za sukcesami szkarłatnych aut stoi przede wszystkim on - prorok w kilku wcieleniach: kierowcy, projektanta, konstruktora i organizatora, a nie bezosobowa machina produkcyjna BMW, Mercedesa czy Jaguara. Enzo Ferrari kierował wszystkim w swoim imperium do śmierci; zmarł w wieku 90 lat w 1988 roku. W świadomości Włochów Enzo Ferrari funkcjonuje jako idealny przykład amerykańskiego "self-made mana" - człowieka, który wszystko, co osiągnął, zawdzięcza sobie. Jak głosi odbiegająca nieco od prawdy legenda, Ferrari do śmierci opierał się monopolistycznym zapędom trzęsącego wszystkim we Włoszech Fiata, bo dopiero wówczas, na podstawie tajnej klauzuli umowy z 1969 roku - skrzętnie ukrywanej przed kibicami - koncern formalnie stał się właścicielem fabryki w Maranello. Enzo Ferrari zdobył sobie sympatię Włochów także tym, że kilkakrotnie los ciężko go doświadczył. W wieku 22 lat, po powrocie z wojska, musiał wziąć na swoje barki ciężar utrzymania rodziny, ponieważ ojciec i starszy brat mieli mniej szczęścia i padli ofiarą I wojny światowej. Ukochany syn zmarł w 1956 roku w wieku 24 lat na nieuleczalną chorobę. Z relacji osób, które z nim współpracowały, wyłania się obraz bardzo surowego szefa, który nigdy nie był na wakacjach, pracował od świtu do nocy i wymagał tego samego od innych. Cel pracy był jeden: zwycięstwo teamu Ferrari. Jak wspomina Cesare Fioro, pamiętający rządy starszego pana w pulowerku i okularach: "Kiedy opuszczałeś fabrykę o 7 wieczorem, czułeś się jak zdrajca, bo inni jeszcze pracowali. Pracując w Maranello, trzeba było zapomnieć o rodzinie i o tym, że obok fabryki toczy się jakiekolwiek życie". Początki biznesu Pino Allievi zwraca uwagę, że Ferrari o całą epokę wyprzedził świat objazdowego cyrku Formuły 1, który bez sponsorów po prostu by się zawalił. Już w 1930 roku ciężarówki transportujące jego auta wyścigowe na plandekach miały wymalowane nazwisko sponsora. Już wtedy dbający tak o image pracodawcy (Alfa-Romeo), a także własny, Enzo wydawał regularnie coś, co w języku dzisiejszych mediów nazywa się "komunikatem dla prasy". Nazwisko sponsora na samochodzie wyścigowym Ferrari pojawiło się w 1949 roku - niemal 20 lat wcześniej nim uczynił to w Formule 1 zespół Lotusa. Ferrari był laureatem najwyższych odznaczeń państwowych za Mussoliniego i po wojnie. Otrzymał kilka doktoratów honoris causa, a w 1962 roku nagrodę ONZ im. Daga Hammerskjolda. To Enzo Ferrari zbudował prototyp nowoczesnego teamu wyścigowego: wsparcie ze strony "masowego" producenta (należący do Fiata Ferrari wyprodukował w ubiegłym roku niecałe 4 tysiące aut) i sponsorów. To on odkrył i wykorzystywał wciąż rosnącą rolę mediów i za jego sprawą kierowcy i luminarze wyścigów samochodowych przedzierzgnęli się z ozdoby eleganckich salonów w poszukiwanych partnerów w biznesie, a nawet w polityce. Choć z pewnością to, co dziś dzieje się dziś wokół Formuły 1, przerosło nawet najdalej idące wizje proroka.
W roku 1909 Filippo Tomasso Marinetti pisze „Manifest futuryzmu” wychwalający piękno wyścigów samochodowych. Kilkadziesiąt lat później we Włoszech wybucha kult samochodów Ferrari, stając się dla tysięcy kibiców prawdziwą religią. Od 1943 roku kiedy to fabryka Ferrari została przeniesiona z Modeny do Maranello bolidy Ferrari wygrały ponad 5000 wyścigów, a kierowcy zdobyli kilkadziesiąt tytułów mistrzów świata. Do Maranello ściągają tysiące kibiców, zwykle w trakcie wyścigów gromadzi się ich kilkanaście tysięcy aby obserwować zmagania swoich bolidów na ogromnym telebimie. W miasteczku znajduje się także muzeum i archiwum Ferrari: fotografie, trofea, silniki, gogle czy też rysunki techniczne. A także bolidy od pierwszego seryjnego modelu 166 po bolidy Formuły 1 Nigela Mansela, Alaina Prosta czy Michaela Schumachera. W muzeum znajduje się także list od hrabiny Barraca z 1926 r. od którego bierze początek czarny koń Ferrafi. Hrabina prosi w nim Ferrariego o uczczenie pamięci jej syna, asa lotniczego w trakcie I wojny światowej, który zginął pod koniec wojny, wymalowując na samochodach czarnego konia. W Maranello kult Ferrari przeniknął także do pobliskiego kościoła. Zarówno księża odprawiają msze w intencji wyścigów, a także potrafią bić w dzwony po zwycięstwie aut Ferrari. Wokół czerwonych aut z czarnym koniem stworzyło się prawdziwe zjednoczenie dusz, dotyczące nie tylko Włochów ale wszystkich pasjonatów wyścigów samochodowych. Kiedy Ferrari zwycięża mechanicy i kierowcy nie są wstanie zapłacić za drinka w całych Włoszech, kiedy zaś przegrywa nie pokazują się w barach. Dziś wyścigi samochodowe są dla Włochów prawdziwym sportem narodowym, choć włoskich kibiców nie interesują tylko włoscy kierowcy ale przede wszystkim kierowcy jeżdżący dla Ferrari. Tak było z Michaelem Schumacherem, który stał się bożyszczem nie po dwukrotnym zdobyciu mistrzostwa dal Benettona ale po podpisaniu kontraktu z Ferrari. Naturalnie legenda Ferrari przekroczyła granice Włoch. Do klubu Ferrari chcą należeć wszyscy: finansiści, biznesmeni, politycy i najbogatsi sportowcy. Enzo Ferrari został wybrany osobą, która w XX wieku najbardziej zasłużyła się dla rozwoju sportu samochodowego. Ferrari był znakomitym kierowcą, wygrywając dla Alfa Romeo kilkadziesiąt wyścigów. W swojej fabryce kierował do swojej śmierci w wieku 90 lat prawie wszystkim wcielając się w kierowcę, projektanta, konstruktora czy też organizatora. Jako pierwszy odkrył siłę drzemiącą w mediach i marketingu sportowym, już w latach 30 ciężarówki transportujące auta wyścigowe na plandekach miały wymalowane nazwisko sponsora, a Enzo wydawał regularnie „komunikaty dla prasy”. Ferrari zbudował w ten sposób prototyp nowoczesnego teamu wyścigowego, choć to co się dzieje dziś przerosło najdalej idące wizje proroka.
MSWIA Premier wybiera Marka Biernackiego Koniec bezkrólewia Prawy opozycjonista Marek Biernacki urodził się w1959 roku w Sopocie. Od r.1980 był związany ze środowiskiem Młodej Polski. W 1985 r. ukończył studia na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Gdańskiego. W latach 1982 - 1989 działał w podziemnych strukturach NSZZ "Solidarność". W latach 1985 - 1989 pracował naukowo w Muzeum Historii Miasta Gdańska w oddziale Wieża Więzienna-Katownia i w Katedrze Kryminalistyki UG. Aleksander Hall (AWS): - Marek jest na pewno konsekwentny, operatywny, raczej zamknięty, być może nawet skryty. Nie lubi eksponować własnej osoby, nie promuje siebie. On jest od rozwiązywania konkretnych problemów. Ma poglądy zdecydowanie prawicowe i antykomunistyczne. Ale nie angażował się w działalność polityczną typu partyjnego. Z opozycją zetknął się za pośrednictwem mojego brata. Jerzy Hall: - Był to rok 1980. Ja byłem pracownikiem Katedry Kryminalistyki UG, on studentem II roku. Trafił do mnie jako czytelnik bezdebitowego "Bratniaka", pisma Ruchu Młodej Polski. Od razu było widać jego szczerze patriotyczne poglądy. Kiedy nastał stan wojenny, długo wręcz prosił o robotę w podziemiu. Skontaktowałem go z odpowiednimi ludźmi. Zaczynał od najniższego pułapu. Był kolporterem. Kolportował wszystko, co tylko było w jego zasięgu. Potem zaczął przeskakiwać kolejne szczeble w tajnych strukturach techniczno-kolportażowych. Na nim można było bezwzględnie polegać. Cechował się żelazną konsekwencją, rzetelnością i sumiennością. Jeśli miał coś wykonać, było wiadomo, że to zrobi. Marka mógł wyłącznie powstrzymać jakiś kataklizm, np. trzęsienie ziemi. Studentem był dobrym, ale nie olśniewającym. To efekt ogromnego zaangażowania w pracę podziemną. Jego poglądy można określić jako syntezę tego, co najlepsze w nurtach endeckim i piłsudczykowskim. Jest człowiekiem głęboko religijnym, przywiązanym do wartości tradycyjnych. Jest trwały w przyjaźniach i lojalny. Choć trudno zdobyć jego zaufanie. Jest prawy, wierny swoim poglądom. Jeden z działaczy gdańskiego podziemia, pragnący zachować anonimowość: - Pochodzi z rodziny robotniczej. W naszej grupie podziemnej było dwóch Marków - Zdrojewski i Biernacki. Dla odróżnienia pierwszy miał pseudonim Mały, a Biernacki - Gruby. Nie lubił i nie lubi komunistów. Przyjaciół ma w różnych kręgach politycznych od Unii Pracy, przez SKL, po ZChN. Jego poglądy odpowiadają konserwatyzmowi brytyjskiemu. Zawsze się cechował dużą samodzielnością i niezależnością. Jest uczciwy, nie ulega wpływom. Jego zaufanie zdobywa się powoli. Unika prezentów i darów, bo ich przyjęcie może rodzić co najmniej zobowiązania. (Żonaty. Bezdzietny. Mieszka w M-4 w typowym blokowisku. Biernaccy mają starego fiata uno). Na studiach był aktywnym członkiem Koła Naukowego Kryminalistyki. Siedziba Koła mieściła się w Katowni, zabytkowej budowli położonej na gdańskiej Starówce. Członkowie Koła poza tym, że prowadzili dysputy naukowe i polityczne, od czasu do czasu urządzali w Katowni imprezy towarzyskie połączone ze śpiewaniem pieśni patriotycznych. W czasie jednej z nich interweniowały oddziały ZOMO. Czy można sobie wyobrazić lepszy tytuł w prasie podziemnej - "Interwencja ZOMO w Katowni"? Skuteczny likwidator W maju 1991 r. powołany został na stanowisko wojewódzkiego likwidatora majątku PZPR w Gdańsku i był nim do 1997 r. Wygrał 8 procesów o bezprawne zagarnięcie mienia po PZPR przez SdRP. Za rządów koalicji SLD - PSL w listopadzie 1996 r. wojewoda gdański cofnął mu pełnomocnictwa, kilka miesięcy po tym, gdy Biernacki wystąpił do ministra sprawiedliwości o wprowadzenie do statutów partii politycznych zapisu zobowiązującego ich władze do samorozwiązania w razie niemożliwości spłacenia długów. Jerzy Hall: - Kiedy został likwidatorem majątku b. PZPR, niektórzy koledzy z dawnej opozycji pukali się w czoło i mówili - Marek zwariował. Z postkomunistami się nie wygra. Tymczasem on powoli zbierał materiały, wytaczał procesy, czynił apelacje. I wygrywał. Kiedy urodziło się mi dziecko zaprosiłem kolegów, w tym Marka, na przyjęcie. Koledzy już po północy zdecydowali się pójść spać. Marek z Maćkiem Płażyńskim o szóstej rano, gdy kończyła się godzina milicyjna, byli rześcy i gotowi do wymarszu. W Ruchu Społecznym AWS W 1997 r. był członkiem założycielem Ruchu Społecznego AWS. Do Sejmu wszedł z listy krajowej. Kandydując w Gdańsku uzyskał ponad 4 tysiące głosów, jednak nie wystarczyło to do zdobycia mandatu z okręgu. Mariusz Kamiński (Liga Republikańska): - Marek jest pracowity, solidny, lojalny wobec ludzi, z którymi współpracuje, bardzo ideowy, o zdecydowanych prawicowych poglądach. Cieszy się zaufaniem Mariana Krzaklewskiego. Nie bierze jednak udziału w rozgrywkach partyjnych i frakcyjnych. Jest członkiem RS, ale nie chciał być funkcyjnym. To typ państwowca. Będzie porządkował to, co zostało po Tomaszewskim, i kontynuował to, co robił Pałubicki. Biernacki w czasie ostatniego zamieszania wokół resortu spraw wewnętrznych, po kolejnych dymisjach Krzysztofa Bondaryka, Sławomira Petelickiego i Wojciecha Brochwicza, w swoich wypowiedziach trzymał stronę ministra Janusza Pałubickiego. Specsłużby Jest członkiem Sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych. Jest współautorem tzw. ustawy teczkowej, ustanawiającej Instytut Pamięci Narodowej oraz ustawy o ochronie informacji niejawnych. W pracach nad tymi ustawami był przewodniczącym sejmowych komisji nadzwyczajnych. Konstanty Miodowicz (AWS), członek tej samej komisji: - Marek jest bardzo pracowity, pełen różnych dobrych pomysłów, aktywny w pracy komisji. Budzi dużą sympatię jako kolega. Zbigniew Siemiątkowski (SLD): - Wychodzi na to, że komisja ds. służb jest "ministrotwórcza". Ja też z komisji wyszedłem na szefa MSW. Miałem za sobą dwie kadencje w Komisji Administracji i Spraw Wewnętrznych i dwa lata w Politycznym Komitecie Doradczym przy ministrze Milczanowskim, a on ma tylko doświadczenia ze speckomisji. Ale jest młody, dynamiczny, nauczy się resortu. I tak na starcie ma lepsze przygotowanie niż jego bezpośredni poprzednik. Szef MSWiA, ale nie wicepremier Zgodnie z zapowiedziami Jerzego Buzka resort nie zostanie podzielony, ale zostaną z niego wyłączone niektóre działy, a wojewodowie przejdą pod bezpośredni nadzór premiera. Nowe ministerstwo ma być odpowiedzialne głównie za sprawy bezpieczeństwa wewnętrznego. W projekcie budżetu rząd założył jednak realny wzrost nakładów na bezpieczeństwo jedynie o 2,7 procent. - Oznacza to, że ten dział, ogłaszany w "nowym otwarciu" premiera jako priorytet, pozostanie nim jedynie na papierze - mówią politycy opozycji. Biernacki będzie szefem resortu, ale nie będzie wicepremierem. Leszek Miller (SLD): - Według mnie ta nominacja nie ma żadnego znaczenia, bo cały ten układ koalicyjny jest niekompetentny. Zmiana jednego człowieka na drugiego niczego nie zmieni. Najpierw pan premier chciał rozbić resort, bo uznawał, że jest zbyt potężny. Teraz zrezygnowano z rozbicia, trzeba było znaleźć kogoś, kto nie jest zagrożeniem ekipy Krzaklewskiego i Buzka. Piotr Żak (AWS): - W Sejmie mamy miejsca tuż obok siebie. Jest spokojny, zrównoważony, znany z precyzji działania, twardo trzymający się pewnych zasad, skromny i pracowity. Dlaczego nie będzie wicepremierem? - to pytanie do premiera. Myślę, że chodzi o to, by właśnie nie łączyć funkcji w resorcie z teką wicepremiera, a skuteczność zależy od cech człowieka. Jan Lityński (UW): - Kompetentny, rozsądny, pokazał, że potrafi rozwiązywać problemy i działać niekonwencjonalnie. Jego słaby punkt to brak siły politycznej. Zbigniew Siemiątkowski: - Jeżeli nie będzie wicepremierem i nie ma samodzielnej pozycji, to będzie posłusznym wykonawcą poleceń premiera. Konstanty Miodowicz: - Rozdzielenie funkcji ministra i wicepremiera to powrót do normalności. Nie widzę powodu, by szef MSW, mający ogromną władzę, musiał łączyć ją z pracą wicepremiera. Lepiej, żeby zajął się resortem. Anna Marszałek, Piotr Adamowicz
Premier powołał Marka Biernackiego na stanowisko szefa MSWiA. Marek Biernacki urodził się w 1959 roku w Sopocie. Od r.1980 był związany ze środowiskiem Młodej Polski. W 1985 r. ukończył studia na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Gdańskiego. W latach 1982-1989 działał w podziemnych strukturach NSZZ "Solidarność". W latach 1985-1989 pracował naukowo. W latach 1991-97 był wojewódzkim likwidatorem majątku PZPR w Gdańsku. Ma poglądy zdecydowanie prawicowe i antykomunistyczne. W 1997 r. był członkiem założycielem Ruchu Społecznego AWS. Zasiadał w Sejmie. Jest członkiem Sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych, współautorem tzw. ustawy teczkowej, ustanawiającej Instytut Pamięci Narodowej, oraz ustawy o ochronie informacji niejawnych. Nowe ministerstwo ma być odpowiedzialne głównie za sprawy bezpieczeństwa wewnętrznego. Biernacki będzie jego szefem, ale nie wicepremierem.
POLEMIKI Bankowy tytuł wykonawczy Wykładnia przeciwmerkantylna BEATA MIK Postanowiłam odezwać się w sprawie przyjmowania przez banki poręczeń po analizie wypowiedzi M. Tarkowskiego ("Przyjmowanie poręczeń cywilnych", "Rz" z 24 lutego, i "Poręczyciel tak jak dłużnik", "Rz" z 10-11 czerwca) oraz J. Krzyżewskiego ("Poręczenie długu wobec banku", "Prawo Bankowe" 1998, z. 2). Po prostu cierpię, kiedy brzęk grosiwa zagłusza słowa ustawy, choćby tak bełkotliwej jak miejscami ustawa z 29 sierpnia 1997 r. - Prawo bankowe (Dz. U. nr 140, poz. 939; dalej: pr.b.). Obydwaj autorzy chcą przekonać czytelnika, że bez względu na prawnofinansową naturę czynności "pasywnej" konstytuującej zabezpieczenie wierzytelności banku poręczeniem, ofiarami bankowego tytułu egzekucyjnego w sensie art. 96-97 pr.b. mogą być wszyscy poręczyciele cywilni. Zwolennika odmiennej interpretacji ma zmiażdżyć akcesoryjność poręczenia, według art. 876-887 kodeksu cywilnego, w relacji do zobowiązania głównego (konkretnie kredytowego). Gdyby zatem zgodzić się z autorami, znikłoby widmo topienia bankierskiego grosza w procesowaniu się z tą grupą dłużników banku na zasadach ogólnych. Odpadłyby również powody do zazdrości bankierów o kieszenie notariuszy przy korzystaniu przez banki z szybszej od klasycznego procesu cywilnego drogi alternatywnej, tj. z takich jedynie poręczeń niebankowych, którym towarzyszy notarialnie poświadczone poddanie się egzekucji w trybie art. 777 § 1 pkt 5 kodeksu postępowania cywilnego. M. Tarkowski wywodzi, jakoby potwierdzeniem, iż klucz do zagadki tkwi w akcesoryjnym charakterze poręczenia cywilnego, było stanowisko Narodowego Banku Polskiego jako współkreatora pr.b., wyartykułowane w piśmie dyrektora Departamentu Prawnego z 21 stycznia 1998 r. Wyrażono w nim ponoć zdziwienie, "skąd się bierze wątpliwość co do możliwości wystawienia bankowego tytułu wykonawczego (?) wobec poręczyciela", i zarazem uznano za "szczególnie niezasadne wspomaganie konstrukcji dłużnych operacji na mocy art. 777 k.p.c." Ten rzekomy atut świadczy najwyżej o braku jednolitości zapatrywań w samym banku centralnym państwa. Sęk w tym, że w piśmie nr NB/ZIP/66/98 z 27 marca 1998 r. do Pomorsko-Kujawskiego Banku Regionalnego SA w B. generalny inspektor nadzoru bankowego, po zasięgnięciu opinii Departamentu Prawnego NBP, nie chciał pokusić się o "ostateczne rozstrzygnięcie" problemu dopuszczalności wystawienia bankowego tytułu egzekucyjnego przeciwko poręczycielowi, zdając się na orzecznictwo sądowe ("Glosa" 1998, z. 7). Krótko mówiąc - faul. Nie najszczęśliwiej kończy się także próba odgadnięcia intencji twórców pr.b. metodą porównań art. 532 ust. 1 ustawy z 31 stycznia 1989 r. - Prawo bankowe (dalej: d.pr.b.) z projektowanym brzmieniem równoważnika art. 97 ust. 1 pr.b. z marca 1997 r., czyli art. 92 ust. 1 ówczesnego projektu. Jak wiadomo, art. 532 ust. 1 d.pr.b. (M. Tarkowski pomija "bis"), dany przez art. 48 ustawy z 6 grudnia 1996 r. o zastawie rejestrowanym i rejestrze zastawów (dalej: u.z.r.r.z), miał wejść w życie 1 stycznia 1998 r. (art. 52 u.z.r.r.z.), jednakże z tą datą został złagodzony, wraz z prawie całym pr.b., przez art. 193-194 pr.b. Obejmował on wąski, siedmiopunktowy wykaz czynności bankowych, z którymi łączyło się prawo zaspokojenia wymagalnych wierzytelności banku z użyciem bankowego tytułu egzekucyjnego, tj. umowy rachunku bankowego, kredytową, pożyczki i poręczenia, akredytywę, gwarancję bankową oraz operacje czekowe i wekslowe. Niewątpliwie przepis ów korespondował z instytucją czynności bankowych w ujęciu art. 11 ust. 1 d.pr.b. Podobnie był skonstruowany - jak wnioskujemy z przekazu M. Tarkowskiego - art. 92 ust. 1 projektu z marca 1997 r. Niepodobna wszakże zrozumieć, dlaczego autor uważa, iż proponowane rozwiązanie przeniesiono "w stanie nie zmienionym" ze znowelizowanego d.pr.b., skoro natrafił tam zaledwie na cztery czynności bankowe (w znaczeniu projektu), tzn. na umowy rachunku bankowego, kredytową, pożyczki i poręczenia. Mniejsza o detale. Najważniejszy jest efekt zestawienia obydwu wersji z przepisem art. 97 ust. 1 pr.b., który z kolei uwzględnia generalnie rozszerzenia wynikające z czynności bankowych. Okazuje się, że manipulujący przy bankowym tytule egzekucyjnym pragnęli z początku więcej, za chwilę mniej, a w finale inaczej. Toż to dowód antykoncepcji, nie zaś jakichkolwiek intencji. Tak więc znów faul. Zgoła prześmiewczo brzmi wreszcie sugestia, iż bankierscy legislatorzy, szlifując produkt swego pięcioletniego trudu, byli świadomi następstw przerabiania naprędce niektórych ornamentów. Pr.b. wprost jeży się regulacjami, których lektura wprawia w stupor. O tajemnicy bankowej w roli narzędzia do walki z przestępczością seksualną pisałam przy innej okazji ("Strefa ciszy i mgły", "Rz" z 18 czerwca). Teraz zajrzyjmy np. do art. 189 pr.b. Co widzimy? Skrzętną korekturę przepisów ustawy z 19 grudnia 1980 r. o zobowiązaniach podatkowych, polegającą na dodaniu ust. 8-12 do art. 34b i całego art. 49j z trzema ustępami. Zawartość merytoryczna, owszem, niezła. Tyle że 29 sierpnia 1997 r. uchwalono też ordynację podatkową, która uchyliła od 1 stycznia 1998 r. poprawioną na bankową modłę ustawę o zobowiązaniach podatkowych (art. 343 § 1 pkt 3 i art. 344 o.p.). Co gorsza, fiskus wyraźnie się rozsierdził, odpłacając nadto prawu bankowemu wetknięciem weń całkiem świeżego (ząb za ząb - trójustępowego!) art. 15 oraz modyfikacją art. 113 ust. 4 i art. 115 pkt 1 (art. 313 ordynacji). Na szczęście nikomu nic się nie stało, bo i on używał sobie na uśmierconym prawie, tzn. na d.pr.b. Cóż, tym razem czerwona kartka. Dlatego zamiast "gdybać", lepiej posłuchać, o czym mówi w interesującym zakresie sama ustawa. I tak, w myśl art. 96 ust. 1 pr.b., bankowi wolno wystawiać bankowych tytułów egzekucyjnych ile dusza zapragnie, byleby czynił to na podstawie własnych ksiąg lub innych dokumentów związanych z dokonywaniem czynności bankowych. Aby jednak dany tytuł kwalifikował się do przedłożenia sądowi z wnioskiem o nadanie klauzuli wykonalności (art. 97 ust. 3 pr.b.), zgodnie z art. 97 ust. 1 pr.b., musi za jednym zamachem: być skierowany wyłącznie przeciwko osobie, która bezpośrednio z bankiem dokonała czynności bankowej, obejmować roszczenie wynikające bezpośrednio z czynności bankowej. W przytoczonych wersetach kryją się dwa fundamentalne, nierozerwalnie z sobą zrośnięte (koniunkcja) warunki cywilnoprocesowej dopuszczalności sięgnięcia po dyskutowany instrument windykacyjny. Bezspornie są to przesłanki materialnoprawne. Zasadniczy problem sprowadza się przeto do znalezienia przepisów prawa materialnego, które wytłumaczą ich pojemność znaczeniową. Innymi słowy, żeby nie popaść w konflikt z powszechnie respektowanymi regułami interpretacyjnymi, mamy obowiązek uporać się wprzód z wykładnią językową (gramatyczną) i oczywiście konieczną tu wykładnią systemową. Dopiero gdy język ojczystego prawa zwiedzie na manowce, można posiłkować się pozostałymi metodami wykładni, w tym historyczno-porównawczą i funkcjonalną (celowościową). Podążając tym tropem, nie da się przejść do porządku nad aparatem pojęciowym, jaki uruchomiono przy stylizacji owych przesłanek. Zapewne na pierwszy rzut oka sprawia on wrażenie przypadkowej mieszaniny mowy potocznej z wyrażeniami ściśle cywilistycznymi i zaczerpniętymi prosto z pr.b. W szczególności znajdujemy w nim zarówno poczciwe roszczenie cywilne oraz wynikanie roszczenia, jak i zdefiniowane w pr.b. pojęcia "bank" (art. 2) czy też "czynność bankowa" (art. 5). Obraz bezładu ulatnia się, jeśli dobrze potrząsnąć koktajlem. Otrzymujemy wtedy zupełnie nowe jakości normatywne, egzystujące tylko na obszarze zasilanym regulacjami pr.b., i to na użytek jednej instytucji prawa procesowego. Tak oto z pierwszej przesłanki wyłania się zespół cech identyfikujących dłużnika, który jest zdatny do prześladowań bankowym tytułem egzekucyjnym, a z drugiej - specyfikacja źródeł prześladowczego roszczenia banku. Jednocześnie okazuje się, że w obu wypadkach wchodzi w rachubę niemal identyczna struktura stosunkowa. Każdorazowo relacja wyraża się w bezpośredniości, a punkt odniesienia stanowi czynność bankowa. Znaczy to, iż w dalszą wędrówkę nie trzeba zabierać k.c., bo natknęliśmy się na absolutny monopol pr.b. W rezultacie dopuszczalność operowania przez bank bankowym tytułem egzekucyjnym potwierdzimy jedynie wówczas, gdy uzyskamy odpowiedź twierdzącą na dwa pytania: czy czynność, której dokonał dłużnik bezpośrednio z bankiem, jest czynnością bankową, czy dochodzone roszczenie wynika bezpośrednio z czynności bankowej, której dłużnik dokonał bezpośrednio z bankiem. Wbrew temu, co suponuje M. Tarkowski, dysonans między literalnym brzmieniem art. 5 ust. 2 pkt 8 pr.b. a art. 11 ust. 1 pkt 7 d.pr.b. nie dotyczy jedynie czynności przyjęcia poręczenia cywilnego, ale i wekslowego (art. 30-32 prawa wekslowego). Trudno również zaakceptować pogląd J. Krzyżewskiego, unifikujący skutki prawne przyjęcia przez bank poręczenia cywilnego niezależnie od tego, czy poręczycielem był bank czy podmiot nie będący bankiem. Wydaje się bezdyskusyjne, że de lege lata należy wyodrębnić trzy podstawowe układy proceduralne, w których problematyka bankowego tytułu egzekucyjnego wymaga różnego komentarza. Są to układy przyjęcia przez bank poręczenia: 1) cywilnego od innego banku, 2) wekslowego od innego banku, 3) cywilnego lub wekslowego od podmiotu nie będącego bankiem. W pierwszym układzie rzecz przedstawia się nadzwyczaj prosto. Zważmy, że stosownie do art. 5 ust. 2 pkt 8 w zw. z art. 84 pr.b. akt udzielenia przez bank poręczenia cywilnego wchodzi w skład czynności bankowych zwanych funkcjonalnymi (względnymi), tzn. takich, które nie zostały zastrzeżone do wyłącznej kompetencji banków, lecz nabierają waloru "bankowych" przez fakt wykonywania przez bank. Logiczną tego konsekwencją jest teza, iż bank-poręczyciel wpada w krąg osób, które bezpośrednio z bankiem-wierzycielem (np. kredytodawcą) dokonały czynności bankowej. Równie przekonująco brzmi konstatacja, że wymagalne roszczenie banku-wierzyciela wobec banku-poręczyciela wynika bezpośrednio z czynności bankowej, której dokonał ów dłużnik bezpośrednio z wierzycielem. Wyczuwalny opór J. Krzyżewskiego przed taką interpretacją bierze się prawdopodobnie ze zmieszania płaszczyzn jurydycznej i deontologicznej. Zagadnienie to zgłębił prof. M. Bączyk, przypominając, iż nawet tzw. kodeks dobrej praktyki bankowej nie wyklucza możliwości posłużenia się między bankami bankowymi tytułami egzekucyjnymi, aczkolwiek traktuje ją jako ostateczność prawną w zakresie dochodzenia wzajemnych roszczeń ("Poręczenie w świetle przepisów prawa bankowego z 1997 r.", "Prawo Bankowe" 1998, z. 2). Ponadto prof. M. Bączyk uprzytomnił prozę dnia powszedniego, w której banki, nie bacząc na żadne "nakazy etyczne", bezlitośnie dziesiątkują zasoby banków-kontrahentów, opierając się na gwarancjach na pierwsze żądanie. Bliźniaczy żywot wiódłby pewnie awal nakreślony dłonią innego banku. Jeżeli bowiem przepis art. 5 ust. 2 pkt 8 pr.b. mianuje czynnością bankową ogólnie udzielanie poręczeń, to lege non distinguente - brak powodów, by z art. 97 ust. 1 pr.b. relegować akurat bankowe poręczenia wekslowe. Interpretacji tej wcale nie sprzeciwiałby się odmienny od zwykłego, sam w sobie uproszczony, tryb sądowego dochodzenia roszczeń z weksla (art. 486 k.p.c. i nast.), ponieważ art. 97 ust. 1 pr.b. nie dość że sprawę upraszcza, to jeszcze milczy także na temat preferencji dla jakiegokolwiek trybu konkurencyjnego. Podobnie - jak się zdaje - widzi problem J. Pisuliński ("Bankowy tytuł egzekucyjny", "Prawo Bankowe" 1998, z. 1), a odwrotnie J. Krzyżewski. Tymczasem pr.b. spłatało prawu wekslowemu niemiłego figla, zjadłszy je podczas redagowania art. 84. Przepis ten - zamieszczony w rozdziale dotyczącym gwarancji bankowych, poręczeń i akredytyw (rozdział 6 pr.b.) - instruuje, iż do poręczeń udzielanych przez banki stosuje się przepisy k.c., z tym że poręczenie banku jest zawsze zobowiązaniem pieniężnym. Ot, jakby nie istniało prawo wekslowe, którym z drugiej strony mami art. 93 ust. 1 pr.b. (z rozdziału 8), statuujący zasadę swobody doboru przez bank zabezpieczeń wierzytelności z korzeniami w czynnościach bankowych. Stąd nieuchronna konkluzja: bank-wierzyciel może egzekwować swoje należności od banku awalisty na podstawie bankowego tytułu egzekucyjnego, jeśliby zlekceważyć art. 84 pr.b. i uznać, że regulacja ta nie dyskryminuje awali bankowych. Najwięcej kłopotów przysparza układ trzeci. Patrząc trzeźwo, dostrzegamy wszakże, iż jedyna poważna przyczyna leży w art. 188 pr.b. Zasłynął on tym, że demontując art. 5 ust. 1 ustawy z 24 czerwca 1994 r. o restrukturyzacji banków spółdzielczych i Banku Gospodarki Żywnościowej (Dz. U. nr 80, poz. 369 ze zm.; dalej: u.r.b.s.), ledwo zdołał dobrnąć do pkt 2, który buńczucznie skreślił (pkt 3). Po drodze dołożył normie z pkt 1, każąc jej powtarzać, że wprawdzie bank spółdzielczy prowadzi rachunki bankowe i przeprowadza rozliczenia pieniężne, lecz wyłącznie "na zasadach i w trybie określonych w rozdziale 3 ustawy - Prawo bankowe" (pkt 2). Jakże nie ironizować z nieudacznika, który papuguje generalną klauzulę odsyłającą do pr.b., czyli - odnośnie do banków spółdzielczych zrzeszonych w bankach regionalnych - art. 2 ust. 1 u.r.b.s., a w dodatku zapomina, że bankowe rozliczenia pieniężne podlegają reżimowi rozdziału 4 pr.b. (rozdział 3 ujarzmia same rachunki bankowe). Nie starczyło mu też sił na nieodzowną modyfikację pkt 4. Koniec końców art. 5 ust. 1 pkt 4 u.r.b.s. kpi sobie z art. 5 pr.b., wpierając mu, że przyjmowanie poręczeń przez zrzeszony bank spółdzielczy równa się wykonywaniu czynności bankowych. W magiczną siłę art. 5 ust. 1 pkt 4 u.r.b.s. nie wierzą nawet jego rodzice. We wspomnianym piśmie głównego inspektora nadzoru bankowego czarno na białym napisano, iż przyjmowanie poręczeń przez banki spółdzielcze nie jest czynnością bankową! Tutaj NBP bynajmniej nie błądzi, o czym przesądzają trzy argumenty z dziedziny językowo-systemowej. Po pierwsze - przyjęcie poręczenia przez jakikolwiek bank poddany rządom pr.b. nie figuruje w zamkniętym katalogu czynności bankowych funkcjonalnych z art. 5 ust. 2 pr.b. Po wtóre - rozważanego sposobu zabezpieczenia wierzytelności przez zrzeszony bank spółdzielczy (art. 2 ust. 1 u.r.b.s. w zw. z art. 93 ust. 1 pr.b.) nie wymieniono na liście z art. 5 ust. 1 pkt 1-6 pr.b., nazywającej po imieniu tzw. czynności bankowe naturalne (bezwzględne), czyli przekazane w niemal niepodzielne władztwo banków (art. 5 ust. 4 pr.b.). Nie mieści się on także wśród czynności naturalnych spoza pr.b., o których mowa w art. 5 ust. 1 pkt 7 pr.b., bo ani u.r.b.s., ani inna odrębna ustawa nie podnosi go do rangi czynności przewidzianej wyłącznie dla banku spółdzielczego. I po trzecie - przepis art. 5 ust. 2 u.r.b.s. - w powiązaniu z nietkniętym art. 1 ust. 3 u.r.b.s. (ten odsyła nie zrzeszone banki spółdzielcze do martwego d.pr.b.!) - podpowiada, że wyprzedzający go ust. 1 ogranicza się do egzemplifikacji czynności, poczytywanych przez d. pr.b. hurtem za bankowe, które zrzeszony bank spółdzielczy może wykonywać samodzielnie na własną rzecz. Prawidłowość tę zręcznie wychwycił J. Majewski ("Przyjmowanie poręczeń cywilnych", "Rz" z 6 marca). J. Krzyżewski niby podziela ocenę NBP, niemniej dochodzi do niej szlakiem budzącym stanowczy protest. Autor próbuje zbudować syntetyczną definicję czynności bankowej na bazie wyrwanego z kontekstu art. 2 pr.b. Sugeruje, że jest to "wszelki akt obciążenia ryzykiem środków płynnych powierzonych bankowi pod jakimkolwiek tytułem zwrotnym". Jak się ma do tego zbywanie wierzytelności lub udostępnianie sejfów, zaliczone do czynności bankowych funkcjonalnych (art. 5 ust. 2 pkt 5 in fine oraz pkt 6 in fine pr.b.)? Czemu zresztą absorbować słuchaczy takimi ekstrawagancjami, jeżeli zaraz ucieka się w akcesoryjność poręczenia cywilnego? W każdym razie wspólnym wysiłkiem rozstrzygnęliśmy, że jeśli jakikolwiek bank przyjmuje jakiekolwiek poręczenie od niebanku, to żadna ze stron nie dokonuje czynności bankowej. Konstatujemy więc, iż w tym układzie egzekucja za pomocą bankowego tytułu egzekucyjnego jest niedopuszczalna z braku przesłanek materialnoprawnych. Pozostaje skonkretyzować racje determinujące jawną niestosowność niesubordynacji wobec prawnobankowego znaczenia art. 97 ust. 1 pr.b. Oto one: całkowicie rozsądne wnioski płynące z wykładni językowej i systemowej tego przepisu, jego wyjątkowy charakter, z którym wiąże się zakaz interpretacji rozszerzającej, sens prawnego bytu czynności bankowych jako przejawów aktywności gospodarczej banku, z którymi ustawa wiąże szczególne skutki, w tym np. w sferze tajemnicy bankowej (art. 104 pr.b. i nast.), pozyskiwania dochodów w formie prowizji (art. 110 pr.b. in principio) czy właśnie ściągania długów, przeznaczenie technicznoprawnej nazwy "czynności bankowe", którą wprowadzono do tekstu pr.b. z pewnością po to, aby w obrębie poszczególnych unormowań nie powtarzać całej jej zawartości pojęciowej wytyczonej przez art. 5 pr.b., ale i nie wykraczać poza tę zawartość, uprzywilejowana pozycja banków w procesach toczących się na zasadach ogólnych, dzięki rozporządzeniu ministra sprawiedliwości z 30 czerwca 1998 r. w sprawie określenia ulgowych stawek opłat sądowych oraz zwolnień od tych opłat w sprawach o zabezpieczenie należności z tytułu udzielanych przez banki kredytów, pożyczek pieniężnych, gwarancji bankowych i poręczeń (Dz. U. nr 87, poz. 554) - wydanemu z upoważnienia art. 94 pr.b., możliwość zastosowania art. 777 § 1 pkt 5 k.p.c. we wszelkich stosunkach obligacyjnych, w których przedmiotem zobowiązania jest świadczenie pieniężne (dodajmy, że chodzi o nowość wykreowaną przez art. 46 pkt 1 u.z.r.r.z.). Wiele innych aspektów bankowego tytułu egzekucyjnego przeciwko poręczycielowi pominęłam celowo, aby nie pogubić spraw elementarnych. Być może nie były to refleksje pierwszoligowe. Myślę jednak, że zawsze jakoś obroni się wykładnia poprzestająca na indagowaniu ustawy, nie zaś kieszeni. Autorka jest prokuratorem Prokuratury Apelacyjnej w Łodzi
Bez względu na prawnofinansową naturę czynności „pasywnej” konstytuującej zabezpieczenie wierzytelności banku poręczeniem, ofiarami bankowego tytułu egzekucyjnego w sensie art. 96-97 pr.b. mogą być wszyscy poręczyciele cywilni. Zwolennika odmiennej interpretacji ma zmiażdżyć akcesoryjność poręczenia, według art. 876-887 kodeksu cywilnego, w relacji do zobowiązania głównego (konkretnie kredytowego). Gdyby zatem zgodzić się z M. Tarkowskim i J. Krzyżewskim (autorami artykułów o tej tematyce), znikłoby widmo topienia bankierskiego grosza w procesowaniu się z tą grupą dłużników banku na zasadach ogólnych. Odpadłyby również powody do zazdrości bankierów o kieszenie notariuszy przy korzystaniu przez banki z szybszej od klasycznego procesu cywilnego drogi alternatywnej, tj. z takich jedynie poręczeń niebankowych, którym towarzyszy notarialnie poświadczone poddanie się egzekucji w trybie art. 777 § 1 pkt 5 kodeksu postępowania cywilnego. Tarkowski wywodzi, jakoby potwierdzeniem, iż klucz do zagadki tkwi w akcesoryjnym charakterze poręczenia cywilnego, było stanowisko Narodowego Banku Polskiego jako współkreatora pr.b., wyartykułowane w piśmie dyrektora Departamentu Prawnego z 21 stycznia 1998 r. Wyrażono w nim ponoć zdziwienie, skąd się bierze wątpliwość co do możliwości wystawienia bankowego tytułu wykonawczego wobec poręczyciela, i zarazem uznano za szczególnie niezasadne wspomaganie konstrukcji dłużnych operacji na mocy art. 777 k.p.c. Sama ustawa mówi, że bankowi wolno wystawiać takich tytułów egzekucyjnych ile dusza zapragnie, byleby czynił to na podstawie własnych ksiąg lub innych dokumentów związanych z dokonywaniem czynności bankowych. Aby jednak dany tytuł kwalifikował się do przedłożenia sądowi z wnioskiem o nadanie klauzuli wykonalności (art. 97 ust. 3 pr.b.), zgodnie z art. 97 ust. 1 pr.b., musi za jednym zamachem: być skierowany wyłącznie przeciwko osobie, która bezpośrednio z bankiem dokonała czynności bankowej; obejmować roszczenie wynikające bezpośrednio z czynności bankowej.
ANALIZA Grzywna w nowym kodeksie karnym System stawek dziennych Poprzedni artykuł z tego cyklu JAROSŁAW MAJEWSKI Nowy kodeks karny wprowadza zupełnie inny model orzekania grzywny, zwany systemem stawek dziennych (stawkowym, taksy dziennej). Stosownie do założeń tego modelu granice ustawowego zagrożenia grzywną wyznacza się za pomocą określonej liczby stawek dziennych, a wymiar tej kary polega na określeniu jej wysokości oraz liczby (art. 33 par. 1). Obowiązujący k.k. - podobnie jak jego poprzednik: kodeks karny z 1932 r. - stosuje tradycyjny model orzekania grzywny, zwany kwotowym. W systemie tym zarówno oznaczenie granic ustawowego zagrożenia, jak i wymiar grzywny w konkretnym wypadku wyrażają się w określonej kwocie (uwaga: wyjaśnienie stosowanych tutaj skrótów podane jest w poprzednim artykule; oba stanowią całość). System stawek dziennych zdecydowanie góruje nad systemem kwotowym. W przeciwieństwie do niego jest praktycznie niewrażliwy na inflację, wolny od kłopotów związanych z określaniem wysokości kary zastępczej. Przede wszystkim zaś bije konkurenta na głowę w kontekście konstytucyjnej zasady równości. Najłatwiej dostrzec to na przykładzie. W systemie kwotowym, jeśli jakieś przestępstwo zagrożone jest grzywną np. od 1000 do 50.000 zł, to ustawowe zagrożenie tylko formalnie jest takie samo dla wszystkich jego sprawców. Faktycznie jest tak samo surowe dla tych, których status majątkowy jest jednakowy, a dla wszystkich innych - różne. Prawidłowość łatwa do uchwycenia: im sprawca zamożniejszy, tym ustawowe zagrożenie jest dla niego faktycznie łagodniejsze. I odwrotnie. Grzywna w wysokości np. 1000 zł po prostu musi byś bardziej dokuczliwa dla biedaka niż dla milionera. W systemie kwotowym owa nierówność ma charakter strukturalny, nieusuwalny. System stawkowy natomiast ją eliminuje. Znowu przykład: jeśli za pewne przestępstwo grozi np. grzywna od 10 do 360 stawek dziennych, to nie tylko formalnie, ale także realnie ustawowe zagrożenie jest jednakowe dla wszystkich sprawców. Przez odpowiednie kształtowanie wysokości jednej stawki można zniwelować dysproporcje różnic w ich zamożności. Grzywna w wysokości np. 100 stawek dziennych może być równie dolegliwa dla osoby niezamożnej i dla krezusa finansowego; oczywiście pod warunkiem, że właściwie określi się wysokość jednej stawki, tj. że stawka dzienna dla pierwszego sprawcy będzie dokładnie tyle razy niższa od stawki dziennej drugiego, ile razy status majątkowy pierwszego gorszy jest od statusu drugiego. W systemie stawkowym grzywnę wymierza się w dwóch etapach, które wyraźnie się od siebie oddzielają. W pierwszym sąd określi liczbę stawek dziennych, kierując się tymi samymi dyrektywami co przy wyznaczaniu dolegliwości kar niemajątkowych - zawartymi w rozdziale VI n.k.k. ("Zasady wymiaru kary i środków karnych"), mianowicie dyrektywą: winy, społecznej szkodliwości, prewencji indywidualnej oraz prewencji generalnej w ujęciu pozytywnym (art. 53 par. 1). Na tym etapie - trzeba to z naciskiem podkreślić - nie pojawia się żadna szczególna dyrektywa wymiaru kary odnosząca się wyłącznie do grzywny, podobna do tej zawartej w art. 50 par. 3 k.k. Decyzja o liczbie stawek musi zostać podjęta całkowicie niezależnie od oceny statusu majątkowego sprawcy! Podstawą rzeczonej decyzji powinna być zawsze wszechstronna analiza wielu okoliczności splatających się w stanie faktycznym będącym przedmiotem postępowania, takich jak motywacja i sposób zachowania się sprawcy, popełnienie przestępstwa wspólnie z nieletnim, rodzaj i stopień naruszenia ciążących na sprawcy obowiązków, rodzaj i rozmiar ujemnych następstw przestępstwa, właściwości i warunki osobiste sprawcy, sposób życia przed popełnieniem przestępstwa i zachowanie się po jego popełnieniu, zwłaszcza staranie o naprawienie szkody lub zadośćuczynienie w innej formie społecznemu poczuciu sprawiedliwości, zachowanie się pokrzywdzonego (art. 53 par. 2), a także pozytywne wyniki przeprowadzonej mediacji między pokrzywdzonym a sprawcą albo ugoda między nimi osiągnięta w postępowaniu przed sądem lub prokuratorem (art. 53 par. 3). Zasadą jest, że liczba orzeczonych stawek nie może byś niższa niż 10 ani wyższa niż 360 (art. 33 par. 1). Jednakże od tej zasady - w zakresie granicy górnej - n.k.k. przewiduje sporo wyjątków, zarówno w części ogólnej jak i szczególnej. I tak, w wypadku grzywny: kumulatywnej związanej z przestępstwami określonymi w art. 296 par. 3, art. 297 par. 1 oraz art. 299 górny próg zagrożenia wyznacza liczba (aż!) 2000 stawek (art. 309); nadzwyczajnie obostrzonej oraz łącznej kary grzywny - 540 stawek (art. 38 par. 2, art. 86 par. 1); związanej z instytucją warunkowego zawieszenia wykonania kary pozbawienia wolności oraz kary łącznej z takich grzywien - 180 stawek (art. 71 par. 1, art. 86 par. 1); podobnie dla grzywien występujących w sankcjach związanych z niektórymi drobniejszymi przestępstwami (np. art. 221); związanej z instytucją warunkowego zawieszenia wykonania kary ograniczenia wolności oraz kary łącznej z takich grzywien - 90 stawek (art. 71 par. 1, art. 86 par. 1). Wyznaczywszy w pierwszym etapie liczbę stawek, w drugim sąd wyznaczy wysokość jednej, kierując się wskazaniami zawartymi w art. 33 par. 3, które można by nazwać zbiorczo dyrektywą statusu majątkowego sprawcy. I tak sąd w kontekście tego rozstrzygnięcia powinien wziąć pod uwagę dochody sprawcy, jego warunki osobiste, rodzinne, stosunki majątkowe i możliwości zarobkowe; słowem: dokonać wszechstronnej, wręcz drobiazgowej analizy statusu majątkowego sprawcy. Stawka dzienna nie może byś niższa niż 10 zł ani przekraczać 2000 zł (art. 33 par. 3). Pewna swoistość związana jest z określaniem wartości jednej stawki w razie łącznej kary grzywny: wymierzając taką karę sąd powinien na nowo określić wartość jednej stawki zgodnie ze wskazaniami art. 33 par. 3, z tym wszakże ograniczeniem, że nie może ona przekraczać najwyższej z ustalonych dla grzywien podlegających łączeniu (art. 86 par. 2). Na zasadach przewidzianych w n.k.k. wymierzać się będzie także grzywny zawarte w ustawach szczególnych, co nie dotyczy jednak ustawy karnej skarbowej ani wypadków, w których ustawa szczególna określa grzywnę kwotowo (art. 11 przepisów wprowadzających k.k.). W wyroku orzeczenie dotyczące grzywny w systemie stawkowym może wyglądać np. następująco: "(...) wymierza mu 60 stawek dziennych grzywny, określając wysokość (jednej) stawki na 30 zł (...)". Podstawowym założeniem modelu taksy dziennej jest - warto podkreślić raz jeszcze - konsekwentny podział procesu orzekania grzywny na dwie fazy. Cele, którym mają służyć procedury obu etapów, są zupełnie różne: w pierwszym etapie chodzi o rozstrzygnięcie co do surowości kary, o wymiar kary w ścisłym sensie, w drugim - o czysto techniczny właściwie zabieg, mający zapewnić, aby grzywna w określonej liczbie stawek dziennych była faktycznie równie dolegliwa dla wszystkich sprawców, którym ją wymierzono, niezależnie od różnic w stopniu ich zamożności. Założenie to znalazło także formalny wyraz w systematyce n.k.k. Nie bez powodu przecież przepis art. 33 par. 3, zawierający dyrektywę "drugiego etapu", a więc określający, czym należy się kierować przy ustalaniu wysokości stawki dziennej, zamieszczono w zupełnie innym miejscu aniżeli dyrektywy "pierwszego etapu" (tych drugich należy szukać w rozdziale VI "Zasady wymiaru kary i środków karnych", a art. 33 w rozdziale IV "Kary"). Jak widać, istota analizowanego systemu orzekania grzywny wymaga, aby rozstrzygnięcie co do liczby stawek było całkowicie niezależne od oceny statusu majątkowego sprawcy, natomiast rozstrzygnięcie co do wysokości jednej stawki odwrotnie. Kto zapomni o tej zasadzie albo nie będzie jej rygorystycznie przestrzegał, może łatwo zaprzepaścić zalety systemu stawkowego. Warto z góry przestrzec przed niektórymi z możliwych nieprawidłowości. I tak, nie wolno rozstrzygnięcia o wysokości stawki dziennej kształtować na podstawie ustalonej wcześniej liczby stawek. Niedopuszczalne jest rozumowanie: "wymierzyłem sprawcy wysoką liczbę stawek, to wobec tego wartość jednej stawki ustawiam stosunkowo nisko; ale gdybym wymierzył mu mniej stawek, to wysokość jednej stawki określiłbym odpowiednio wyżej". Niedopuszczalna jest również - błąd pokrewny - wszelka "żonglerka" z użyciem liczby stawek z jednej strony oraz wysokości jednej stawki z drugiej; błędne byłoby rozumowanie: "wszystko jedno czy wymierzę w konkretnym wypadku 50 stawek grzywny, określając równocześnie wartość stawki na 100 zł, czy też 25 stawek, przyjmując, że wysokość stawki wynosi 200 zł". Nie wolno też najpierw ustalać globalnej kwoty grzywny w złotówkach, a potem odpowiednio "przykrawać" do tego ustalenia rozstrzygnięcia w kwestii liczby stawek oraz wartości jednej stawki. Wreszcie niedopuszczalne jest odwracanie kolejności poszczególnych etapów orzekania grzywny, tj. najpierw ustalanie wysokości jednej stawki, a później ich liczby (choć co do zasadności tego akurat zastrzeżenia w takim zakresie, w jakim nie chodzi wyłącznie o czystość konstrukcyjną, można mieć poważne wątpliwości). Stawkowy model orzekania grzywny pojawi się w systemie polskiego prawa karnego wraz z wejściem w życie n.k.k. Czy oznacza to, że tym samym zniknie z tego systemu model kwotowy? Otóż nie. I nie chodzi tu tylko o przepisy ustawy karnej skarbowej. Na podstawie art. 5 przepisów wprowadzających n.k.k. zostanie utrzymanych w mocy wiele rozsianych po różnych ustawach przepisów karnych, w których granice grzywien określono kwotowo (np. art. 12 ustawy z 9 listopada 1995 r. o ochronie zdrowia przed następstwami używania tytoniu i wyrobów tytoniowych). Grzywny określone kwotowo spotkać można również w ustawach, które pierwotnie miały wejść w życie nie wcześniej niż n.k.k. (np. art. 171 ust. 1-3 i 5 ustawy z 29 sierpnia 1997 r. - Prawo bankowe), co może świadczyć, że owa dwoistość sposobu orzekania grzywny nie będzie przejściowa. Żadne z postanowień części ogólnej k.k. ani słowem nie wspomina o grzywnach określonych kwotowo (w części szczególnej oraz wojskowej grzywny takie, naturalnie, również nie występują). Jedynie z lektury art. 11 przepisów wprowadzających k.k. dowiadujemy się, że grzywien kwotowych nie wymierza się "na zasadach przewidzianych" w n.k.k. (od razu pojawia się więc pytanie: to wedle jakich zasad się je wymierza?) W takiej sytuacji nietrudno przewidzieć, że grzywny kwotowe staną się przyczyną wielu wątpliwości i trudności w praktyce wymiaru sprawiedliwości, z którymi sądy będą musiały sobie jakoś radzić (problematykę tę mogę tylko zasygnalizować - krótkie choćby jej omówienie wymaga osobnego szkicu). Czy kłopotów tych nie można było uniknąć? Oczywiście tak. Wystarczyło po prostu wyeliminować wszystkie grzywny kwotowe z naszego systemu prawa karnego, zastępując je grzywnami określonymi w stawkach. W toku prac nad n.k.k. taką koncepcję przyjęto. I nie wiadomo właściwie, dlaczego na koniec od niej odstąpiono. N.k.k. statuuje ważną i racjonalną zasadę, że grzywny nie orzeka się, jeżeli dochody sprawcy, jego stosunki majątkowe lub możliwości zarobkowe uzasadniają przekonanie, że sprawca grzywny nie uiści i nie będzie jej można ściągnąć w drodze egzekucji (art. 58 par. 2). Orzekanie grzywny w takiej sytuacji - nierzadkie pod rządem k.k., zwłaszcza do czasu wejścia w życie noweli z sierpnia 1995 r. znoszącej obligatoryjność grzywny kumulatywnej określonej w art. 36 par. 3 k.k. - to świadectwo groźnej niekonsekwencji w polityce karania. Wymierza się sprawcy grzywnę, z góry zakładając, że albo zapłaci ją za niego ktoś inny, albo wykonana zostanie kara zastępcza. W pełni więc trafnie do n.k.k. wprowadzono mechanizm mający zapobiec powstawaniu takich sytuacji. Jeżeli zajdą przesłanki zastosowania art. 58 par. 2, sądowi nie wolno będzie orzec grzywny. Musi wówczas sięgnąć po inny środek prawnokarnego oddziaływania. Pewne kłopoty ze stosowaniem zasady określonej w omawianym przepisie mogą się pojawić w wypadku sankcji prostych, opiewających wyłącznie na karę grzywny. N.k.k. takich wprawdzie nie przewiduje, ale można je znaleźć w niektórych innych ustawach (np. art. 24 ust. 1 ustawy o oznaczaniu wyrobów znakami skarbowymi akcyzy). W takiej sytuacji z jednej strony grzywna jest jedyną karą, jaką formalnie można wymierzyć, ale z drugiej - zakazuje tego art. 58 par. 2. Pat? Niekiedy wyjściem będzie sięgnięcie po instytucję określoną w art. 59 (jeśli naturalnie przyjąć, że zakres zastosowania tego przepisu obejmuje również sankcje proste opiewające tylko na grzywnę, bo że tak jest - z przepisu tego wprost nie wynika) i odstąpienie od wymierzenia kary połączone z równoczesnym orzeczeniem środka karnego. Gorzej, kiedy przesłanki zastosowania tej instytucji w danej sytuacji nie zajdą. Jeszcze pół biedy, jeżeli są podstawy do orzeczenia któregoś ze środków karnych. Ale jeżeli ich nie będzie? Nie orzec wobec sprawcy grzywny, to nie zastosować wobec niego żadnego środka represji karnej. Ciekawe, czy ustawodawca był świadom tej konsekwencji. Na marginesie analizy funkcji art. 58 par. 2 warto zwrócić uwagę na pewien brak harmonii między treścią tego przepisu a treścią art. 33 par. 3. Otóż jest oczywiste, że o rozstrzygnięciu kwestii, czy sprawcy w ogóle wolno wymierzyć grzywnę, powinny decydować te same okoliczności, które potem - jeśli odpowiedź na poprzednie pytanie będzie twierdząca - zdecydują o wysokości stawki dziennej. Trudno przeto pojąć, dlaczego okoliczności wskazane w tym pierwszym oraz w drugim przepisie nie są jednakowe - wyliczenie zawarte w art. 33 par. 3 jest bogatsze o "warunki osobiste i rodzinne sprawcy". Na koniec trzeba jeszcze zwrócić uwagę, że n.k.k. przewiduje - nie znaną jego poprzednikowi - możliwość warunkowego zawieszenia wykonania kary grzywny; możliwość ta dotyczy wszelako jedynie grzywny samoistnej (art. 69 par. 1). Autor jest adiunktem w Katedrze Prawa Karnego Uniwersytetu Jagiellońskiego
Nowy kodeks karny wprowadza model orzekakania o grzywnie na podstawie wyliczonych stawek. Poprzedni system był stosowany od 1932 r. Przewidywał on zastosowanie tradycyjnego modelu orzekania winy, zwanego kwotowym. W tym systemie oznaczenie granic ustawowego zagrożenia jak i wymiar grzywny w konkretnym wypadku wyrażają się w określonej kwocie. System stawek dziennych jest lepszy od systemu kwotowego, ponieważ, w przeciwieństwie do niego, jest niewrażliwy na inflację, wolny od kłopotów z określaniem wysokości kary zastępczej a przede wszystkim jest o wiele lepszy jeśli chodzi o konstytucyjną zasadę równości. W systemie stawkowym grzywnę wymierza się w dwóch oddzielnych etapach. W pierwszym sąd określa liczbę stawek dziennych, która nie może być niższa niż 10 ani wyższa niż 360. Decyzja o liczbie stawek musi zostać podjęta całkowicie niezależnie od stanu majątkowego winnego. W drugim etapie sąd wyznacza wysokość jednej stawki, króra nie może być niższa niż 10 zł ani przekraczać 2000 zł. Tym razem sprawdza się m.in. stan majątkowy winnego, jego dochody, warunki osobiste i rodzinne, stosunki majątkowe i możliwości zarobkowe. Nowy, stawkowy system orzekania grzywien pojawia się razem z nowym kodeksem karnym. Nie oznacza to jednak, że system kwotowy zniknie z przepisów kodeksu karnego. System kwotowy nadal będzie wykorzystywany w przepisach ustawy karnej skarbowej i innych tego typu.
LITERATURA Dziś promocja nieznanych tuwimianów z kolekcji Tomasza Niewodniczańskiego Wiersze ukryte w pudle Wszystko zaczęło się od Damaszku. A właściwie od sztychu stolicy Syrii, który otrzymał na 35. urodziny od żony. Podarunek obudził drzemiącą w Tomaszu Niewodniczańskim pasję kolekcjonerską. Dziś jego zbiór liczy ponad 8 tysięcy map i prawie 300 atlasów, których wartość wyraża się w dziesiątkach milionów marek. Ale właściciel najbardziej dumny jest z kolekcji dokumentów (niemal 4 tysięcy papierowych i około 500 pergaminowych). Szczególnie hołubi mickiewicziana oraz tuwimiana, zebrane w opublikowanej właśnie nakładem firmy Papier-Service książce pt. "Julian Tuwim. Utwory nieznane. Ze zbiorów Tomasza Niewodniczańskiego w Bittburgu". - Na ślad młodzieńczych wierszy poety oraz jego twórczości kabaretowej wpadł przypadkowo w USA kolekcjoner Filip Poniż. Pewna mieszkanka Nowego Jorku przechowująca pożółkłe rękopisy i maszynopisy na pawlaczu w zakurzonym pudle po butach, chciała się ich po prostu pozbyć. Poniż skontaktował się z "tuwimologiem" - Tadeuszem Januszewskim. Ten potwierdził autentyczność większości tekstów. Jego zdanie podzielili grafolodzy z FBI. Odnaleziono młodzieńcze wiersze poety, rymowane wprawki, limeryki, polemikę z Konstantym Ildefonsem Gałczyńskim, przeznaczoną dla "Wiadomości Literackich", lecz nigdy nie ogłoszoną drukiem oraz teksty kabaretowe pisane niekiedy dla konkretnych wykonawców, między innymi dla Adolfa Dymszy - wyjaśnia właściciel odkrytych po latach tekstów. Nie wiadomo, jak archiwum Tuwima znalazło się za Atlantykiem. Może autor zostawił je tam przed powrotem z wojennej tułaczki do Polski w 1947 roku, a może ktoś je wywiózł z kraju za ocean po nagłej śmierci poety w ZAIKS-owskim pensjonacie "Halama", 17 grudnia 1953. Litewskie korzenie Był na Litwie ród zacny od Giedymina się wywodzący, można by tak zacząć trawestując Sienkiewicza. Korzenie Niewodniczańskich tkwią bowiem głęboko w Wileńszczyźnie. Wedle legendy jeden z antenatów uczestniczył w wyprawie wiedeńskiej króla Jana III Sobieskiego. Z pogromcą Turków Niewodniczańskiego łączy też szkoła. Obaj ukończyli renomowane krakowskie gimnazjum im. Nowodworskiego. Tomasz trafił pod Wawel jako repatriant w roku 1947. Wcześniej na własnej skórze poznał w Wilnie smak okupacji sowieckiej i niemieckiej. Rodzina, zmuszona przypieczętowanym w Jałcie wyrokiem historii, opuściła Kresy. Ojciec Henryk - profesor fizyk, wykładowca Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie znalazł zatrudnienie jako pedagog na Uniwersytecie Jagiellońskim. Niebawem został dyrektorem krakowskiego Instytutu Atomistyki. Synowie profesora odziedziczyli w genach zainteresowania. Jerzy i Tomasz zostali fizykami. Pierwszy jest nim do dziś, piastując obecnie stanowisko prezesa Polskiego Komitetu Atomistyki. Drugi..., ale pozostańmy wierni chronologii. Po uzyskaniu magisterium w 1955 roku Tomasz zyskuje opinię utalentowanego naukowca. Akurat nastaje odwilż, więc dostaje możliwość pogłębiania wiedzy w Zurychu. Spędza tam sześć lat. W tym czasie nie tylko pracuje naukowo, lecz też poznaje przyszłą żonę. Niemkę, Marię Luizę, córkę właściciela browaru w Bittburgu. Po ślubie młode małżeństwo wraca do Polski. Osiedlają się w Warszawie, bo nowożeniec otrzymuje pracę w sztandarowej placówce naukowej PRL - Instytucie Jądrowym w Świerku. Mieszkają w standardowych M-4, powstałych w oszczędnej epoce architektury budowlanej okresu "małej stabilizacji". Rodzina powiększa się o trzech synów. Mateusza, Jana i Romana. Emigracja za... piwem Nadchodzi rok 1968. Porachunki w elitach władzy PRL odbijają się rykoszetem na naukowcach. Nierzadko zagląda się im w życiorysy wypominając żydowskich przodków. Atmosfera insynuacji i prowokacji staje się trudna do wytrzymania, a decydenci nie stawiają przeszkód w emigracji. Zwolnione miejsca nierzadko zajmują beztalencia spragnione splendorów. Nie tolerują w pobliżu fachowców, wytykających im na każdym kroku niekompetencję. Niewodniczański, ówczesny kierownik samodzielnego laboratorium budowy akceleratora liniowego, rychło zauważa brak zawodowych perspektyw. Decyduje się na emigrację. - Wyjeżdżaliśmy potajemnie, by nie wzbudzać podejrzeń. Najpierw żona z dziećmi pociągiem, po kilku dniach autem - ja. Tuż przed podróżą załatwiłem formalności dające prawo przejęcia mieszkania przez brata - wspomina. Dostaje posadę na renomowanym uniwersytecie w Heidelbergu. Zdaje się, że kariera naukowa staje prze nim otworem, gdy - niczym grom z jasnego nieba - otrzymuje propozycję nie do dorzucenia. Teść, szef i właściciel browaru w Bittburgu widzi go w roli sukcesora. Niewodniczański sam siebie zaskakuje zgodą na tę ofertę. Od znaczków do listów Bakcyla zbieractwa połknął w dzieciństwie. Podobnie jak rówieśnicy zaczął od znaczków, potem przyszła fascynacja modelami statków, w końcu przerzucił się na kartografię. Mapy, plany, widoki miast oraz atlasy, które gromadzi od trzydziestu lat. Szczególnym sentymentem darzy polonica. Choćby panoramę XIX-wiecznego Krakowa pędzla Juliusza Kossaka czy plan bitwy pod Olszynką Grochowską. Serce bije mu też mocniej, kiedy sięga do dokumentów z naszej historii. Na przykład pisma sygnowane przez królów: Władysława Jagiełłę i Zygmunta Starego, list Charles'a de Gaulle'a wysłany z Warszawy pod koniec sierpnia 1920 roku, dokładnie opisujący "Cud nad Wisłą", czy deklarację carycy Katarzyny II popierającej stolnika litewskiego Stanisława Augusta Poniatowskiego marzącego o koronie. Ale oprócz korespondencji postaci historycznych, zbiera też ślady po ludziach nieznanych. Takie jak listy do i od więźniów obozów koncentracyjnych. Ma ich około tysiąca. Ponieważ kolekcja pęka w szwach z trudem mieszcząc się w salach specjalnie wybudowanego obok rezydencji w Bittburgu muzeum, a synowie - ku rozżaleniu taty - nie palą się do rozszerzania, myśli o jej podarowaniu Polsce. Crime story W Polsce o zbiorze Niewodniczańskiego zrobiło się głośno dopiero w obecnej dekadzie. Dzięki mickiewiczianom. A właściwie zuchwałej kradzieży tzw. Albumu Moszyńskiego, zawierającego wiersze wieszcza. Niewodniczański w latach dziewięćdziesiątych nabył browar w Turyngii, zainwestował w dwa zakłady piwowarskie w Polsce (Bosman w Szczecinie oraz Kasztelan w Sierpcu), zainteresował się także wodą mineralną (Dobrawa). Przy okazji wizyt w kraju nawiązał kontakt z dyrektorem warszawskiego Muzeum Literatury, Januszem Odrowążem-Pieniążkiem. W gościnnych salach staromiejskiej kamieniczki odbywały się promocje kolejnych książek prezentujących zebrane przez Niewodniczańskiego mickiewicziana. Po publikacji drugiego tomu w lutym 1993 roku wsiadł do swego BMW i pojechał odwiedzić rodzinę. Złodzieje nie mieli problemu z kradzieżą auta, gdyż roztargniony szofer zapomniał uruchomić skomplikowany i ponoć niezawodny system alarmowy. Przepadł też lekkomyślnie pozostawiony w bagażniku "Album Moszyńskiego" (na 99 stronach Mickiewicz zapisał 42 utwory: sonety, elegie, bajki, ballady, translacje z Goethego. Niektóre są starannie wykaligrafowane, na innych nie brak poprawek i skreśleń). - Chciałem od razu apelować przez "Gazetę Wyborczą", ale powiedziano mi, że złodzieje jej nie czytają - śmieje się Niewodniczański. - To nieprawda. Właśnie po reportażu w dodatku do tego dziennika sprawcy kradzieży nawiązali ze mną kontakt. Negocjacje trwały ponad trzy lata. Najpierw rozmawiałem z przedstawicielem gangu przez telefon. Potem spotykaliśmy się tete-a-tete w hotelowych holach. Ustalaliśmy cenę zwrotu, potem miejsce wymiany. Koniec końców osiągnęliśmy porozumienie. Naturalnie wszystko odbywało się bez wiedzy policji, która zresztą wcześniej umorzyła śledztwo. Nie zdradza, ile kosztowało go odzyskanie "Albumu Moszyńskiego". Zasłania się tajemnicą handlową. Obowiązującą również, kiedy powiększa swój zbiór nie przez renomowane domy aukcyjne, lecz osobiste transakcje. Wiadomo za to, że stracił kolejną luksusową limuzynę. Drugie BMW skradziono mu na warszawskiej stacji benzynowej. Tym razem zlekceważył ofertę pośrednika proponującego zwrot auta po cenie umownej. - Parafrazując Casanovę wyznam, że zawsze najbardziej kocham ostatni nabytek - mówi Tomasz Niewodniczański. - Teraz oczkiem w głowie są dla mnie tuwimiana, ale ufam, iż niebawem usunie je w cień egzemplarz pierwszego wydania "Pana Tadeusza" z dedykacją autora. Od kilku lat negocjuję kupno tej książki, należącej do pewnej obywatelki Stanów Zjednoczonych. W planach mam też bibliofilskie wydanie podobizny rękopisu "Poematu dla dorosłych" Adama Ważyka. Tomasz Zbigniew Zapert
O kolekcjonerskiej pasji i wartościowych zbiorach Tomasza Niewodniczańskiego zrobiło się w Polsce głośno dopiero w obecnej dekadzie dzięki wartościowym mickiewiczianom (i ich sławnej kradzieży) i tuwimianom, których jest posiadaczem. Największą część kolekcji stanowią jednak pamiątki kartograficzne. Bakcyla złapał już w szkole, ale kolekcja zaczęła się rozrastać od momentu, w którym żona podarowała mu stary sztych Damaszku.
LEKTURY: Powieść Dariusza Bitnera "Rak" Lęk przed nieznanym JANUSZ DRZEWUCKI Osią konstrukcyjną opowieści Dariusza Bitnera "Rak" jest przesłuchanie policyjne, któremu poddany zostaje młody człowiek. Co jest powodem przesłuchania, nie wiemy. Na wezwaniu napisano tylko, że ma się stawić na komendzie "w charakterze świadka" i że "stawiennictwo obowiązkowe". Bohaterowi "Raka" nikt nigdy jednak nie wyjaśni, jakiego zajścia, wypadku czy też przestępstwa był świadkiem. Przebieg przesłuchania może zresztą wskazywać, iż niewykluczone, że dochodzenie toczy się przeciwko niemu. Przyczyną śledztwa jest prawdopodobnie zawód, do uprawiania którego młody człowiek przed milicjantami przyznaje się na samym początku. Tym zawodem jest pisarstwo. Udowadniając, że jest pisarzem - chociaż formalnie nie należy do żadnego związku twórczego, a jego opublikowany dorobek wydaje się niezbyt imponujący - udowadnia swoją winę. W stanie podejrzenia Aby udowodnić, że jest pisarzem, bohater "Raka" musi nie tylko odpowiedzieć na absurdalne pytanie: "jaką się pan para problematyką", ale także zrobić rzecz najbardziej dla pisarza nieznośną - opowiadać swoje opowiadania. Sytuacja, w której znalazł się bohater Bitnera, przypomina z jednej strony sytuację Josifa Brodskiego, który oskarżony o pasożytnictwo miał w połowie lat 60. przed sądem w Leningradzie udowadniać, że jest poetą, z drugiej zaś - sytuację bohatera "Procesu" Franza Kafki, Józefa K. Tej ostatniej paranteli Bitner w tekście nie ukrywa, mało tego, bohater "Raka" również nazywa się na K. Jego nazwisko brzmi - Kaczorek. Czy jednak ktoś o takim - symptomatycznym?, banalnym?, zabawnym? - nazwisku może być skazany na los tak tragiczny, jak los bohatera jednej z najwybitniejszych powieści XX wieku? Cóż, Kaczorek nie rozumie opresji, w jaką popadł, boi się. Ma pełną świadomość beznadziejności swojego położenia. Prowadzony na przesłuchanie wie, że jest winny, chociaż jeszcze nie wie, czemu jest winny. Zdaje też sobie sprawę, że wyrok na niego zapadł, zanim zredagowano akt oskarżenia: "Minęło nas kilku mężczyzn. Każdemu bez wyjątku ten z płaszczem i aktówką oświadczał: Jest Kaczorek. Wszyscy kiwali głowami ze zrozumieniem, i odchodzili obojętnie. (...) Musiałem coś porządnie przeskrobać. Przestępstwo na skalę co najmniej ogólnokrajową. Kto wie, czy nie jestem szpiegiem aby. Najnowszym okazem mordercy i gwałcicielem kobiet. Każdy, kto usłyszy moje nazwisko, wie od razu, o co chodzi. Tylko ja nie wiem. Tylko mnie moje tak niewinnie brzmiące nazwisko myli. Coś szykują. Mają jakieś plany. Obedrą mnie na przykład ze skóry. Jest świetny, wyostrzony hak, który wlezie mi pod żebra. Stąd te uśmiechy, skurcze ust. Już się cieszą z tego, co będzie. Jest Kaczorek. Będzie zabawa. Szykują rożen". Ale być może są to tylko zrodzone z lęku uzurpacje Kaczorka? W rzeczywistości milicjantom wydaje się on kimś żałosnym i groteskowym, kto niemal do trzech zliczyć nie potrafi. Prędzej czy później - gdy już go nastraszą, gdy pobawią się jego kosztem - zapewne zwolnią go. Prawdziwy dramat nie odbywa się zatem pomiędzy przesłuchującymi a przesłuchiwanym, lecz w wyobraźni bohatera. Od tego, co Kaczorek mówi milicjantom, ważniejsze jest to, czego im nie mówi, czego im powiedzieć nie chce, a co tylko mu się w głowie kołacze, o czym uporczywie myśli. Tym sposobem Dariusz Bitner prowadzi w "Raku" podwójną grę: po pierwsze - pomiędzy bohaterami utworu, po drugie - między sobą, autorem, a nami, czytelnikami. Relacja z przesłuchania jest inkrustowana cyklem opowiadań Kaczorka, całość składa się z krótkich sekwencji narracyjnych, przedzielonych rozmyślaniami bohatera, do tego dochodzą wyjątki z pisarskiego notesu samego Dariusza Bitnera. Mamy tu więc do czynienia z narracją wielopłaszczyznową. Pisarzowi życie wydaje się co najwyżej "kompilacją dygresji". I tak właśnie chciałby skomponować swój utwór. Tym samym podsuwa nam jeszcze jeden trop metaliteracki, a więc to, co nie od dziś stanowi o specyfice jego prozy. "Rak" to nie tylko rzecz o kryminalnym zaplątaniu młodego twórcy, to przede wszystkim wypowiedź o tym, co to znaczy być pisarzem. Jednym z głównych tematów zarówno rozmowy na komendzie, jak i kontemplacji samego autora jest proces powstawania dzieła literackiego. W stanie wojennym Nie będę ukrywał, że "Rak" jest, według mnie, jedną z najważniejszych książek prozatorskich, jakie ukazały się w ubiegłym roku. Nie sposób przy tej okazji nie wspomnieć, że - jak wynika z dat umieszczonych pod tekstem - swoją opowieść pisał Bitner od kwietnia 1981 do sierpnia 1983, drukiem zaś ukazała się w 1985 roku, w marcowym numerze "Twórczości". Miała być jednym z głównych ogniw prozatorsko-eseistycznej książki "Sam w śmietniku słów", którą do publikacji przyjęło wydawnictwo "Czytelnik". Jak autor wspomina: "Udało się jej dobrnąć do postaci szczotki, z datą na stronie tytułowej 1989, i tu zmarła śmiercią męczeńską na ołtarzu nowego ładu gospodarczego". Za nie opublikowany tom "Sam w śmietniku słów" Bitner otrzymał w roku 1990 Nagrodę im. Edwarda Stachury. Mało tego, w 1991 roku przyznano mu Nagrodę im. Stanisława Piętaka za czekający na książkową edycję zbiór mikropowieści "Trzy razy", który do księgarń trafił kilka lat później. W ciekawych czasach żyliśmy. To fakt, opowieść Bitnera powstała w stanie wojennym, jednak opowieścią o stanie wojennym nie jest. Być może dzięki temu, że nie ma nic wspólnego z obowiązującą wówczas w naszej prozie konwencją socrealizmu a rebours, uchroniła się przed niebezpieczeństwem anachronizmu, okazała się tekstem odpornym na działanie czasu. Chyba że dla kogoś decydujące znaczenie ma to, że w opowieści występują milicjanci a nie policjanci. Świadomość zła Ambicją Bitnera jest "Przedstawić świat, jakiego nie chcielibyśmy znać. (...) Koszmar spychany w nieświadomość, ale przecież i świat w sobie: wyeksponować". Tematami utworów, które Kaczorek relacjonuje podczas przesłuchania, są: samotność, choroba, przemoc, gwałt, samobójstwo, morderstwo, śmierć. Człowiek w jego narracjach nie zawsze brzmi dumnie, bynajmniej nie jest istotą anielską. Wręcz przeciwnie: "w moich opowiadaniach egzystują ludzie-sowy, ludzie-pająki, ludzie-dynie, ludzie-kukły, szmaty, smrody, twarze nie myte, zapocone, z kilkudniowym brudem wciśniętym w zmarszczki na szyi, wokół oczu, ludzie-pokraki, snujące się wszędzie zwidy". Bitner dosadnie i brutalnie mówi nam, że człowiek z natury jest bardziej zły, niż dobry, że główną jego predylekcją jest skłonność do występku, grzechu, zbrodni, ale także do samounicestwienia. "Zło można równie dobrze wyładować na sobie" - notuje w swoim notesie i zaraz dodaje: "To najdłuższe samobójstwo z wynalezionych przez człowieka". Zadaniem pisarza wydaje się opisywanie prawdziwości, autentyczności ludzkiej natury - bez upiększeń. Za wieloma, cytowanymi zresztą w utworze, pisarzami powtarza Bitner, że aby być dobrym twórcą, czyli takim, któremu się wierzy, musi "babrać się w najwredniejszych zakamarkach człowieka. Bo cóż dobitniej świadczy o człowieczeństwie, jak nie świadomość istnienia zła". Nie kryje przy tym, że to Jean Genet uzmysłowił mu pisarską powinność, polegającą na tym, iż twórca na siebie musi brać nikczemności i podłości stworzonych przez siebie postaci, co w końcu oznacza, że sam nie jest bez winy. Proza uprawiana przez Dariusza Bitnera jest wybitnie podmiotowa, jej zasadnicze zagadnienia ogniskują się wokół osoby twórcy, wokół jego cogito. "Świat według mnie" to nawiasem mówiąc tytuł jego nowej, czekającej na wydanie, książki. Świadomość wyobraźni Pisarstwo według Bitnera nie sprowadza się do opowiadania mniej lub bardziej zabawnych dykteryjek z umoralniającym przesłaniem. Literatura nie jest też dla niego zabawą czy grą. Temu autorowi nieustannie - w każdym utworze - idzie o powiedzenie choćby cząstki prawdy o człowieku. Rzecz jasna, unaocznienie prawdy w literaturze jest grą, ale grą o dużą, być może nawet największą stawkę, bowiem szukając prawdy o człowieku jako takim, Bitner nie udziela sobie taryfy ulgowej. Powiem więcej, jeśli kogoś w swych narracjach na pewno nie oszczędza, to przede wszystkim samego siebie - jako pisarza i jako człowieka właśnie. Nie ukrywa przecież, że wszystko to, o czym opowiada milicjantom Marian Kaczorek, jest sprawą jego, Dariusza Bitnera, wyobraźni, nawet jeśli ktoś pochopnie stwierdzi, że jest to chora wyobraźnia. Przesłuchującym milicjantom opowiadania Kaczorka wydają się abstrakcją, czystym zmyśleniem, a więc czymś ich bezpośrednio nie dotyczącym i nie dotykającym. Ich przerażenie wzbudzi dopiero historia człowieka żyjącego obsesyjnym lękiem przed chorobą nowotworową. Na pytanie jednego z zirytowanych funkcjonariuszy: miał tego raka czy nie? - pisarz ani chce, ani może odpowiedzieć. Pisarz żywi się przecież wątpliwościami, domysłami, przeczuciami. To one są najczęściej źródłem panicznego strachu. Taki sam strach wywołać mogą, przytoczone pod koniec tekstu, fragmenty lekarskiej broszurki o raku napisanej naukowo obiektywnym, a więc "nieludzkim", językiem. Nic nie jest tak straszne jak lęk przed nieznanym. Strach jest tym większy, im mniej możemy być czegokolwiek pewni. Ten strach jest niezależny od czasu historycznego. To jest nasz, najbardziej własny, strach. Dariusz Bitner "Rak". Wstęp Henryk Bereza. Wydawnictwo Basil, Szczecin 1998. Dariusz Bitner (ur. 1954) zadebiutował w 1979 roku książką "Bajka". Na jego dorobek składają się powieści "Ptak" (1981), "Cyt" (1982), "Kfazimodo" (1989), zbiory mikropowieści "Owszem" (1984), "Trzy razy" (1995), "Pst" (1997), tom opowiadań "Bulgulula" (1996), tom literackich felietonów "Ciąg dalszy" (1989) oraz książka eseistyczna "Chcę, żądam, rozkazuję" (1995). Jest autorem książki dla dzieci "Opowieści Chrystoma" (1992).
Osią konstrukcyjną opowieści Dariusza Bitnera "Rak" jest przesłuchanie policyjne, któremu poddany zostaje młody człowiek. Co jest powodem przesłuchania, nie wiemy. Na wezwaniu napisano tylko, że ma się stawić na komendzie "w charakterze świadka" i że "stawiennictwo obowiązkowe". Bohaterowi "Raka" nikt nigdy jednak nie wyjaśni, jakiego zajścia, wypadku czy też przestępstwa był świadkiem. Przebieg przesłuchania może zresztą wskazywać, iż niewykluczone, że dochodzenie toczy się przeciwko niemu. Sytuacja, w której znalazł się bohater Bitnera, przypomina z jednej strony sytuację Josifa Brodskiego, który oskarżony o pasożytnictwo miał w połowie lat 60. przed sądem w Leningradzie udowadniać, że jest poetą, z drugiej zaś - sytuację bohatera "Procesu" Franza Kafki, Józefa K. Bohater "Raka" Kaczorek nie rozumie opresji, w jaką popadł, boi się. Ma pełną świadomość beznadziejności swojego położenia. Prowadzony na przesłuchanie wie, że jest winny, chociaż jeszcze nie wie, czemu jest winny. Relacja z przesłuchania jest inkrustowana cyklem opowiadań Kaczorka, całość składa się z krótkich sekwencji narracyjnych, przedzielonych rozmyślaniami bohatera, do tego dochodzą wyjątki z pisarskiego notesu samego Dariusza Bitnera. Przyczyną śledztwa jest prawdopodobnie zawód, do uprawiania którego młody człowiek przed milicjantami przyznaje się na samym początku. Tym zawodem jest pisarstwo. Udowadniając, że jest pisarzem - chociaż formalnie nie należy do żadnego związku twórczego, a jego opublikowany dorobek wydaje się niezbyt imponujący - udowadnia swoją winę. "Rak" to nie tylko rzecz o kryminalnym zaplątaniu młodego twórcy, to przede wszystkim wypowiedź o tym, co to znaczy być pisarzem. Jednym z głównych tematów zarówno rozmowy na komendzie, jak i kontemplacji samego autora jest proces powstawania dzieła literackiego. Pisarstwo według Bitnera nie sprowadza się do opowiadania mniej lub bardziej zabawnych dykteryjek z umoralniającym przesłaniem. Zadaniem pisarza wydaje się opisywanie prawdziwości, autentyczności ludzkiej natury - bez upiększeń.
KOŚCIÓŁ Chyba jeszcze nigdy dotąd stanowisko Episkopatu nie było tak jawnie krytykowane przez niektórych duchownych, co powoduje pogłębienie się podziałów wśród wiernych Spór nie tylko o konstytucję EWA K. CZACZKOWSKA Krytyczna ocena konstytucji ze strony niektórych biskupów, ulotki przy kościołach wzywające do odrzucenia ustawy w referendum z jednej strony, z drugiej zaś próba instrumentalizacji Kościoła przez niektórych polityków zapowiadają to, co na płaszczyźnie Kościół a polityka czeka nas co najmniej do września, czyli do wyborów parlamentarnych. Interesujące jest i to, że wśród samego duchowieństwa coraz bardziej widoczny jest brak zgodności co do granic politycznej aktywności Kościoła hierarchicznego. Można by powiedzieć, że nic nowego, że sytuacja jest taka, jak przed innymi politycznymi kampaniami: najpierw jest oczekiwanie na oficjalne stanowisko Kościoła, które potem nierzadko łamią duchowni w parafiach, co z kolei skwapliwe wyłapują i odnotowują politycy i dziennikarze. Tym razem jednak sytuacja może być bardziej zaostrzona: raz z uwagi na nałożenie się na siebie dwóch kampanii - referendalnej i parlamentarnej - które zadecydują nie tylko o kształcie władzy na najbliższe cztery lata, ale o kształcie państwa na dłużej, a dwa, że chyba nigdy dotąd oficjalne stanowisko Episkopatu nie było tak jawnie krytykowane przez niektórych duchownych, co powoduje pogłębienie się podziałów wewnątrz Kościoła. Oceniać, nie agitować Od początku prac nad konstytucją zabierał w jej sprawie głos Kościół hierarchiczny. I inaczej być nie mogło, bo - jak napisał w "Gazecie Wyborczej" ksiądz profesor Józef Tischner - "spór o konstytucję jest sporem o władzę, o jej formę, jej fundament, jej zasięg". Jest - dodajmy - sporem o miejsce Kościoła w państwie. Kościół w listach Episkopatu, poprzez jego ekspertów, wyrażał swoje postulaty dotyczące ustawy zasadniczej i tego uprawnienia Kościoła, jak każdej innej instytucji, w zasadzie nikt nie kwestionował. Spór co do granic politycznej aktywności Kościoła pojawił się w momencie przygotowań do referendum i, co jest symptomatyczne, nie tylko na płaszczyźnie Kościół hierachiczny a politycy, ale także wewnątrz samego Kościoła hierarchicznego. Episkopat pozostawiając sobie prawo do oceny dokumentu, co jest zgodne z nauczaniem Kościoła, ustalił, że nie będzie wskazywać wiernym, jak mają głosować: za konstytucją czy przeciw niej, decyzję tę pozostawiając wyborcom. Biskupi poczęli więc, różnie rozkładając akcenty, oceniać ustawę, co przecież również - jeśli wypowiadający ją ma autorytet u słuchaczy - jest wystarczającą wskazówką. Arcybiskup Marian Przykucki, metropolita szczecińsko-kamieński, skrytykował ustawę m. in. za "przesadne ubóstwianie prawa stanowionego z pominięciem prawa naturalnego, wszczepionego przez Stwórcę". Arcybiskup Stanisław Szymecki, metropolita białostocki, w liście do wiernych odnosząc się do sprawy ukaranych anestezjologów ze szpitala w Sokółce za odmowę podania znieczulenia kobiecie, u której miano dokonać aborcji, stwierdził, że konstytucja budzi wielkie zastrzeżenia, albowiem tak jak "nieludzka ustawa legalizująca zabijanie dzieci nie narodzonych" zawiera podobne źródła konfliktów, gdyż nie zapewnia ochrony życia od chwili poczęcia aż do naturalnej śmierci. Natomiast metropolita przemyski, arcybiskup Józef Michalik, podczas spotkania z kapłanami archidiecezji przemyskiej, jak donosiła KAI, skrytykował konstytucję za to, że "...nie broni życia i nie promuje prawa naturalnego. Nie opowiada się przeciwko deprawacji. Nie uwzględnia dobra społecznego, prywatyzacji ani własności. Lansuje wolność, ale ogranicza religijność. Ochrania rodzinę, ale daje prawa dziecku, co jest złe. Wprowadza prawo do milczenia, co jest niebezpieczne, bo może zakazać w pewnym momencie ewangelizacji i wprowadzić zakaz religii. Złe jest również to, że można zrzec się suwerenności na rzecz innych państw". W związku z tym arcybiskup Michalik oświadczył duchowieństwu, że zagłosuje przeciw ustawie. W mediach przewinęła się dyskusja, czy to już była agitacja, czy jeszcze nie. Niewątpliwie jest nią natomiast rozdawanie przy kościołach, za wiedzą proboszczów - którzy czasem informują o tym z ambon - ulotek wzywających do odrzucenia konstytucji. Są wśród nich przez nikogo nie podpisane, a wzywające do odrzucenia ustawy, która, zdaniem autorów, m. in. utrwala władzę komunistów, zaprzepaszcza suwerenność Polski, odbiera rodzicom prawa do dzieci. Akcję przeciwko konstytucji prowadzi także Radio Maryja. Biskup skrytykowany Politycznej agitacji w kościołach konsekwentnie sprzeciwia się biskup Tadeusz Pieronek, sekretarz Episkopatu Polski. Biskup nie tylko nie dał się sprowokować dziennikarzom i nie odpowiedział na pytanie, jak będzie głosował w referendum, to jeszcze przyznaje, że w ostatecznej wersji konstytucji wiele z postulatów Episkopatu, choć nie wszystkie, zostało spełnionych. Ale w związku z tym - jak powiedział "Trybunie" - że "jest to konstytucja państwa demokratycznego, czyli pluralistycznego, zróżnicowanie aksjologiczne jest więc zrozumiałe". I właśnie za to, iż niezmiennie odpowiada mediom, że zgodnie z przyjętym przez Episkopat stanowiskiem biskupi będą wzywali do udziału w referendum, ale nie będą narzucać wiernym rozstrzygnięć, i tak też winni postąpić inni duchowni, jest krytykowany wewnątrz Kościoła. Niedawno w "Gazecie Polskiej" ksiądz profesor Władysław Piwowarski zarzucił biskupowi Pieronkowi, że "wprowadza najwięcej zamieszania, bo z jednej strony powołuje się na oficjalne stanowisko Kościoła w Polsce, a z drugiej prezentuje własne, prywatne poglądy zbliżone do UW. Jest to bałamutne i gorszące". Ksiądz Piwowarski uważa, że Konferencja Episkopatu "z etycznego punktu widzenia powinna wezwać katolików do głosowania, żeby w tej sprawie [tj. konstytucji - przyp. red.] powiedzieli NIE". Biskup Pieronek: "Kościół nie zmusza nikogo do wypowiadania się w sprawach, które nie są sprzeczne z etyką. A nie jest sprzeczne z etyką, czy ja wybiorę taki, czy inny ustrój, który z natury swej nie jest zły. Demokracja nie jest ze swej natury zła". Za krytykę Radia Maryja, m. in. z powodu politycznej agitacji przeciw konstytucji, biskupa spotkał atak ze strony profesora Ryszarda Bendera, przewodniczącego Stowarzyszenia Obrony Radiosłuchacza i Telewidza. Przykład z radia? To, że polityka dzieli Kościół wewnętrznie, że wśród duchowieństwa, jak w całym społeczeństwie, nie ma jedności w ocenie programów politycznych, polityków nie może dziwić. Nie dziwi już nawet wyłamywanie się, czasem za cichym przyzwoleniem zwierzchników, z oficjalnego stanowiska Kościoła. Dziwi natomiast zaostrzający się język sporu w i tak podzielonym już Kościele; dziwi też publiczne krytykowanie hierarchów Kościoła przez duchowieństwo (chociaż duchowny zależy tylko od biskupa swojej diecezji). Być może przykładem w tej dziedzinie staje się fenomen Radia Maryja - medium, które stało się właściwie samodzielną siłą w Kościele, nie poddającą się jakiejkolwiek krytyce ze strony hierarchii. Dodajmy, że przed kilkoma dniami biskup Józef Życiński musiał bronić w tarnowskim radiu poznańskie wydawnictwo ojców dominikanów "W drodze" przed atakami autorów ulotki powołujących się na Radio Maryja. Wykorzystać Pana Boga Ale istnieje także druga strona medalu, czyli próby wykorzystywania autorytetu Kościoła przez ugrupowania polityczne. Za próbę takiego właśnie działania należy uznać propozycję Komisji Krajowej "Solidarności", aby w obliczu zagrożenia "nie mniejszego niż bolszewicka nawałnica w 1920 roku", czyli przyjęcia konstytucji, dokonać intronizacji Chrystusa Króla. Niezależnie od tego, jak do tego projektu odniósłby się Episkopat, jego realizacja na pewno przyczyniłaby się do jeszcze większych podziałów w społeczeństwie i w samym Kościele. Bo tak jak niemała przecież część praktykujących katolików głosowała w wyborach prezydenckich na Aleksandra Kwaśniewskiego, tak na pewno teraz części z nich projekt nowej konstytucji się podoba. Biskup Pieronek stwierdził, iż propozycja "S" wynika z tego, że ludzie chcieliby, aby to Pan Bóg za nich prowadził politykę. I przyznał, że coraz bardziej próbuje się wciągnąć Kościół w grę polityczną. Co więcej, stwarzane jest wrażenie, że Kościół popiera prawicę i musi działać tak, jak prawica. Po poprzednich wyborach parlamentarnych, przegranych dla prawicy - w które Kościół, może mniej niż w poprzednie wybory, jednak się zaangażował - biskup Pieronek zaczął powtarzać, że chciałby, aby Kościół był tak samo daleko od prawicy, jak i od lewicy. "Trybunie" zaś powiedział: "Dla katolika nie ma zamkniętych dróg na lewo. Tak jak nie ma otwartych dróg tylko na prawo. Są otwarte jedne i drugie. Chodzi tylko o to, aby było to robione po ludzku, z miłością, czyli po chrześcijańsku". Biskup Józef Życiński broniąc dominikańskiego "W drodze" przypomniał słowa Jana Pawła II o tym, że nie wolno łączyć misji Kościoła z jedną partią polityczną, choćby była ona najbardziej wierna Kościołowi. Nauczanie Kościoła na temat politycznego zaangażowania wiernych świeckich i duchownych jest klarowne, o czym zdają się zapominać politycy zwący się chrześcijańskimi. Otóż jedno z najważniejszych kryteriów stanowi, że wierni świeccy działają w polityce na własną odpowiedzialność. Jak łatwo się domyślić, także dlatego, żeby ich potknięcia, porażki nie osłabiały autorytetu Kościoła. Czy autorzy projektu intronizacji Chrystusa Króla biorą pod uwagę, co stałoby się, gdyby po tym akcie konstytucja została przyjęta w referendum? "Żadna formacja polityczna nigdy nie może utożsamiać się z prawdą Ewangelii, należy odrzucać jakąkolwiek postać »pokrewieństwa« między prezbiterem, Kościołem a ewentualną partią o chrześcijańskiej inspiracji" - mówił rok temu podczas III Tygodnia Społecznego zorganizowanego przez Akcję Katolicką profesor Bartolomeo Sorge, jezuita, wykładowca na uniwersytecie w Palermo. Te same cele, różne programy Zalecenia Kościoła nie pozwalają kapłanom czynnie angażować się w politykę, w działalność partii politycznych, gdyż może to prowadzić do antagonizowania i w ten sposób być groźne dla posługi kapłańskiej - tłumaczył podczas tego samego Tygodnia Społecznego arcybiskup Tadeusz Gocłowski. Udział duchownych w polityce ma polegać na trosce o dobro wspólne - w tym mieści się ocena moralna zjawisk społecznych, wskazywanie etycznych rozwiązań, nie zaś agitacja polityczna. Kościół wyłącza siebie z praktyki politycznej - mówił profesor Sorge - nie, by być mniej obecnym, ale przeciwnie - bardziej, by z tej pozycji móc odgrywać rolę krytycznego sumienia społeczeństwa. Kapłani mogą mieć własne poglądy polityczne, ale nie powinni przedstawiać własnych wyborów jako jedynych prawomocnych. "Te same cele polityczne mogą być osiągane za pomocą różnych środków i programów politycznych". Powołując się na katechezę Jana Pawła II z lipca 1993 roku w sprawie stosunku kapłana do kwestii politycznej profesor Sorge powiedział: "Prezbiter zachowuje oczywiście prawo do posiadania osobistych przekonań politycznych i realizowania, zgodnie ze swym sumieniem, swego prawa do głosowania; zważywszy jednakże na uprawniony, także i pośród katolików, pluralizm opcji politycznych, należy dodać, iż prawo prezbitera do okazywania swych osobistych wyborów jest ograniczone przez wymogi jego kapłańskiej posługi; co więcej, może on niekiedy być zobowiązany do powstrzymania się od urzeczywistnienia swego prawa po to, by stać się widomym znakiem jedności i głosić Ewangelię w całej jej pełni. Tym bardziej powinien unikać przedstawienia swego wyboru jako jedynie słusznego i (...) czynić sobie wrogów przez określenie się w kategoriach politycznych, powodując zachwianie zaufania i oddalenie się wiernych powierzonych jego duszpasterskiej pieczy". Sorge przypomniał, że spowodowane jest to dobrowolnym przyjęciem na siebie przez prezbitera zadania świadczenia Absolutu. "»Stronniczy« prezbiter to sprzeczne pojęcia. Dlatego zważywszy na to, iż żadna formacja polityczna nigdy nie może utożsamiać się z prawdą Ewangelii, należy odrzucać jakąkolwiek postać »pokrewieństwa« między prezbiterem, Kościołem a ewentualną partią o chrześcijańskiej inspiracji". Ksiądz profesor Władysław Piwowarski w przytoczonym wyżej artykule uważa, że Konferencja Episkopatu Polski z punktu widzenia społecznego nauczania Kościoła powinna m. in. dawać narodowi katolickiemu jasne wskazania w dziedzinie politycznej, strzegąc się jednocześnie przed kamuflowaniem prywatnej opinii biskupów. Bez układu Warto powrócić do jeszcze jednej sprawy, a mianowicie tezy, że Kościół zawarł z władzą, czyli prezydentem i reprezentantami parlamentu, porozumienie: konkordat za konstytucję, co zresztą wytrwale dementował sekretarz Episkopatu Polski. Otóż w świetle tego, co mówią o konstytucji biskupi, którym przecież zależy na ratyfikacji konkordatu, trudno nie uznać jej fałszu. Rozmowy oczywiście były, w efekcie których w ostatecznej wersji ustawy zasadniczej uwzględniono wiele postulatów Episkopatu, ale trudno mówić o układzie. Inaczej trudno sobie wyobrazić, by biskupi pozwolili sobie na tak krytyczną ocenę ustawy zasadniczej. Ponadto w tej akurat sprawie "bardziej potrzebujący" byli twórcy konstytucji, a najbardziej SLD. W sytuacji, w której z góry wiadomo, że nową konstytucję zaneguje cała pozaparlamentarna opozycja, dobrze jest zadbać o zmniejszenie liczby jej przeciwników. Idąc na ustępstwa wobec Kościoła (nieoczekiwana była na przykład zgoda SLD na preambułę) na pewno liczono na osłabienie, a może eliminację krytyki ze strony Kościoła. Również trwanie przez SLD przy zasadzie: najpierw konstytucja, potem konkordat, raptem nabrało innego, niż tylko ideologiczne, znaczenia. Stało się, chcąc czy nie, szantażem. Polityka pojmowana teologicznie Doświadczenia ostatnich lat, a szczególnie ostatnich wyborów prezydenckich dowodzą, że zbytnie angażowanie się Kościoła hierarchicznego w kampanie polityczne szkodzi jemu samemu. Ludzkich wyborów nie powstrzyma nawet groźba, że głosowanie niezgodne ze wskazówkami duchownego będzie ciężkim grzechem. Z drugiej strony okazuje się, że ci hierarchowie, którzy nie obrażają się na rzeczywistość i próbują znaleźć miejsce Kościoła w społeczeństwie pluralistycznym, podkreślają znaczenie formacji, kształtowania sumień wiernych, są narażeni na krytykę wewnątrz tegoż Kościoła. Papież w swoim nauczaniu też nie może uciec od polityki, ale - jak zauważył w wywiadzie dla "Życia" ojciec Maciej Zięba - on "politykę pojmuje i uprawia stricte teologicznie. Jest ona dla niego pochodną teologii, jest jej konsekwencją". I to wydaje się być tą zasadniczą różnicą, dla której słów papieża słucha się inaczej niż często zbyt przepojonych polityką kazań niektórych duchownych.
Wśród samego duchowieństwa coraz bardziej widoczny jest brak zgodności co do granic politycznej aktywności Kościoła hierarchicznego. Sytuacja się zaostrza, ponieważ nałożyły się na siebie dwie kampanie – referendalna i parlamentarna. Nigdy wcześniej oficjalne stanowisko Episkopatu nie było też tak jawnie krytykowane przez niektórych duchownych. Wg nauczania Kościoła wierni świeccy działają w polityce na własną odpowiedzialność. Kościół ma dokonywać oceny moralnej zjawisk społecznych, ale nie powinien podejmować agitacji politycznej. Te same etyczne cele mogą być bowiem osiągane za pomocą różnych środków i różnych programów politycznych. Doświadczenia ostatnich lat pokazują, że nadmierne angażowanie się w politykę może Kościołowi tylko zaszkodzić.
GEOLOGIA Morze Śródziemne wlało się do Morza Czarnego Dobrodziejstwo potopu RYS. MAREK KONECKI KRZYSZTOF KOWALSKI "Był tedy potop przez czterdzieści dni na ziemi (...) Piętnaście łokci wezbrały wody (...) Zaginęło tedy wszelkie ciało ruchające się na ziemi, i z ptaków, i z bydła, i z zwierząt, i z wszelkiej gadziny płazającej po ziemi, i wszyscy ludzie (...) I trwały wody nad ziemią sto i pięćdziesiąt dni (Genesis, VII: 17-24)." Tak brzmi wersja biblijna. A co na to współczesna nauka? Mitologia Etnografowie i religioznawcy skatalogowali mity o potopie. Występują one w zasadzie na całym świecie, co więcej, wśród przekazów o gigantycznych, totalnych katastrofach, legenda o potopie jest najbardziej rozpowszechniona. Znana jest wśród ludów we wszystkich częściach świata, w Indiach, Egipcie, Chinach, Mezopotamii, Grecji, Persji, Peru, Meksyku, Ziemi Ognistej, Kolumbii, Arktyce, Australii, na Litwie, Nowej Gwinei, Malajach, Karaibach. Jej rdzeń, wszędzie, nie różni się w zasadzie od przekazu biblijnego: Pierwsza ludzkość upada pod względem etycznym, toteż Bóg postanawia zgładzić nieudany rodzaj, w tym celu sięga po jedyny skuteczny sposób - zsyła powszechny potop. Ratuje się z niego para lub kilkoro ludzi; środkiem ocalenia niezmiennie jest łódź, korab, jakaś arka. Po opadnięciu wód uratowani dają początek nowej ludzkości. Praojciec Noe ma wielu kolegów. Mit o potopie jest prastary, sięga czasów, gdy topniał lodowiec, a to wydarzenie geofizyczne miało miejsce mniej więcej 10 000 lat temu, proces ten trwał jakiś czas, około dwóch tysiącleci. Na skutek tego wydarzenia w dziejach planety, poziom mórz i oceanów podniósł się o kilkadziesiąt metrów, szacuje się, że mniej więcej o 60 m. Jednak, proces błyskawiczny w skali geologicznej, w skali życia człowieka był na tyle powolny, że trudno go było dostrzec. Potop polodowcowy z całą, naukową pewnością, miał miejsce, ale najprawdopodobniej został przez ludzkość przegapiony. Skąd zatem powszechny mit o potopie? Geofizyka I oto pojawiła się w tej sprawie kolejna glosa. Jej autorami są amerykańscy geofizycy William Ryan i Walter Pitman z Obserwatorium Oceanologicznego Lamont-Doherty w Palisades (stan Nowy Jork). Podczas kongresu geofizycznego w San Francisco przedstawili - po prostu - scenariusz potopu. Swoją hipotezę oparli na badaniach przeprowadzonych w 1993 roku wspólnie z Rosjanami w rejonie, o którym mówi przekaz biblijny, czyli nad Morzem Czarnym - Arka Noego wylądowała przecież na górze Ararat. Ryan i Pitman twierdzą, że katastrofa rzeczywiście nastąpiła, około 7500 lat temu. Rzecz w tym, że Morze Czarne nie zawsze było morzem, jeszcze 10000 lat temu akwen ten stanowił największy na świecie zbiornik słodkiej wody. Podobnie zresztą Bałtyk nie od razu był morzem, początkowo, po stopnieniu lodowca, stał się ogromnym jeziorem jeszcze bez połączenia z Morzem Północnym. Ale właśnie w tym okresie gwałtownie dobiegała końca epoka lodowcowa, czasza lądolodu na półkuli północnej tajała, poziom oceanów i mórz rósł, dosłownie, z dnia na dzień. I właśnie około 7500 lat temu, gdy wody Atlantyku (Morza Północnego) przelały się przez Kattegat i Skagerrak do Bałtyku, podobne wydarzenie nastąpiło w rejonie Bosforu, gdzie wezbrane Morze Śródziemne zwaliło wątłą barierę skalną i wlało się do jeziora, którego tafla leżała 150 metrów niżej. Określenie "wlało się" jest eufemizmem, powstał fantastyczny wodospad, kilka razy większy od Niagary. Według obliczeń amerykańskich geofizyków, poziom jeziora rósł od 30 do 60 cm w ciągu doby. Proces ten trwał około roku. Przez ten czas zalanych zostało 100 000 kilometrów kwadratowych ziem wokół jeziora. To był najprawdziwszy potop. Łoskot, grzmot, ryk niebywałego wodospadu, według obliczeń akustyków, mógł być słyszalny w promieniu stu kilometrów. Ludzie egzystujący w tamtym rejonie musieli go słyszeć, musieli o wszystkim wiedzieć, musieli widzieć ląd zalewany przez wodę, z godziny na godzinę. Wydarzenie tej skali nie mogło nie znaleźć odbicia w legendach, przekazach; toteż znalazło, czego dowodem mitologia Mezopotamii: mit o potopie zawarty jest w eposie "Gilgamesz", z niego wywodzi się biblijny przekaz o potopie. Jednym słowem, 7500 lat temu w tamtym rejonie rzeczywiście zaistniały warunki, aby jakiś Noe zbudował arkę. Geologia Wiercenia geologiczne dokonane w dnie Morza Czarnego, u wybrzeży Ukrainy, na wysokości Półwyspu Krymskiego, wykazały na głębokości 140 m pod powierzchnią wody istnienie zerodowanej warstwy gliny i żwiru, co świadczy, że znajdowała się ona niegdyś w ujściu rzeki do wielkiego jeziora. W warstwie tej znaleziono pozostałości korzeni roślin i ślimaków słodkowodnych. Jest to niepodważalny dowód jeziorowej przeszłości Morza Czarnego. Przeprowadzono również wiercenia w pasie wód o głębokości od 120 do 50 m. W odwiertach stwierdzono szczątki morskiego gatunku mięczaka "Cardium edule", występującego pospolicie w Morzu Śródziemnym. Nauka wie nie od dziś, że Morze Czarne było niegdyś jeziorem, i nie to stanowi rewelację. Lecz dotychczas sądzono, że Morze Śródziemne wlewało się do jeziora powoli i - w związku z tym - powoli i regularnie tworzyły się nowe osady denne, i że ślimaki znajdowane głębiej są starsze od tych znajdowanych bliżej powierzchni. Tymczasem wiek "Cardium edule" określony metodą węgla radioaktywnego C14 okazuje się taki sam, niezależnie od głębokości: 7500 lat. Wytłumaczenie tego faktu, zdaniem Amerykanów, jest proste: Poziom wód jeziora podnosił się błyskawicznie, jezioro w mgnieniu oka, w ciągu jednego roku, przeistoczyło się w morze. To był potop. Archeologia Ale, jak twierdzą Ryan i Pitman, skutki potopu, okazały się w dłuższej perspektywie czasu dobroczynne, ponieważ potop przyczynił się do rozkwitu rolnictwa. Owszem, potop spowodował zagładę, na zalanych terenach, pierwszych neolitycznych, rolniczych pól, gospodarstw, wiosek na eksploatowanych żyznych brzegach wielkiego jeziora. Ale potop zmusił także tych ludzi, którzy przeżyli kataklizm, do migrowania i zarazem szerzenia nowatorskiego, rolniczego trybu życia. Ryan i Pitman nie są zdziwieni, że właśnie w tym mniej więcej czasie, 7400 lat temu na terenach dzisiejszej Armenii, Gruzji, Rumunii pojawia się pług oraz irygacja pól. Potop był potężnym impulsem do wędrówki ludów. Rolnicze plemiona wędrowały wzdłuż dolin wielkich europejskich rzek, docierały w V tysiącleciu p.n.e. na tereny Niemiec, Austrii, Czech, Polski. Są na to bardzo liczne i niepodważalne archeologiczne dowody. W V tysiącleciu przez przełęcze karpackie docierały na południe Polski i osiadały w pasie lessów małopolskich gromady rolników znad Dunaju, szerząc nowy, rewelacyjny i rewolucyjny tryb życia. Następnie, dolinami Wisły i Odry wędrowały na północ, docierały do Ziemi Pyrzyckiej i na Kujawy. Środowiska naukowe nie uznały hipotezy Ryana i Pitmana za absurdalną. Jednak zdaniem przeważającej liczby badaczy, potop był tylko jednym z wielu czynników światowej ekspansji rolnictwa, jedynie przyspieszył działanie mechanizmu, który już wcześniej "sam z siebie" funkcjonował. A jeśli tak, potop zdaje się potwierdzać porzekadło, że nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło; wprawdzie jesteśmy przywiązani do mitu o złych, katastrofalnych skutkach potopu, ale nauka nie potwierdziła dotychczas jego szkodliwości, wprost przeciwnie, istnieją przesłanki - tak twierdzą Amerykanie - do traktowania potopu jako dobrodziejstwa.
Mity o potopie występują praktycznie na całym świecie i zgodne są z przekazem biblijnym – Bóg zesłał potop, by ukarać ludzkość, a garstka uratowanych dała początek nowej ludzkości. Dwójka amerykańskich geofizyków przedstawiła swój scenariusz potopu. Około 7500 lat temu, gdy Morze Czarne było jeszcze jeziorem, wlały się do niego wezbrane wskutek topnienia lodowców wody Morza Śródziemnego. Poziom wód rósł z dnia na dzień. Geofizycy twierdzą, że w dłuższej perspektywie skutki potopu okazały się dobroczynne, gdyż rozkwitło rolnictwo, jako że ludzie zmuszeni zostali do migrowania i szerzenia rolniczego trybu życia. Środowiska naukowe nie uważają tej hipotezy za absurdalną, ale twierdzą, że potop był tylko jednym z wielu czynników światowej ekspansji rolnictwa.
KONGRES KULTURY WSI Raport ministerialny Model kultury strażackiej Wczoraj skończył się na Jasnej Górze w Częstochowie Kongres Kultury Wsi. Przedstawiony tam raport o kulturze wiejskiej w Polsce pokazuje ją w stanie kryzysu. Zmiany systemowe wymusiły zamknięcie wielu punktów bibliotecznych i świetlic. Jednak bibliotek jest więcej niż w 1980 r. Kwitnie działalność zespołów amatorskich, lecz tylko folklorystycznych. Zamiera teatr i kabaret. Nastąpił prawdziwy rozkwit prasy lokalnej. Ale na wsi nie działa ani jedno kino. Domy kultury ograniczają swą działalność do wideowypożyczalni oraz organizacji dyskotek. Taki model kultury autorzy raportu nazwali "strażackim". Wiedza o problemach polskiej kultury na wsi była do tej pory nikła. Przygotowany na Kongres Kultury Wsi raport to pierwsza poważna próba uchwycenia najważniejszych zjawisk, zarówno jeśli chodzi o działalność instytucji - bibliotek, domów kultury - jak i prywatne inicjatywy. Raport przygotowano na zamówienie Ministerstwa Kultury i Sztuki na podstawie ankiet przeprowadzonych w 49 województwach. Jak przyznają autorzy opracowania, Stefan Bednarek i Anatol Jan Omeleniuk, obraz kultury na polskiej wsi jest niepełny. Ratunek w bibliobusach Najbardziej powszechną instytucją kultury na wsi są tradycyjnie biblioteki. Porównanie danych o bibliotekach z ostatniego roku i lat 80. wypada na korzyść współczesności. Łącznie działało w 1996 r. 1710 bibliotek i 4841 ich filii (razem 6551), gdy w 1980 r. było w Polsce 1529 gminnych bibliotek i 4935 filii (6464). Mniej korzystnie wypada porównanie obecnych danych ze statystykami z 1992 r., gdy rozpoczynano systemowe zmiany w kulturze. Przez 4 lata zniknęło z mapy Polski około 220 gminnych bibliotek i ich filii. Katastrofalnie przedstawiają się dane o pracy wiejskich punktów bibliotecznych. W 1980 było ich blisko 23 tys. Obecnie działa tylko 10 proc. Źle przedstawiają się możliwości zakupów nowych tytułów przez biblioteki. Za optymalny wskaźnik wzrostu uważany jest w Polsce zakup 18 nowych woluminów przypadających na 100 mieszkańców. Tymczasem większość wiejskich bibliotek nie kupuje rocznie nawet 6 tomów. W każdym województwie są placówki, które nie kupiły ani jednego egzemplarza. Są gminy, w których nie ma ani jednej biblioteki. Spadkowi czytelnictwa towarzyszy redukcja etatów bibliotekarzy. Na przykład w województwie ostrołęckim w 1990 r. zatrudniano 148 bibliotekarzy, dziś pracuje ich 84. W skali kraju tylko 50 proc. pracowników bibliotek ma średnie wykształcenie biblioteczne. Ale w Szczecińskiem pracuje w bibliotekach tylko jedna osoba z wykształceniem wyższym. Autorzy raportu zwracają też uwagę na wysokie koszty utrzymania filii bibliotek. Proponują stworzenie sieci wsi obsługiwanych przez bibliobusy. Mogłyby się one utrzymywać ze świadczenia usług kserograficznych i prowadzenia wypożyczalni wideo. Prasa w sklepie i kościele Maleje również liczba działających na polskiej wsi księgarń i punktów sprzedaży prasy. Według danych z 1980 r. czynnych było tam 237 księgarń i 2688 punktów sprzedaży książek. Obecnie w 43 województwach czynnych jest 155 księgarń i 622 punktów sprzedaży książek. Ale w Legnickiem nie ma na wsi ani jednej księgarnii. W pasie województw wschodnich księgarnie działają dzięki dodatkowej sprzedaży materiałów papierniczych i artykułów higieny. Zdaniem ankietowanego księgarza z bielskopodlaskiego, mieszkańcy tego województwa kupują 80 proc. książek mniej niż przed rozpoczęciem zmian systemowych. Kryzys sprzedaży prasy wiąże się z kłopotami byłego monopolisty-dystrybutora RSW. Liczba jego kiosków utrzymuje się na poziomie zbliżonym do 1977 r. (ponad 6 tys. punktów na ogólną liczbę ponad 43 tys. wsi), ale nie przetrwała sieć 6 tys. klubów Ruchu. Mieszkańcy wsi kupują prasę na poczcie, u sołtysa, w sklepie spożywczym, religijną - w kościele. Są jednak takie województwa jak ciechanowskie, gdzie w 7 gminach nie ma ani jednego punktu sprzedaży gazet. Wieś zalała fala pism popularnych, bulwarowych. Trudno dostępne są pisma fachowe, specjalistyczne. Zdobyczą przemian ustrojowych jest niemożliwy w poprzednim ustroju gwałtowny rozwój pism lokalnych. Z ankiety wynika, że przynajmniej połowa polskich gmin (około 1,2 tys.) posiada własne periodyki, czasami nawet po kilka. Wieś bez kina Rolę centrów kultury pełnią na wsi Gminne Ośrodki Kultury oraz wspomagające je kluby i świetlice. W 1977 r. na wsi było 1492 ośrodków i domów kultury oraz ponad 15 tys. klubów i świetlic. W 1991 r. zanotowano ponad 1600 ośrodków i klubów, ale liczba świetlic i klubów zmalała do 7 tys. W 1996 r. działało 1,5 tys. domów i ośrodków kultury, zaś świetlic i klubów - 6 tys. Według autorów raportu profil ich działalności jest pochodną modelu ukształtowanego w PRL. Żyją życiem pozornym, aby przetrwać, czekając na wskazówki z centrali. Statystyka ukrywa również takie fakty, że w wielu polskich gminach nie ma ani jednego ośrodka czy domu kultury - dla przykładu w 7 gminach w Nowosądeckiem, w 19 gminach w Zamojskiem i 28 w Ciechanowskiem. Do wyjątku należą gminy, które dotują domy kultury kwotami w wysokości 3 proc. swoich wydatków. Zazwyczaj dotacje ograniczają się do 1 proc. W tak trudnej sytuacji finansowej domy kultury zdobywają pieniądze organizując kursy komputerowe, języków obcych i prawa jazdy. Wynajmują swe sale na wypożyczalnie wideo, dyskoteki, wesela. Autorzy projektu uważają, że w ten sposób stwarzane są pozory działalności kulturotwórczej. Dyskoteki są bowiem w podsumowaniach rocznej pracy ośrodków kultury wymieniane jako przykład działalności kulturalnej. Na przykład w ankiecie nadesłanej z województwa siedleckiego (za rok 1995) podane są informacje o 535 dyskotekach, 116 występach zespołów, 66 imprezach rocznicowych, 82 przeglądach i festiwalach i 13 jarmarkach kultury. O pracy edukacyjnej, zespołach amatorskich nie wspomniano ani słowem. A według autora ankiety w województwie kaliskim dają się zauważyć tendencja, że tam, gdzie maleje kulturotwórcza rola domów kultury, rośnie liczba wyożyczalni wideo. Kina przestały być już konkurencją. W 1977 r. działało ich na polskiej wsi 651. Obecnie nie ma według autora raportu ani jednego. Dyskoteka ZMW Poprawiła się kondycja ruchu amatorskiego na wsi. W 1981 działało tam 5383 zespołów, w 1991 r. - 5833 zespoły, zaś obecnie - 7389 zespołów amatorskich. Najbardziej aktywne są na ziemiach, gdzie kultura ludowa mogła rozwijać się bez zerwania z tradycją - w Krakowskiem, Nowosądeckiem, Rzeszowskiem, Zamojskiem. Gorzej przedstawia się sytuacja indywidualnych twórców ludowych. Zdaniem respondentów, ogromne straty wyrządziła w tym przypadku Cepelia. Zaniżyła poziom sztuki ludowej, zniszczyła jej autentyzm. Znamienny jest przykład z województwa ciechanowskiego, gdzie cepeliowski wzór haftu wyparł tradycyjny. Ale też upadek Cepelii sprawił, że zmiejszyły się zamówienia dla wiejskich twórców. W Ciechanowskiem tworzy obecnie tylko jeden garncarz. Łącznie w Polsce tworzy 120 garncarzy, 810 rzeźbiarzy, 46 snycerzy, 215 kowali, 627 koronkarek i hafciarek, 33 lutników, 217 twórców plecionkarstwa, 41 twórców wyrobów z wiórów, 192 - z korzeni. Malarstwo i grafikę uprawia ponad 550 twórców. Animatorami działalności zespołów są często koła gospodyń wiejskich i parafie. Związek Młodzieży Wiejskiej, w poprzednim ustroju wprzągnięty w mechanizmu socjalistycznej polityki kulturalnej, obecnie tylko w 5 województwach kraju organizuje samodzielne imprezy. Są to najczęściej dyskoteki albo "święta pieczonego ziemniaka". W remizach Ochotniczej Straży Pożarnej, zdaniem autorów, ukształtował się model "kultury strażackiej". Ogranicza się do organizacji dyskotek, udziału orkiestr dętych w uroczystościach religijnych, państwowych i partyjnych. Choć bywa też, że remizy przejęły funkcje świetlic i domów kultury. Teatr z miejskiego importu Coraz mniej jest na wsi zespołów teatralnych (833). Takie grupy, które stworzyły własny język - jak teatr Jędrzeja Cierniaka, należą do wyjątków. Wiejskie teatry rzadko grają repertuar narodowy i współczesny. Zazwyczaj koncentrują się na odtwarzaniu wiejskich rytuałów - jak choćby drepcin, czyli ugniatania kapusty w beczce. W zaniku są bardzo popularne kiedyś kabarety wiejskie (9). Nie ma informacji o zespołach jazzowych czy też muzyki klasycznej. Ambitny repertuar teatralny i muzyka poważna dociera na wieś dzięki miejskim zespołom objazdowym. Własnym autokarem dowozi wiejskie dzieci Teatr "Rabcio" z Rabki. Poza swoimi siedzibami grają toruński Baj Pomorski i słupska Tęcza, Toruńska Orkiestra Kameralna, Filharmonia w Koszalinie (117 koncertów na wsi), Płocka Orkiestra Kameralna (26 koncertów na wsi) i Filharmonia Białostocka (198 koncertów na wsi; wszystkie dane z 1995 r.). Na wieś coraz częściej docierają też prywatne teatry z miasta, na przykład Prywatny Teatr Zusno czy wałbrzyski Teatr Czwartego Piętra. Coraz częściej twórcy teatru osiedlają się na wsi, by szukać tam twórczej inspiracji (słynne Węgajty). Niepamięć Autorzy raportu świadomi, że nie są w stanie przedstawić pełnego obrazu kultury na wsi, wspomnieli o tym na wstępie. Szkoda jednak, że raport nie podaje łącznej liczby zabytków na wsi. Nie ma pełnych danych na temat wiejskich muzeów. Wiadomo, że w 48 województwach działa ich 150, a oprócz nich - 381 izb regionalnych oraz 31 skansenów. Wypada żałować, że informacji o swojej działalności kulturalnej nie chciały udzielić parafie katolickie. Szkoda, że w raporcie zestawiono dane z końca lat PRL i lat ostatnich, nie wspominając o kosztach transformacji gospodarczej oraz fikcji statystyk epoki realnego socjalizmu. Raport mogłaby też wzbogacić głębsza refleksja na temat skutków, zarówno pozytywnych jak i negatywnych, powojennych zmian na wsi - wielkiej migracji do miast czy też ogromnych akji przesiedleńczych. Jacek Cieślak
Według przedstawionego w Częstochowie raportu kultura wiejska w Polsce jest w stanie kryzysu. Dzisiejszy model kultury, zwany "strażackim", obejmuje zespoły folklorystyczne, prasę lokalną i dyskoteki w domach kultury. Raport zamówiony przez Ministerstwo Kultry i Sztuki jest pierwszą próbą przyjrzenia się problemom kultury na wsi. Podstawowa instytucja kulturalna na wsi to biblioteka. W wyniku zmian systemowych kilkaset bibliotek gminnych zniknęło z mapy Polski, pozostałe placówki mają trudności z zakupem nowych ksiażek, niektóre w ciągu roku nie kupują żadnego nowego egzemplarza. Spada czytelnictwo, zwalniani są bibliotekarze, koszty utrzymania biblioteki są wysokie. Coraz mniej jest na wsiach księgarń i punktów sprzedaży prasy, większość z nich utrzymuje się ze sprzedaży artykułów papierniczych i higienicznych, bo mieszkańcy prawie nie kupują książek. Prasę nabywają na poczcie, w sklepie spożywczym lub u sołtysa. Najwięcej jest pism popularnych, brakuje tytułów specjalistycznych. Bywają gminy, w których nie ma gdzie kupić prasy, a z drugiej strony połowa polskich gmin posiada własne pismo. Centrami kultury na wsiach są ośrodki kultury, kluby i świetlice. Tylko nieliczne domy kultury są wspomagane finansowo przez gminy, inne zdobywają pieniądze dzięki organizowaniu różnych kursów i wynajmowaniu sal na wesela czy dyskoteki. Autorzy raportu uważają, że to są pozory działalności kulturalnej. Na wsiach powstaje coraz więcej zespołów amatorskich, szczególnie tam, gdzie kultura rozwijała się bez zerwania z tradycją. Animatorami działalności zespołów są parafie i koła gospodyń wiejskich. Związek Młodzieży Wiejskiej działa tylko w pięciu województwach. Coraz mniej jest zespołów teatralnych, zanikają też kabarety. Wiejskie teatry rzadko grają repertuar narodowy i współczesny, zazwyczaj odtwarzają wiejskie rytuały. Pogorszyła się sytuacja indywidualnych twórców ludowych, którzy obwiniają Cepelię o zaniżanie poziomu sztuki ludowej. Raport nie przedstawia pełnego obrazu kultury na wsi, nie uwzględnia m.in. powojennych zmian na wsi.
SEJM Do czego posłom służy regulamin Plagi sejmowe, czyli kto kogo przechytrzy Różowe kartki, których nie można kopiować, setki poprawek, brak kworum, odrzucanie własnych projektów, a wszystko to zgodne z przepisami. Wygląda na to, że w ostatniej grze parlamentarnej mniejsze znaczenie miały same podatki, a znacznie większe - kto kogo przechytrzy, korzystając z możliwości, jakie stwarza procedura. To już nie były prace legislacyjne, lecz spektakl polityczny emitowany w godzinach największej oglądalności, w którym obie strony zarzucały sobie nieczystą grę. Tegoroczny spór wokół reformy podatkowej z całą ostrością uzmysłowił opinii publicznej, jak wielkie znaczenie polityczne mają przepisy proceduralne, których zasadniczym celem jest przecież organizacja prac Sejmu. Okazało się, że umiejętne wykorzystywanie procedury może przesądzać o być albo nie być ustawy, czyli prawa, które ma obowiązywać wszystkich obywateli. I chodzi nie tylko o ustawę o przyszłorocznych podatkach, ale nawet o budżetową na 2000 rok (poseł SLD Maciej Manicki podczas debaty nad podatkami stwierdził wprost, że ustawa podatkowa stwarza pracowitemu posłowi nieograniczone możliwości przedłużania toku legislacyjnego - tysiące przepisów, setki tabel, dziesiątki źle obliczonych liczb, a wszystko to do poprawy). - Ja też znam regulamin i jego słabości, piłka jeszcze w grze - mówił poseł Manicki z sejmowej trybuny podczas debaty podatkowej. I o to właśnie chodziło - o grę, której głównym narzędziem stał się regulamin. Żadna z wcześniejszych kadencji Sejmu nie obfitowała tak w przypadki wykorzystywania regulaminu do osiągnięcia celów politycznych jak obecna, która jest dopiero na półmetku. Godziny pyskówek w sprawie porządku Meandry procedury były zawsze wykorzystywane przez posłów do innych celów niż zostały stworzone, a posłowie Sojuszu zazwyczaj posługiwali się regulaminem z dużą wprawą. W Sejmie X kadencji zwanym kontraktowym poseł Parlamentarnego Klubu Lewicy Demokratycznej Janusz Szymański znany był z tego, że podczas sporów proceduralnych toczących się na sali plenarnej wychodził na trybunę z regulaminem Sejmu w ręku i dowodził, że taki lub inny wniosek jest nieregulaminowy. Wywoływało to konsternację większości posłów, szczególnie solidarnościowych, którzy wówczas dopiero zaczynali swoją karierę polityczną. Janusz Szymański przeszedł później do Unii Pracy (w Sejmie II kadencji) i znacznie rzadziej posługiwał się regulaminem, jednak posłowie Sojusz Lewicy Demokratycznej nadal doceniali znaczenie procedury w polityce parlamentarnej. Spory proceduralne były zmorą Sejmu I kadencji. Proste ustalanie porządku obrad trwało czasami kilka godzin i zdarzało się, że - z dziennikarskiego punktu widzenia - było najciekawszym punktem całego posiedzenia plenarnego. W owym czasie każdy poseł dwanaście godzin przed rozpoczęciem posiedzenia Sejmu miał prawo zgłosić do laski marszałkowskiej wniosek o poszerzenie porządku obrad o dodatkowy punkt. Każdy wnioskodawca miał prawo uzasadnić swój wniosek, a marszałek dopuszczał jeden głos za i jeden przeciw. Wszystko to działo się pierwszego dnia posiedzenia rano, gdy telewizja na żywo transmitowała obrady. Niejednokrotnie posłowie zgłaszali wnioski o poszerzenie porządku obrad z pełną świadomością, że zostaną one odrzucone. Chodziło wyłącznie o wywołanie dyskusji i przedstawienie swoich racji w tzw. czasie antenowym, na oczach dziesiątków tysięcy telewidzów. Gra o województwa W Sejmie II kadencji koalicja mająca miażdżącą przewagę nad opozycją ucięła wielogodzinne ustalanie porządku obrad. SLD z PSL były w stanie przegłosować wszystko z wyjątkiem odrzucenia weta prezydenta i wprowadzenia zmian do konstytucji. Jednak właśnie poprzednia koalicja wprowadziła zwyczaj pospiesznych prac nad projektami ustaw, forsowania projektów rządowych zgłaszanych w trybie pilnym i w znakomitej większości bez projektów aktów wykonawczych, choć marszałek Sejmu w zasadzie nie powinien był w ogóle dopuszczać do debaty nad takimi projektami. Nieraz też opozycja oskarżała koalicję o ucinanie dyskusji podczas prac w komisji i pospieszne przechodzenie do rozstrzygnięć. W tej kadencji parlamentu Sojusz Lewicy Demokratycznej niemalże od początku "uczył" posłów AWS, jakie znaczenie polityczne ma procedura sejmowa. Posłowie Akcji rzeczywiście wielu rzeczy musieli się nauczyć. Przed tegorocznym bojem podatkowym najbardziej spektakularne manipulowanie procedurą przez SLD miało miejsce podczas uchwalania nowego podziału administracyjnego państwa. Rząd chciał, aby Polska była podzielona na dwanaście dużych województw. Projekt ten bez zastrzeżeń poparła wyłącznie Unia Wolności. W AWS koncepcji podziału administracyjnego kraju było niemal do końca kilka. Koalicja nie była w stanie, aż do głosowań wypracować rozwiązania kompromisowego, popieranego zgodnie przez wszystkich posłów. W tej sytuacji Sojusz Lewicy Demokratycznej, który w zasadzie popierał siedemnaście województw, zręcznie wykorzystał brak jednomyślności w obozie rządzącym. Do ustawy o podziale administracyjnym kraju SLD zgłosił poprawki określające liczbę województw na 13, 14, 15, 16 i 17. Propozycja rządowa nie przeszła w pierwszym głosowaniu. Marszałek ogłosił przerwę, koalicja dogadała się, że województw będzie piętnaście i... SLD wycofał propozycję utworzenia piętnastu województw, aby uniemożliwić przyjęcie tego wariantu koalicji. Zmusiło to koalicję rządzącą do upokarzającego manewru - uchwalenia podziału kraju na dwanaście województw z zastrzeżeniem, że Senat niezwłocznie poprawi ustawę, uchwalając województw piętnaście. Jak wiadomo z powodu weta prezydenta, którego koalicja nie była w stanie oddalić, województw ostatecznie mamy szesnaście. Miller kontra Lipowicz Misterna gra SLD nie była pierwszą w tej kadencji Sejmu. Wcześniej Sojusz starał się torpedować przeniesienie ubiegłorocznych wyborów samorządowych z czerwca na wrzesień. Polegało to m.in. na zgłaszaniu nieoczekiwanych dla koalicji wniosków o odłożenie obrad. W lutym ubiegłego roku, podczas pierwszego czytania projektów ustaw o samorządzie powiatowym i samorządzie wojewódzkim, Leszek Miller niespodziewanie, już po zreferowaniu projektów, których było sześć, złożył wniosek o odroczenie debaty nad tym punktem "do czasu, gdy rząd uzupełni przedstawione projekty o rozwiązania zawierające omówienie szczegółowych kompetencji nowych jednostek administracyjnych oraz zasady finansowania tych jednostek". - Nie wiem, kiedy rząd potrafi to uczynić, ale żywię nadzieję, że szybko - mówił lider SLD. Mogłoby to rzeczywiście zablokować na pewien czas prace nad ustawami, gdyby nie refleks i zimna krew posłanki Ireny Lipowicz z UW, która - zgodnie z regulaminem - złożyła wniosek przeciwny (o kontynuowanie obrad) i uzasadniała go tak długo, aż na salę plenarną powróciło dostatecznie dużo posłów koalicyjnych i w głosowaniu odrzucili wniosek SLD. Mimo ponagleń ze strony posłów SLD Irena Lipowicz nie pozwoliła sobie przerwać i nie zeszła z trybuny sejmowej. - Przecież nie chodzi, proszę państwa, o to żeby stosować podstępy, lecz o to, żeby państwa wniosek rozpatrzyć z należytą starannością - argumentowała niewinnie. Jacek Rybicki wiceszef Klubu AWS wygłosił wówczas oświadczenie, w którym zaprotestował przeciwko łamaniu kultury politycznej przez Klub SLD. Niespełna miesiąc później, 4 marca, SLD zdołał przeforsować odłożenie dyskusji nad projektami ordynacji wyborczej do samorządów. Koalicja chciała poszerzyć porządek obrad o pierwsze czytanie projektów ordynacji do gmin, powiatów i województw. Sojusz złożył wniosek przeciwny, o niewprowadzaniu tego punktu do porządku obrad. Wynik głosowania bez wątpienia zaskoczył koalicję - za poszerzeniem porządku obrad opowiedziało się 170 posłów, a przeciw było 175 (25 się wstrzymało). W ten sposób projekty były omawiane dopiero dwa tygodnie później - 18 marca. Plagą tej kadencji parlamentu stała się też instytucja pytań, którą posłowie przekształcili w dodatkową debatę. Korzystając z prawa zadawania pytań wnioskodawcom parlamentarzyści wygłaszają często długie oświadczenia poprzedzające samo zapytanie. W ten sposób każdy poseł może zabrać głos w dyskusji, omijając ustalone ograniczenie czasowe debaty. Dochodzi do tego, że pytania przedłużają niektóre dyskusje nawet o kilka godzin, co skutecznie burzy plan obrad Sejmu. Eliza Olczyk
Spór wokół reformy podatkowej pokazał, jak wielkie znaczenie polityczne mają przepisy proceduralne. Umiejętnie wykorzystywane przez posłów, stają się orężem walki politycznej i mogą przesądzić o być albo nie być ustaw. Zwłaszcza posłowie Sojuszu Lewicy Demokratycznej posługują się regulaminem z dużą wprawą, "ucząc" posłów AWS jakie znaczenie ma procedura sejmowa. Można wydłużać lub opóźniać proces legislacyjny itp.
STADION ŚLĄSKI: Na budowie jest więcej kontrolerów niż dźwigów - Sto razy drożej - Minister sportu jest za Warszawą Najbliżej do Berlina Dzisiaj Stadion Śląski jest placem budowy i na świecie nie widuje się meczów rozgrywanych przez reprezentację kraju na stadionach, zbudowanych w dwóch trzecich FOT. (C) RAFAŁ KLIMKIEWICZ/TRYBUNA ŚLĄSKA ANDRZEJ ŁOZOWSKI Stadion narodowy powinien być w Warszawie, a nie w Chorzowie - twierdzą minister sportu Jacek Dębski i trener piłkarskiej reprezentacji Janusz Wójcik. W 1998 roku minister Dębski nie dał złotówki na modernizację Stadionu Śląskiego, a trener Wójcik wszem i wobec mówił, że polscy piłkarze najlepiej grają na stadionie warszawskiej Legii. Czy to jest zbieg okoliczności, że na terenie budowy Stadionu Śląskiego było w 1998 roku więcej kontroli niż dźwigów, i chociaż nie wisi tam kłódka, budowa jest bardzo opóźniona? Stadion Śląski wygląda efektownie na planszach, branżowe pisma architektoniczne poświęcają mu dużo miejsca, ale ten obiekt nie ma dobrej prasy. Od miesięcy pisze się o nim w tonacji sensacyjno-kryminalnej, media zamieszczają kolejne komunikaty rzeczników Urzędu Kultury Fizycznej i Turystyki oraz Urzędu Wojewódzkiego w Katowicach, z których wynika, że na budowie jest bałagan i brzydko pachnie. Pierwszy komunikat pochodzi z 12 maja ub. roku, przekazał go Polskiej Agencji Prasowej rzecznik ministra sportu. Oto treść: "Komisja działająca z ramienia Urzędu Kultury Fizycznej i Turystyki oraz Urzędu Wojewódzkiego w Katowicach zakończyła wstępną kontrolę na Stadionie Śląskim w Chorzowie. Zwrócono uwagę na istotne nieprawidłowości związane z podejmowanymi procedurami przetargowymi. Poważne zastrzeżenia budzą znaczące kwoty wydawane na budowę tzw. inwestycji tymczasowych, takich jak: trybuna prasowa czy tunel dla zawodników, które po krótkim okresie funkcjonowania zostaną zdemontowane. Stwierdzono niczym nie uzasadniony wzrost ceny instalowanych na stadionie siedzeń plastikowych oraz przejawy rażącej niegospodarności dotyczącej m.in. dokumentacji technicznej, która pochłonęła blisko stokrotnie więcej środków, niż pierwotnie zakładano. Pełne rezultaty kontroli zostaną podane do publicznej wiadomości po zakończeniu wszystkich szczegółowych działań." Sto albo tysiąc Kolejne komunikaty miały podobną treść, były chętnie przechwytywane przez media, również zniekształcane, świadomie lub nie. Na przykład łódzka gazeta "TOPGOL" 18 listopada w tekście zatytułowanym "Utopione miliony" zawiadamiała, że dokumentacja techniczna kosztowała nie sto - jak informował 12 maja rzecznik prasowy ministra sportu - lecz tysiąc razy więcej, niż pierwotnie proponowano. Telewizyjna Panorama, informując 1 grudnia ub.r. o tym, że wojewoda katowicki, Marek Kempski, złożył w Prokuraturze Wojewódzkiej wniosek o skontrolowanie Stadionu Śląskiego, zilustrowała wiadomość materiałem filmowym, który rzeczywiście był ponury. Kiedy prezenterka zawiadamiała telewidzów, że na stadion wkracza prokurator, na obrazie pokazywano widok budowy z zimy 1996, kiedy zaczynano modernizację, i dominującym wrażeniem był straszny bałagan. Następnie zabrał głos wojewoda Marek Kempski, który wyjaśnił, dlaczego nie czeka na wnioski po kontroli NIK, tylko zawiadamia pośpiesznie prokuraturę, i to się bardzo ładnie komponowało z ponurym widokiem stadionu z zimy 1996, czyli z bałaganem. Uzasadniało pośpiech wojewody. Jeden scenariusz Obfity w komunikaty był koniec roku. Po wiosennych i letnich kontrolach połączonych sił UKFiT oraz UW w Katowicach przyszedł czas na kontrolę NIK. Zakończyła ona pracę 6 listopada, a 30 listopada wojewoda Marek Kempski złożył wniosek w Prokuraturze Wojewódzkiej o zbadanie modernizacji Stadionu Śląskiego. W tym samym czasie dyrektor delegatury NIK w Katowicach, Mieczysław Kosmalski, informował media, że przygotowuje wnioski i przekazuje je kontrolowanym, którzy mają czas na wyjaśnienia, i że opinia publiczna pozna wnioski pokontrolne w lutym przyszłego roku. Oczywiście wojewoda nie musiał zwlekać z powiadomieniem prokuratury aż do lutego - czas w takich przypadkach pracuje na niekorzyść wymiaru sprawiedliwości - ale powinien liczyć się ze skutkami komunikatów, które brzmiały jak zapowiedź rychłego ujęcia sprawców poważnych przestępstw gospodarczych. Wojewoda Marek Kempski mówił co prawda w styczniowym wywiadzie dla "Dziennika Zachodniego", że nie jest mu po drodze z ministrem Jackiem Dębskim, który toczy najdłuższą w dziejach polskiego sportu wojnę z PZPN i jego prezesem Marianem Dziurowiczem, ale posyłając kolejne kontrole na Stadion Śląski, użył dokładnie tej samej broni co prezes UKFiT i przyjął podobną taktykę walki. Scenariusz wszystkich kontroli na chorzowskim obiekcie był taki sam jak w PZPN: najpierw podawano do wiadomości publicznej komunikaty o niegospodarności, nadużyciach i rażących nieprawidłowościach, a dopiero potem kontrole starały się potwierdzić prognozę, to znaczy dostarczyć dowodów rzeczowych tych nadużyć. Jeśli pierwsza kontrola była mało skuteczna, to posyłano drugą, po niej trzecią, można powiedzieć, aż do skutku. Do dzisiaj skutki nie są znane i zasadne jest pytanie, jakie stawia sobie ulica: czy tu nie chodzi o coś innego? Projekt za 33 tysiące Czy nie może budzić wątpliwości, że kontrola UKFiT oraz UW w Katowicach stwierdza stukrotne przekroczenie kosztów dokumentacji technicznej? Na tym przykładzie warto się zatrzymać. Pierwsze zlecenie od głównego inwestora modernizacji Stadionu Śląskiego, czyli wojewody katowickiego, na prace projektowe wpłynęło do Zakładu Projektowania i Wdrożeń TB Spółka z o.o. w Katowicach w lutym 1994 roku. W tym czasie inwestor, czyli wojewoda katowicki, nie dysponował środkami finansowymi, nie umiał określić, ile ich zdobędzie w przyszłości, więc zdecydował się na kosmetyczny remont obiektu. Mając takie skromne plany, zlecił wspomnianemu zakładowi projektowania dokumentację techniczną, która została wyceniona wstępnie na kwotę 33 tys. złotych. Sprawy przybrały wkrótce inny obrót. Już wstępne prace projektowe oraz badanie stanu technicznego stadionu przekonały inwestora, że kosmetyka nie ma sensu, i zdecydowano się na gruntowną przebudowę Stadionu Śląskiego. Inwestor wytyczył cele z wielkim rozmachem, powiedział, że efektem modernizacji ma być stadion nowoczesny, wielofunkcyjny, przeznaczony do organizowania imprez masowych o randze międzynarodowej dla 60 tys. widzów. Ma on spełniać - życzył sobie wojewoda - krajowe i międzynarodowe normy oraz standardy użytkowe. Inwestor nadmienił również, że obiekt ma cechować najwyższy poziom rozwiązań architektonicznych i technicznych. Projekt za 3 miliony Skoro cele inwestycyjne zmieniły się tak drastycznie, katowickie biuro projektów zabrało się ostro do pracy, której efektem był taki projekt Stadionu Śląskiego, na jaki opiewało zamówienie wojewody. Projektanci odwiedzali europejskie stadiony, poznawali najnowocześniejsze rozwiązania architektoniczne i zaproponowali dzieło wyróżnione dwoma prestiżowymi nagrodami w konkursach Stowarzyszenia Architektów Polskich. Koszt dokumentacji technicznej tego przedsięwzięcia zamknął się kwotą 3 mln 300 tys. złotych. Jeśli porówna się tę sumę z pierwszą - 33 tys. złotych - to rzeczywiście różnica daje liczbę sto, co stwierdziła kontrola UKFiT oraz UW, a potem potwierdziła kontrola NIK. Były to jednak dwa różne zakresy projektowe, oba wykonane na zamówienie inwestora. Wyjaśnienie dyrektora Zakładu Projektowania i Wdrożeń TB w Katowicach, Teodora Badory: "Zarzut rażącej niegospodarności dotyczącej dokumentacji technicznej modernizacji Stadionu Śląskiego, która jakoby pochłonęła stokrotnie więcej środków, niż pierwotnie zakładano, jest absurdalny, całkowicie bezpodstawny i nieprawdziwy. Wykonany koszt dokumentacji projektowej stanowi: 1. dla prac koncepcyjnych 0,19 procent preliminowanego kosztu inwestycji; 2. dla dokumentacji projektowej Widowni Zachodniej 3,49 procent zrealizowanego kosztu robót budowlano-montażowych; 3. dla dokumentacji projektowej Trybuny Wschodniej 4,91 procent preliminowanej wartości robót budowlano-montażowych. Wyżej wymienione wartości są niższe od stosowanych w praktyce gospodarczej, które dla tego typu unikalnych obiektów wynoszą od 5 do 8 procent wartości robót budowlano-montażowych." Ocena autorytetów Projekt Stadionu Śląskiego został oceniony przez kontrole Urzędu Wojewódzkiego oraz ministerstwa sportu jako sto razy za drogi, natomiast autorytety architektoniczne w osobach prof. Wojciecha Bulińskiego i Stanisława Deńki są odmiennego zdania. W ocenie procesu projektowego, zleconej przez SARP, krakowscy architekci piszą m.in:. "Przyjęte podstawy wyceny projektów (oparte na cennikach SARP) są bardzo skromnym ekwiwalentem w porównaniu do stopnia trudności warunków projektowania, trybu realizacji inwestycji, jej charakteru funkcjonalno-technologicznego, uwarunkowań miejsca i ostatecznych nakładów organizacyjno-technicznych i koordynacyjnych. Nagromadzenie w jednym dziele tylu utrudnień technologicznych, wynikających z trybu realizacji tej inwestycji, powoduje nieporównywalne nakłady kosztów, które muszą przekraczać przeciętne standardy w tym względzie. Trzeba podkreślić fakt, że podobna inwestycja w Europie osiągnęłaby znacznie wyższe stawki procentowe wyceny prac projektowych w stosunku do kosztów inwestycji, a ta znacznie przekroczyłaby koszty dotychczas poniesione w warunkach polskiej realizacji, przy pomocy polskich środków i naszej siły roboczej. Zakres koordynacji i nadzoru w warunkach europejskich pochłania olbrzymi procent kosztów globalnych inwestycji." Przeczekiwanie W dalszej części opracowania krakowscy architekci może nie czynią zarzutu swoim katowickim kolegom, że byli tacy skromni przy wycenie dokumentacji technicznej Stadionu Śląskiego, ale przestrzegają potencjalnych inwestorów przed tanimi ofertami i przypominają, że proponowanie stawek niższych od obowiązujących jest formą dumpingu i może skończyć się pozbawieniem praw wykonywania zawodu architekta. Warto przy tej okazji przytoczyć opinię prof. Wojciecha Bulińskiego i Stanisława Deńki o wartości merytorycznej projektu architektów z Katowic: "W przypadku analizy prac wykonanych na rzecz inwestora należy podkreślić znakomite rezultaty jakościowe architektury, tak użytkowe jak estetyczne, za stosunkowo niskie koszta prac projektowych. Wskazuje to na wielkie emocjonalne zaangażowanie projektantów i szukanie rekompensaty w satysfakcji zawodowej z prestiżowego dzieła." Zważywszy na treść komunikatów kolejnych kontroli UW i UKFiT ta satysfakcja z prestiżowego dzieła jest na razie wątpliwa. W demokratycznym państwie prawa pomawiane oraz obrażane biura i przedsiębiorstwa pozwałyby oskarżycieli, w tym przypadku władzę państwową, do sądu, wytoczyły procesy o zniesławienie i domagały się wysokich odszkodowań za szarganie wizerunku zawodowego. W przypadku projektantów i wykonawców Stadionu Śląskiego nic takiego nie miało na razie miejsca, wieloletni dyrektor i jeden z głównych animatorów modernizacji tego obiektu, Józef Bąk, usunął się po cichu w cień. Inni opluci przeczekują burzę z piorunami, ale wszystko to, czego doświadczyli, bardziej kojarzy się z arogancją władzy i awanturnictwem politycznym niż z robieniem porządków i przywracaniem państwa prawa, o którym tak dużo i często mówi minister sportu. Rozlane mleko Dla ministra sportu, Jacka Dębskiego, ten obiekt nie był miłością od pierwszego wejrzenia, z czym nawiasem mówiąc nie krył się wcale. Po otrzymaniu nominacji w pierwszą podróż udał się na Śląsk, a po wizycie na Stadionie Śląskim miał ambiwalentne odczucia. "Jeśli uda się dokończyć modernizację stadionu zgodnie z planami projektantów - mówił przy tej okazji - będziemy mieli obiekt XXI wieku. Problemem polskiego sportu są także inne stadiony ligowe, które można raczej nazwać XIX-wiecznymi. W tej sytuacji decyzja o wydaniu na odbudowę swego rodzaju pomnika, jakim był Stadion Śląski, tak dużych pieniędzy, za które można by poprawić standard kilkunastu innych, musi budzić kontrowersje." Budzi to kontrowersje ministra do dzisiaj. Jacek Dębski powiedział co prawda przy okazji tej samej wizyty, że "mleko zostało rozlane": skoro się wydało na remont chorzowskiego giganta 30 mln złotych i stadion jest w połowie gotowy, trzeba brnąć dalej i jak najszybciej dokończyć modernizację. Ale minister mówił też przy innych okazjach, że piłkarska reprezentacja powinna rozgrywać ważne mecze w stolicy kraju, tak jest wszędzie za granicą i to jest jeden z tropów, którym podążał, kiedy przyszło do dzielenia pieniędzy na rok 1998. Z zaplanowanych jeszcze przez poprzednika, Stefana Paszczyka, 5 mln złotych z funduszu Totalizatora Stadion Śląski nie dostał ani grosza. Minister nasyłał kolejne kontrole, pozbywał się wieloletniego dyrektora chorzowskiego obiektu, Józefa Bąka ("dopóki ten pan jest dyrektorem, nie dam na Stadion Śląski ani złotówki"), można powiedzieć, że obrzydzał opinii publicznej tę inwestycję. Miał również silne wsparcie w osobie trenera reprezentacji Janusza Wójcika. Tylko w Warszawie "Czuję wzruszenie i dreszcz emocji. Ten stadion jest pełen wspomnień" - mówił przed rozgrywanym w maju towarzyskim meczem z Rosją trener reprezentacji narodowej, ale mówił przez zaciśnięte zęby. Kiedy cztery dni przed meczem nie było wiadomo, gdzie zostanie rozegrany i kiedy w końcu na stadion przybyło tylko sześć tysięcy widzów, Janusz Wójcik nie mógł powstrzymać satysfakcji i wołał do kamery telewizyjnej: "No i gdzie są te dziesiątki tysięcy widzów?!" Trener ma swoją własną wizję stadionu narodowego, zbudowałby go najchętniej przy ulicy Łazienkowskiej w Warszawie, bo tam czuje się najlepiej. Na szczęście lokalizacji stadionów nie dopasowuje się do komfortu komunikacyjnego trenerów reprezentacji. Między innymi dlatego, że trenerzy bez przerwy zmieniają się na tym stanowisku (nie jest to postulat kadrowy). Na prośbę naszej redakcji o podanie powodów nieotrzymania przez Stadion Śląski planowanych pieniędzy na rok 1998 rzecznik prasowy ministra Jacka Dębskiego przekazał następujące wyjaśnienie: "Stadion Śląski był finansowany jako inwestycja centralna z budżetu państwa przez wojewodę. Inwestycja była też dofinansowywana przez UKFiT do wysokości 33 procent wartości zadania, określonego na dany rok w planie wojewody. Pieniądze w ramach planu na rok 1998 były przewidziane na sumę 5 mln PLN. Nie zostały uruchomione z uwagi na wszczęcie postępowania wyjaśniającego co do prawidłowego wykonywania robót do tego czasu. Kontrola Urzędu Wojewódzkiego w Katowicach i UKFiT w maju stwierdziła wiele rażących nieprawidłowości. Efektem jest oddanie sprawy do prokuratury przez wojewodę Marka Kempskiego, jako rezultat kontroli NIK. W związku z wynikami kontroli został wstrzymany tryb przyznawania środków z Totalizatora Sportowego." Rozdwojony wojewoda O ile minister sportu mówi wprost, że modernizacja Stadionu Śląskiego jest rozrzutnością i budowaniem pomników, o tyle postawa wojewody katowickiego jest mniej czytelna. Z jednej strony Marek Kempski na okrągło kontroluje tych, którzy zarządzali i budowali chorzowski obiekt, jednocześnie rozpiera go duma, że region, którego jest gospodarzem, będzie miał piękny stadion. Niespełna dwa tygodnie przed złożeniem wniosku w prokuraturze (19 października) wojewoda mówił do posłów województwa katowickiego m.in.: "Dwa najpoważniejsze polskie miesięczniki architektoniczne, będące witryną polskiej architektury na forum światowym, zajęły się w ostatnim czasie tematem trwającej od 1994 r. modernizacji Stadionu Śląskiego w Chorzowie (...). Publikacje te potwierdzają wyjątkowość i najwyższą użytkową, kulturową oraz symboliczną rangę przedsięwzięcia, prowadzącego do odrodzenia się Stadionu Śląskiego - bez wątpienia miejsca »kultowego«, na trwale wpisanego w świadomość społeczną, jako symbol sukcesów polskiego sportu i wielkich wydarzeń kulturalnych. Artykuły te, w połączeniu z dwoma wysokimi wyróżnieniami Stowarzyszenia Architektów Polskich (SARP), stanowią dowód uznania i wysokiej oceny środowiska architektonicznego dla efektów działania projektantów, animatorów i realizatorów modernizacji." Po grzecznej prośbie do posłów, by uczestniczyli w ustalaniu budżetu na 1999 rok, a w podtekście, by byli hojni dzieląc pieniądze i pamiętali o Stadionie Śląskim, wojewoda Kempski konstatował: "Jakiekolwiek opóźnienie w realizacji tej inwestycji spowodować może zmarnotrawienie przekazanych dotychczas pieniędzy publicznych oraz utratę uzyskanych homologacji FIFA i FIM, co byłoby niepowetowaną stratą dla naszego regionu." Opóźnienie z powodu zatrzymania środków przez UKFiT jest już faktem dokonanym. Od czerwca - mówią projektanci i wykonawcy - prace przy Stadionie Śląskim szły na bardzo wolnych obrotach i tak jest do dzisiaj. Wojewoda Marek Kempski, do którego dzwoniliśmy przez tydzień, odpowiadał - za pośrednictwem swych przemiłych sekretarek - że nie ma w tej sprawie nic do powiedzenia, ponad to, co już powiedział. Mecz na budowie Czy Stadion Śląski jest - jak traktuje go AWS-owski minister sportu, Jacek Dębski -niepotrzebnym komunistycznym pomnikiem, którego, jeśli nie można rozwalić, to przynajmniej nie trzeba przykładać ręki do jego rozbudowy? Czy może jest jedyną szansą polskiego futbolu, w ogóle sportu, na to, by było miejsce, gdzie można rozegrać mecz międzypaństwowy nie rumieniąc się przed zagranicznymi gośćmi, kiedy zechcą pójść do toalety? Na to drugie pytanie próbuje odpowiedzieć bywalec światowych stadionów, Michał Listkiewicz: "Lech Wałęsa, kiedy był prezydentem, zapytał Kazimierza Górskiego, na jakim stadionie reprezentacja powinna rozgrywać mecze międzypaństwowe? Prezes PZPN uśmiechnął się i odpowiedział grzecznie, że najbliższy taki stadion jest w Berlinie. Nic się nie zmieniło w tym względzie, żaden polski stadion nie spełnia norm i wymagań FIFA. Dzisiaj Stadion Śląski jest wciąż placem budowy i nigdzie na świecie nie ogląda się meczów rozgrywanych przez reprezentację kraju na stadionach zbudowanych w dwóch trzecich. Oczywiście jest pytanie: jeżeli nie Śląski, to jaki? Odpowiedź jest bardzo łatwa - żaden. Stadion Legii w Warszawie jest mały, UEFA zgodziła się na sprzedaż 7 tysięcy biletów na jesienny mecz z Luksemburgiem, my wybłagaliśmy zwiększenie tej liczby do 8,5 tysiąca. Jeśli Szwedzi chcieli pół roku przed marcowym meczem z Polską zamówić ok. 12 tysięcy biletów, nie trzeba dalej wyjaśniać przydatności stadionu warszawskiego. Zresztą już na mecz z Luksemburgiem koniki sprzedawały bilety. Przejdźmy się dalej po kraju. Stadion ŁKS w Łodzi UEFA dopuściła do meczów pucharowych, ale tylko na rundę wstępną, bo tam nie ma krzesełek. Stadiony Widzewa Łódź, Lecha Poznań, Wisły Kraków - wszystkie są zbyt małe, a ich wyposażenie techniczne nie spełnia norm FIFA. Jakiś stadion musi powstać, bo to jest wstyd dla 40-milionowego kraju, położonego w środku Europy." Michał Listkiewicz przypomniał, że Europejska Unia Piłkarska wyznaczyła krajom takim jak Polska okresy przystosowawcze na poprawienie stanu stadionów piłkarskich dopuszczonych do międzynarodowych spotkań. Nawet Łukaszenko Sezon 1999-2000 jest datą graniczną i parę krajów potraktowało ją poważnie: ładne stadiony ma Bułgaria i Rumunia (w Bukareszcie są trzy spełniające normy UEFA), na ukończeniu jest modernizacja Nepstadionu w Budapeszcie. Moskiewskie Łużniki są już pod dachem i tam odbędzie się najbliższy finał Pucharu UEFA. Nawet prezydent Aleksandr Łukaszenko potrafił w ciągu roku zmodernizować stary stalinowski stadion w Mińsku, który stał się jednym z ładniejszych w tamtej części Europy. Jeśli chodzi o Polskę, najbliższym miejscem, gdzie reprezentacja może zagrać mecz, jest ciągle Berlin. "Nie bardzo widzę drugi kraj w Europie poza Polską, gdzie stadiony są w tak podłym stanie" - mówi Listkiewicz, przestrzegając, że UEFA nie żartuje i trzeba będzie rozgrywać mecze bez widzów. Zakończenie modernizacji Stadionu Śląskiego, na który państwo wydało już ok. 50 mln złotych, nie jest dzisiaj wyborem, lecz pilną koniecznością. Aktor Jan Nowicki, pytany o stosunek do wojny futbolowej, jaką toczy minister Jacek Dębski z prezesem Marianem Dziurowiczem, powiedział w jednym z programów telewizyjnych, że przyszła najwyższa pora, by usunąć tę "skamielinę komunistyczną". Zdaje się, że minister sportu ma taki sam stosunek do Stadionu Śląskiego, widząc w tej budowli silną fortyfikację prezesa PZPN i jego wojska, którą najchętniej potraktowałby tak samo jak prezydent Bill Clinton pałace Husajna. To znaczy posłałby do Chorzowa rakietę Tomahawk. Nie ma stołu i krzeseł Pierwszy przyszłoroczny mecz piłkarskiej reprezentacji Polski odbędzie się 27 marca na stadionie Wembley w Londynie, nie ma więc zmartwienia z wyborem miasta i stadionu. Niestety, następny, ze Szwecją, jest zaplanowany na 30 marca w naszym kraju. Ten mecz ma być rozegrany na Stadionie Śląskim w Chorzowie, na którym są nadużycia, niegospodarność i prokurator stara się zrobić porządek. Gdzie odbędą się następne (z Bułgarią w czerwcu, z Anglią we wrześniu) - to jest pytanie w pierwszej kolejności do ministra sportu, Jacka Dębskiego, który chciałby podejmować gości tylko na stołecznych salonach, na których nie ma ani stołu, ani krzeseł. Został jeszcze Berlin.
Budowa Stadionu Śląskiego budzi wiele kontrowersji. Jego przeciwnikiem jest minister sportu i trener reprezentacji piłkarskiej, którzy uważają, że mecze powinny odbywać się w stolicy. Budowa stadionu opóźnia się, a projektantom i inwestorowi zarzuca się niegospodarność i nieprawidłowości. Kolejne kontrole na stadionie mają tylko potwierdzać wcześniej sformułowane zarzuty. Początkowo stadion miał być tylko remontowany, potem uznano koniecznośc odbudowy. Kwoty tych inwestycji różnią się stukrotnie - co jest jednym z zarzutów kontroli - ale też dotyczą dwóch innych inwestycji. Eksperci architektoniczni chwalą z kolei obiekt za jego walory architektoniczne i stosunkowo niskie koszty budowy. Mimo to stadion nie otrzymał zaplanowanych funduszy, które zostały wstrzymane do czasu wyjaśnienia wątpliwości dt. przeprowadzenia robót. Polska nie dysponuje stadionem spełniającym międzynarodowe standarty. W tej sytuacji zakończenie budowy Stadiony Śląskiego jest koniecznością, mimo niechęci ministra sportu, który wolałby mecze rozgrywać w stolicy choć brak ku temu warunków.
Karty stałego klienta Coraz powszechniejsze w Polsce Korzyść obopólna Jednym z najpopularniejszych sposobów przywiązywania klienta do marki, stosunkowo niskim kosztem, jest wydawanie przez sklepy kart stałego klienta i kart rabatowych. Zapewniają one przy zakupach zniżki w wysokości od kilku do kilkunastu proc. Najczęściej tego typu oferty wprowadzają działające w Polsce firmy zagraniczne, ale od niedawna decyduje się na nie także coraz więcej przedsiębiorstw rodzimych. Większość wydawanych kart przypomina kształtem i fakturą karty kredytowe, często również zawierają one pasek magnetyczny z danymi osobowymi posiadacza. Zupełnie różne są jednak zasady dotyczące ich wydawania oraz zakres oferowanych ulg. Hipermarkety nie spieszą się Jedyną jak do tej pory siecią dużych supermarketów spożywczych, która wprowadziła na polskim rynku karty stałego klienta, jest francuska firma Auchan. Karty wydawane są tam od 4 listopada 1996 roku. Może ją wykupić za 5 zł każdy klient sklepu. Aby z niej skorzystać, należy rejestrować paragony w specjalnym punkcie znajdującym się na terenie sklepu, przy czym rachunek jednorazowy nie może być mniejszy niż 250 zł. Gdy miesięczna suma zakupów klienta przekracza 1500 zł, karta upoważnia do 2-proc. rabatu. W przypadku wydatków w wysokości 2-3 tys. zł rabat wynosi 2,5 proc., a powyżej 3 tys. zł - 3 proc. Bonifikata wypłacana jest klientom w drugiej dekadzie następnego miesiąca, w bonach towarowych, umożliwiających ich realizację jedynie w supermarkecie Auchan. W ciągu ponad roku działalności systemu wydanych zostało ponad tysiąc kart, jednak nie wszyscy posiadacze korzystają z obniżek każdego miesiąca. W pozostałych sieciach hipermarketów albo nic jeszcze nie wiadomo na temat kart stałego klienta, albo plany ich wprowadzenia nie wyszły z fazy wstępnych projektów. Tak jest na przykład w innej francuskiej sieci, Geant. Jak mówi Katarzyna Molenda z Geant Polska, projekt tego typu kart jest obecnie w firmie opracowywany, nie wiadomo jednak jeszcze niczego konkretnego ani na temat ewentualnego terminu jej wprowadzenia, ani na temat warunków korzystania z niej. Jej zdaniem, hipermarkety są nowością na polskim rynku i jako takie cieszą się i tak dużym powodzeniem klientów, ze względu na niskie ceny i duży wybór towarów. Z przeprowadzonych przez firmę badań wśród klientów sklepów Geant wynika, że wśród odwiedzających hipermarkety jest jak na razie bardzo mało stałych klientów. Większość ludzi przyznaje, że interesują ich głównie promocje, organizowane w nowo otwieranych sklepach. Dlatego jednym ze środków mających przywiązać kupujących do sklepów Geanta ma być system kart stałego klienta. Jednak, zdaniem Katarzyny Molendy, jest to dosyć skomplikowane przedsięwzięcie. - System trzeba budować od zera, i aby to uczynić należy podpisać umowę z jakimś bankiem, zlecić wyprodukowanie kart itp. - Na szczęście nie musimy się jeszcze bić o każdego jednostkowego klienta, jak to się dzieje na przykład we Francji, gdzie nasycenie rynku jest ogromne - twierdzi Katarzyna Molenda. Wygoda zamiast rabatu W hipermarketach niemieckiej firmy Hit do tej pory nie wprowadzono kart stałego klienta. Za to od początku roku osoby niezmotoryzowane mogą skorzystać z darmowych autobusów, łączących sklepy Hitu z okolicznymi osiedlami mieszkaniowymi. W Warszawie uruchomione zostały trzy linie, dowożące chętnych na zrobienie zakupów z Bielan i Bemowa (do sklepu przy ulicy Górczewskiej) oraz z Tarchomina, Bródna i Muranowa (do Hitu przy ulicy Stalowej). Również w Krakowie kursuje bezpłatny autobus. Jak mówi Elżbieta Wojciechowska z biura firmy, pomysł darmowych autobusów zrodził się po to, aby umożliwić wygodne korzystanie z oferty sklepów również tym klientom, którzy nie posiadają samochodów. Wcześniej rezygnowali oni często z zakupów w Hicie właśnie ze względu na kłopoty z dojazdem komunikacją miejską. Każdy nowo otwierany Hit będzie posiadał swoją linię autobusową. Wprowadzając darmowe autobusy Hit skorzystał z usług tej samej firmy przewozowej, która rozwozi do domów pracowników firmy, mieszkających poza miastem. Zdaniem Elżbiety Wojciechowskiej, autobusy cieszą się sporym zainteresowaniem, często przyjeżdżają całkowicie zapełnione. Według pracowników sklepu przy ulicy Stalowej, zdecydowanie największa liczba konsumentów korzysta z autobusu jadącego na Bródno i Tarchomin, odległe praskie osiedla. Podobną usługę wprowadził dla klientów również hipermarket Geant z warszawskiego Ursynowa - autobusy dowożą do niego klientów z rozległych osiedli, położonych na znacznym obszarze tej gminy (m.in. z Natolina, Imielina, Kabat itp.) Jedna karta - różne zasady Już w 1993 roku system kart stałego klienta wprowadził Krajowy Związek Spółdzielni Spożywców Społem. Nowością jest tutaj fakt, że karty wydawane są przez poszczególne spółdzielnie zrzeszone w związku, które same ustalają zasady udostępniania kart klientom oraz przysługujące na ich podstawie ulgi. Jak mówi Hanna Cudowska z KZSS Społem, są tylko trzy zasady łączące wszystkie karty, poza jednolitym wyglądem - są to karty rabatowe, udostępniane zarówno członkom spółdzielni, jak i wszystkim chętnym klientom oraz akceptowane we wszystkich uczestniczących w systemie spółdzielniach. Do tej pory z około 360 spółdzielni zrzeszonych w związku, karty wydaje około 140, przy czym w ubiegłym roku liczba ta powiększyła się o kilkadziesiąt spółdzielni. Najczęściej stosowanym rabatem jest 5-proc. obniżka na wszystkie towary, jednak wachlarz możliwości jest bardzo szeroki - czasami, w przypadku obniżek na konkretne towary i w określonym czasie, rabat sięga nawet 70-80 proc. W tej chwili w produkcji znajduje się IV edycja kart, które będą potrójnie kodowane - ta sama informacja znajdzie się na pasku magnetycznym, kodzie kreskowym oraz tzw. embosingu wypukłym, co pozwoli na jej honorowanie w placówkach posiadających różne rodzaje czytników. Od początku trwania systemu spółdzielnie zamówiły około 250 tys. kart, trudno jednak oszacować, jaki procent z nich został rozprowadzony wśród klientów. Jak mówi prezes Handlowej Spółdzielni Jubilat z Krakowa, Kazimiera Madej, dom handlowy Jubilat przystąpił do systemu w czerwcu 1996 roku i od tamtej pory klienci wykupili około 400 kart w cenie 20 zł. Karty są ważne przez rok i uprawniają w Jubilacie do 5-proc. obniżki. Karta dla wszystkich czy dla wybrańców System kart stałego klienta, pozwalający na maksymalne ich upowszechnienie wśród odwiedzających sklep, stosowany jest w sieci sklepów z elektroniką i sprzętem gospodarstwa domowego firmy Elektroland. Kartę otrzymuje tu każdy, kto dokona zakupu przynajmniej za 100 zł. Ewa Krzywicka z Elektrolandu przyznaje, że jest to suma minimalna, pozwalająca na wydawanie kart większości klientów. Upoważnia ona do 3-proc. zniżki na każdy towar w sklepie, a czasami, dzięki umowom podpisywanym przez Elektroland z konkretnymi producentami, na wyznaczone artykuły zniżka sięga nawet 5-10 proc. Specyficzny jest jednak system honorowania rabatów. Wraz z kartą stałego klienta kupujący otrzymuje tzw. kupon rabatów, do którego wpisana jest kwota, będąca równowartością 3 proc. ceny pierwszego zakupionego produktu. Jest to jednocześnie kwota rabatu, który przysługuje klientowi przy następnym zakupie w Elektrolandzie, niezależnie od jego wartości. Z kolei 3 proc. od tego zakupu jest znowu wpisywane do kuponu rabatów, jako kwota kolejnej obniżki na przyszłość. Z rabatu nie trzeba korzystać za każdym razem, można je kumulować. Ponadto karta wydawana przez Elektroland upoważnia do zniżek w kilkunastu innych sklepach i restauracjach na terenie Warszawy, których aktualna lista wręczana jest razem z kartą. Jak mówi Ewa Krzewicka, system zaczął działać 1 grudnia 1996 roku. W ciągu roku jego istnienia wydano ponad 80 tys. kart. Zupełnie inaczej rzecz przedstawia się w 5 sklepach firmowych z odzieżą i sprzętem sportowym firmy Adidas Polska. W ubiegłym roku po raz pierwszy wprowadzone tam zostały tzw. srebrne karty dla klientów, którzy dokonali jednorazowego zakupu przynajmniej za 500 zł. Dzięki karcie dokonywało się kolejnych zakupów z 7-proc. zniżką. Od grudnia 1996 r. srebrne karty zamieniły się na złote, przy jednoczesnej zmianie zasad ich wydawania. Warunkiem uzyskania złotej karty, dającej 10-proc. obniżkę na wszystkie towary, było dokonanie zakupów za co najmniej 1500 zł, w ciągu trzech miesięcy. Jak mówi Ewa Żelichowska, kierowniczka sklepu Adidasa w Alejach Jerozolimskich w Warszawie, do tej pory tylko w tym sklepie wydanych zostało około 250 złotych kart. Jej zdaniem, część klientów, którym do limitu 1500 zł niewiele brakuje, specjalnie dokupuje czasami jakiś nie zawsze potrzebny drobiazg, aby otrzymać kartę i móc korzystać z 10-proc. rabatu w przyszłości. - Daje się zauważyć wpływ posiadania złotej karty na zwiększenie częstotliwości zakupów w naszym sklepie - uważa Ewa Żelichowska. - A już na pewno właściciele złotej karty Adidasa pozostają wierni naszej firmie, co jest podstawowym celem wydawania kart. Dodatkową atrakcją dla ich posiadaczy jest fakt, że jako pierwsi otrzymują zawsze materiały promocyjne i reklamowe dotyczące nowych produktów firmy, a czasami także okolicznościowe upominki. Na przykład w grudniu ub. r., podczas wydawania złotych kart, klienci otrzymywali kosmetyki firmy Adidas. Plany wprowadzenia kart stałego klienta mają też firmy, które nie posiadają własnej sieci sprzedaży detalicznej. Tak jest w przypadku firmy Philips. Pomysł zrodził się już trzy lata temu, jednak, według Magdaleny Tyżlik z Philips Polska, wciąż znajduje się na etapie przymiarki. Jak dotąd, prowadzona jest jedynie akcja wśród dealerów Philipsa, premiująca wysoką sprzedaż. Klienci indywidualni na ewentualne karty Philipsa będą jeszcze musieli poczekać. Nie tylko giganci Oprócz znanych, przeważnie zagranicznych firm, które posiadają w Polsce własną sieć sklepów, coraz częściej z tego typu ofertą wychodzą do klientów również niewielkie, pojedyncze sklepy, których właściciele dochodzą do wniosku, że nie powinni pozostawać w tyle za konkurencją. Najczęściej są to sklepy z modną i stosunkowo drogą odzieżą (na przykład Sekret sprzedający odzież sygnowaną przez Betty Barclay), ale także księgarnie i sklepy z artykułami przemysłowymi. Kartę stałego klienta można uzyskać kupując trzy produkty pielęgnacyjne produkcji francuskiej firmy Vichy. Komputerową listę stałych klientów ma warszawska perfumeria Quality. Umieszczenie na niej daje prawo do rabatu w wysokości 3 proc. kupowanego towaru. O wprowadzeniu kart stałego klienta, jednak prawdopodobnie dopiero jesienią przyszłego roku, myśli również Elżbieta Skrzyszowska, dyrektor Domu Handlowego Elefant w Krakowie. Karta byłaby przyznawana wszystkim tym, którzy dokonują regularnych zakupów w sklepie, niezależnie od ich wartości. Oprócz rabatu w wysokości około 5 proc., zapewniałaby pierwszeństwo udziału we wszelkich organizowanych przez sklep promocjach, konkursach czy pokazach mody. - Chodzi tu o jeszcze ściślejsze przywiązanie stałych klientów, których i tak posiadamy - twierdzi Elżbieta Skrzyszowska. - Wynika to z przeprowadzanych co roku badań. Przeciętnie od 30 do ponad 40 proc. dokonujących zakupów w sklepie, to klienci powracający, czyli tacy, którzy w ciągu roku przynajmniej pięć razy zakupili coś na tym samym stoisku, gdyż w asortymencie domu znajduje się głównie odzież, obuwie i kosmetyki. Polskie przedstawicielstwo niemieckiej firmy wysyłkowej Quelle, Quelle Polska z siedzibą w Poznaniu, jak na razie wprowadziło jedynie tzw. karty nowego klienta. Po dokonaniu zakupu otrzymuje się kartę ze swoim numerem w rejestrze firmy oraz nr. telefonów i adres firmy. Jak mówi Mirella Drozd z działu marketingu spółki, dopiero rozważane jest wprowadzenie innych udogodnień dla stałych klientów, łącznie z przysługującym na kartę rabatem. Według właścicieli, przeciętna liczba kilkudziesięciu lub najwyżej kilkuset wydawanych kart, nie wpływa w znaczący sposób na wzrost obrotów sklepu. Część przyznaje, że zależy im raczej na prestiżu i uznaniu, wynikającym z samego faktu posiadania stałych klientów. Piotr Apanowicz
Obecnie popularnym sposobem przywiązywania klienta do marki są karty stałego klienta. Spośród sklepów wielkopowierzchniowych karty oferuje jednak jedynie francuski Auchan. Przedstawicielka sieci Geant twierdzi, że hipermarkety i tak cieszą się popularnością wśród klientów, bo są na rynku stosunkowo od niedawna i oferują szeroki wybór produktów. Wprowadzenie kart planują też niewielkie sklepy, które chcą być konkurencyjne. Właściciele sklepów wydających karty stałego klienta są zdania, że przeciętna liczba wydanych kart nie wpływa znacząco na wzrost obrotów sklepu, ale zwiększa jego prestiż wynikający z faktu posiadania stałych klientów.
WOJCIECH KOWALCZYK Chce mi się płakać, chociaż zupełnie to do mnie nie pasuje Na bezrobociu STEFAN SZCZEPŁEK W styczniu w większości polskich klubów rozpoczęły się przygotowania do sezonu wiosennego. Prasa informowała o nowych transferach, eksponując przejście Marka Citki z Widzewa do Legii. Na warszawskim Bródnie czytał o tym Wojciech Kowalczyk. Jest wart prawie milion dolarów i nikt się o niego nie bije. Od czerwca w ogóle nie gra w piłkę. Przypadek Wojciecha Kowalczyka nie należy, wbrew pozorom, do wyjątkowych. Jest tu i wielki talent, i bunt, i brak odporności na sukces, i życiowa bezradność, połączona z pechem. "Na jesieni 1990 roku pojechałem z Legią na mecz o Puchar Polski do Wałbrzycha. Trzy dni wcześniej po raz pierwszy zagrałem w lidze. Roman Kosecki chyba jeszcze nie wiedział, że to jego pożegnalny występ przed wyjazdem do Stambułu. Wygraliśmy 3:0. Cyzio strzelił dwie bramki, a ja jedną. Wracamy do domu autokarem, rodzice pytają, jak tam było. Ja mówię: »w porządku, strzeliłem jedną«. A ojciec na to: »Co ty gadasz? Powiedzieli i napisali, że to Iwanicki.« Kiedy w meczu z Sampdorią wchodziłem na boisko w Warszawie, w telewizji pokazali wprawdzie mnie, ale z nazwiskiem Salamon. Komentator mnie nie znał i nie prostował pomyłki. Myślałem sobie: »ile muszę zrobić, żeby mnie nikt nigdy nie pomylił z kimś innym?«" - wspomina Kowalczyk. Zrobił jedną z najbardziej błyskotliwych karier w polskim sporcie lat dziewięćdziesiątych. Kiedy w ćwierćfinale rozgrywek o Puchar Zdobywców Pucharów roku 1991 Legia wylosowała Sampdorię, nikt jej nie dawał szans. Tym bardziej że nie było już Koseckiego. Za to w klubie włoskim same gwiazdy, warte miliony dolarów. Gianluca Vialli, Roberto Mancini, Attilo Lombardo, Pietro Vierchowod, Gianluca Pagliuca, a do tego Rosjanin Aleksiej Michajliczenko i Brazylijczyk Toninho Cerezo. Wejście smoka W ataku Legii grali wtedy Jacek Cyzio i Andrzej Łatka. Ale Łatka odniósł kontuzję i trener Władysław Stachurski, nie mając wyboru, musiał wystawić w pierwszej jedenastce Wojciecha Kowalczyka. Nikt nie wątpił, że jest to spore osłabienie i Polacy są bez szans na utrzymanie w Genui przewagi jednego gola z Warszawy. Legia zagrała jednak wspaniale, a Kowalczyk został bohaterem dnia. Strzelił dwie bramki, które przy remisie 2:2 zapewniły awans. Mało tego, w półfinale Legia wylosowała Manchester United i wprawdzie przegrała, ale w remisowym meczu na Old Trafford gola znów zdobył Kowalczyk. Zaczął się dla niego wspaniały okres. Prosto z Manchesteru pojechał do Irlandii, gdzie reprezentacja olimpijska walczyła o awans do igrzysk w Barcelonie. Wygrała 2:1, a pierwszą bramkę strzelił on. W lidze też już trafiał w miarę regularnie i nic dziwnego, że po tych wszystkich wyczynach trener Andrzej Strejlau powołał go do pierwszej reprezentacji Polski na mecz ze Szwecją. Latem roku 1991 wygraliśmy w Gdyni 2:0 dzięki golom debiutantów Wojciecha Kowalczyka i Mirosława Trzeciaka. Rok później Kowalczyk był już wicemistrzem olimpijskim. Ze statystyk FIFA wynikało wyraźnie, że lepiej strzelał i podawał w barcelońskim turnieju niż Szwedzi Tomas Brolin i Patrick Andersson, Kolumbijczyk Faustino Asprilla, Hiszpanie Luis Henrique, Jose Guardiola, Luis Abelardo, Jose Amavisca, Perez Alfonso, Amerykanin Cobi Jones, Włosi Dino Baggio i Demetrio Albertini, Ghańczycy Yaw Preko, Nii Odartey Lamptey, Osei Kuffour, że pomniejszych nie wspomnę. Co później zrobili oni, a co Kowalczyk? Chłopak z Woli "Urodziłem się na Woli i przez jedenaście lat mieszkałem na ulicy Syreny. Zaczynałem grać w Olimpii, a kiedy przeprowadziliśmy się na Bródno, przeszedłem do Poloneza. Chłopaków, którzy umieli grać, było wielu. Jeden rozwija się szybciej, drugi wolniej. Na mnie długo nikt nie zwracał uwagi. Grałem sobie spokojnie w juniorach, a w środy, soboty lub niedziele chodziłem z kolegami na Łazienkowską. Siadaliśmy pod »Żyletą« i darliśmy się jak wszyscy. Do szkoły nie chciało mi się chodzić i, jakby tu powiedzieć, nie całkiem skończyłem podstawówkę. Mam siostrę młodszą o półtora roku i brata młodszego o piętnaście lat. Ojciec był elektrykiem, jak Wałęsa. Pracował w różnych miejscach, najbardziej byliśmy zadowoleni, kiedy robił u Wedla albo w zakładach mięsnych. Mama była monterem i też pracowała to tu, to tam. Wszystko nam się odmieniło jesienią w dziewięćdziesiątym roku. Miałem wtedy osiemnaście lat, grałem coraz lepiej, ale to nie dawało pieniędzy. Pracowałem więc u sąsiada. Pomagałem mu rozwozić towar po sklepach. Skrzynki z coca-colą nosiłem i takie tam, różne. Zainteresowała się mną Polonia. Miałem z nią nawet podpisaną jakąś wstępną umowę na kartce papieru, ale wtedy przyszedł do mnie Janusz Olędzki, taki menedżer, i zaproponował próbny występ na Łazienkowskiej. To było gdzieś w październiku 1990 roku. Legia zebrała kilkunastu wybijających się młodych chłopaków z Warszawy i kazała nam grać na głównym boisku przeciw pierwszej drużynie. Pamiętam, że krył mnie Jacek Bąk. Zagrałem tak, że w trzy godziny podpisali ze mną umowę. Dostałem za przejście 30 milionów złotych, a potem brałem miesięcznie trzy miliony. Nigdy w życiu nie widzieliśmy w domu tylu pieniędzy. Na początek kupiłem sobie telewizor i wideo Sharpa, bo to wtedy było najmodniejsze." Do nieznanego kraju W 1992 r. Kowalczyk zdobył srebrny medal olimpijski, a w 1993 mistrzostwo Polski. Ale PZPN tytuł Legii odebrał. Wszyscy na Łazienkowskiej byli bardzo rozżaleni, a Kowalczyk najbardziej. Po serii sukcesów miał szansę na jeszcze większe, gdyby Legia wystartowała do walki o Ligę Mistrzów. Kowalczyk postrzegany był jednak jak uczeń w szkole, który kiedy raz wyrobi sobie opinię, to już na niej jedzie. Dawał się też podpuszczać cwańszym od niego. Kiedy reprezentacja wracała z igrzysk w Barcelonie i Janusz Wójcik chciał przejąć władzę w PZPN, posłużył się Kowalczykiem. A on, chłopak prostolinijny i uczciwy, wygarnął jakieś bzdury, które usłyszał wcześniej, na temat Strejlaua, Górskiego i innych działaczy PZPN. Kiedy Legii odebrano tytuł, miarka się przebrała - na znak protestu postanowił nie grać w reprezentacji Polski. I tylko na tym stracił. Kadra Polski też. "W roku 1994 sytuacja finansowa w Legii tak bardzo się pogorszyła, że Janusz Romanowski postanowił mnie sprzedać, żeby zapłacić chłopakom, i mnie zresztą też, za zdobycie mistrzostwa i Pucharu Polski. Poszedłem do Betisu Sewilla za milion siedemset tysięcy dolarów. Przede mną drożej zapłacono tylko za trzech Polaków - Bońka, Ziobera i Koseckiego. Miałem 22 lata, pojechałem z moją dziewczyną do nieznanego kraju, długo nie mogliśmy zrozumieć, co do nas mówią na ulicy i w sklepach, nie rozumiałem trenera, nie mieliśmy nikogo, na kim moglibyśmy się oprzeć. W dodatku koncepcja gry opierała się na jednym napastniku, a nas było kilku do tego jednego miejsca. W rezultacie ja grałem w meczach wyjazdowych, bo jestem szybki, a Luigi Pier w domu. Trener na naszym boisku wpuszczał mnie tylko na końcówki, a wiadomo jak się wtedy gra. Nie byłem zadowolony. Sytuacja się pogorszyła, kiedy z Realu przyszedł Alfonso, a mnie w pierwszym meczu drugiego sezonu z Meridą złamali nogę. Nie grałem od września do marca. Prasa w Polsce wypisywała o mnie niestworzone rzeczy, a ja miałem swoje problemy i nikt nie chciał mi pomóc. Cały czas była ze mną dziewczyna, urodziła się nam córka, a ja coraz rzadziej grałem. Sam musiałem jakoś odreagować. Jesienią 1997 roku w meczu z Mołdawią znów złamali mi nogę. Prześwietlenie w Gruzji nic nie wykazało, a ja nie mogłem stanąć. W Sewilli też nie bardzo wiedzieli, co się stało. A to wyglądało, jakby ktoś uderzył siekierą w kość piszczelową i ledwo ją drasnął. Trenowałem z tym, ale strasznie bolało. Po trzech miesiącach wypożyczyli mnie za 700 tysięcy dolarów do drugoligowego Las Palmas. Pojechaliśmy na Wyspy Kanaryjskie, tam zrobili mi dokładne badania i zabronili grać. Miałem szczęście w nieszczęściu, bo gdyby to złamanie w jakimś starciu poszło dalej, być może zakończyłbym karierę. Wyszedłem na boisko dopiero w marcu, a liga, ze względu na mistrzostwa świata we Francji, kończyła się w maju. Tyle się nagrałem. Potem już nie mogłem dojść do siebie." Napastnik z przeszłością Grał w reprezentacji prowadzonej przez Janusza Wójcika. Czy w formie, czy nie, cięższy o kilka kilogramów, czy nie, zawsze miał w meczu kilka akcji świadczących o talencie, jakiego się nie traci. Formę się traci, odporność psychiczną, ale nie talent. W lutym ubiegłego roku Kowalczyk strzelił na Malcie w spotkaniu z Finlandią tysięcznego gola w historii reprezentacji Polski. Pół roku później nie grał w żadnej drużynie i tak jest do dziś. "Wypożyczenie do Las Palmas skończyło się w czerwcu ubiegłego roku. Stałem się ponownie zawodnikiem Betisu, z którym mam podpisany kontrakt do roku 2004. Ale nie mam tam miejsca, klub mi nie płaci, więc ja nie pracuję. Przyjechałem do Warszawy. Oni wiedzą, że są nie w porządku, więc nawet nie informują o takiej sytuacji UEFA. Ale ręce mam związane. Zanim przeszedłem z Legii do Hiszpanii, miałem propozycje z Manchesteru City i Nottingham Forest. W trzecim roku gry w Sewilli chciał mnie kupić PSV, ale Hiszpanie się nie zgodzili. Nie puścili mnie też do Sportingu Braga, kiedy bronił tam Andrzej Woźniak. Teraz jestem gotów grać w każdym polskim klubie pierwszoligowym, i to za darmo. Jeśli to nie będzie Warszawa, byleby zapłacili za mieszkanie. Ale problem polega na tym, że bez zgody Betisu nie mogę tego zrobić, a Betis chciałby za mnie pewnie coś pod milion dolarów. Ostatecznie stać mnie na wykupienie tego kontraktu za pięćset tysięcy dolarów lub więcej, ale pod warunkiem, że sprzedałbym się zaraz do jakiegoś bogatego klubu tureckiego, który by mi te pieniądze zwrócił. Ale wyjazd do Turcji mi się nie uśmiecha. Czytałem w gazetach, że Janusz Wójcik idzie pracować do Pogoni i bierze mnie ze sobą. Nic mi o tym nie wiadomo ani od niego, ani od kogokolwiek innego. Słyszałem, że Andrzej Strejlau był skłonny mi pomóc i chciał włączyć do grupy piłkarzy Hutnika Warszawa. Bylebym chociaż trenował systematycznie. Ale i tego nie mogę robić, bo gdybym doznał jakiejś kontuzji, to Betis zrobiłby aferę. Czekam więc, prawdę mówiąc, nie wiem na co. Na cud. Może jakoś samo to się rozwiąże, skoro nie ma nikogo, kto chciałby mieć 27-letniego napastnika z niezłą przeszłością, w najlepszym wieku dla piłkarza." Nienawidzę dyskotek Nie skończył szkoły, ale - jak mówi - w niczym mu to nie przeszkadza. Jest znacznie dojrzalszy niż w czasach młodzieńczego buntu i dziś zapewne nie robiłby takich demonstracji jak po igrzyskach olimpijskich czy odebraniu Legii pierwszego miejsca. Mówi po hiszpańsku. Nie jeździ samochodem, ale ma prawo jazdy, załatwione praskim sposobem. Mieszka w bloku na Bródnie z dziewczyną i córką, niedaleko rodziców. Kupili dom koło Lasu Kabackiego, ale nie wiadomo, kiedy się tam przeprowadzą. Może wezmą ślub tego samego dnia, w którym córeczka pójdzie do pierwszej komunii. Przyzwyczaił się do czytania o sobie rzeczy nie mających pokrycia w faktach, ale zdaje sobie sprawę, że bywały okresy załamania, w których dawał powody dziennikarzom, czekającym na sensację. Kiedyś poszedł do restauracji "Semafor" na Bródnie, żeby zobaczyć, jak wygląda miejsce, w którym zdaniem dziennikarza wypija morze wódki i popija ją piwem. Dobrze, że pan wpadł, przywitał go szatniarz. Wszyscy pytają, kiedy pana można u nas zastać, a ja nie chcę obalać mitu knajpy. "Nienawidzę dyskotek i muzyki disco-polo. Lubię każdą, ale dobrą. Nawet poważną. Kiedyś moja mama pracowała w bufecie Teatru Wielkiego. Przynosiła do domu bilety i nawet dość często z nich korzystałem. »Dziadek do orzechów« podobał mi się tak bardzo, że poszedłem na niego ze cztery razy i znam na pamięć. Mam w domu płytę Pavarottiego. Kiedy słyszę jego arię »Nessun dorma« z »Turandota« Pucciniego, to chce mi się płakać. W ogóle chce mi się płakać od pewnego czasu, chociaż zupełnie to do mnie nie pasuje."
W styczniu w większości polskich klubów rozpoczęły się przygotowania do sezonu wiosennego. Jednak o wartego blisko milion dolarów Wojciecha Kowalczyka nikt się nie bije. Od czerwca w ogóle nie gra w piłkę. Jego przypadek, wbrew pozorom, wcale nie jest odosobniony. Jest tu i wielki talent, i bunt, i brak odporności na sukces, i życiowa bezradność, połączona z pechem. Zrobił jedną z najbardziej błyskotliwych karier w polskim sporcie lat dziewięćdziesiątych. W 1992 r. został srebrnym medalistą olimpijskim, w 1993 w barwach Legii wywalczył mistrzostwo Polski. Ale PZPN odebrał Legii tytuł. Kowalczyka zaś postrzegano jak ucznia w szkole, który kiedy raz wyrobi sobie opinię, to już na niej jedzie. Dawał się też podpuszczać cwańszym od siebie. Kiedy Janusz Wójcik próbował przejąć władzę w PZPN, posłużył się właśnie nim. A on, chłopak prostolinijny i uczciwy, wygarnął jakieś bzdury, które usłyszał wcześniej, na temat Strejlaua, Górskiego i innych działaczy PZPN. Kiedy Legii odebrano tytuł, miarka się przebrała – na znak protestu przestał grać w reprezentacji. W lutym ubiegłego roku Kowalczyk strzelił na Malcie w spotkaniu z Finlandią tysięcznego gola w historii reprezentacji Polski. Pół roku później nie grał już w żadnej drużynie i tak jest do dziś..
ODSZKODOWANIA Prezydent Johannes Rau prosi o przebaczenie w imieniu narodu niemieckiego 10 miliardów marek dla przymusowych robotników Od lewej: Stuart Eizenstat, Gerhard Schroeder i Otto Lambsdorff FOT. (C) EPA 10 miliardów marek na odszkodowania dla byłych robotników przymusowych - na taką sumę zaproponowaną oficjalnie przez Niemcy zgodziły się w piątek w Berlinie strony uczestniczące w negocjacjach odszkodowawczych. Prezydent RFN Johannes Rau, oddając podczas spotkania z uczestnikami negocjacji cześć "wszystkim, którzy pod panowaniem Niemiec wykonywać musieli pracę niewolniczą i przymusową", poprosił "w imieniu narodu niemieckiego" o przebaczenie. - Ich cierpień nigdy nie zapomnimy. Do pierwszych dni lutego roku 2000 powinny zostać dopracowane wzbudzające wiele emocji szczegóły podziału tej sumy na różne kategorie ofiar i na kraje, z których pochodzą poszkodowani. Wiele wskazuje na to, że w kwestii podziału głównymi uczestnikami sporu będą z jednej strony Polska, a z drugiej organizacje żydowskie. Wypłacanie zacznie się za rok - uważa główny amerykański negocjator Stuart Eizenstat. Inni uczestnicy, zarówno ze strony ofiar, jak i przemysłu niemieckiego, zapowiedzieli, że będą się starali jak najbardziej skrócić czas oczekiwania na wypłaty. Wątpliwe jednak, by doszło do nich szybciej niż w drugiej połowie 2000 roku. Historyczny krok To historyczny krok - komentował na konferencji prasowej kanclerz Gerhard Schröder. Stuart Eizenstat mówił o wielkim dniu dla poszkodowanych i szczególnym znaczeniu porozumienia dla stosunków Niemiec z USA i z krajami sąsiedzkimi. Strona polska oceniła ustalenie sumy jako sukces w wymiarze politycznym, dodając, że w wymiarze ludzkim nie można mówić o sukcesie, a jedynie o uldze, bo do kompromisu dochodzi ponad 54 lata po zakończeniu wojny i za życia mniej niż jednej piątej poszkodowanych. Rozczarowujące jest, podkreślił wiceminister spraw zagranicznych Janusz Stańczyk, że propozycja 10 miliardów marek, która mogła paść kilka miesięcy temu, pojawiła się dopiero teraz. - Wszyscy wiemy, że pieniędzmi nie da się ofiarom zbrodni wynagrodzić doznanych krzywd, wszyscy wiemy, że cierpień zadanych milionom nie da się naprawić - mówił wczoraj prezydent RFN, Johannes Rau. Podkreślił, że państwo niemieckie oraz przedsiębiorstwa popierające utworzenie funduszu odszkodowawczego przyznają się do "wspólnej odpowiedzialności i obowiązku moralnego, które wynikają z wyrządzonych krzywd". Polska delegacja przyjęła wystąpienie prezydenta Raua jako moralne dopełnienie negocjacji i wyraziła przekonanie, że spotka się ono z uznaniem ze strony ofiar. Podział pieniędzy W najbliższych tygodniach delegacje zajmą się sprawą podziału pieniędzy. Jedną z podstawowych kwestii będzie wynegocjowanie, jaka część sumy przypadnie robotnikom niewolniczym i przymusowym, których przede wszystkim dotyczą negocjacje, a jaka zostanie przeznaczona na inne cele - m.in. na odszkodowania za zagrabiony z przyczyn rasowych majątek, za utracone wkłady ubezpieczeniowe, odszkodowania dla ofiar eksperymentów medycznych oraz na tzw. fundusz przyszłości, z którego mają być finansowane akcje mające na celu zachowanie pamięci o pracy przymusowej i innych zbrodniach nazizmu. Polska, Czechy, Białoruś i Ukraina oficjalnie podkreślają, że na odszkodowania za pracę przymusową powinno się przeznaczyć 88 procent sumy całkowitej. Niektóre delegacje nieformalnie domagały się, by na ten cel przeznaczono najwyżej 60 proc. Dla Polski, a także innych państw Europy Środkowej i Wschodniej, zasadnicze znaczenie ma sprawa robotników rolnych (w wypadku Polski to 226 tysięcy z 489 tysięcy wszystkich ofiar pracy przymusowej). Jerzy Widzyk, szef Kancelarii Premiera, mówił na sesji plenarnej, że Polska nie zgadza się na wykluczenie z tej grupy poszkodowanych przy podziale sumy ogólnej. Jak podkreślił, wykluczenie byłoby niezgodne z ustaleniami procesów norymberskich, bo to sama "deportacja była przestępstwem, a nie związany z nią stopień prześladowania". Delegacja polska dostrzegła pewną zmianę nastawienia do tego problemu polityków niemieckich. Prezydent Rau w swoim przemówieniu podkreślił bowiem, że praca przymusowa oznaczała nie tylko niewypłacenie sprawiedliwego wynagrodzenia, lecz także "deportację, pozbawienie stron rodzinnych, pozbawienie wszelkich praw i brutalne naruszanie godności ludzkiej". Suma może być większa Przez długi czas Polska nie znajdowała w sprawie robotników rolnych zrozumienia u negocjatorów amerykańskich. Nastąpiła jednak ewolucja poglądów, powiedział wiceminister Janusz Stańczyk, i jest szansa, że zostanie uznana kategoria robotników rolnych i fundacje narodowe nie będą musiały wypłacać odszkodowań tej grupie poszkodowanych kosztem innych grup. Polska zakłada, że powinno jej przypaść około jednej czwartej sumy przeznaczonej dla robotników niewolniczych (zmuszanych do pracy więźniów obozów koncentracyjnych i gett) oraz przymusowych. Nasz kraj, mający duży procent ofiar w obu kategoriach (odpowiednio 25 i prawie 27 procent), spodziewa się odegrać kluczową rolę w rozmowach o podziale. Zapowiada się, że Polska będzie spierała się głównie z organizacjami żydowskimi, które chciałyby jak największą sumę przeznaczyć na robotników niewolniczych (z których 55 proc. to Żydzi) oraz na inne cele, np. odszkodowania za zabrany majątek. Polska delegacja uważa, że indywidualne odszkodowania dla robotników niewolniczych powinny być dwa razy wyższe niż dla robotników przymusowych zatrudnionych w przemyśle. Z drugiej strony padają propozycje, by ta proporcja była jak 5 do 1. Suma 10 miliardów marek być może zostanie jeszcze uzupełniona. Wcześniej z USA napływały informacje, że dodatkowy miliard dołożą przedsiębiorstwa amerykańskie, których filie w Niemczech korzystały z pracy przymusowej. W piątek w Berlinie nie było żadnego oficjalnego potwierdzenia w tej sprawie. Adwokaci wspominali jedynie o czynionych staraniach. Polska i inne państwa Europy Środkowej i Wschodniej uważają, że każda dodatkowa suma powinna być dzielona na tych samych zasadach, jakie zostaną ustalone w sprawie podziału 10 miliardów marek od niemieckiego państwa i przemysłu. Przekazały nawet przed kilkoma dniami list w tej sprawie Stuartowi Eizenstatowi i Otto Lambsdorffowi. Jak powiedział Jacek Turczyński, przewodniczący Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie, warto teraz powrócić do idei zaangażowania w sprawę odszkodowań dla robotników przymusowych także firm austriackich. Wynagrodzenia dla adwokatów Dużo emocji wzbudza sprawa wynagrodzeń dla adwokatów ofiar. Sami prawnicy podkreślają, że honoraria dla nich nie uszczuplą funduszu dla ofiar. Wbrew obawom znacznej części opinii publicznej w Niemczech, sumy, które przypadną prawnikom, nie będą raczej szły w setki milionów marek. Jak się wczoraj mówiło nieoficjalnie, nie będzie to więcej niż 50 milionów marek dla wszystkich zaangażowanych od miesięcy w negocjacje kancelarii adwokackich. Mniej więcej trzy razy tyle mają pochłonąć inne koszty administracyjne. Prawdopodobnie pieniądze na te cele pochodzić będą z odsetek, które narosną na kontach bankowych od sumy na odszkodowania, w czasie, gdy nie będą one jeszcze wypłacane. Z 10 mld marek 5 mld ma wpłacić rząd, a 5 mld przemysł niemiecki (połowę będzie mógł odliczyć od opodatkowania). W czasie wojny robotników przymusowych zatrudniało ponad 2000 firm. - Udział w funduszu zadeklarowało na razie 60 - 70 - mówił przedstawiciel niemieckich koncernów, Manfred Gentz. Zaapelował o akces następnych przedsiębiorstw, podkreślając, że ma on charakter dobrowolny. Były szef socjaldemokratów Hans-Jochen Vogel wezwał konsumentów do bojkotowania towarów firm, które zatrudniały robotników przymusowych, a teraz nie chcą płacić. Dzisiejszy przewodniczący SPD kanclerz Schröder, podkreślając, że zawsze darzył szacunkiem Vogla, powiedział, że nie zgadza się z takimi metodami. z.l. Jerzy Haszczyński z Berlina "Porozumienie w sprawie wysokości kwoty odszkodowań wieńczy długotrwałe wysiłki polskiej dyplomacji, która w bieżącym roku z uporem prowadziła negocjacje w imieniu pół miliona poszkodowanych obywateli polskich", stwierdza w piątkowym oświadczeniu polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych. MSZ jest wdzięczne za dobrą współpracę administracji Stanów Zjednoczonych i z uznaniem wyraża się o wysiłkach i ostatecznych decyzjach strony niemieckiej. "Negocjacje na temat odszkodowań były trudne i nie pozbawione momentów krytycznych. W najnowszej historii stosunków polsko-niemieckich był to jeden z najpoważniejszych sprawdzianów naszego partnerstwa. Mamy nadzieję, iż sprawiedliwy podział środków przyczyni się do przezwyciężenia dziedzictwa przeszłości" - oświadczyło polskie MSZ.
Strony uczestniczące w negocjacjach zgodziły się na 10 miliardów marek na odszkodowania dla byłych robotników przymusowych, zaproponowaną przez Niemcy. Do początku lutego 2000 powinny zostać dopracowane szczegóły podziału tej sumy pomiędzy kraje i ofiary. Wypłaty nastąpią prawdopodobnie w drugiej połowie 2000 roku.Połowę ma wpłacić rząd, resztę - przemysł niemiecki. W czasie wojny robotników przymusowych zatrudniało ponad 2000 firm.
SZKOŁA Zawód: nauczyciel Portret zbiorowy z uczniem w tle ANNA PACIOREK W polskich szkołach pracuje około 700 tysięcy nauczycieli, w tym pełnoetatowych 576 tysięcy. Jak twierdzą specjaliści, podstawowym narzędziem pracy nauczyciela jest jego osobowość. Ale przy przyjmowaniu nauczyciela do pracy liczą się wymogi formalne - wykształcenie poświadczone odpowiednimi dokumentami. Wśród obecnie pełnozatrudnionych nauczycieli 68,3 procent ma wykształcenie wyższe, 23 procent ukończyło studium nauczycielskie, 7,6 procent ma tylko maturę, a 1,1 procent kolegium nauczycielskie. Jaki jest przepis na dobrego nauczyciela? - Po pierwsze trzeba być dobrym człowiekiem, w miarę mądrym, a dopiero na trzecim miejscu specjalistą od czegoś - mówił "Rz" Władysław Pańczyk, nauczyciel konsultant w WOM w Zamościu, jeden z wyróżnionych nagrodą ministra edukacji. - Zły człowiek, mimo że jest fachowcem, nie będzie dobrym nauczycielem. Nie zachwiany prestiż Zawód nauczyciela cieszy się od lat wysokim prestiżem społecznym. Według badań CBOS z czerwca 1996 roku nauczyciel zajmuje czwarte miejsce w randze zawodów, po profesorze uniwersytetu, lekarzu i górniku, przed sędzią, inżynierem, dziennikarzem i oficerem zawodowym. Dużo niżej ulokowali się ksiądz, minister i poseł na Sejm. Przy czym, jeśli prestiż zestawić z dochodami, to płace nauczycieli kształtują się, zdaniem respondentów CBOS, znacznie poniżej społecznie aprobowanego poziomu. Aż 86 procent ankietowanych oceniło, że nauczyciele zarabiają za mało, 11 procent uznało, że tyle, ile powinni, a 3 procent, że za dużo. Kiedy przed trzema laty CBOS spytał dorosłych obywateli, jak oceniają instytucje użyteczności publicznej w miejscu swojego zamieszkania - najlepiej została oceniona działalność szkół. Ośmiu na dziesięciu ankietowanych uznało, że wypełnia ona dobrze swoje obowiązki, a jeden na dziesięciu, że źle. "Czy nauczyciele naprawdę znają się na tym, co robią, czy są fachowcami?" Na tak postawione pytanie ponad połowa respondentów odpowiedziała: "tak, większość", a 15 procent - "tak, wszyscy lub prawie wszyscy". Co czwarty ankietowany wybrał odpowiedź "niektórzy tak, niektórzy nie". Tylko czterech na stu odpowiedziało "raczej niewielu", a pięć procent miało trudności z oceną. Ponad połowa ankietowanych uznała, że większości nauczycieli zależy na tym, by dobrze wykonywać swoje obowiązki, a 21 procent sądziło, że zależy na tym wszystkim lub prawie wszystkim pedagogom. O tym, że nauczycielom nie zależy na dobrej pracy, było przekonanych 19 procent respondentów. Z tego cztery procent uznało, że nie zależy na tym większości nauczycieli. Tak dobre społeczne notowania zderzają się z przypadkami przedstawianymi w mediach. A te wyglądają na przykład tak. W jednej ze szkół matki wchodzące w skład "trójki rodzicielskiej" zostały upoważnione przez pozostałych rodziców do podjęcia rozmów z dyrekcją szkoły na temat zmiany wychowawcy. Dyrektorka kategorycznie odmówiła im prawa do wtrącania się w "jej kompetencje". Kiedy zjawiły się z wnioskiem podpisanym przez wszystkich rodziców, dyrektorka zaczęła krzyczeć, że ich działania to oczywiste chamstwo, wezwała woźnego i nakazała mu, by odtąd nie wpuszczał tych osób do "jej szkoły". Uczeń szuka sensu Jak postrzegają swoich pedagogów uczniowie? Połowa uczniów ocenia swoje stosunki z nauczycielami jako pozytywne, przy czym jako "bardzo dobre" tylko co dziesiąty uczeń. Czterech na dziesięciu twierdzi, że "różnie bywa", a osiem procent odpowiada, że układają się "raczej nie najlepiej". Takie dane zebrało CBOS ankietując w 1996 roku uczniów ostatnich klas szkół ponadpodstawowych. Jak wynika z badań profesor Henryki Kwiatkowskiej przeprowadzonych w 1994 roku wśród uczniów, 39 procent z nich uważa, że nauczyciele myślą przede wszystkim o tym, by im przekazać wiedzę, przy czym co czwarty respondent uznał, iż pedagodzy nie zwracają uwagi, czy uczniowie są tym zainteresowani. Czterech na dziesięciu uczniów ocenia, że nauczyciela nie interesują problemy jego podopiecznych, chce tylko, by wykonywali jego polecenia. Co trzeci uczeń twierdził, że nauczyciele bardziej lubią karać, niż nagradzać. Prawie co czwartemu uczniowi słowo "nauczyciel" kojarzy się z lękiem, strachem, a blisko połowa powiedziała, że nie ma takich nauczycieli, do których mogłaby się zwrócić z osobistymi problemami. - Uczniowie w większości przystosowują się do szkoły takiej, jaka jest, i nie bardzo widzą możliwość zmiany sytuacji - mówi doktor Waldemar Kozłowski z Instytutu Badań Edukacyjnych. - Jest grupa uczniów, która ma poczucie bezsensu szkoły, ale to się zwykle kończy na proteście i nie skoordynowanym buncie. Sytuacja się zmienia, gdy trafią na dobrego nauczyciela. Ilu jest nauczycieli, którzy mają ochotę coś dobrego zrobić dla uczniów? Zapewne jest to mniejszość, ale czy to jest 10, 20 czy 30 procent, nie wiadomo. Sposób na tyranię pedagoga Uczniowie w zdecydowanej większości nie dostrzegają sensu działania tzw. samorządu szkolnego. Nie dają się nabierać na hasła o partnerstwie. - Mówienie o partnerstwie to przesada - twierdzi Waldemar Kozłowski. - Wiadomo, że role i pozycje nauczyciela i ucznia są inne, nierównorzędne. Zacieranie tego nie ma sensu. Ma natomiast sens podmiotowe podejście do ucznia - okazywanie mu szacunku, podkreślanie tego, że ma prawo głosu, godność osobistą, której nie można urażać. A co się dzieje, gdy uczeń uwierzy w hasła partnerstwa i samorządności? Przekonał się o tym Daniel, bohater jednego z reportaży w "Rz". Daniela usunięto ze szkoły, gdyż, jak mówił jego przeciwnik, polonista: - Poszedł na całkowitą konfrontację z nami. Swoją działalnością roszczeniową zyskał pewien poklask u pewnej części młodzieży, bo był utożsamiany z osobą, która ma odwagą z nami walczyć, być tą pierwszą tarczą. Nasz liberalizm i demokratyczny stosunek do młodzieży dały efekt - wyrosło zjawisko takie jak on. Najbardziej spójny i przemyślany system szkolnej demokracji ma chyba I Społeczne Liceum przy ulicy Bednarskiej w Warszawie. - Podstawowa idea, która mi przyświecała w chwili zakładania tej szkoły, to słowa z przysięgi Hipokratesa: "po pierwsze nie szkodzić" - mówiła "Rz" Krystyna Starczewska, dyrektor szkoły. - Szkoła bywa często toksyczna i szkodzi dzieciom, zamiast pomagać w ich rozwoju, zniechęca do uczenia się, banalizuje rozmaite problemy, wywołuje lęk, nerwicę, obrzydza poezję, obrzydza ciekawe dziedziny życia, a przede wszystkim obezwładnia nudą. Postanowiłam stworzyć szkołę, która by stosunkowo mało rzeczy obrzydzała, a do pewnych potrafiła zachęcić. Główna zasada to minimalizacja przymusu, żeby na przykład uczeń nie był skazany na nauczyciela, którego nie trawi, albo żeby mógł poświęcać więcej czasu na to, co go bardziej interesuje. Nie miała to być jednak szkoła "luzacka", a taka, w której wytworzy się ambicja zdobywania wiedzy bez zewnętrznego przymusu. Chcieliśmy szkoły przyjaznej nie tylko dla uczniów, ale i dla rodziców oraz nauczycieli, w której te trzy stany nie musiałyby ze sobą walczyć, ale mogłyby współpracować. Stąd nasza szkolna demokracja, Rzeczpospolita z trójpodziałem władz na Sejm, Radę Szkoły i Sąd Szkolny. Jeden z absolwentów I SLO powiedział, że dzięki tej demokracji "potencjalna tyrania pedagoga została skrępowana znanym wszystkim i wspólnie ustalonym prawem". Dyrektor Starczewska ocenia, że praca nauczyciela w I SLO jest cięższa i trudniejsza niż w szkole państwowej, gdyż dystans między uczniem i nauczycielem jest mniejszy niż w liceach tradycyjnych i nauczyciel musi własną wiedzą i postawą wyrobić sobie szacunek ze strony uczniów. Łatwo też może się dowiedzieć, że nie jest przez uczniów akceptowany; oni tego nie muszą ukrywać, wypełniają co dwa lata specjalne ankiety, w których oceniają pracę nauczycieli. Zachłyśnięcie się swobodą Od trzech lat realizowany jest w polskich szkołach eksperymentalny program KOSS, czyli Kształcenie Obywatelskie w Szkole Samorządowej. Programem objęto około 500 szkół, a w nich ponad 60 tysięcy uczniów. Ma on przygotować młodego człowieka do aktywności w demokratycznym społeczeństwie i dlatego na lekcjach KOSS nauczyciele stosują aktywne metody, jak psychodramy, debaty, burze mózgów, analizy przypadków, wywiady. - Te lekcje są powszechnie akceptowane - mówi Waldemar Kozłowski. - Podobają się uczniom dlatego, że luz, swoboda, nie ma stopni, wolno dyskutować, są inne relacje z nauczycielem. To zachłyśnięcie swobodą na tle rutyny szkolnej. Tylko mała część uczniów nie akceptuje takich lekcji - nieśmiali, którym sprawia trudność publiczne zabieranie głosu, i bardzo dobrzy uczniowie, którzy dostrzegają, że nie ma się czego uczyć, a mają nawyki, iż na lekcji trzeba zdobyć pewną wiedzę. Kluczem KOSS jest metoda, ale nie każdą lekcję tą metodą da się realizować. Na przykład KOSS łamie regułę szkolną, że na pytanie jest jedna poprawna odpowiedź. Inspirujące dla innych nauczycieli może stać się pokazanie, że jeżeli będą bardziej otwarci w kontaktach z uczniami, pozwolą im na większą swobodę wypowiadania się, to atmosfera w szkole może się poprawić. Nowi kontra starzy Sporządzenie portretu zbiorowego polskiego nauczyciela wydaje się być zadaniem niewykonalnym. Chociażby dlatego, że w pedagogicznym gronie występują olbrzymie różnice stażu, wieku, doświadczeń, systemów wartości. Niepokojące jest zjawisko wsysania nowych, młodych nauczycieli przez system szkolny. A jeśli młody chce być inny, ma własne zdanie na temat pracy w szkole, to bardzo często bywa odrzucany i rezygnuje z pracy. Często młody nauczyciel mimo kwalifikacji musi uczyć czegoś innego, gdyż "jego" przedmiot prowadzi kolega mający lepsze układy z dyrektorem. A to jest ważniejsze niż kwalifikacje. Tylko nieliczni autorzy pamiętników młodych nauczycieli opublikowanych w książce "Moja twarz jest niepowtarzalna" dobrze wypowiadają się o dyrektorach szkół. Po 1989 roku w szkołach niewiele się zmieniło. Chwilowe zawirowanie wprowadziła zapowiedź powoływania dyrektorów szkół drogą konkursów. Ci, którzy poprzednio nakazywali obowiązkowe uczestnictwo w pochodach pierwszomajowych i mieli średnie wykształcenie, a przypisywali sobie "półwyższe" z uwagi na ukończony kurs marksizmu-leninizmu, zgłaszali się do konkursów. Inni nauczyciele bali się konkurować z dotychczasowym zwierzchnikiem i w wielu placówkach wszystko zostało po staremu. Od dyscyplinarki do świętości Jaki jest przeciętny polski nauczyciel? Właściwie policzalne są tylko przypadki skrajne - liczba nauczycieli, którzy stają przed komisją dyscyplinarną, i liczba tych, którzy słusznie wypinają pierś po odznaczenia ministra z okazji święta - Dnia Edukacji Narodowej. Łatwiej odpowiedzieć na pytanie, kim powinien być dobry nauczyciel. Anna Radziwiłł podaje taką definicję - nauczyciel powinien być porządnym człowiekiem lub, idąc dalej, człowiekiem, który próbuje zostać świętym. W ubiegłym roku rzecznicy dyscyplinarni na zlecenie kuratorów oświaty przeprowadzili ogółem 210 postępowań wyjaśniających, których celem było ustalenie zasadności zarzutów kierowanych pod adresem nauczyciela; z tego 62 sprawy umorzono. Komisje dyscyplinarne wymierzyły następujące kary: w 8 przypadkach wydalenie z zawodu nauczycielskiego, w 16 - zwolnienie z zakazem zatrudniania w zawodzie nauczycielskim na okres trzech lat, w 27 - zwolnienie z pracy bez zakazu zatrudniania w innej szkole, w 4 - udzielenie nagany z przeniesieniem do innej szkoły, a w 56 - udzielenie nagany z ostrzeżeniem. Do najczęstszych nauczycielskich wykroczeń zalicza się stosowanie kar cielesnych oraz naruszanie godności ucznia przez wyzwiska i ośmieszanie, stosowanie przymusu psychicznego; dalej idą - picie alkoholu, skłócenie ze środowiskiem szkolnym i rodzicielskim, porzucenie pracy i nadużycia finansowe. Liczba spraw dyscyplinarnych wszczynanych przeciwko nauczycielom jest znikoma w stosunku do ogółu mianowanych nauczycieli (około 450 tysięcy). Ale zdaniem Mieczysława Chełchowskiego, przewodniczącego Odwoławczej Komisji Dyscyplinarnej dla Nauczycieli przy Ministrze Edukacji Narodowej, problem ten nie może być uznany za marginalny, gdyż sprawy dyscyplinarne nauczycieli znajdują swój oddźwięk w środowisku uczniowskim, wciągają, czasem nawet dzielą, środowiska pedagogiczne, a często także i rodzicielskie. Jasną stronę nauczycielskiego portretu zbiorowego stanowią nauczyciele entuzjaści, którzy na przykład od kilku lat pracują nad programem "Nowa Matura", przygotowują olimpijczyków, prowadzą eksperymenty. Takie postacie, jak na przykład Dorota Mazurkiewicz, wyróżniona przez ministra nagrodą. - Zawód nauczyciela jest dla mnie powołaniem, pracuję tyle lat, jestem lubiana przez młodzież i ja bardzo ją lubię - mówiła "Rz" pani Mazurkiewicz. - Przez te lata pracy finansowych korzyści niewiele osiągnęłam, ale nawet kwiatek od młodzieży to taka przyjemność. Wychowałam troje swoich dzieci i dużo "państwowych". A nieco pośrodku, z tendencją ciążenia do ciemniejszej strony, są przypadki szkolnej codzienności opisane na przykład przez Marię Dudzikową. Oto fragment listu uczennicy VIII klasy jednej z poznańskich szkół, która notuje powiedzonka pani od polskiego: "Co za bzdety mi tu wciskasz, kupa wariatów, kupa idiotów, kompletne debile, Turki, Iksińska powiedz, bo te łby znów nie wiedzą, Igrekowski, ty nierobie, ty śmierdząca wszo". Co przeszkadza nauczycielom Jak wynika z badań profesor Henryki Kwiatkowskiej, nauczyciele spytani o to, jakie stwierdzenia charakteryzują ich własną szkołę, w ponad połowie przypadków odpowiedzieli, że "panuje w niej atmosfera pracy", a co piąty wybrał odpowiedź: "nie ma atmosfery pracy, każdy myśli o tym, by jak najszybciej iść do domu". Dwie trzecie oceniły, że "nie ma konfliktów", a 29 procent, że "stosunki międzyludzkie nacechowane są podejrzliwością". Waldemar Kozłowski na podstawie rozmów z nauczycielami ocenia, że generalnie zaangażowanie nauczycieli w pracę szkoły spada. Przychodzą, zrobią swoje i odchodzą. Szkoła jest dla nich tylko miejscem, w którym się zarabia, zresztą niedużo. - Przypuszczam, że część nauczycieli ma problemy osobiste, których nie potrafi rozwiązać, i to znajduje wyraz w ich stosunku do ucznia - mówi Waldemar Kozłowski - nadmierność wymagań, rygoryzm, perfekcjonizm. Szkoła stwarza okazję do rozładowania problemów na przykład komuś, kto ma nie zaspokojoną potrzebę dominacji i bycia ważnym. I zawsze może wytłumaczyć, że jest po prostu wymagającym nauczycielem. Kiedy w cytowanych już badaniach profesor Kwiatkowskiej pada pytanie, co utrudnia nauczycielom ich autonomię, niewystarczające kwalifikacje do działań twórczych jako powód zdecydowanie wybrał co czwarty nauczyciel, a co trzeci wymienił "niechętny stosunek zespołu nauczycielskiego do pracujących twórczo". Siedmiu respondentom na dziesięciu przeszkadza brak wyposażenia szkoły w pomoce dydaktyczne, a co trzeciemu brak mobilizacji ze strony dyrekcji. Więcej niż połowa uważa, że przyczyną jest brak wynagrodzenia za twórczą działalność, a co czwarty respondent zgodził się z opinią, iż "w szkole panuje marazm".
W polskich szkołach pracuje około 700 tysięcy nauczycieli, w tym pełnoetatowych 576 tysięcy. Jak twierdzą specjaliści, podstawowym narzędziem pracy nauczyciela jest jego osobowość. Ale przy przyjmowaniu nauczyciela do pracy liczą się wymogi formalne, np. wykształcenie. Sam zawód cieszy się od lat wysokim prestiżem społecznym, co jednak nie idzie w parze z wysokością zarobków. Od trzech lat realizowany jest w polskich szkołach eksperymentalny program KOSS, czyli Kształcenie Obywatelskie w Szkole Samorządowej. Ma on przygotować młodego człowieka do aktywności w demokratycznym społeczeństwie. Aby zostać prawdziwym pedagogiem, trzeba mieć powołanie. Niestety brak wynagrodzenia dla pracujących twórczo i niechętny stosunek zespołu nauczycielskiego do zmian sprawiają, że w szkole panuje marazm.
LEKTURY: Powieść Dariusza Bitnera "Rak" Lęk przed nieznanym JANUSZ DRZEWUCKI Osią konstrukcyjną opowieści Dariusza Bitnera "Rak" jest przesłuchanie policyjne, któremu poddany zostaje młody człowiek. Co jest powodem przesłuchania, nie wiemy. Na wezwaniu napisano tylko, że ma się stawić na komendzie "w charakterze świadka" i że "stawiennictwo obowiązkowe". Bohaterowi "Raka" nikt nigdy jednak nie wyjaśni, jakiego zajścia, wypadku czy też przestępstwa był świadkiem. Przebieg przesłuchania może zresztą wskazywać, iż niewykluczone, że dochodzenie toczy się przeciwko niemu. Przyczyną śledztwa jest prawdopodobnie zawód, do uprawiania którego młody człowiek przed milicjantami przyznaje się na samym początku. Tym zawodem jest pisarstwo. Udowadniając, że jest pisarzem - chociaż formalnie nie należy do żadnego związku twórczego, a jego opublikowany dorobek wydaje się niezbyt imponujący - udowadnia swoją winę. W stanie podejrzenia Aby udowodnić, że jest pisarzem, bohater "Raka" musi nie tylko odpowiedzieć na absurdalne pytanie: "jaką się pan para problematyką", ale także zrobić rzecz najbardziej dla pisarza nieznośną - opowiadać swoje opowiadania. Sytuacja, w której znalazł się bohater Bitnera, przypomina z jednej strony sytuację Josifa Brodskiego, który oskarżony o pasożytnictwo miał w połowie lat 60. przed sądem w Leningradzie udowadniać, że jest poetą, z drugiej zaś - sytuację bohatera "Procesu" Franza Kafki, Józefa K. Tej ostatniej paranteli Bitner w tekście nie ukrywa, mało tego, bohater "Raka" również nazywa się na K. Jego nazwisko brzmi - Kaczorek. Czy jednak ktoś o takim - symptomatycznym?, banalnym?, zabawnym? - nazwisku może być skazany na los tak tragiczny, jak los bohatera jednej z najwybitniejszych powieści XX wieku? Cóż, Kaczorek nie rozumie opresji, w jaką popadł, boi się. Ma pełną świadomość beznadziejności swojego położenia. Prowadzony na przesłuchanie wie, że jest winny, chociaż jeszcze nie wie, czemu jest winny. Zdaje też sobie sprawę, że wyrok na niego zapadł, zanim zredagowano akt oskarżenia: "Minęło nas kilku mężczyzn. Każdemu bez wyjątku ten z płaszczem i aktówką oświadczał: Jest Kaczorek. Wszyscy kiwali głowami ze zrozumieniem, i odchodzili obojętnie. (...) Musiałem coś porządnie przeskrobać. Przestępstwo na skalę co najmniej ogólnokrajową. Kto wie, czy nie jestem szpiegiem aby. Najnowszym okazem mordercy i gwałcicielem kobiet. Każdy, kto usłyszy moje nazwisko, wie od razu, o co chodzi. Tylko ja nie wiem. Tylko mnie moje tak niewinnie brzmiące nazwisko myli. Coś szykują. Mają jakieś plany. Obedrą mnie na przykład ze skóry. Jest świetny, wyostrzony hak, który wlezie mi pod żebra. Stąd te uśmiechy, skurcze ust. Już się cieszą z tego, co będzie. Jest Kaczorek. Będzie zabawa. Szykują rożen". Ale być może są to tylko zrodzone z lęku uzurpacje Kaczorka? W rzeczywistości milicjantom wydaje się on kimś żałosnym i groteskowym, kto niemal do trzech zliczyć nie potrafi. Prędzej czy później - gdy już go nastraszą, gdy pobawią się jego kosztem - zapewne zwolnią go. Prawdziwy dramat nie odbywa się zatem pomiędzy przesłuchującymi a przesłuchiwanym, lecz w wyobraźni bohatera. Od tego, co Kaczorek mówi milicjantom, ważniejsze jest to, czego im nie mówi, czego im powiedzieć nie chce, a co tylko mu się w głowie kołacze, o czym uporczywie myśli. Tym sposobem Dariusz Bitner prowadzi w "Raku" podwójną grę: po pierwsze - pomiędzy bohaterami utworu, po drugie - między sobą, autorem, a nami, czytelnikami. Relacja z przesłuchania jest inkrustowana cyklem opowiadań Kaczorka, całość składa się z krótkich sekwencji narracyjnych, przedzielonych rozmyślaniami bohatera, do tego dochodzą wyjątki z pisarskiego notesu samego Dariusza Bitnera. Mamy tu więc do czynienia z narracją wielopłaszczyznową. Pisarzowi życie wydaje się co najwyżej "kompilacją dygresji". I tak właśnie chciałby skomponować swój utwór. Tym samym podsuwa nam jeszcze jeden trop metaliteracki, a więc to, co nie od dziś stanowi o specyfice jego prozy. "Rak" to nie tylko rzecz o kryminalnym zaplątaniu młodego twórcy, to przede wszystkim wypowiedź o tym, co to znaczy być pisarzem. Jednym z głównych tematów zarówno rozmowy na komendzie, jak i kontemplacji samego autora jest proces powstawania dzieła literackiego. W stanie wojennym Nie będę ukrywał, że "Rak" jest, według mnie, jedną z najważniejszych książek prozatorskich, jakie ukazały się w ubiegłym roku. Nie sposób przy tej okazji nie wspomnieć, że - jak wynika z dat umieszczonych pod tekstem - swoją opowieść pisał Bitner od kwietnia 1981 do sierpnia 1983, drukiem zaś ukazała się w 1985 roku, w marcowym numerze "Twórczości". Miała być jednym z głównych ogniw prozatorsko-eseistycznej książki "Sam w śmietniku słów", którą do publikacji przyjęło wydawnictwo "Czytelnik". Jak autor wspomina: "Udało się jej dobrnąć do postaci szczotki, z datą na stronie tytułowej 1989, i tu zmarła śmiercią męczeńską na ołtarzu nowego ładu gospodarczego". Za nie opublikowany tom "Sam w śmietniku słów" Bitner otrzymał w roku 1990 Nagrodę im. Edwarda Stachury. Mało tego, w 1991 roku przyznano mu Nagrodę im. Stanisława Piętaka za czekający na książkową edycję zbiór mikropowieści "Trzy razy", który do księgarń trafił kilka lat później. W ciekawych czasach żyliśmy. To fakt, opowieść Bitnera powstała w stanie wojennym, jednak opowieścią o stanie wojennym nie jest. Być może dzięki temu, że nie ma nic wspólnego z obowiązującą wówczas w naszej prozie konwencją socrealizmu a rebours, uchroniła się przed niebezpieczeństwem anachronizmu, okazała się tekstem odpornym na działanie czasu. Chyba że dla kogoś decydujące znaczenie ma to, że w opowieści występują milicjanci a nie policjanci. Świadomość zła Ambicją Bitnera jest "Przedstawić świat, jakiego nie chcielibyśmy znać. (...) Koszmar spychany w nieświadomość, ale przecież i świat w sobie: wyeksponować". Tematami utworów, które Kaczorek relacjonuje podczas przesłuchania, są: samotność, choroba, przemoc, gwałt, samobójstwo, morderstwo, śmierć. Człowiek w jego narracjach nie zawsze brzmi dumnie, bynajmniej nie jest istotą anielską. Wręcz przeciwnie: "w moich opowiadaniach egzystują ludzie-sowy, ludzie-pająki, ludzie-dynie, ludzie-kukły, szmaty, smrody, twarze nie myte, zapocone, z kilkudniowym brudem wciśniętym w zmarszczki na szyi, wokół oczu, ludzie-pokraki, snujące się wszędzie zwidy". Bitner dosadnie i brutalnie mówi nam, że człowiek z natury jest bardziej zły, niż dobry, że główną jego predylekcją jest skłonność do występku, grzechu, zbrodni, ale także do samounicestwienia. "Zło można równie dobrze wyładować na sobie" - notuje w swoim notesie i zaraz dodaje: "To najdłuższe samobójstwo z wynalezionych przez człowieka". Zadaniem pisarza wydaje się opisywanie prawdziwości, autentyczności ludzkiej natury - bez upiększeń. Za wieloma, cytowanymi zresztą w utworze, pisarzami powtarza Bitner, że aby być dobrym twórcą, czyli takim, któremu się wierzy, musi "babrać się w najwredniejszych zakamarkach człowieka. Bo cóż dobitniej świadczy o człowieczeństwie, jak nie świadomość istnienia zła". Nie kryje przy tym, że to Jean Genet uzmysłowił mu pisarską powinność, polegającą na tym, iż twórca na siebie musi brać nikczemności i podłości stworzonych przez siebie postaci, co w końcu oznacza, że sam nie jest bez winy. Proza uprawiana przez Dariusza Bitnera jest wybitnie podmiotowa, jej zasadnicze zagadnienia ogniskują się wokół osoby twórcy, wokół jego cogito. "Świat według mnie" to nawiasem mówiąc tytuł jego nowej, czekającej na wydanie, książki. Świadomość wyobraźni Pisarstwo według Bitnera nie sprowadza się do opowiadania mniej lub bardziej zabawnych dykteryjek z umoralniającym przesłaniem. Literatura nie jest też dla niego zabawą czy grą. Temu autorowi nieustannie - w każdym utworze - idzie o powiedzenie choćby cząstki prawdy o człowieku. Rzecz jasna, unaocznienie prawdy w literaturze jest grą, ale grą o dużą, być może nawet największą stawkę, bowiem szukając prawdy o człowieku jako takim, Bitner nie udziela sobie taryfy ulgowej. Powiem więcej, jeśli kogoś w swych narracjach na pewno nie oszczędza, to przede wszystkim samego siebie - jako pisarza i jako człowieka właśnie. Nie ukrywa przecież, że wszystko to, o czym opowiada milicjantom Marian Kaczorek, jest sprawą jego, Dariusza Bitnera, wyobraźni, nawet jeśli ktoś pochopnie stwierdzi, że jest to chora wyobraźnia. Przesłuchującym milicjantom opowiadania Kaczorka wydają się abstrakcją, czystym zmyśleniem, a więc czymś ich bezpośrednio nie dotyczącym i nie dotykającym. Ich przerażenie wzbudzi dopiero historia człowieka żyjącego obsesyjnym lękiem przed chorobą nowotworową. Na pytanie jednego z zirytowanych funkcjonariuszy: miał tego raka czy nie? - pisarz ani chce, ani może odpowiedzieć. Pisarz żywi się przecież wątpliwościami, domysłami, przeczuciami. To one są najczęściej źródłem panicznego strachu. Taki sam strach wywołać mogą, przytoczone pod koniec tekstu, fragmenty lekarskiej broszurki o raku napisanej naukowo obiektywnym, a więc "nieludzkim", językiem. Nic nie jest tak straszne jak lęk przed nieznanym. Strach jest tym większy, im mniej możemy być czegokolwiek pewni. Ten strach jest niezależny od czasu historycznego. To jest nasz, najbardziej własny, strach. Dariusz Bitner "Rak". Wstęp Henryk Bereza. Wydawnictwo Basil, Szczecin 1998. Dariusz Bitner (ur. 1954) zadebiutował w 1979 roku książką "Bajka". Na jego dorobek składają się powieści "Ptak" (1981), "Cyt" (1982), "Kfazimodo" (1989), zbiory mikropowieści "Owszem" (1984), "Trzy razy" (1995), "Pst" (1997), tom opowiadań "Bulgulula" (1996), tom literackich felietonów "Ciąg dalszy" (1989) oraz książka eseistyczna "Chcę, żądam, rozkazuję" (1995). Jest autorem książki dla dzieci "Opowieści Chrystoma" (1992).
Osią konstrukcyjną opowieści Dariusza Bitnera "Rak" jest przesłuchanie policyjne młodego człowieka. Przyczyną śledztwa jest prawdopodobnie jest twórczość pisarska tego człowieka. Aby udowodnić, że jest pisarzem, bohater "Raka" - Kaczorek - musi opowiadać swoje opowiadania. Kaczorek nie rozumie opresji, w jaką popadł, boi się. Ma pełną świadomość beznadziejności swojego położenia. Prowadzony na przesłuchanie wie, że jest winny, chociaż jeszcze nie wie, czemu jest winny. Zdaje też sobie sprawę, że wyrok na niego zapadł, zanim zredagowano akt oskarżenia. Prawdziwy dramat nie odbywa się pomiędzy przesłuchującymi a przesłuchiwanym, lecz w wyobraźni bohatera. Od tego, co Kaczorek mówi milicjantom, ważniejsze jest to, czego im nie mówi, czego im powiedzieć nie chce, a co tylko mu się w głowie kołacze, o czym uporczywie myśli. Tym sposobem autor prowadzi w "Raku" podwójną grę: po pierwsze - pomiędzy bohaterami utworu, po drugie - między sobą, a nami, czytelnikami. Przesłuchującym milicjantom opowiadania Kaczorka wydają się abstrakcją, czystym zmyśleniem, a więc czymś ich bezpośrednio nie dotyczącym i nie dotykającym. Ich przerażenie wzbudzi dopiero historia człowieka żyjącego obsesyjnym lękiem przed chorobą nowotworową. Na pytanie jednego z zirytowanych funkcjonariuszy: miał tego raka czy nie? - pisarz ani chce, ani może odpowiedzieć. Pisarz żywi się przecież wątpliwościami, domysłami, przeczuciami. To one są najczęściej źródłem panicznego strachu. Taki sam strach wywołać mogą, przytoczone pod koniec tekstu, fragmenty lekarskiej broszurki o raku napisanej naukowo obiektywnym, a więc "nieludzkim", językiem. Nic nie jest tak straszne jak lęk przed nieznanym. Zadaniem pisarza wydaje się opisywanie prawdziwości, autentyczności ludzkiej natury - bez upiększeń. Za wieloma, cytowanymi zresztą w utworze, pisarzami powtarza Bitner, że aby być dobrym twórcą, musi "babrać się w najwredniejszych zakamarkach człowieka. Bo cóż dobitniej świadczy o człowieczeństwie, jak nie świadomość istnienia zła".
OCHRONA KONSUMENTA Jak to robią gdzie indziej Informacja musi byś jasna, niedwuznaczna i zrozumiała EWA ŁĘTOWSKA Anachroniczna jest koncepcja, u nas bynajmniej nierzadko wyznawana, że swoboda umów wyklucza ideę ochrony konsumenta. Przed kilkoma laty dwa orzeczenia niemieckiego Trybunału Konstytucyjnego zbulwersowały światek prawniczy. Otóż poszło o poręczenia. TK (BVerfG 19 października 1993 r. i 5 sierpnia 1994 r.) uznał, że nawet osoba pełnoletnia, samodzielna, nie poddana żadnemu przymusowi wymaga ochrony ręcząc za kredyt bankowy. Bo nierównowaga wiedzy i doświadczenia między poręczycielem i bankiem jest tak wielka i wręcz zinstytucjonalizowana, że jej tolerowanie zagraża jednej z konstytucyjnych zasad niemieckiego porządku prawnego: wyrażonej w art. 2 konstytucji autonomii woli. W konsekwencji wedle niemieckiego TK takie umowy poręczenia, gdzie podsuwa się papier do podpisania, są tak wadliwe, że aż nieważne. A kwestię istnienia takiej nierównowagi (i nieważności umowy) powinien rozważać sąd powszechny z urzędu. TK wypowiedział się także w sprawie remedium na dostrzeżone zło. Konieczna jest szczegółowa, wyczerpująca, niedwuznaczna, jasna informacja, ze wskazaniem na kwestie najbardziej niebezpieczne dla poręczyciela. Lepsza informacja dla konsumenta łagodzi bowiem nierówność pozycji rynkowej. Prawnicy nastawieni tradycjonalnie obruszą się: przecież jeśli poręczyciel okaże się niewypłacalny, to bank będzie sam ukarany. Nie ściągnie poręczonego kredytu. Po co więc nakładanie powinności, wręcz obowiązku, informacji i ostrzeżeń? To bank sam powinien dbać, aby mieć "dobrych" poręczycieli. Wszak chcącemu nie dzieje się krzywda. Tradycjonaliści zapominają jednak o jednym. Jeśli bank się pomyli i przyjmie niewypłacalnego poręczyciela, to będzie to klasyczny, niewiele znaczący wypadek przy pracy. Przy tej skali interesów jedna wpadka nie ma znaczenia. Ale dla poręczyciela może to oznaczać ruinę i przez wiele lat życie pod groźbą, że co zarobi, będzie zabrane na poczet długu. W konsekwencji wspomnianych orzeczeń TK zmieniła się praktyka powszechnych sądów w Niemczech. Gdy mający 1500 DM żołdu żołnierz ręczy za kredyt wartości 30 tys. DM, uznaje się (ze wskazanych przyczyn) taką umowę za nieważną. Podobnie poręczenie gospodyni domowej bez własnych zarobkowych dochodów. Za sprzeczne z dobrymi obyczajami (i wskutek tego nieważne) uznano dokonywanie poręczenia w mieszkaniu poręczyciela (bo jest on tam zaskoczony i nie przygotowany na przemyślenie ryzyka podobnych transakcji). Z najwyższą nieufnością zaczęto traktować poręczenia między najbliższymi, bo uznano, że odwołanie do uczuć rodzinnych i solidarności familijnej ogranicza prawidłową ocenę i swobodę podejmowania decyzji. W opisywanej ewolucji niemieckiego orzecznictwa trzy kwestie zasługują na uwagę. Po pierwsze - umowy kredytowe i sytuacja poręczyciela doczekały się w Niemczech oceny TK, dokonywanej z konstytucyjnego punktu widzenia. Po drugie - TK za remedium na strukturalne zachwianie równowagi umownej uznał zwiększenie obowiązków informacyjnych kontrahenta konsumenta. Po trzecie wreszcie - opisywana sytuacja jest kolejnym przykładem tego, jak dalece anachroniczna jest koncepcja (u nas bynajmniej nierzadko wyznawana), że swoboda umów wyklucza ideę ochrony konsumenta. Do czego konstytucja może się przydać Nie tak dawno byłam recenzentką w przewodzie doktorskim, gdzie młoda i zdolna adeptka z wielkim sceptycyzmem wypowiadała się o art. 76 konstytucji, gdzie powiedziano, iż "władze publiczne chronią konsumentów (...) przed działaniami zagrażającymi ich zdrowiu, prywatności i bezpieczeństwu oraz przed nieuczciwymi praktykami rynkowymi. Zakres tej ochrony określa ustawa". Otóż doktorantka była zdania, że chodzi tu o czystą deklarację, bo przecież to nie sama konstytucja, lecz "ustawodawca zwykły" ma określić poziom ochrony konsumenta. Niezależnie więc od tego, co ten zwykły ustawodawca zrobi w zakresie spraw konsumenckich, konstytucja "będzie musiała" to zaakceptować. To prawda, że z samej konstytucji nie można wyczytać, jakimi środkami i na jakim poziomie ma się chronić konsumenta, ale to nie jest przecież jedyny możliwy sposób "użycia konstytucji" do takich celów. Wedle mnie ustawa zasadnicza w cytowanym artykule da się użyć jako norma rozstrzygająca na wypadek kilku możliwych interpretacji jakiegoś przepisu: "prokonsumenckiej" (w zakresie wymienionych w konstytucji, szczególnie chronionych praw konsumenta) i "antykonsumenckiej" lub choćby "konsumencko neutralnej". Albo na wypadek interpretacji norm blankietowych, klauzul generalnych czy zwrotów niedookreślonych, które sąd musi odkodować, nadać im konkretną treść. Pisałam dwa miesiące temu o pułapce klauzul generalnych, o tym, że zamiast wyraźnie napisać (tak czynią na Zachodzie), o czym np. bank ma wyraźnie i przed zawarciem umowy poinformować klienta, u nas koledzy prawnicy uznają za wystarczające, że kodeks cywilny wymaga tu poziomu informacji nakazanego "przez dobre obyczaje". A skoro już mamy tak generalną regulację, trzeba, aby ktoś w konkretnym wypadku rozstrzygnął, czy - przykładowo - podanie oprocentowania kredytu przy przemilczeniu, że obok procentu płaci się jeszcze różne koszty, opłaty i prowizje, jest czy nie jest zgodne z dobrymi obyczajami? Czy zmiana warunków kredytu w czasie jego spłaty może dokonać się zawsze, czy tylko w wypadkach z góry klientowi podanych w umowie? Czy jeżeli taka zmiana jest - zgodnie z umową - możliwa "z ważnych powodów", to czy równie zgodne z dobrymi obyczajami będzie zastrzeżenie sobie przez bank wyłączności interpretacji tych "ważnych powodów"? Otóż podaję przykłady wzięte z praktyki, i to takie, gdzie "na Zachodzie" rozstrzygano na korzyść konsumenta. Czyniono tak dlatego, że tamtejsze ustawodawstwo, stanowiące zresztą implementację dyrektyw dotyczących kredytu konsumenckiego (87/102 z 22 grudnia 1986 r., 90/88 z 22 lutego 1990 r.), akurat w tych kwestiach jest przychylne konsumentom. A u nas? Może właśnie wypełnienie treścią naszych klauzul generalnych i zwrotów niedookreślonych w podobnym kierunku mogłoby się dokonać (skoro nie mamy do tej pory, a szkoda, żadnej regulacji umowy kredytu konsumenckiego) przez wybór prokonsumenckiej wykładni, dokonany dlatego, że sugeruje go art. 76 naszej konstytucji? Przecież odwoływanie się do wartości, aksjologii konstytucyjnej, jest jedną z przesłanek decydujących o wyborze interpretacji. Nie namawiam do rewolucji w stylu niemieckim (u nas nie ma normy, która byłaby ścisłym odpowiednikiem art. 2 niemieckiej konstytucji), ale do skromnego użytku skromnych narzędzi wykładni w klasycznym stylu. Ostrzeżony - uzbrojony Drugą ważną kwestią jest znaczenie informacji jako oręża konsumenta, co akcentuje niemiecki TK. Pisałam już wiele razy, że w europejskim prawie wspólnotowym kamieniem węgielnym ochrony konsumenta jest informacja. Uważa się, że konsument wymaga ochrony, ponieważ jest źle poinformowany i na skutek tego nie może w prawdziwie wolny i nieskrępowany sposób decydować o swym "udziale na rynku". Stąd się biorą niezwykle rozbudowane w dyrektywach i ich implementacjach wewnątrzkrajowych przepisy mówiące, o czym, kiedy (przed zawarciem umowy i w czasie jej trwania) i jak trzeba konsumenta informować (na piśmie, oddzielne potwierdzanie ustnych informacji, czasem konieczność odręcznego pisma wobec niektórych klauzul, niekiedy wymaganie specjalnej szaty graficznej). I tak tylko tytułem przykładu wspomnę, że właśnie w zakresie kredytu konsumenckiego przed zawarciem umowy konsument ma być poinformowany o limicie kredytu, rocznej stawce oprocentowania i wszystkich opłatach, całkowitym koszcie kredytu (kwotowym i procentowym; w tym ostatnim zakresie dyrektywa z 1990 r. zawiera nawet wzory matematyczne i przykłady pełnego obciążenia finansowego konsumenta!). Umowa taka musi zawierać wskazanie nie tylko warunków spłaty, ale i możliwości wycofania się klienta z umowy. Konsument musi też mieć prawo spłaty kredytu przed terminem. W takim wypadku wymaga się, aby obciążenia klienta zostały "w godziwym stopniu" obniżone. Dyrektywy kredytowe w aneksach wskazują szczegółowe postanowienia, jakie powinny być zamieszczone w umowach kredytu na finansowanie zakupu towarów i usług, kredytu realizowanego za pomocą kart kredytowych, za pomocą rachunku bieżącego, a nawet, jak wspomniałam, zawierają specjalny wzór matematyczny sposobu obliczania kosztów kredytu i przykłady. Podobnie jest w dyrektywach ubezpieczeniowych. Zwłaszcza dwie z nich, dyrektywa 92/49 z 18 czerwca 1992 r. o ubezpieczeniach bezpośrednich z wyjątkiem ubezpieczeń na życie i dyrektywa 96/92 z 11 listopada 1992 r. dotycząca ubezpieczeń na życie, mają bardzo rozbudowany obowiązek informacji klienta. A ostatni z wymienionych aktów w aneksie zawiera szczegółowy wykaz informacji podzielonych na grupę udzielanych przed zawarciem umowy i w jej czasie, które instytucja ubezpieczeniowa musi przekazać konsumentowi. Kazuistyka tych rozwiązań (i w ogóle rozwiązań w prawie europejskim dotyczącym tego, o czym i jak należy konsumenta informować w rozmaitych umowach konsumenckich) jest dla nas wręcz porażająca. Ale tym, którzy chcieliby na nią kręcić nosem, przypomnę, że dzieje się to w krajach, gdzie obywatele w "masie" są znacznie bardziej oświeceni i wyedukowani w transakcjach rynkowych. Polacy zajęli ostatnie miejsce w robionych przed kilkoma laty na zlecenie OECD badaniach, mających na celu sprawdzenie, jak sprawnie ludzie sobie radzą ze zrozumieniem urzędowego tekstu, odczytaniem piktogramu, językiem, jakiego używa otaczająca nas cywilizacja. Sama w czasie wakacji widziałam u mojej gospodyni umowę kredytu sformułowaną tak, że nie było wiadomo, ile w ratach spłaty szło na odsetki, a ile na dług główny. A urzędniczka bankowa sama się w tym plątała i usiłowała wmówić nieszczęsnej klientce, że raty powinna płacić miesięcznie, a nie kwartalnie. Ma więc rację niemiecki TK: zrozumiała informacja orężem konsumenta. Ponadto od czasu dyrektywy 93/13 (o klauzulach abuzywnych) uważa się, że w prawie konsumenckim wspólnot istnieje "nakaz radykalnej transparencji", co oznacza, że każda informacja, jaką konsument ma uzyskać, musi być "jasna, niedwuznaczna i zrozumiała", a wszelkie niejasności i dwuznaczności zawarte w przygotowanych wcześniej wzorach umów są zgodnie tłumaczone na niekorzyść proferenta (tego, który je opracował). To nie jest frazes Tu nie mogę się oprzeć dygresji. Zasada, o której piszę, wyrażająca się w łacińskiej formule "in dubio contra proferentem", jest klasycznym i szacownym instrumentem prawa cywilnego. Jej brak w naszym prawie był przedmiotem krytyki w literaturze fachowej. Działanie zasady: "niejasności tłumaczy się przeciw autorowi interpretowanej klauzuli", polega na możliwości wyboru przez sąd interpretacji korzystnej dla konsumenta. Piszę o tej klasycznej instytucji prawa cywilnego celowo. Spotkałam się niedawno z poglądem (wyrażonym na piśmie przez osobę, która w Bardzo Ważnym Departamencie Bardzo Ważnego Urzędu sprawuje funkcję określoną bodajże jako "starszy legislator"), iż odwołanie się do pojęć "jasność i zrozumiałość" informacji oznacza użycie sformułowań "wieloznacznych i mających potoczny charakter", a także że "brak możliwości egzekwowania" przepisu nakładającego obowiązek udzielania tego rodzaju informacji przez kontrahenta konsumenta. Jak to dobrze, że nie wiedzą tego w Brukseli. Pewno dyrektywa 93/13 w ogóle nie byłaby powstała. A także kilka innych dyrektyw konsumenckich. A poważnie: jeżeli nasi legislatorzy (choćby i "starsi") nie mają pojęcia o mechanizmie egzekwowania w nowoczesnym prawie skutków zasady "in dubio proferentem", jeśli sądzą, że klasyczna triada wymagań, aby informacja była "jasna, niedwuznaczna i zrozumiała", to tylko czczy frazes, jeśli sankcja kojarzy im się tylko z sankcją karną, a nie np. z nieważnością umowy - to te poglądy, a nie niewiedza przeciętnego konsumenta, wyznaczają nasz dystans wobec prawa europejskiego. Ile ochrony w prawie europejskim, ile w wewnętrznym Nie tylko jednak sama obrona przez informację jest cechą charakterystyczną europejskiego prawa konsumenckiego. Występuje tu jeszcze wskazanie minimalnego poziomu treści umowy. Pisałam nie tak dawno, że dyrektywy konsumenckie mają z reguły charakter minimalny. Oznacza to, że poszczególne państwa, implementując je we własnym porządku prawnym, nie mogą zejść niżej wskazanego tam poziomu ochrony. Czasem same dyrektywy mówią, że jakieś kwestie mogą być przez państwa pominięte lub uregulowane inaczej, albo że można dokonać wyboru spośród kilku możliwości wskazanych w samej dyrektywie. Skoro można "nie mniej", to oczywiście można więcej. Ale tutaj tkwi pułapka. Bo przyznanie w prawie krajowym zbyt wysokiego poziomu ochrony, np. przez stworzenie szczególnie wysokich standardów informacyjnych w interesie konsumentów, może być uznane za rzeczywistą czy ukrytą praktykę dyskryminacyjną, ograniczającą dostęp towarów i usług na rynek wspólny. I niejednokrotnie różne postanowienia prawa wewnętrznego państw Unii Europejskiej chroniące konsumentów były przedmiotem krytycznej oceny Trybunału w Luksemburgu, który dopatrzył się w nich praktyk protekcjonistycznych, niedopuszczalnych z punktu widzenia zasad funkcjonowania wspólnoty. Słynna sprawa Cassis de Dijon (1979 r.), która dała początek doktrynie, iż wyroby spełniające warunki przewidziane przez prawo we własnym państwie mogą swobodnie cyrkulować na rynku wspólnoty, także miała aspekt ochronno-konsumencki. Niemcy, którym zarzucono praktyki dyskryminacyjne, gdyż zakazały importu likieru porzeczkowego mającego niższy procent alkoholu, niż przewidywały przepisy niemieckie, broniły się charakterystycznym zarzutem. Otóż wskazany poziom alkoholu był ustanowiony w interesie ochrony konsumenta! Czy było tak naprawdę, czy argumentację tę powołano tylko na okazję sprawy w Luksemburgu, nie warto dziś dociekać. Co ważne, i o czym trzeba pamiętać, to to, że chęć ochrony konsumenta przez stworzenie w prawie wewnętrznym bardzo rygorystycznych przepisów go chroniących może stać się podstawą podejrzenia o praktyki dyskryminacyjne i w konsekwencji - sprawy w Luksemburgu o dyskryminacyjne i nieproporcjonalne zastosowanie "środków o podobnym działaniu", o których mówi art. 30 traktatu europejskiego. Istnieje stosowne orzecznictwo dotyczące prokonsumenckiego ustawodawstwa ochronnego Francji, Holandii, Hiszpanii, Niemiec. Nam to nie grozi nie tylko dlatego, że jeszcze nie jesteśmy na wspólnym rynku, ale i dlatego, że naszemu ustawodawstwu ochronnemu bardzo daleko do poziomu przewyższającego poziom określony jako "minimalny". Klient może się rozmyślić Nie tylko informacja i nie tylko określenie minimalnego poziomu uprawnień zagwarantowanych konsumentowi w dotyczącym danej umowy prawie wspólnotowym czy wewnętrznym są cechami charakterystycznymi europejskiego prawa konsumenckiego. Klasyczna zasada, że "umowy powinny być dotrzymywane" (pacta servanda sunt), na naszych oczach doznaje wyłomu właśnie w prawie dotyczącym konsumenta. Otóż cechą charakterystyczną współczesnego prawa umów jest to, że konsumentowi przysługuje prawo "wycofania się z transakcji". Przez krótki czas, siedem do dziesięciu dni, ma on prawo, bez żadnych negatywnych konsekwencji czy następstw, zrezygnować z transakcji, wycofać się z niej. Możliwość ta jest czasem ujęta jako prawo odstąpienia od umowy (tak w umowach zawieranych poza lokalem handlowym czy na odległość albo przy time sharingu) albo jako konsekwencja ustawowego warunku zawieszającego (tak w umowach o kredyt konsumencki we Francji; sama dyrektywa europejska o kredytach konsumenckich - minimalny charakter dyrektywy - tego uprawnienia nie przewiduje, choć wielu państwom UE w ich regulacjach umów kredytowych jest znana). Określenie konstrukcji prawnej tego wycofania się z transakcji to zadanie dla ubiegających się o stopnie naukowe z prawa. Pewno dawniej takie dysertacje byłyby zatytułowane "Tempus ad deliberandum w umowach z konsumentami". Teraz, z duchem czasu, inaczej: "Cooling off period w prawie konsumenckim". W praktyce i u nas nowa technika ochronna zaczyna się pojawiać: zna ją polskie prawo ubezpieczeniowe (art. 6 pkt 3 ustawy o działalności ubezpieczeniowej mówiący o konieczności przewidzenia tego rodzaju instytucji w ogólnych warunkach ubezpieczeń - zresztą nie tylko tyczących konsumenta). Co charakterystyczne: tego rodzaju możliwość wycofania się z transakcji służy (w prawie europejskim) jedynie konsumentowi, nie jego kontrahentowi. I znów jest to jeden ze środków, który przyznaje się tylko stronie instytucjonalnie słabszej, środek dodatkowy, używany w umowie niesymetrycznie, by zrównoważyć siłę rynkową konsumenta wobec profesjonalisty. Autorka jest profesorem doktorem prawa, pracownikiem Instytutu Państwa i Prawa PAN, członkiem Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Cywilnego, współpracownikiem Centrum Konstytucjonalizmu i Kultury Prawnej w zakresie problematyki konsumenckiej
Niemiecki Trybunał Konstytucyjny uznał, że nawet osoba pełnoletnia, samodzielna i niepoddana żadnemu przymusowi wymaga ochrony ręcząc za kredyt bankowy, ponieważ nierównowaga wiedzy i doświadczenia między poręczycielem a bankiem jest zbyt wielka i tolerowanie jej zagraża jednej z konstytucyjnych zasad niemieckiego porządku prawnego, czyli autonomii woli. Aby zapewnić niełamanie konstytucyjnej zasady Trybunał Konstytucyjny orzekł, że konieczna jest szczegółowa, wyczerpująca, niedwuznaczna i jasna informacja ze wskazaniem na kwestie najbardziej niebezpieczne dla poręczyciela. Jednocześnie Trybunał udowodnił, że anachroniczną jest koncepcja, że swoboda umów wyklucza ideę ochrony konsumenta. Decyzja Trybunału zaowocowała zmianą postawy niemieckich sądów powszechnych, które z podejrzliwością zaczęły spoglądać na tych poręczycieli, których dochody są bardzo niskie lub żadne, lub którzy są członkami rodziny kredytobiorcy.
KAZIMIERZ GLABISZ Opowiadał o Rydzu-Śmigłym, o generałach Kutrzebie i Kopańskim, a przede wszystkim o marszałku Piłsudskim, tak jak my mówimy o sławnych, ale dobrych znajomych Bezpowrotna melodia polszczyzny Generał brygady Kazimierz Glabisz (w środku) dokonuje przeglądu 4. Dywizji Piechoty w Dundee (Szkocja) w 1945 roku. ZDJĘCIA: ARCHIWUM BOHDANA TOMASZEWSKIEGO BOHDAN TOMASZEWSKI To było wyjątkowe pokolenie naszych rodaków. Urodzeni u schyłku XIX stulecia, wzrastali w niewoli trzech zaborów, walczyli o niepodległość, przeżyli jej utratę, przeszli jeszcze raz przez wojnę, działali na Zachodzie, a potem nie starczyło im już zdrowia lub życia, by powrócić do ojczyzny w latach dziewięćdziesiątych. Edward Raczyński, Stanisław Maczek, Wacław Jędrzejewicz i inni, a do tej generacji należał również Kazimierz Glabisz. Całe jego życie wypełniły dwa działania: praca dla Wojska Polskiego i dla polskiego sportu. Jakie było to bogate życie! Muszę ograniczyć się do skrótowego przedstawienia drogi tego człowieka, a cenny materiał dotyczący wielu faktów otrzymałem dzięki uprzejmości jego siostrzeńca, p. Andrzeja Rożanowicza, mieszkającego w Katowicach. U boku Piłsudskiego Kazimierz Glabisz urodził się w 1893 roku w wielkopolskim Odolanowie w zasłużonej dla tamtego regionu rodzinie, zdał maturę w 1913 r. w Ostrowie Wielkopolskim, a był młodzieńcem, który bardzo wcześnie zaczął uprawiać sport. Był nawet twórcą klubu sportowego Venetia w jego rodzinnych stronach i grał w piłkę nożną. Po maturze studiował prawo w Monachium, a potem we Wrocławiu, biorąc czynny udział w działalności konspiracyjnej patriotycznej organizacji studenckiej "Z" i krzewiąc sport w drużynach strzeleckich. Jako poddany cesarza Wilhelma II, został wcielony w 1915 r. do armii niemieckiej. W latach I wojny był artylerzystą, a rozkazy i losy rzuciły go najpierw na front wschodni, potem zachodni. Kolejny chrzest bojowy przeszedł opodal głośnego Ypres. Z ogniomistrza awansował w 1917 r. na podporucznika. U schyłku wojny został ranny. Podczas pobytu w poznańskim szpitalu nawiązał kontakt z tajną Polską Organizacją Wojskową działającą w zaborze pruskim. Po zakończeniu wojny niezwłocznie wziął udział w Powstaniu Wielkopolskim. Perfekcyjna znajomość niemieckiego i Niemców sprawiła, że w 1919 r. został porucznikiem i powierzono mu już stanowisko operacyjne frontu wielkopolskiego. Awansował szybko i w 1920 r. przeniesiono go do Naczelnego Dowództwa WP w Warszawie. Ten urodzony żołnierz dzięki zdolnościom, coraz większemu doświadczeniu i osobistej dyscyplinie awansował coraz wyżej i systematycznie obejmował odpowiedzialne funkcje operacyjne podczas wojny z bolszewikami. Rychło wszedł do adiutantury Naczelnego Wodza. Błyskawicznie zauważony przez Józefa Piłsudskiego, odegrał ważną rolę w 1921 roku w pomyślnym zakończeniu Powstania Śląskiego. Dwa lata później skończył naukę w Wyższej Szkole Wojennej i otrzymał awanse na kapitana oraz na majora Sztabu Generalnego. Był wysokiej klasy sztabowcem, blisko współpracował z marszałkiem Piłsudskim, a jako oficer do zadań specjalnych brał udział w pięciu grach wojennych prowadzonych przez marszałka. Po dojściu Hitlera do władzy Piłsudski wysłał Glabisza do Niemiec, a także do Austrii, by zebrał informacje o sytuacji w tych krajach. Po śmierci marszałka Rydz-Śmigły powierzył Glabiszowi dokonanie analizy sytuacji panującej w ZSRR, a więc funkcje tajne, wymagające najgłębszego zaufania. Wybuch II wojny zastał płk. dypl. Glabisza na stanowisku I oficera do zadań specjalnych w Głównym Inspektoracie Sił Zbrojnych. W armii i sporcie Nie chce się wierzyć, że ten człowiek miał jeszcze czas i energię, aby pracować dla polskiego sportu. Sport kiedyś uprawiał, lubił i wierzył w jego funkcje kształtujące charakter. Pewnie myślał przede wszystkim o charakterze przyszłych żołnierzy. Przez krótki czas był wiceprezesem naszego Związku Tenisowego, wiceprezesem Polonii Warszawa. Podczas olimpiady w Amsterdamie w 1928 r. kierował polską reprezentacją lekkoatletyczną i miał szczęśliwą rękę, wtedy bowiem dyskobolka Konopacka zdobyła pierwszy złoty medal dla Polski. PZPN pragnął, by był jego działaczem. Glabisz został więc wiceprezesem, a na dwa lata przed wybuchem wojny prezesem Związku. Nasz futbol zaczął wtedy wyraźnie iść w górę. Jaką żywotność miał ten człowiek! Piął się nieustannie zarówno w armii, jak i w polskim sporcie. Przecież już wcześniej, od 1929 roku, był prezesem PKOl. Powtórzmy: to była ta generacja Polaków, którzy wciąż odnajdywali nowe pokłady energii i satysfakcję w tym, co można zrobić. Był szefem olimpijskiej reprezentacji Polski w 1936 r. podczas zimowych igrzysk w Garmisch-Partenkirchen oraz letnich w Berlinie. Lubiany przez zawodników, za to niektórzy działacze uważali, że kieruje wszystkim nazbyt stanowczo, nieomal po wojskowemu. Ale w kontaktach nieurzędowych był czarujący. Bies wlazł Po raz pierwszy zobaczyłem Kazimierza Glabisza latem 1938 roku, kiedy stał przed trybuną stadionu Legii i rozmawiał z medalistkami olimpijskimi, pięknymi dziewczętami, dyskobolką Jadwigą Wajsówną i oszczepniczką Marią Kwaśniewską. Były w dresach, a prezes PKOl w mundurze pułkownika. Żartowali, śmieli się. Pan pułkownik, pełen staroświeckiej rewerencji wobec dam i szarmancki oficer, elegancko zasalutował paniom na pożegnanie. Zawodniczki były zachwycone. Ale - jak słyszałem - wobec młodzieży kierował się zarówno przyjaźnią, jak i dyscypliną. Wiele wymagał! Jak to różni się od obecnych metod wychowawczych, kiedy często nazbyt schlebiamy młodym ludziom, pozwalając im nieomal na wszystko. Miałem okazję przelotnie poznać pułkownika osobiście, bo często zaglądał na korty Legii. Spotykał się tam z przyjaciółmi i czasem grywał w brydża w domu klubowym z dawnymi mistrzami rakiety Jadwigą Jędrzejowską i Ignacym Tłoczyńskim. Cóż, młodzik tenisowy mógł zostać jedynie przedstawiony prezesowi PKOl i najwyżej zamienić z nim dwa słowa. Widziałem go także na tym ostatnim, wyjątkowym meczu polskich piłkarzy z Węgrami na Legii kilka dni przed wybuchem wojny. Ze stanu 0:2, przypomnę, wygraliśmy 4:2 z ówczesnymi wicemistrzami świata! "Jakiś fluid poszedł z trybun na boisko - powiedział po meczu płk Glabisz. - Bies wlazł w naszą drużynę." To jego słowa. W pierwszych dniach wojny był w sztabie przy Rydzu Śmigłym. Zaraz poszedł na front, brał udział w bitwie pod Iłżą, przebijał się wraz z rozbitymi oddziałami. Do Warszawy dotarł w październiku. Jego mieszkanie zajęło gestapo. Okupant szukał człowieka, który przed wojną odkrywał jego tajemnice wojskowe. 1 stycznia 1940 r. Kazimierz Glabisz przekroczył granicę, dostał się do Budapesztu, gdzie uczestniczył w organizowaniu dalszych przerzutów oficerów na Zachód. Dopiero w rok później kolejnymi etapami przez Jugosławię, Grecję, Turcję, Palestynę i Egipt, przez Afrykę i Portugalię trafił wiosną 1941 r. do Londynu. Najpierw pracował w szefostwie oddziału organizacyjnego, potem w Szkocji był zastępcą dowódcy Samodzielnej Brygady Strzeleckiej, zajmował wysokie stanowisko w Brygadzie Pancernej gen. Maczka, a w 1944 r. kierował 4. Dywizją Piechoty. Zaraz po kapitulacji Niemiec został mianowany generałem brygady. "Pod jarzmo nie wrócę" Nie wrócił do kraju. Nastał pokój, więc generał zabrał się do sportu. Gdy Anders powołał w 1947 r. Radę WF i Sportu na emigracji, Glabisz stanął na jej czele. Powstało 60 klubów, organizowano rozgrywki w wielu dziedzinach sportu, reaktywowano odznakę POS, wychodziły "Nowiny Sportowe". Organizował także korespondencyjne zawody dla rozsianej po świecie polskiej emigracji. Stanął na czele Związku Polskich Klubów Sportowych. Nasi rodacy wiedli wówczas w Anglii skromne życie, nie przelewało się im. Gen. Glabisz utrzymywał się z bardzo szerokiej pracy publicystycznej w dziedzinie wojskowości i sportu. "Praca społeczna zajmuje mi sporo czasu, ale daje niemałe zadowolenie, bo sportowe organizacje i imprezy należą do najskuteczniejszych środków utrzymania młodego pokolenia przy polskości - pisał do swojej siostry Marii Rożanowiczowej, mieszkającej w kraju. - Niestety, zanosi się, że nasz byt na obczyźnie przeciągnie się na dalsze lata..." Mimo podeszłego wieku starał się uprawiać sport, grał w tenisa. W jednym z listów do siostry napisał także: "Osobiście wierzę niezachwianie, że jeszcze zobaczę nadwarciańskie łęgi, nadwiślańskie piaski i tatrzańskie turnie, choć wiem, że pod jarzmo dobrowolnie nie wrócę." To słowa pisane jeszcze pod koniec lat pięćdziesiątych. Jadzia i Marysia Na zakończenie niechaj będzie już coś bardzo osobistego, ale to przecież uzupełni losy i charakterystykę Kazimierza Glabisza. Wspomniałem o przelotnym spotkaniu z nim na kortach Legii i oto wiele lat później, w 1957 roku, podczas mego pierwszego pobytu na turnieju w Wimbledonie w towarzystwie rodaków osiadłych po wojnie w Londynie spotkałem Kazimierza Glabisza. Ośmieliłem się przypomnieć mu jego dawne wizyty na kortach. Udał, że mnie pamięta, ale trochę się wzruszył, że rozmawia z kimś stamtąd, a w dodatku ten ktoś zna i widuje Jędrzejowską, Kwaśniewską oraz Staszka Marusarza. Ożywił się i powiedział, aby pozdrowić jak najserdeczniej Jadzię i Marysię, a także tenisistę Hebdę. "No i Marusarza - mówił generał - i w ogóle dawnych sportowców, którzy przeżyli wojnę i przebywają w kraju." Na tym skończyła się krótka rozmowa w dość licznym gronie, w którym Kazimierz Glabisz był traktowany ze szczególnym szacunkiem. Minęły znów lata, równo 21. Jakieś zawody lekkoatletyczne odbywały się w Londynie. W przeddzień zaszedłem do kawiarni "Daquiza" na Kensingtonie, w której spotykali się często Polacy z Anglii i kraju. Przy sąsiednim stoliku siedział generał. Był rok 1978. Miał wtedy 85 lat. Wahałem się: podejść i się przypomnieć? Wahałem się. Ale zaczął mi się uważnie przyglądać. To mnie ośmieliło. - Bardzo przepraszam, ale czy pan generał pozwoli... - Ależ oczywiście. Niechże pan siada. - Nie wiem, czy pan generał może pamięta?... - zacząłem nieśmiało. - Jakże. Pamiętam. Przecież poznaliśmy się w swoim czasie u generałostwa Ujejskich. Miał pan pozdrowić nasze mistrzynie. Także Staszka i Hebdę. Wiem, niektórzy pomarli. A ja wciąż żyję. - Pozdrowił pan? - mówił krótkimi zdaniami, jakby wydawał rozkazy, a jednocześnie z tą bezpowrotną melodią polszczyzny, która w kraju już zanikała, a usłyszeć ją można jedynie u bardzo starych rodaków od lat przebywających na obczyźnie. No i zadziwiająca pamięć generała! - Pozdrowił ich pan? - powtórzył, bacznie mi się przyglądając. - Tak, oczywiście. Nie rozkaz, lecz prośba Przeszedł na czas wojny, bo tym przecież żył. Opowiadał, jak w samym początku Września zgłosił się do Rydza-Śmigłego. - Panie Marszałku, melduję, że mam prośbę! - Mówcie. - Proszę o odkomenderowanie ze sztabu na front. Rydz-Śmigły spojrzał ostro. Odczekał chwilę. - Jedźcie. - Rozkaz Panie Marszałku! - To nie był rozkaz, to wasza prośba. Opowiadał o Rydzu-Śmigłym, o generałach Kutrzebie i Kopańskim, a przede wszystkim o marszałku Piłsudskim, tak jak my mówimy o sławnych, ale dobrych znajomych. Mówił, jakby byli blisko - wciąż byli i można się było u nich lada chwila zameldować. To, co przeciętny człowiek zna jedynie z legendy lub z podręczników, stary generał swobodnie wyjmował z kart historii i ożywiał. Kazimierz Glabisz zmarł w Londynie w 1981 roku i tam jest pochowany. Można sobie wyobrazić, co czuł w tamtych miesiącach niedługo przed śmiercią, kiedy w ojczyźnie, której już nie zobaczył, zaczęło się tyle dziać i budziły się nowe nadzieje. Mamy rok olimpijski. Już za kilka miesięcy igrzyska w Sydney. Sądzę, że to sposobna pora, aby przypomnieć człowieka, który całe życie poświęcił ojczyźnie i polskiemu sportowi.
Kazimierz Glabisz należał do wyjątkowego pokolenia Polaków, jego życie, wypełnione pracą dla Wojska Polskiego i polskiego sportu, było niezwykle bogate. Dzieciństwo i młodość spędził w Wielkopolsce, wcześnie zaczął uprawiać sport. W 1915 r. został wcielony do armii niemieckiej, był artylerzystą, awansował na podporucznika. Po wojnie wziął udział m.in. w Powstaniu Wielkopolskim, przeniesiono go do Naczelnego Dowództwa WP, został majorem, współpracownikiem Józefa Piłsudskiego i oficerem do zadań specjalnych. Miał czas dla sportu, był m.in. prezesem PKOl-u i PZPN-u, kierował polską reprezentacją olimpijską. Od swoich zawodników wiele wymagał. Pojawiał się na kortach tenisowych Legii. Podczas II wojny światowej walczył w kraju i za granicą, zajmował wysokie stanowisko w brygadzie gen. Maczka. Po wojnie pozostał w Anglii i zajął się sportem, organizował zawody, był szefem Związku Polskich Klubów Sportowych. Wierzył, że sport utrzyma młode pokolenie emigrantów przy polskości. Pamiętał o polskich sportowcach, którzy pozostali w kraju. W jego pamięci żywe były postaci generałów Rydza-Śmigłego i Kutrzeby oraz marszałka Piłsudskiego. Kazimierz Glabisz zmarł w Londynie w 1981r.
BOKS ZAWODOWY Evander Holyfield - Lennox Lewis: rewanż gigantów ringu W poszukiwaniu prawdy Evander Holyfield i jeden z jego trenerów, Kenny Weldon (C) EPA JANUSZ PINDERA W najbliższą sobotę w Las Vegas dojdzie do kolejnego "rewanżu stulecia". Zmierzą się w nim dwaj najwybitniejsi obecnie bokserzy wagi ciężkiej, Amerykanin Evander Holyfield i Brytyjczyk Lennox Lewis. Osiem miesięcy temu, 13 marca, w nowojorskiej Madison Square Garden ich pierwsza walka zakończyła się kontrowersyjnym remisem. Stawką rewanżowego pojedynku będą pasy mistrzowskie trzech najważniejszych organizacji boksu zawodowego: WBA, WBC, IBF. Ostatnim posiadaczem trzech pasów w wadze ciężkiej był Riddick Bowe. Od siedmiu lat żaden z pięściarzy nie może się uważać za króla tej najbardziej cenionej kategorii. "Moje ciosy trafiały go od pierwszego do ostatniego gongu. Zostałem oszukany. Nie mogę uwierzyć w punktację sędziów. Przegrałem może dwie rundy z dwunastu. Wygrałbym ten pojedynek nawet z opuszczonymi rękami. Jestem najlepszym pięściarzem wagi ciężkiej i cały świat o tym wie. Holyfield powinien mi oddać swoje pasy mistrzowskie, bo on wie, że przegrał. Mogę z nim walczyć ponownie w każdej chwili. Jutro albo za miesiąc. On chyba jednak nie będzie chciał już ze mną walczyć." To słowa wzburzonego Lewisa, wypowiedziane na konferencji prasowej po walce w Nowym Jorku. A co wtedy w Madison Square Garden powiedział Evander Holyfield? "Czuję się jak mistrz świata w wadze ciężkiej. Ludzie wokół ringu nie są sędziami. Czasem takie rzeczy się zdarzają. Ja walczyłem, inni sędziowali. Nie był to mój najlepszy występ. Muszę pochylić głowę przed klasą Lewisa. Tego wieczoru naprawdę błyszczał. Nigdy nie mówiłem, że jest słabym pięściarzem. Przed walką usłyszałem głos Boga, że znokautuję Lewisa w trzeciej rundzie. Tak się nie stało, ale dalej wierzę w naszego Pana. Czasem człowiek się myli, bo mu się wydaje, że słyszy jego głos. Jeśli Lewis chce walczyć jeszcze raz, nie mam nic przeciwko temu. Za pół roku zobaczymy, kto jest lepszy." Śmieszne i smutne Większość obserwatorów pierwszego pojedynku Lewisa z Holyfieldem nie miała wątpliwości, kto był wtedy lepszy. Tej nocy Lewis miał prawo czuć się oszukany. Zadał 613 ciosów przy 385 Holyfielda. Trafił 384, Holyfield tylko 130. Mimo to, gdyby Lewis nie wygrał ostatniej, dwunastej rundy, przegrałby pojedynek i stracił tytuł mistrza świata organizacji WBC. Zdaniem fachowców, i nie tylko, Lewis zasłużył na wygraną. Padały ostre słowa. Stary Lou Duva, który widział w swoim życiu niejedno bokserskie oszustwo, powiedział: "To śmieszne i smutne. Mieliśmy megawidowisko, megawalkę i megaoszustwo". Jeden z najwybitniejszych mistrzów pięści, król kategorii półciężkiej, Amerykanin Roy Jones jr: "Wstydzę się za swoją ojczyznę. Niestety, gdy Don King macza w czymś palce, to można się spodziewać takich rzeczy". Przypomnijmy werdykt i punktację sędziów z 13 marca. Jedynie sędzia z RPA, Stanley Christodoulu, prawidłowo ocenił to, co działo się w ringu, punktując 116:113 dla Lewisa. Anglik Larry O'Connel widział remis, 115:115. Prawdziwym curiosum była punktacja pani Eugene Williams ze USA - 115:113 dla Holyfielda. "Ten werdykt jest hańbą i wstydem dla boksu. Tą decyzją sędziowie raz jeszcze pokazali, że boks idzie złą drogą!" - krzyczał w Madison Square Garden Panos Eliades, promotor Lewisa. Walka, która miała być największym wydarzeniem ostatnich lat, okazała się skandalem. Sprowadzenie tego pojedynku do świątyni boksu zawodowego, jaką jest nowojorska Madison Square Garden, miało zapewnić "czystość gry" i udowodnić, że w walkach o taką stawkę wciąż najważniejszy jest sport. Stało się jednak inaczej. Na nic zdały się sentymenty. Stara hala, w której walczyli przed laty Muhammad Ali z Joe Frazierem, zaśniedziała waga pamiętająca tamte czasy i sędzia ringowy, Arthur Mercante jr, którego ojciec sędziował tamten pojedynek, miały zagwarantować sprawiedliwość, być swoistym powrotem do korzeni. Tymczasem w świątyni dokonano pospolitej kradzieży. Okradziony został nie tylko Lewis, ale również wszyscy ci, którzy naiwnie wierzyli jeszcze w czystość boksu zawodowego. Trzy niezależne postępowania wyjaśniające, które prowadzono po tej walce, niewiele dały. Nikomu nie udowodniono winy. Eugene Williams tłumaczyła się, że miała problemy z dokładnym obejrzeniem pojedynku, gdyż przeszkadzali jej fotoreporterzy. Don King jak zwykle wykpił się ze wszystkiego i zapewnił, że dojdzie do rewanżu. Tym razem słowa dotrzymał. 13 listopada w Thomas and Mack Center w Las Vegas Lennox Lewis (mistrz WBC) i Evander Holyfield (WBA, IBF) znów staną naprzeciw siebie. Zwycięzca zostanie mistrzem trzech najważniejszych organizacji boksu zawodowego. Będzie królem wagi ciężkiej. Ekscytujące rewanże W historii boksu było ponad 30 rewanżów o mistrzostwo świata wagi ciężkiej. Pierwszym był rewanżowy pojedynek Jamesa J. Jeffriesa z Bobem Fitzsimmonsem w 1899 roku. Jeffries wygrał rewanż przez nokaut, podobnie jak pierwszą walkę. Wielkie wydarzenie stanowił rewanż Gene Tunneya z Jackiem Dempseyem w 1927 r. Tunney wygrał na punkty obie walki. Rewanże zawsze są ekscytujące. Nawet wtedy, gdy pierwsza walka zakończyła się miażdżącym zwycięstwem jednego z pięściarzy. Ludzie szukają potwierdzenia, że ten, który wygrał, faktycznie jest lepszy. Sonny Liston udowodnił to chyba najbardziej brutalnie. W 1962 roku znokautował już w pierwszej rundzie Floyda Pattersona. W rewanżu (1963) zrobił to samo. Patterson znów został wyliczony w pierwszym starciu. Ten sam Liston stracił jednak tytuł bardzo szybko, na rzecz Muhammada Alego. Ich pierwsza walka zakończyła się w siódmej rundzie. Liston nie chciał dalej walczyć. Rok później (1965) pojedynek trwał bardzo krótko. Liston został znokautowany w pierwszym starciu. Muhammad Ali był bohaterem jeszcze jednego historycznego rewanżu, z Joe Frazierem. Pierwszą walkę w 1971 roku Ali przegrał na punkty po morderczym piętnastorundowym pojedynku. Druga walka była wojną. Zakończyła się w czternastej rundzie zwycięstwem Alego. "Rewanż jest szukaniem prawdy" - mówi Don King, organizator drugiego pojedynku Lewis - Holyfield. Kawałek ucha Swoje strony w historii najsłynniejszych rewanżów zapisali też Evander Holyfield i Lennox Lewis. Ten pierwszy toczył wielkie boje z Riddickiem Bowe'em, Mike'em Tysonem i Michaelem Moorerem. Z Bowe'em pierwszy pojedynek przegrał na punkty, drugi wygrał w podobny sposób i odzyskał tytuł mistrza świata. Gdy przystępował do walki z Tysonem (1996), miał już za sobą trzeci pojedynek z Bowe'em, przegrany przed czasem, i opinię boksera skończonego. Bukmacherzy przyjmowali zakłady w wysokości 25:1 na korzyść Tysona. Nie bez przyczyny jednak Holyfield jest nazywany "Wielkim wojownikiem". W Las Vegas zmusił do poddania Tysona w jedenastej rundzie. Rewanż, w czerwcu 1997 roku, był największym, z finansowego punktu widzenia, wydarzeniem w historii boksu. Jeszcze nigdy pięściarze nie podpisali takich kontraktów: 35 mln dolarów Holyfield, 30 mln Tyson. Jeszcze nigdy tak dobrze nie sprzedała się transmisja telewizyjna w płatnym systemie pay per view, jeszcze nigdy Don King nie zarobił tak dużo pieniędzy. Walka w MGM Grand (bilety na czarnym rynku po 10 tysięcy USD) zakończyła się jednak skandalem. Tyson przegrał przez dyskwalifikację, gdyż odgryzł rywalowi kawałek ucha. Stracił przez to na kilkanaście miesięcy licencję bokserską w stanie Nevada. Pod koniec 1997 roku Holyfield raz jeszcze stanął do walki w Las Vegas. W tej samej hali, w której przyjdzie mu zmierzyć się z Lewisem, spotkał się z Michaelem Moorerem. Tym samym, który odebrał mu tytuł w kwietniu 1994 roku. Wtedy Holyfield miał kłopoty z sercem i przegrał niejednogłośną decyzją sędziów. W listopadzie 1997 roku nie pozostawił Moorerowi żadnych wątpliwości. Moorer padał i wstawał, ale do ósmej rundy już nie wyszedł. Sędzia Mills Lane zatrzymał pojedynek po konsultacji z lekarzem. Lennox Lewis do tej pory zanotował tylko jeden udany rewanż, gdy 7 lutego 1997 roku zmusił do płaczu i poddania Olivera McCalla. Były sparingpartner Tysona trzy lata wcześniej był sprawcą ogromnej sensacji - znokautował w Londynie już w drugiej rundzie pewnego siebie Anglika. To był typowy wypadek przy pracy, ale Lewis stracił wtedy pas mistrza świata organizacji WBC, pas, który w 1992 roku »podniósł z kosza na śmieci«, do jakiego wrzucił go Riddick Bowe. Duży pada głośniej Przed pierwszą walką Lewisa z Holyfieldem faworytem był pogromca Tysona. Teraz role się odwróciły. To Lewis ma więcej zwolenników. Nic dziwnego. 13 marca w Madison Square Garden udowodnił, że jest lepszym bokserem. W rewanżu chce znokautować Holyfielda, żeby nie pozostawić nikomu wątpliwości, komu należy się korona w królewskiej kategorii. Lennox Lewis (34 lata) wygrał w swojej karierze zawodowca 34 walki (27 przed czasem), 1 przegrał i 1 zremisował. Jest aktualnym mistrzem świata organizacji WBC. Evander Holyfield jest o trzy lata starszy (37), ma na koncie 36 zwycięstw (25 przed czasem), 3 porażki, 1 remis i dwa pasy mistrzowskie organizacji WBA i IBF. Jest drugim w historii, obok Muhammada Alego, bokserem wagi ciężkiej, który trzykrotnie zdobywał tytuł mistrza świata, po zwycięstwach nad Busterem Douglasem (1990), Riddickiem Bowe'em (1993) i Mike'em Tysonem (1996). Warto o tym pamiętać, oceniając szanse obu pięściarzy przed wyjściem na ring w Las Vegas. Holyfield ma wprawdzie gorsze warunki fizyczne - 188 cm, 100 kg (Lewis 196 cm, 113 kg), ale jak mówi Don Turner, trener Amerykanina, "duży pada głośniej". Holyfield, świetny technik i taktyk, słynie z tego, że potrafi znakomicie przygotować się do rewanżu. Informacje, jakie napływały z jego obozu treningowego w Houston, potwierdzają, że jest w wyśmienitej formie, znacznie lepszej niż w marcu, kiedy chyba zlekceważył rywala. Lennox Lewis przygotowywał się do rewanżu w Poconos Brookdale w Pensylwanii. Jest pewny siebie i bez przerwy powtarza, że znokautuje Holyfielda. Trochę to niepokoi jego trenera, Emanuela Stewarda. "Teraz Lennox chce nokautu, nie ja. Przed pierwszą walką było odwrotnie" - twierdzi Steward. Zna on wszystkie słabe i mocne strony Holyfielda, którego przecież tak skutecznie przygotował do rewanżowego spotkania z Bowe'em. W nocy z 13 na 14 listopada (czasu polskiego) poznamy króla wagi ciężkiej. Jeśli zostanie nim Lennox Lewis, co jest wielce prawdopodobne, koronę straci Evander Holyfield, a wraz nim najsłynniejszy z promotorów boksu zawodowego, Don King. Porażka Holyfielda będzie też jego porażką, a przegrywać King nie lubi, tak samo jak bokserzy. Walkę Holyfield - Lewis pokaże na żywo tylko Canal Plus. Komentatorem będzie dziennikarz "Rzeczpospolitej" Janusz Pindera. Początek transmisji - niedziela godz. 3.25. Retransmisja w niedzielę w Polsacie o godz. 17.20.
W najbliższą sobotę w Las Vegas dojdzie do kolejnego pojedynku między Evanderem Holyfieldem i Lennoxem Lewisem. Stawką będą pasy mistrzowskie trzech najważniejszych organizacji boksu zawodowego: WBA, WBC i IBF. Wcześniejszy pojedynek bokserów zakończył się kontrowersyjnym remisem. Wzburzony Lewis czuł się pokrzywdzony przez sędziów. Ich pracę krytykowało też wiele osobistości ze świata boksu. Oczekiwano, że zorganizowanie starcia w legendarnej Madison Square Garden zapewni sprawiedliwą ocenę walki. Tymczasem oszukano nie tylko Lewisa, ale też wszystkich, którzy wierzyli w czystość boksu zawodowego. Tylko jeden z trojga sędziów prawidłowo ocenił przebieg meczu, przyznając zwycięstwo Lewisowi. Drugi z nich wskazał remis, a trzeci chciał zwycięstwa Holyfielda. Ten ostatni tłumaczył się potem, że w dokładnym obejrzeniu pojedynku przeszkadzali mu fotoreporterzy. Holyfield uznał klasę rywala i zgodził się na rewanż, do którego dojdzie 13 listopada. W historii boksu było ponad 30 rewanżów o mistrzostwo świata wagi ciężkiej. Zawsze wzbudzały wielkie emocje, nawet kiedy pierwsza walka zakończyła się miażdżącym zwycięstwem jednego z pięściarzy. Chodziło o potwierdzenie swojego prymatu. Najdobitniej zrobił to Sonny Liston, który dwukrotnie nokautował swojego rywala już w pierwszej rundzie. Musiał jednak szybko uznać wyższość Muhammada Alego, który dwukrotnie przypieczętował swoją wyższość nie tylko nad Listonem, ale też Frazierem. Organizator drugiego pojedynku Lewisa z Holyfieldem stwierdził, że rewanż jest szukaniem prawdy. Obaj pięściarze mają już na koncie rewanże. Holyfield dwukrotnie wygrywał z Bowe'em, a następnie z Tysonem. Druga walka z Tysonem przeszła do historii boksu ze względu na rekordowe dochody i dyskwalifikację Tysona za odgryzienie Holyfieldowi ucha. Pierwszy pojedynek z Moorerem Holyfield przegrał, ale w rewanżu udowodnił swoją wyższość z miażdżącą przewagą. Lewis swoją szansę rewanżową wykorzystał w starciu z Oliverem McCallem, który go wcześniej znokautował. O ile w pierwszym pojedynku między Lewisem i Holyfieldem faworytem był ten drugi, teraz role się odwróciły. Holyfield ma wprawdzie gorsze warunki fizyczne, ale słynie z przygotowania technicznego i taktycznego. Lewis jest jednak pewny, że znokautuje rywala.
STYCZNIOWE PODWYŻKI Zakłady obawiają się wyhamowania rozwoju Prognozy obniżenia rentowności Styczniowa urzędowa podwyżka cen i stawek VAT na prąd, gaz i akcyzy na benzynę wpłynie najprawdopodobniej na obniżenie rentowności sprzedaży. To z kolei będzie miało wpływ na zmniejszenie wielkości nakładów na modernizację i rozwój firm. Zmniejszyć się może konkurencyjność polskich wyrobów w stosunku do zagranicznych, uważają przedstawiciele większości zakładów, których "Rz" zapytała o wpływ tegorocznych podwyżek na funkcjonowanie ich przedsiębiorstw. Podkreślają oni, że podwyżki najbardziej odczują firmy stosujące energochłonne maszyny i te, które nie modernizowały się w ostatnich latach. Lepiej zniosą je natomiast firmy inwestujące od lat w swój rozwój i poszukujące oszczędności w funkcjonowaniu. Podwyżki, w odczuciu naszych rozmówców, nie byłyby tak dotkliwe, gdyby nie obciążenia dodatkowe, w tym wyższy VAT na importowany olej, brak systemowego wsparcia w umacnianiu pozycji na nowych rynkach i dla firm chcących stosować nowoczesne technologie. Do 8 proc. droższe przetwory z Prorybu - Wpływ podwyżki cen energii i VAT na oleje importowane do naszej produkcji rozpatrujemy już od kilku dni. Wyliczyliśmy, że na jednostkowych opakowaniach wynosi ona 12 proc. i o tyle powinniśmy podnieść dotychczasową cenę. Zdecydowaliśmy się na 7,5-8 proc. i wprowadzimy je od najbliższego poniedziałku - mówi Zygmunt Dyzmański, współwłaściciel Przetwórni Ryb Proryb. Wylicza, że podwyżka cen prądu w ogólnych kosztach produkcyjnych to zaledwie 2 proc. Aby ją nieco zniwelować, w Prorybie będzie wprowadzona praca nocna. To umożliwi korzystanie z tańszej taryfy. Aż do 20 proc. wzrosła akcyza na importowane oleje, a w Prorybie są one wykorzystywane do 70 proc. przygotowywanych konserw i innych wyrobów rybnych. Oleju nie można kupić w dostatecznych ilościach w kraju, więc jego import jest konieczny aż do nowych zbiorów rzepaku. - Do wiaderka śledzi kaszubskich, które sprzedajemy za 7 zł, wlewamy aż pół litra oleju, czyli kosztuje nas on 2,25 zł. Na wieczka i wiaderka VAT wzrósł o 12 proc. Dlatego podwyżka jest nieuchronna - uważa przedstawiciel Prorybu. Zygmunt Dyzmański nie boi się wyhamowania tegorocznych inwestycji. Proryb za kilka miesięcy pierwszy w branży przetwórstwa rybnego otrzyma certyfikat zarządzania jakością z serii ISO9000. Jak każdy zakład go wprowadzający wykorzysta przysługujące mu z tego tytułu ulgi inwestycyjne. W Bizonie szukają oszczędności W Zakładzie Mechanicznym Bizon, będącym największym krajowym producentem zszywek, nie ukrywają, że zużywają dużo prądu, ale znacznie mniej niż np. 3 lata temu. Krzysztof Borysewicz, dyrektor ds. produktu w podwarszawskim Bizonie, wskazuje, że firma w ostatnich latach wiele inwestowała w nowe, energooszczędne technologie i w modernizację systemu grzewczego. - Wprowadzone w br. rozwiązania w celu kompensacji mocy biernej miały się nam spłacić w 2-3 lata, po tegorocznej podwyżce cen prądu okres ten znacznie się skróci - przekonuje dyrektor Borysewicz. Jego zdaniem Bizon nie ustępuje zachodnioeuropejskim firmom pod względem technologicznym i jakością wytworzonych towarów. Po podobnych cenach jak zachodnioeuropejskie firmy kupuje surowiec używany do produkcji. Jego wyroby są nieco tańsze od zagranicznych dzięki tańszej sile roboczej niż np. w Niemczech. Ta korzystna różnica ciągle maleje poprzez zmniejszające się corocznie cło i podwyżki na paliwa i energię. Dlatego zakład ciągle szuka możliwości oszczędzania. Konieczne wsparcie na nowych rynkach Dariusz Sapiński, prezes Spółdzielni Mleczarskiej Mlekovita w Wysokiem Mazowieckiem, uważa, że spółdzielczość mleczarską i jego firmę czeka ciężki rok. - Mimo że od 1 stycznia br. poniesiono urzędowe ceny na prąd i gaz, my nie przewidujemy podwyżek na swoje wyroby. To oznacza mniejszą rentowność sprzedaży i ograniczenie środków na rozwój i modernizację - tłumaczy Dariusz Sapiński. Mlekovicie te środki są potrzebne, by dorównać parametrom obowiązującym w UE. Na 1998 rok zaplanowano wydatek 20 mln zł na wieżę do suszenia serwatki i konieczną modernizację oczyszczalni ścieków. W tych planach nie uwzględniono jednak skutków obecnych podwyżek. - Nie wiemy, czy rynek pozwoli nam podnieść ceny. Nie znamy koniunktury na br. ani cen, jakie ustalą się na rynkach międzynarodowych na mleko w proszku, sery i masło. Nie możemy też wysyłać wyrobów do UE, a była ona ich dużym odbiorcą, szczególnie latem. Dariusz Sapiński obawia się, że dodatkowe obciążenia finansowe spowodowane styczniowymi podwyżkami wyhamują postęp, spowolnią rozwój, a decyzje inwestycyjne będą coraz trudniejsze. Jest prawdopodobne, że Mlekovita będzie musiała zrezygnować z modernizacji oczyszczalni i przesunąć ją na inny termin, obecnie trudny do określenia. W spółdzielni w Wysokiem Mazowieckiem ciągle szukają rezerw. Są one niewielkie, gdyż płace to zaledwie 4 proc. wszystkich kosztów, głównym obciążeniem jest cena surowca. Spółdzielnia nie może myśleć o wysokiej rentowności, bo jest to niezgodne z interesem skupionych w niej rolników. Dobrze mieć status zakładu pracy chronionej - Podwyżki muszą być, bo ceny na paliwo i prąd są w Polsce ciągle niższe od stosowanych w Unii Europejskiej, z którą chcemy się zjednoczyć - uważa Zbigniew Czmuda, właściciel firmy wytwarzającej artykuły biurowe Resta-Kirby SA. Niepokoi go jednak ich wysokość, zwłaszcza znacząca w kosztach utrzymania samochodów podwyżka paliw. Firma dostarcza swoje wyroby do odbiorców w całym kraju. Dla niektórych z nich, z najdalszych zakątków Polski, będzie musiała podnieść cenę za dowóz. To z kolei wpłynie na większą od dotychczasowej marżę pośredników i cenę finalną wyrobów Resty w sklepach. Resta-Kirby nie myśli na razie o podwyższeniu cen na swoje segregatory, chociaż od roku jest ona stała mimo kilkakrotnej podwyżki cen surowców. Utrzymanie tego stanu wymusza ostra konkurencja firm zachodnich. Jest to możliwe wyłącznie dzięki statusowi zakładu pracy chronionej, jaki ma ten zakład. Dzięki temu i wykorzystaniu kredytów na tworzenie nowych miejsc pracy z funduszu PFRON zakład mógł się rozwijać. Największe wydatki ma już, jak się wydaje, za sobą i dlatego wprowadzone na początku br. podwyżki nie są dla niego aż tak bardzo zagrażające jak w przypadku innych, małych i średnich firm dysponujących przestarzałym parkiem maszynowym, nie korzystających z żadnego wsparcia swojego rozwoju. Potrzebne stabilne otoczenie - Po styczniowych podwyżkach spadnie rentowność wszystkich branż. Ze względu na silną konkurencję podwyżek nie da się przenieść na ceny wyrobów. To może wstrzymać inwestycje. Są one konieczne, aby utrzymać konkurencyjność polskiego przemysłu przy wejściu do UE - wskazuje Wojciech Wtulich, prezes Farm Food SA. Podkreśla, że rentowność w UE dla przemysłu przetwórstwa mięsnego jest również niska, ale firmy działają tam w stabilnym otoczeniu, ich obciążenia finansowe umożliwiają przetrwanie, w przypadku zakładów stosujących nowoczesne technologie stosowane są różnorodne ulgi. Farm Food będzie dalej inwestował, chociaż po podwyżkach może być to trudniejsze. Dodatkowo wstrzymane zostały preferencyjne kredyty AMiRR, oprocentowanie kredytów bankowych jest ciągle wysokie. Wzrosną koszty sprzedaży W Zakładach Mięsnych Ostróda-Morliny SA wyliczyli, że wzrost kosztów energii elektrycznej, gazu i pary technologicznej w porównaniu z ubiegłorocznymi wynosi aż 29 proc. W kosztach ogółem całej działalności to zaledwie 1,5 proc. Leszek Bracki z działu ekonomicznego Morlin podkreśla, że ok. 70 proc. kosztów ogółem przypada na surowce i materiały uzupełniające. Dla Morlin ważniejsze więc niż podwyżka cen energii i gazu są sezonowe wahania cen surowca. Leszek Bracki nie potrafi powiedzieć, jak na funkcjonowanie zakładu wpłynie podwyżka paliw. Jest wielce prawdopodobne, że podniesie koszty sprzedaży. Informacje o planowanych na br. podwyżkach zarząd Morlin wykorzystał przy tworzeniu tegorocznych planów finansowych firmy. Wynika z nich, że styczniowe podwyżki nie przystopują jego rozwoju i założonej rentowności. Mogą być zagrożeniem, jak sądzi Leszek Bracki, małych i średnich firm, mających energochłonne urządzenia. Podkreśla, że firmy te nie mogą tłumaczyć swoich ewentualnych niepowodzeń brakiem środków na rozwój. One po prostu nie inwestowały wcześniej i "przespały" sprzyjający dla siebie czas. Do negocjacji z klientem - Produkcja musi być opłacalna, nie może przynosić strat. Podwyżki prądu, gazu i benzyny spowodują odczuwalne zmniejszenie opłacalności ze sprzedaży - uważają w Hucie Szkła Lucyna w Obornikach Wielkopolskich. Dlatego zaplanowane są już podwyżki na wyroby tej huty, będącej największym w Europie Środkowej wytwórcą szklanych kinkietów. Nie jest na razie znana ich wysokość. Będzie przedyskutowana z krajowymi hurtownikami za kilka dni na planowanym zjeździe. Niektórzy odbiorcy zagraniczni zostali poinformowani o konieczności takiej operacji i jej przyczynach. Prowadzone są z nimi rozmowy. Wielu nie odbiera przygotowanego dla nich towaru, czekają na decyzje ostateczne. - Wytworzy się cały "łańcuszek" podwyżek, swoje wyższe marże dołożą twórcy lamp i innego oświetlenia, wyższe będą marże sklepowe - wskazują w HS Lucyna. Beata Najtek, przedstawicielka obornickiej huty jest jednak przekonana, że klienci pozostaną przy nich. Z większością z nich współpracują od wielu lat, nie mają oni zastrzeżeń do jakości wyrobów ani ich wzornictwa. Beata Najtek uważa, że walory te zostaną docenione, a z każdym z dostawców odbędą się indywidualne negocjacje. Lidia Oktaba
Przedstawiciele większości zakładów uważają, że styczniowa urzędowa podwyżka cen i stawek VAT na prąd, gaz i akcyzy na benzynę wpłynie na obniżenie rentowności sprzedaży. Niektóre firmy zareagują na to wprowadzeniem podwyżek na swoje wyroby. Czasami jednak przedsiębiorstwa nie będą mogły przenieść podwyżek na ceny wyrobów ze względu na silną konkurencję. Zmniejszą więc nakłady na modernizację i rozwój, co wpłynie na zmniejszenie konkurencyjności polskich wyrobów w stosunku do zagranicznych. Podwyżki najbardziej odczują firmy stosujące energochłonne maszyny i te, które nie modernizowały się w ostatnich latach. Lepiej zniosą je natomiast firmy inwestujące od lat w swój rozwój i poszukujące oszczędności w funkcjonowaniu. Podwyżki nie byłyby tak dotkliwe, gdyby nie obciążenia dodatkowe, w tym wyższy VAT na importowany olej, oraz brak systemowego wsparcia w umacnianiu pozycji na nowych rynkach i dla firm chcących stosować nowoczesne technologie.
ROSJA Moskwa chce sprzedać Pekinowi broń za miliardy dol. Komentatorzy przypominają jednak, że kiedyś może być ona użyta przeciwko Rosjanom. Zwrot ku Azji PIOTR JENDROSZCZYK z Moskwy Rozpoczynająca się dzisiaj wizyta przewodniczącego Chin Jiang Zemina w Rosji jest logicznym przedłużeniem serii moskiewskich spotkań Borysa Jelcyna, w jakich uczestniczyli przywódcy Wspólnoty Niepodległych Państw, premier Indii oraz minister spraw zagranicznych Iranu. Równocześnie z Iraku wróciła rosyjska delegacja rządowa, która przywiozła podpisane porozumienie naftowe. Można wierzyć moskiewskim mediom dopatrującym się w tych wydarzeniach dowodów na przesunięcie akcentów rosyjskiej polityki zagranicznej w kierunku Azji. Zmianę taktyki łączy się z nazwiskiem Jewgienija Primakowa, od ponad roku szefa dyplomacji rosyjskiej. Trudno byłoby jednak upatrywać w zbliżeniu z Chinami i innymi krajami azjatyckimi próby zawarcia sojuszu politycznego czy wojskowego na wschodzie dokładnie w czasie, gdy Zachód, nie bacząc na sprzeciwy Moskwy, realizuje plan rozszerzenia NATO. W opinii moskiewskich ekspertów Rosja, aktywizując swą azjatycką politykę, pragnie zwiększyć pole manewru, tym bardziej że rosyjskie elity polityczne są coraz mocniej rozczarowane stosunkami z Zachodem. W rok po złożonej w czasie wizyty Jelcyna pekińskiej deklaracji Jiang Zemina, charakteryzującej stosunki pomiędzy obu państwami jako "konstruktywne partnerstwo wybiegające w XXI wiek", obaj przywódcy podpiszą w Moskwie kilka dokumentów. Deklaracja polityczna na temat "wielobiegunowości świata" pozwoli być może na interpretację pojęcia konstruktywnego partnerstwa. Nikt w Moskwie nie oczekuje jednak rewelacji. Nic nie wskazuje na to, aby Chińczycy zamierzali odstąpić od swej polityki równego dystansu w stosunku do Rosji i do USA. Pragmatyczne kierownictwo Chińskiej Republiki Ludowej jest jednak zainteresowane w zacieśnieniu więzi gospodarczych z Rosjanami. Pekin daje wyraźnie do zrozumienia, że przy ich pomocy zamierza unowocześnić swą armię. Równocześnie godzi się na zawarcie porozumienia w sprawie faktycznej demilitaryzacji granicy z Rosją. Porozumienie to zostanie podpisane nie tylko przez Jiang Zemina i Borysa Jelcyna, ale także przez przywódców Kazachstanu, Tadżykistanu i Kirgistanu. W ostatnim tygodniu szczegóły tego dokumentu uzgadniał w Chinach rosyjski minister obrony Igor Rodionow. Rozczarowanie Zachodem Azjatyckiemu zwrotowi w rosyjskiej polityce zagranicznej towarzyszy w Moskwie przekonanie, że stosunki Rosji z Zachodem wchodzą w stadium kryzysu. Chodzi przy tym nie tylko o plany NATO. "Niezawisimaja Gazieta" opublikowała kilka dni temu niektóre założenia projektu dokumentu o nazwie "Obraz Rosji", przygotowanego na niedawne posiedzenia Rady Polityki Zagranicznej i Obronnej przy prezydencie Jelcynie. Składająca się z politologów, dyplomatów, ekspertów i polityków Rada zamierza do końca roku opracować obszerny dokument, który będzie analizą miejsca i perspektyw Rosji w polityce światowej. Po zapoznaniu się z opublikowanymi w "Niezawisimej Gazietie" niektórymi tezami tego opracowania można odnieść wrażenie, że jego autorami byli nacjonalistyczni politycy z obozu komunistycznego czy też działacze z otoczenia Władimira Żyrinowskiego lub Aleksandra Lebiedzia. Jedno z głównych założeń głosi bowiem, że na Zachodzie, a zwłaszcza w USA, nastąpiła szczególna aktywizacja sił, które chcą zapobiec odrodzeniu Rosji jako "wpływowego podmiotu stosunków międzynarodowych". Tego rodzaju kampania ma być przede wszystkim skutkiem niezadowolenia Zachodu z faktu, iż Rosja powoli staje na nogi. Gdy więc rosyjski biznes coraz bardziej się umacnia, kraje zachodnie pragną roztoczyć kontrolę nad napływającymi do Rosji inwestycjami zagranicznymi, aby nie doprowadzić do szybkiego "odrodzenia kraju". Takie spojrzenie na stosunki z Zachodem nie jest w Moskwie niczym wyjątkowym. Podczas zorganizowanego niedawno "okrągłego stołu" rosyjskich politologów w sprawie integracji Rosji z Białorusią przewijała się teza, że wycofanie się Jelcyna w ostatniej chwili z podpisania uzgodnionego wcześniej porozumienia było wynikiem działań prozachodnich polityków w rządzie (zwłaszcza Anatolija Czubajsa) i nacisków Zachodu. Na razie nie ma konkretnych dowodów na to, iż tego rodzaju myślenie wyznacza kierunki rosyjskiej polityki. Wręcz przeciwnie. Ostatnia reorganizacja rządu, w którym znaczącą rolę odgrywają politycy liberalni posługujący się analizami instytutu ekonomicznego Jegora Gajdara, pozwala przypuszczać, że Moskwa jest daleka od popełnienia błędu, którego skutkiem byłaby samoizolacja na arenie międzynarodowej. W stronę Chin Zdaniem Jewgienija Bażanowa, szefa Instytutu Aktualnych Problemów Międzynarodowych, nie ma mowy o powstaniu osi Moskwa - Pekin. Przede wszystkim dlatego, że Chiny nie są tym zainteresowane. Zdają sobie bowiem sprawę z faktu, że takie posunięcie doprowadziłoby do konfliktu z Zachodem i postawiło pod znakiem zapytania plany modernizacji państwa. Nie oznacza to jednak, że Moskwa i Pekin nie pragną wykorzystywać wzajemnych kontaktów w polityce wobec USA. Jednakże stosunki z Chinami mają dla Moskwy szczególne znaczenie przede wszystkim w kontekście przyszłych zagrożeń ze strony azjatyckiego sąsiada - twierdzi Bażanow. Przypomina on o ogromnych kosztach chińsko-rosyjskiej konfrontacji zbrojnej na tle konfliktu granicznego w latach 60. Jeden z instytutów Rosyjskiej Akademii Nauk ocenił, że Rosja straciła wtedy 200 - 300 mld "starych" rubli. Rosyjski ambasador w Pekinie Igor Rogaczow wyraził niedawno opinię, że wraz z zakończeniem w tym roku procesu demarkacji granicy "sprawa ta zostanie raz na zawsze zdjęta z porządku dziennego". Demarkacja odbywa się na podstawie porozumienia podpisanego w 1991 r. Ustępstwa Moskwy w tej sprawie umożliwiły Jelcynowi złożenie rok później wizyty w Pekinie. Do Chin powrócą niewielkie obszary na Dalekim Wschodzie (14 km kw.), czemu sprzeciwiają się gubernatorzy tych regionów. Moskwa nie bierze jednak tych protestów poważnie - podobnie jak niedawnego oświadczenia admirała Feliksa Gromowa, dowódcy rosyjskich sił morskich. Jego zdaniem Chiny otrzymają nie tylko bezpośredni dostęp do Morza Japońskiego, ale i możliwość żeglugi po rzece Tuman, co naruszy "wojskową równowagę sił w regionie". Rosyjskie MSZ przypomniało natychmiast admirałowi, że rzeka ta jest zbyt płytka, aby mogły po niej pływać okręty wojenne, a o żadnym naruszeniu równowagi nie ma mowy. Trudno przypuszczać, aby admirał o tym nie wiedział. Jego słowa można więc traktować jako ostrzeżenie, iż demarkacja granicy nie daje jednak Rosji gwarancji, że Chiny nie wystąpią w przyszłości z kolejnymi roszczeniami terytorialnymi. Można zrozumieć obiekcje Gromowa, jeżeli się pamięta, że porozumienie nie obejmuje trzech wysp na rzekach Ussuri i Argun, do których Pekin rościł pretensje w latach 60., co zakończyło się konfrontacją zbrojną. Nie brak głosów, że wyłączenie tych wysp z porozumienia może w przyszłości posłużyć Chinom za pretekst do żądań zwrotu ponad półtora miliona kilometrów kwadratowych utraconych w XIX w. na podstawie traktatów, których Chińczycy nigdy nie przestali uważać za nierównoprawne. Uzbrajanie sąsiada Tymczasem Pekin właśnie przy współpracy z Rosją realizuje program unowocześniania sił zbrojnych. Lista zakupów rosyjskiej broni jest imponująca. W latach 1992 - 1995 Chińczycy kupili 48 nowoczesnych myśliwców Su-27, a w roku ubiegłym licencję na produkcję 200 samolotów tego typu w ciągu najbliższych pięciu lat. Wartość kontraktu szacuje się na 2,5 mld dol. Władze chińskie nie kryją, że interesują się jeszcze 50 samolotami Su-30 i Su-30MK. Jak twierdzi agencja Interfax, oprócz zakupionych już czterech łodzi podwodnych klasy "Kilo" Pekin chciałby się zaopatrzyć w 10 - 12 takich łodzi lub zdobyć licencję na ich produkcję. Koszt jednego okrętu podwodnego wynosi 250 mln dol. Na liście chińskich zakupów znajdują się też systemy antyrakietowe, w tym słynne S-300 oraz samoloty Ił-76, które po wyposażeniu w izraelskie urządzenia elektronicznie mają pełnić funkcję podobną do amerykańskich AWACS. W Moskwie cytuje się często dane Kongresu USA, z których wynika, że w najbliższych latach Chiny zamierzają wydawać na zakup uzbrojenia 4,4 mld dol. rocznie, a więc dwa razy więcej niż Arabia Saudyjska. Rosja, która w ostatnich trzech latach sprzedaje Pekinowi broń za ok. 1 mld dol. rocznie (ok. 30 proc. eksportu broni), zamierza jeszcze aktywniej włączyć się w program chińskich zbrojeń. Dla przeżywającej ciężkie czasy rosyjskiej "zbrojeniówki" jest to szansa nie do pogardzenia. Nieśmiałe ostrzeżenia Problem jednak w tym, że nowoczesna rosyjska broń może zostać użyta, przynajmniej teoretycznie, także przeciwko Rosji. - Nie wolno zrezygnować ze współpracy z Chinami w tej dziedzinie, bo z łatwością zaopatrzą się w potrzebne urządzenia nowoczesnej techniki gdzie indziej - odpowiada na ten zarzut Konstantin Makijenko, ekspert Rosyjskiego Centrum Studiów Politycznych. Jego zdaniem Chiny oraz Indie będą do lat 2005 - 2010 głównymi odbiorcami rosyjskiej broni. Uważa on także, podobnie jak niektórzy eksperci MSZ, że chińska ekspansja jest skierowana na Tajwan oraz Azję Południowo-Wschodnią i dlatego Pekin nie będzie zagrażać Rosji. Wątpliwości ma jednak dziennik "Kommersant Daily", który poinformował niedawno, że to właśnie Pekin nalegał, aby porozumienie w sprawie redukcji sił zbrojnych wzdłuż granicy rosyjsko-chińskiej zostało zawarte do 2020 roku, a nie na czas nieograniczony, jak proponowało rosyjskie MSZ. Gazeta skłonna jest twierdzić, że w XXI w. Chiny - będące największą światową potęgą gospodarczą z najliczniejszym narodem na kuli ziemskiej - skierują swe zainteresowania w stronę Syberii Jak temu zapobiec? W rosyjskiej publicystyce przeważa pogląd, że wyjściem jest konsekwentne rozwijanie dobrych stosunków z Chinami. Idea "konstruktywnego partnerstwa" wymaga zapewne jeszcze konkretyzacji, ale nie ulega wątpliwości, że jest dzisiaj witana z zadowoleniem zarówno w Pekinie, jak i Moskwie. Jiang Zemin po rozmowach z Jelcynem prosto z Moskwy udaje się do pobliskiej Tuły, jednego z najpotężniejszych rosyjskich ośrodków przemysłu zbrojeniowego. Trudno o bardziej czytelny dowód chińskiego pragmatyzmu.
Zbliżenie z Chinami, widoczne ostatnio w polityce rosyjskiej, nie doprowadzi raczej do powstania osi Moskwa - Pekin. Takim sojuszem nie są zainteresowani Chińczycy, gdyż doprowadziłoby to do konfliktu z Zachodem i zahamowało modernizację państwa. Przy pomocy Rosji chcą przede wszystkim unowocześnić swoje siły zbrojne. Natomiast Rosja chce wykorzystać kontakty z Chinami w polityce wobec USA. Rozwijanie dobrych stosunków z Pekinem jest także próbą zabezpieczenia się przed ekspansją Chin.
WIELKA BRYTANIA Przedwyborcze ożywienie na scenie politycznej Dwa oblicza thatcheryzmu EWA TURSKA z Londynu Przed wyborami parlamentarnymi w każdym kraju ożywia się scena polityczna, często rośnie też liczba partii. W Wielkiej Brytanii, gdzie pod koniec marca zakończyła się formalnie czwarta kadencja rządów konserwatystów - a nowe wybory wyznaczono na 1 maja - istnieje ich dziś co najmniej 21. W każdym razie tyle ma już swoje oficjalne strony w Internecie. Są wśród nich partie znaczące, takie jak Liberalni Demokraci - uchodzący za trzecią siłę polityczną w kraju, czy Szkocka Partia Narodowa, ale także antyeuropejska UK Independence Party i Partia Referendum, domagająca się plebiscytu nad przystąpieniem Wielkiej Brytanii do europejskiej unii walutowej. Tak naprawdę w majowych wyborach liczą się jednak tylko dwie - rywalizujące ze sobą o władzę od początku tego stulecia - Partia Konserwatywna obecnego premiera Johna Majora i znajdująca się od 18 lat w opozycji Partia Pracy, której liderem jest dziś Tony Blair. Ostatnie sondaże potwierdzają utrzymującą się od miesięcy znaczną przewagę laburzystów - popiera ich 44 proc. wyborców, torysów tylko 28 proc. Jak na ironię, ich obecne programy wyborcze są do siebie bardzo podobne. Dziś mówi się, że propozycje Tony Blaira i nowej, zreformowanej pod jego przywództwem Partii Pracy to tylko nieco łagodniejsza forma... thatcheryzmu. Podatkowe straszaki Jeszcze na wiele tygodni przed wyznaczeniem przez rząd daty wyborów premier John Major - przerażony rosnącą popularnością laburzystów - rozesłał do przyszłych wyborców list o dość przewrotnej treści. Ostrzegał w nim, że opozycja - programowo przeciwna jakiejkolwiek prywatyzacji - chce po ewentualnym przejęciu władzy w kraju "ukarać" dobrze prosperujące sprywatyzowane instytucje użyteczności publicznej, nakładając na nie podatek od nadmiernych zysków, by w ten sposób znaleźć środki na sfinansowanie swojego programu wydatków publicznych. Sens owego listu wydaje się oczywisty. Skoro Partia Pracy nie będzie już w stanie renacjonalizować dobrze prosperującej - dzięki 18-letnim rządom torysów - gospodarki, zapłaci za swoje "nierealistyczne" obietnice wyborcze z kieszeni akcjonariuszy, czyli znacznej części wyborców posiadających udziały w sprywatyzowanych firmach. Ucierpią na tym wszyscy - nie tylko sami udziałowcy, lecz także konsumenci oferowanych przez te firmy usług i setki tysięcy właścicieli prywatnych funduszy emerytalnych. Podatki stały się jednym z haseł wyborczych, które od miesięcy jest wykorzystywane przez konserwatystów, a także laburzystów, do tego, by manipulować tą częścią elektoratu, która nie zdecydowała się jeszcze, na kogo głosować 1 maja. Tony Blair nie pozostał premierowi dłużny. Na argumenty, przedstawiające Labour Party jako "partię wysokich podatków", odpowiedział podobnym hasłem - torysi to "partia złamanych obietnic". W swoich biuletynach i listach do wyborców Partia Pracy stale eksponuje fakt, że przed wyborami powszechnymi w 1992 r. konserwatyści przyrzekali stopniowe redukcje podatków, w tym także VAT-u. Tymczasem - jak twierdzą laburzyści - od ostatniej elekcji torysi doprowadzili do najwyższego wzrostu podatków w powojennej historii Wielkiej Brytanii, nakładając również 8-procentowy VAT na rachunki za paliwa wykorzystywane do ogrzewania i energię. Drugim podstawowym hasłem wyborczym opozycji jest prosty i, jak się okazuje, chwytliwy slogan: po 18 latach rządów konserwatystów nadszedł czas zmiany u steru rządu. Plakat na cenzurowanym Oba te wątki od wielu miesięcy przewijają się też w negatywnej kampanii plakatowej obu stron. Rozpoczęła się ona już latem ub. r., kiedy to torysi opublikowali dość niesmaczny wizerunek Tony Blaira. Przywódcę Partii Pracy przedstawiono na plakacie jako "demona" z czerwonymi oczami, którego program wyborczy zagraża pomyślności Brytyjczyków. Sprawą zajął się wówczas Zarząd ds. Reklamy, gdyż ów demoniczny wizerunek lidera laburzystów został potępiony przez przywódców Kościoła anglikańskiego i inne partie polityczne znajdujące się w opozycji do rządu. Chociaż sam plakat był tylko graficznym wyobrażeniem kluczowego hasła torysów: "Nowa Partia Pracy, Nowe Niebezpieczeństwo", Kościół zaprotestował ostro przeciwko "nieodpowiedzialnemu wykorzystaniu wyobrażeń satanicznych", politycy zaś przeciwko "potencjalnie obraźliwej" reklamie politycznej. Do złożenia wyjaśnień zaproszono Centralne Biuro Konserwatystów i agencję reklamową, która plakat wyprodukowała - słynną firmę M &C Saatchi. W kilka dni później nie zrażony krytyką premier Major nadał tytuły dożywotnich lordów Maurice'owi Saatchi i Peterowi Gummerowi - dwóm specjalistom od public relations, odpowiedzialnym za negatywną kampanię torysów przeciwko Partii Pracy. Wywołało to oburzenie opozycji. Obaj uhonorowani panowie nigdy nie ukrywali swoich sympatii politycznych, otwarcie opowiadając się po stronie rządzących konserwatystów. Pierwszy był założycielem i od 20 lat dyrektorem wykonawczym jednej z największych na świecie firm reklamowych Saatchi & Saatchi, a od ub. roku prowadzi nową agencję M&C Saatchi. Drugi zaś jest nie tylko rodzonym bratem jednego z urzędujących ministrów, lecz także prezesem gigantycznej grupy Shanwick zajmującej się public relations, również od lat powiązanej z torysami. Partia Pracy określiła jako skandal fakt przyznania im tytułów lordowskich za "brudną kampanię oszczerstw" przeciwko opozycji. Oburzeniu temu trudno się dziwić, skoro to właśnie Maurice wspólnie z bratem Charlesem, jako szefowie Saatchi & Saatchi, dopomogli torysom w wygraniu w czterech kolejnych wyborach powszechnych. Okazało się jednak, że podjęta przez konserwatystów próba przeniesienia na brytyjski grunt brutalnych, amerykańskich metod negatywnej przedwyborczej walki politycznej nie przyniosła spodziewanych rezultatów. Po kilku miesiącach plakatowej wojny - i kolejnej spektakularnej porażce rządzących konserwatystów w wyborach uzupełniających (27 lutego w okręgu Wirral South) - laburzyści wciąż prowadzą w sondażach opinii publicznej. Ich przewaga nad torysami zmniejszyła się od ubiegłego lata praktycznie tylko o 4 punkty procentowe, spadając z 20 do 16 procent. Major i Blair zdejmują rękawice Gdy okazało się, że do "krnąbrnego" - a może raczej zniechęconego - elektoratu nie bardzo przemawiają argumenty konserwatystów ani ich ostrzeżenia przed groźbą powrotu laburzystowskich rządów, 9 kwietnia - dokładnie w piątą rocznicę ostatniego zwycięstwa wyborczego Majora - kierownictwo jego kampanii wyborczej uznało, iż przyszedł czas na jeszcze jedną zmianę taktyki. Postanowiono przypuścić bezpośredni atak już nie na manifest wyborczy laburzystów, lecz na ich przywódcę. Tego dnia na konferencji prasowej premier i jego główny współpracownik, wicepremier Michael Heseltine, nazwali Blaira człowiekiem "nieuczciwym i niekompetentnym", gdyż żongluje on programem wyborczym swojej partii w zależności od tego, do jakiego audytorium przemawia. Nie jest bowiem tajemnicą, że lider Partii Pracy od dawna dystansuje się od związków zawodowych - które nadal w znacznym stopniu finansują kampanię laburzystów na szczeblu lokalnym - odcinając się od robotniczych korzeni swojego ugrupowania. Jednocześnie kokietuje wyborców z klas średnich i kręgi biznesu - tradycyjnie związane z konserwatystami, starając się ich przekonać, że nowa Labour Party jest teraz zdecydowanie centrowa. Jak można zaufać człowiekowi, który nigdy jeszcze nie ponosił odpowiedzialności za kierowanie państwem - wołają torysi, próbując przekonać wyborców, że tylko Major jest w stanie dalej dźwigać ciężar rządów. Blair odpiera jednak zarzuty rywali zgrabnym, nieco demagogicznym argumentem o "zdradzie obietnic wyborczych obozu torysów". Ostatnio oświadczył na przykład, że gdyby zawiódł brytyjskie społeczeństwo tyle razy, ile udało się to uczynić Majorowi - w sprawach podatków, Europy, oświaty, służby zdrowia, kierowania państwem i własną partią - to nie miałby już tyle tupetu, by prosić wyborców o obdarzenie go jeszcze raz zaufaniem. Liderzy czy programy Brytyjczycy nie są przyzwyczajeni do tego, by rywalizujący o władzę politycy obrzucali się publicznie inwektywami i stosowali chwyty poniżej pasa. Wiele wskazuje jednak na to, że w tych wyborach o zwycięstwie jednej z dwóch stron zadecydują raczej talent oratorski i zdolności przywódcze samych liderów, a nie bardzo podobne do siebie programy polityczne - twierdzi profesor John Adair z Centre for Leadership Studies na uniwersytecie w Exeter. Niestety, jego zdaniem ani John Major, ani Tony Blair nie posiadają szczególnych zdolności przywódczych. Pierwszy z ogromnym trudem godzi sprzeczne interesy eurofilów i eurosceptyków we własnej partii. Nie posiada też umiejętności przekazania wyborcom swojej wizji politycznej na przyszłość. Drugi natomiast, choć wydaje się naturalnym liderem ze znacznie większą charyzmą niż jego poprzednicy Neil Kinnock i John Smith, zupełnie nie potrafi "zarazić" tymi umiejętnościami członków swojego niedoświadczonego w rządzeniu "gabinetu cieni". Być może więc o ostatecznym zwycięstwie Majora lub Blaira przesądzą po prostu mass media i bardziej spektakularna kampania zaklinaczy opinii publicznej. Nadszedł czas zmiany Młody i energiczny lider Partii Pracy ma oczywiście znacznie mniej do stracenia niż premier John Major, chociażby z tego powodu, że nigdy nie zakosztował jeszcze prawdziwej władzy. Lęk o jej utratę z pewnością spędza sen z powiek torysom, którzy po porażce w Wirral South utracili ostatecznie mandatową większość w parlamencie. Zapewne wielu z nich już dziś obawia się, że dużej części wyborców trafiło jednak do przekonania hasło Partii Pracy, iż rzeczywiście nadszedł czas zmiany. Niewykluczone też, że mimo wysiłków konserwatywnego rządu dali się już oni przekonać, iż Wielka Brytania będzie całkiem bezpieczna w rękach laburzystów. Niedawno opinię taką wyraziła prywatnie sama... Lady Thatcher. Wydaje się, że jej sympatia dla poczynań Tony Blaira rośnie. On sam zaś nigdy nie ukrywał swojego autentycznego podziwu dla osiągnięć byłej pani premier. Zresztą komentatorzy coraz częściej podkreślają, że po radykalnej reformie, jaką w ciągu ostatnich dwóch lat Tony Blair przeprowadził w łonie Partii Pracy, brytyjskie społeczeństwo ma w rzeczywistości do wyboru nie jedną, ale dwie partie polityczne wywodzące się ze spuścizny pani Thatcher. Mówi się, że konserwatyści premiera Majora reprezentują dziś drapieżny thatcheryzm w starym stylu - wedle którego trzeba sprywatyzować wszystko, co pozostało jeszcze w rękach państwa, i nie ma miejsca na żadne reformy konstytucyjne (np. usunięcie parów dziedzicznych z Izby Lordów, wprowadzenie reprezentacji proporcjonalnej w parlamencie czy przyznanie większej autonomii Szkotom i Walijczykom). Natomiast laburzystowscy reformatorzy - ku przerażeniu Tony Benna i skupionych wokół niego tradycjonalistów z lewicy partyjnej - upatrują szansę wyborczą dla nowej Labour Party w "zapożyczeniu" niektórych nieco łagodniejszych form thatcheryzmu. Blair i jego zwolennicy nie boją się zminimalizowania wpływów związków zawodowych (m. in. zlikwidowania głosowania blokowego przy selekcji kandydatów na posłów), odejścia od postulatu renacjonalizacji, zapowiedzi kontynuowania reform liberalnych, które zapoczątkowała "żelazna dama", a także zawarcia paktu przyjaźni ze światem wielkiego biznesu. Socjalista Tony Blair - wiedziony instynktem samozachowawczym - oferuje więc leseferyzm gospodarczy, zdaje sobie bowiem doskonale sprawę, że silna dziś pozycja gospodarcza Wielkiej Brytanii w Europie to zasługa jego adwersarzy, czyli dotychczasowych rządów torysów. W sytuacji, kiedy po prawie 20 latach bolesnych reform Brytania znów jest krajem dość zamożnym, wzrost jej PKB kształtuje się na poziomie 3 procent, a inflacja wynosi tylko 2,5 procent rocznie, spada bezrobocie i rosną inwestycje - lider Partii Pracy zapowiada, iż zamierza raczej budować nową jakość wykorzystując osiągnięcia poprzedników, niż demontować to, co otrzyma w spadku po konserwatystach. Obiecuje też poprawić oświatę i państwową służbę zdrowia, a z pieniędzy uzyskanych z opodatkowania zysków sprywatyzowanych firm sfinansować program zatrudnienia dla co najmniej 250 tys. ludzi przebywających obecnie na zasiłkach. Tony Blair ma jeszcze kilka dni, by przekonać wyborców do swoich zamierzeń. Tyle samo czasu pozostało premierowi Majorowi, by odwieść elektorat od przegłosowania "ryzykownej" zmiany ekipy na górze.
W wyborach parlamentarnych w Wielkiej Brytanii liczą się dwa ugrupowania: Partia Konserwatywna premiera Johna Majora i Partia Pracy Tony'ego Blaira. Głównym hasłem wyborczym stały się podatki. Rywalizujące partie i ich przywódcy stosują ostre chwyty. Brytyjczycy nie przywykli do walki przedwyborczej w stylu amerykańskim. Prefesor John Adair uważa, że ani Major, ani Blair nie posiadają szczególnych zdolności przywódczych. O zwycięstwie któregoś z nich mogą zadecydować media i spektakularna kampania. John Major boi się utraty władzy, ponieważ poczynania Blaira zyskują coraz większą sympatię i poparcie wyborców oraz lady Thatcher.
ANALIZA Zamknięty system źródeł prawa Jaka rachunkowość w bankach JAROSŁAW MAJEWSKI Dlaczego banki obowiązane są stosować się do ustawy o rachunkowości, ale już nie do przepisów aktów wykonawczych wydanych na jej podstawie? Przepisy ustawy z 29 września 1994 r. o rachunkowości (Dz. U. nr 121, poz. 591 ze zm.; dalej: u.r.) stosuje się m.in. do "jednostek organizacyjnych działających na podstawie prawa bankowego", czyli banków (art. 2 ust. 1 pkt 3 u.r.). W dwóch punktach art. 81 ust. 1 u.r. - jak należy przypuszczać, ze względu na specyfikę działalności prowadzonej przez banki - zawarto delegację dla prezesa Narodowego Banku Polskiego do określenia: w porozumieniu z ministrem finansów szczególnych zasad rachunkowości banków, sporządzania informacji dodatkowej oraz skonsolidowanych sprawozdań finansowych banków, po zasięgnięciu opinii ministra finansów zasad tworzenia rezerw na ryzyko związane z działalnością banków i sporządzania innych sprawozdań. Na podstawie tej delegacji prezes NBP wydał trzy zarządzenia: nr 13/94 z 10 grudnia 1994 r. w sprawie zasad tworzenia rezerw na ryzyko związane z działalnością banków (Dz. Urz. NBP nr 23, poz. 36 ze zm.), nr 1/95 z 16 lutego 1995 r. w sprawie szczególnych zasad rachunkowości banków i sporządzania informacji dodatkowej (Dz. Urz. NBP nr 4, poz. 8 ze zm.), nr 10/95 z 29 grudnia 1995 r. w sprawie szczególnych zasad sporządzania skonsolidowanych sprawozdań finansowych banków (Dz. Urz. NBP z 1996 r. nr 1, poz. 1). 1 stycznia 1998 r. - mocą art. 190 ustawy z 29 sierpnia 1998 r. - Prawo bankowe (Dz. U. nr 140, poz. 939) - przepis art. 81 ust. 1 u.r. został znowelizowany. Zmieniono organ właściwy do wydania aktów wykonawczych: stosowne kompetencje utracił prezes NBP, a uzyskała je Komisja Nadzoru Bankowego. Na podstawie znowelizowanego art. 81 ust. 1 pkt 1 u.r. KNB wydała dwie uchwały: nr 1/98 z 3 czerwca 1998 r. w sprawie szczególnych zasad rachunkowości banków i sporządzania informacji dodatkowej (Dz. Urz. NBP nr 14, poz. 27), nr 2/98 z 3 czerwca 1998 r. w sprawie szczególnych zasad sporządzania skonsolidowanych sprawozdań finansowych banków (Dz. Urz. NBP nr 14, poz. 28). Obie uchwały weszły w życie 1 lipca 1998 r., uchylając zarządzenia prezesa NBP: pierwsza - nr 1/95, druga - nr 10/95. Stosowne klauzule derogacyjne są zawarte odpowiednio w § 46 uchwały nr 1/98 KNB oraz § 20 uchwały nr 2/98 KNB. Ponadto w KNB toczą się prace legislacyjne nad uchwałą w sprawie zasad tworzenia rezerw na ryzyko związane z działalnością banków, która zastąpiłaby przepisy zarządzenia nr 13/94 prezesa NBP. Wydanie przez KNB uchwały w tej sprawie stanowiłoby wykonanie delegacji zawartej w art. 81 ust. 1 pkt 2 u.r. w jego obecnym brzmieniu. Tyle może nieco nużącego, ale koniecznego dla zasadniczych rozważań przypomnienia. Ad rem! Wyłania się mianowicie kwestia, czy banki w prowadzeniu swej rachunkowości są obecnie obowiązane przestrzegać przepisy aktów wykonawczych, wydanych na podstawie upoważnienia zawartego w art. 81 ust. 1 u.r. Wprawdzie stawianie takiego pytania może nieco dziwić, zwłaszcza w pierwszym odruchu, bo przecież adresatami zakazów i nakazów zawartych w rzeczonych przepisach są właśnie banki, ale, jak pokaże bliższa analiza, kwestia ta nie jest wbrew pozorom banalna. Przy czym wątpliwość dotyczy zarówno przepisów zarządzenia nr 13/94 prezesa NBP, jak i uchwał nr 1/98 oraz nr 2/98 KNB, choć w pierwszym wypadku ma inne źródło niż w drugim. Zacznijmy od wątpliwości związanej z zarządzeniem nr 13/94 prezesa NBP. Krótko można ją wyrazić w pytaniu: czy konsekwencją wejścia w życie nowelizacji art. 81 ust. 1 u.r. nie była aby utrata mocy wydanych wcześniej na podstawie tego przepisu przez prezesa NBP zarządzeń wykonawczych, w tym zarządzenia nr 13/94? Skąd to podejrzenie? Wedle powszechnie dziś uznawanej, ugruntowanej m.in. przez orzecznictwo Trybunału Konstytucyjnego reguły interpretacyjnej skutkiem utraty mocy obowiązującej przez normę zawierającą upoważnienie do wydania aktu wykonawczego jest również utrata mocy obowiązującej przez ten akt. A moim zdaniem z taką właśnie sytuacją mieliśmy do czynienia 1 stycznia 1998 r., kiedy weszła w życie nowelizacja art. 81 ust. 1 u.r. Norma upoważniająca zawarta w art. 81 ust. 1 u.r. przed 1 stycznia 1998 r. (tj. do jego nowelizacji) oraz norma upoważniająca zawarta w tymże przepisie od tej daty (tj. po jego nowelizacji) to dwie różne normy. Druga z nich zastąpiła pierwszą - pierwsza 1 stycznia 1998 r. utraciła moc, skutkiem czego utraciły moc również akty wykonawcze wydane na jej podstawie: zarządzenia nr 13/94, 1/95 oraz 10/95 prezesa NBP. Nie można ulegać pozorom, że cały czas chodzi o ten sam przepis ustawy. Nie można bowiem faktu utraty mocy obowiązującej przez normę zawierającą upoważnienie do wydania aktu wykonawczego wiązać jedynie z uchyleniem (skreśleniem) przepisu, z którego ową normę się odtwarza. Równie dobrze może chodzić o zmianę tego przepisu, a już na pewno o taką zmianę, która polega - jak w analizowanym wypadku - na modyfikacji istotnych elementów upoważnienia. Przyjmuje się zwykle, że upoważnienie do wydania aktu wykonawczego charakteryzują trzy elementy: podmiot kompetentny do wydania aktu, forma aktu oraz zakres spraw przekazanych do uregulowania. Art. 92 ust. 2 konstytucji daje podstawę do wyodrębnienia jeszcze jednego elementu charakterystycznego: wytycznych dotyczących treści aktu. Zauważmy, że nowelizacja art. 81 ust. 1 u.r. przyniosła zmianę dwóch spośród tych elementów: organu właściwego do wydania aktu (prezes NBP utracił w tym zakresie kompetencję na rzecz KNB) oraz formy aktu (formę zarządzenia zastąpiła forma uchwały). W związku z tym naprawdę trudno przyjąć, że cały czas była to, i jest nadal, ta sama norma upoważniająca. Naturalnie mimo zmiany przepisu art. 81 ust. 1 u.r., powodującej uchylenie zawartego do tej pory w tym przepisie upoważnienia dla prezesa NBP do wydania aktów wykonawczych, ustawodawca mógł akty wykonawcze wydane na podstawie tego upoważnienia czasowo zachować w mocy. Jednak gdyby tak miało być, powinien to wyraźnie zaznaczyć w stosownym przepisie przejściowym. Skoro tego nie uczynił, to zgodnie z przywołaną regułą interpretacyjną akty te utraciły moc w tym samym czasie, w którym utraciła moc norma ustawowa zawierająca upoważnienie do ich wydania, czyli 1 stycznia 1998 r. Co się tyczy zarządzenia nr 13/94 prezesa NBP, to gwoli ścisłości należy jeszcze dodać, że w jego podstawie prawnej zostało powołane nie tylko upoważnienie zawarte w art. 81 ust. 1 pkt 2 u.r., ale również w art. 100 ust. 5 pkt 1 ustawy z 31 stycznia 1989 r. - Prawo bankowe (tekst jedn.: Dz. U. z 1992 r. nr 72, poz. 359 ze zm.), uchylonej przez prawo bankowe z 1997 r. Ten wątek jednak bez szkody dla dalszych rozważań można pominąć. Podobnie trudno przyjąć, choć już z innego powodu, że banki są związane postanowieniami uchwał nr 1/98 oraz nr 2/98 KNB. Dlaczego? Koncepcja źródeł prawa, której hołdują postanowienia polskiej konstytucji, opiera się na rozróżnieniu prawa powszechnie obowiązującego oraz aktów normatywnych o charakterze wewnętrznym. Banki są samodzielnymi podmiotami prawa, przeto mogą je wiązać jedynie nakazy i zakazy zawarte w przepisach prawa powszechnie obowiązującego. Ale w świetle postanowień konstytucji uchwały KNB żadną miarą nie mogą być uznane za źródła prawa powszechnie obowiązującego. Jak wiadomo, konstytucja realizuje - przynajmniej w odniesieniu do stanowienia prawa powszechnie obowiązującego - ideę zamknięcia systemu źródeł prawa, zarówno w aspekcie przedmiotowym (wylicza wyczerpująco rodzaje aktów normatywnych, które mogą być źródłami prawa), jak i przedmiotowym (wylicza wyczerpująco podmioty wyposażone w kompetencje do stanowienia prawa). W tak zamkniętym systemie źródeł prawa uchwały KNB się nie mieszczą - do aktów prawa powszechnie obowiązującego ustrojodawca zaliczył jedynie konstytucję, ustawy, ratyfikowane umowy międzynarodowe, rozporządzenia oraz akty prawa miejscowego, a nadto rozporządzenia z mocą ustawy wydawane przez prezydenta RP w czasie stanu wojennego (art. 87 i 234 konstytucji). Ażeby adresowane do banków nakazy i zakazy określone w przepisach uchwał nr 1/98 oraz nr 2/98 KNB istotnie mogły je wiązać, rzeczone nakazy i zakazy należałoby zawrzeć w akcie prawa powszechnie obowiązującego. Rzecz jednak w tym, że de lege lata nie może to być akt wydany przez KNB. Rozporządzenia, a więc jedyny rodzaj aktu normatywnego będący źródłem prawa powszechnie obowiązującego, który mógłby tu wchodzić w grę, mogą wydawać bowiem tylko organa wskazane w konstytucji (art. 92 ust. 1 konstytucji); pośród nich próżno by szukać KNB (szerzej o różnych aspektach konstytucyjnej reformy źródeł prawa oraz jej praktycznych konsekwencjach pisała Sławomira Wronkowska w cyklu artykułów "Koncepcja źródeł prawa", "Rz" z 7, 28 lipca i 10 sierpnia). Wprawdzie pojawiła się propozycja, żeby akty normatywne wydawane przez KNB, a zawierające nakazy i zakazy adresowane do banków, podobnie jak takież akty prezesa NBP oraz Rady Polityki Pieniężnej, traktować jako akty wewnętrzne o szczególnym charakterze, przy czym owa szczególność miałaby polegać na tym, że akty te wiązałyby banki, mimo że nie są one jednostkami organizacyjnymi podległymi KNB czy organom NBP w rozumieniu art. 93 ust. 1 konstytucji (R. Tupin: "Status prawny i kompetencje organów Narodowego Banku Polskiego i Komisji Nadzoru Bankowego", "Przegląd Ustawodawstwa Gospodarczego" 1998, nr 7-8), jednak propozycji tej, moim zdaniem, nie można zaaprobować. Nie tylko nie znajduje ona żadnego oparcia w przepisach konstytucji, ale wręcz się im sprzeciwia. Jak wspomniałem, postanowienia konstytucji dotyczące źródeł prawa opierają się na wyraźnym rozróżnieniu aktów prawa powszechnie obowiązującego oraz aktów normatywnych o charakterze wewnętrznym. Łatwo zauważyć, że omawiana propozycja ów wyraźnie w konstytucji zarysowany dualizm w obrębie źródeł prawa burzy, wprowadzając trzecią kategorię aktów prawnych. Akty prawne należące do owej trzeciej kategorii miałyby charakter hybrydalny: byłyby niby to aktami prawa wewnętrznego, bo nie mieściłyby się w zamkniętym katalogu źródeł prawa powszechnie obowiązującego, niby to aktami prawa powszechnie obowiązującego, bo jednak wiązałyby podmioty nie pozostające w stosunku podległości względem organów, które je wydały. Wykładnia językowa przepisów obowiązującej konstytucji dotyczących źródeł prawa nie pozostawia miejsca dla takich hybryd. Podstawę dla nich mogłaby stworzyć jedynie wykładnia rozszerzająca tych przepisów. Taką wykładnię w tym wypadku uznać należy jednak za niedopuszczalną. Zgoda na nią oznaczałaby bowiem faktycznie przekreślenie idei zamknięcia systemu źródeł prawa, a więc zasadniczej idei, która legła u podstaw konstytucyjnej reformy źródeł prawa. Zbierzmy na koniec wnioski z przeprowadzonej analizy. Po pierwsze - 1 stycznia 1998 r. utraciły moc zarządzenia nr 13/94, 1/95 oraz 10/95 prezesa NBP. Nieuzasadnione jest więc rozpowszechnione, jak wskazuje praktyka bankowa, przekonanie, jakoby przepisy tego pierwszego zarządzenia obowiązywały nadal, a przepisy pozostałych zakończyły żywot dopiero z końcem czerwca 1998 r. Po wtóre - banki nie są związane postanowieniami uchwał nr 1/98 oraz 2/98 KNB, mimo że zawierają one nakazy i zakazy właśnie do nich adresowane. Dodajmy też dla porządku, że banki nie będą związane również przepisami uchwały KNB mającej zastąpić zarządzenie nr 13/98 prezesa NBP, gdyby doszło do jej wydania. Cóż to oznacza w praktyce? Otóż to, że od 1 stycznia 1998 r. banków nie obowiązują żadne "szczególne zasady" rachunkowości, sporządzania informacji dodatkowej, skonsolidowanych sprawozdań finansowych czy też tworzenia tzw. rezerw celowych, formułowane w aktach wykonawczych wydanych na podstawie upoważnienia zawartego w art. 81 ust. 1 u.r. Od tego też dnia banki obowiązane są prowadzić swą rachunkowość - odmiennie niż to było do końca 1997 r. - na zasadach ogólnych, tj. stosować się do przepisów u.r, ale już nie do przepisów aktów wykonawczych wydanych na podstawie jej art. 81 ust. 1. W szczególności te ostatnie przepisy nie mogą stanowić podstawy decyzji podejmowanych wobec banków przez organa państwowe, np. rozstrzygnięć nadzorczych KNB. Autor jest doktorem prawa, pracownikiem naukowym UJ, zastępcą dyrektora Departamentu Prawnego Centrali PKO BP
Do banków stosuje się przepisy ustawy z 29 września 1994 r. o rachunkowości oraz zarządzenia: z 10 grudnia 1994 r. w sprawie zasad tworzenia rezerw na ryzyko związane z działalnością banków, z 16 lutego 1995 r. w sprawie szczególnych zasad rachunkowości banków i sporządzania informacji dodatkowej, z 29 grudnia 1995 r. w sprawie szczególnych zasad sporządzania skonsolidowanych sprawozdań finansowych banków. Po zmianie w prawie bankowym przepis art. 81 ust. 1 u.r. został znowelizowany i zmieniono organ właściwy do wydania aktów wykonawczych-uzyskała je Komisja Nadzoru Bankowego. KNB wydała następnie dwie uchwały: z 3 czerwca 1998 r. w sprawie szczególnych zasad rachunkowości banków i sporządzania informacji dodatkowej oraz z 3 czerwca 1998 r. w sprawie szczególnych zasad sporządzania skonsolidowanych sprawozdań finansowych banków. Obie uchwały weszły w życie 1 lipca 1998 r., uchylając zarządzenia prezesa NBP. Nowelizacja ustawy sprawiła, że od 1 stycznia 1998 r. banków nie obowiązują żadne szczególne zasady rachunkowości, zasady dot.sporządzania informacji dodatkowej, skonsolidowanych sprawozdań finansowych oraz tworzenia tzw. rezerw celowych. Od początku 1998 r. banki zobowiazane będą prowadzić swoją rachunkowośc na zasadach ogólnych.
ANALIZA Uzasadnienie orzeczenia jako środek wypowiedzi trzeciej władzy w debacie publicznej Być sędzią w trudnych czasach RYS. JACEK FRANKOWSKI EWA ŁĘTOWSKA To, co czynią sądy, w ewidentny sposób staje się elementem demokratycznego dyskursu. Do udziału w nim, poprzez media, pretenduje społeczeństwo. Nasze czasy wiążą się z podwyższeniem wymagań i oczekiwań co do legitymizacji działania każdej władzy, a więc także sądowniczej. Nie wystarcza już oświadczenie: działam w granicach i na podstawie prawa. Od każdej władzy, także sądowniczej, oczekuje się, że będzie się legitymizowała "w działaniu", a nie przez raz otrzymaną od ustawodawcy kompetencję. Takim czynnikiem legitymizującym jest transparencja (przezroczystość), uczytelnienie działania - wobec publiczności, społeczeństwa. Oznacza to, że tzw. zewnętrzna funkcja motywów - zazwyczaj przypisywana tylko wyrokom wyższych instancji, dzięki ich wpływowi na niższe instancje sądowe i publikacji orzeczeń - zaczyna oddziaływać także na szerszy krąg odbiorców, i to nie tylko ze sfer profesjonalnych. Odbiorcą i adresatem działań sądów są bowiem nie tylko strony i nie tylko profesjonaliści. Społeczeństwo interesuje obecnie bardziej działanie sądów, a pośrednikiem tu są media. W konsekwencji "zewnętrzna" funkcja uzasadnienia, utożsamiana dotychczas z oddziaływaniem poza granicami konkretnego procesu, ale zawsze wobec "swoich" - tj. innych sądów lub profesjonalnych prawników - swoiście demokratyzuje się. Rozszerza się bowiem grono osób aspirujących do tego, aby być objętymi działaniem tej funkcji. To, co czynią sądy, staje się w ewidentny sposób elementem demokratycznego dyskursu. Do udziału w nim, przez media, pretenduje społeczeństwo. Nie zamykać się w wieży z kości słoniowej W naszym kraju można często spotkać się z twierdzeniem, że "sędzia (sąd) przemawia poprzez wyrok i jego uzasadnienie". Twierdzenie to wypowiada się jako argument za wstrzemięźliwością w kontaktach sędziów (sądów) z mediami i w ogólności ze społeczeństwem. Innymi słowy, owo stwierdzenie ma służyć jako wyjaśnienie, a jednocześnie usprawiedliwienie odmowy udziału w społecznym dyskursie sądów. Jednakże rzadko dostrzega się, że jest to w pewnej mierze broń obosieczna. Staje się bowiem oczywiste, że wszystkie współcześnie zwiększone aspiracje, wymagania, oczekiwania - kierują się pod adresem uzasadnienia orzeczenia, które w ten sposób staje się jedynym środkiem wypowiedzi władzy sądowniczej w debacie publicznej. Rozszerzenie audytorium oczekującego na to, co napisano w uzasadnieniu (i to nie tylko w uzasadnieniu sądu wyższych instancji - tak np. przy sprawach głośnych terytorialnie), jest przyjmowane przez sądy ze zdziwieniem i traktowane jako atak na ich pozycję i poważna niedogodność. Jednak lekceważenie tego zjawiska przez sądy i sędziów jest błędem owocującym oskarżeniami sądów o arogancję, naraża je na krytykę, podważa legitymizację ich działania i daje pożywkę podejrzeniom o skostnienie, konserwatyzm i zamknięcie się w wieży z kości słoniowej. Inna sprawa, czy w warunkach zapaści sądownictwa (a tak jest właśnie w Polsce) akurat samo uzasadnienie wyroku może sprostać nowym zadaniom. Być może konieczne są tu jeszcze inne działania. Wtedy jednak zrezygnować wypadnie z wygodnej wymówki o wyroku jako jedynym medium, za pośrednictwem którego "wypowiada się" judykatywa. Legalizm biurokratyczny już nie wystarcza Współcześnie nikogo nie przekonuje proste stwierdzenie, że jakieś rozstrzygnięcie jest "sprawiedliwe", "słuszne" czy nie podlegające krytyce, ponieważ jest "zgodne z prawem", bez próby przekonania wątpiącego, na czym owa "zgodność z prawem" polega. Taka motywacja spotyka się obecnie ze złym odbiorem społecznym, jako zdawkowa, powierzchowna, a nawet arbitralna. I nie można się dziwić. W końcu świadomość, iż interpretacja prawa (czytaj: tekstu) jest codziennością życia prawnego i że w związku z tym możliwe są różne sposoby rozumienia tego, co "jest prawem" - nie jest już właściwa tylko sędziom czy tylko ogółowi prawników. "Legalizm biurokratyczny", a więc powołanie się na czysto formalną zgodność czegoś z prawem - nie ma dziś siły przekonywania. Oczekuje się nie zwięzłej formuły: "prawo (ustawa, wyrok, decyzja) są legalne, a więc wszystko jest w porządku". Uzasadnienie musi przekonywać albo przynajmniej wskazywać na podjęcie starań. Ma to służyć uczytelnieniu społeczeństwu racji przemawiających za materialną legitymizacją i wskazaniu okoliczności faktycznych i prawnych to uzasadniających. Ponadto takie perswazyjne wyjaśnienie jest elementem obywatelskiego zdawania sprawy przez władzę - przed obywatelami. Zaniechanie w tym względzie jest odbierane jako arogancja władzy. Bo przecież sądy są - konstytucyjnie - trzecią władzą. Mają zatem obowiązki z racji pełnienia funkcji przypadającej im z tego tytułu. Funkcją tą jest uczestnictwo w zaprogramowanym w konstytucji mechanizmie "checks and balance" - a więc kontroli i równoważenia - innych władz. Ale "bycie władzą" pociąga za sobą ograniczenia, ciężary i niedogodności właściwe dla każdej władzy. Takim ograniczeniem jest obowiązek uczestnictwa w publicznym dyskursie, w zdawaniu sprawy społeczeństwu, aby oddalić od władzy (tu mam na myśli judykatywę) zarzut (czy podejrzenie) arbitralności. Grzech zaniedbania Twierdzenie to można zilustrować wieloma przykładami. Dotyczą one procesów, gdzie sądy motywujące swój werdykt - skądinąd dający się bronić - skoncentrowały się na argumentacji typu: "rozstrzygnięcie jest zgodne z obowiązującym prawem, wyłożonym przez nas zgodnie z zasadami sztuki prawniczej". Nie zadbały natomiast o dostępne wyłożenie tych zasad (sądząc, że są powszechnie znane). Dotyczy to np. procesów tzw. historycznych, odraczanych bezterminowo ze względu na stan zdrowia oskarżonego albo "łopatologicznego" wyjaśnienia sensu wydzielenia do odrębnego postępowania w sprawach niektórych oskarżonych. Sądy nie są świadome, że czasem ich dążność do wzmocnienia argumentacji przez mnożenie formalnych argumentów prawniczych osiąga (zwłaszcza przy podawaniu ustnych motywów wyroku) wręcz przeciwny skutek. Jest oczywiste, że w motywach pisemnych konieczne jest ustosunkowanie się do wszelkich kwestii zgłaszanych i podnoszonych w czasie procesu. Ale w wielkim historycznym procesie, gdzie przyczyną wyroku źle przyjętego przez publiczność była dowodowa bezradność sądu w kwestii indywidualizacji odpowiedzialności oskarżonych, osłabia się wręcz społeczną siłę przekonywania takiego wyroku, przywiązując w ustnych, publicznych motywach wiele wagi do wątku działania sprawców w obronie koniecznej. Inny problem to nieumiejętność czy niechęć sądów do przekonania, że np. w procesach "dziennikarskich", gdzie w oczywisty sposób pojawia się wątek prawa do informacji - ten aspekt jest brany pod uwagę. (O to, aby świadomość istnienia i doniosłości tego prawa zasadniczego stała się powszechna - zadbały już media i można być pewnym, że zostanie ono przypomniane w każdym procesie tego typu). Przypomnijmy słynne orzeczenie Sądu Najwyższego w kwestii tajemnicy dziennikarskiej. Krytyka - nawet ta dla sądów najżyczliwsza - nie kwestionowała tego ich rozumowania. Wykazywała jednak, że z uzasadnienia orzeczeń nie wynika, by sądy w ogóle brały pod uwagę aspekt praw człowieka i prawa do informacji, rozumianego z jednej strony jako znajdujące "prawnoczłowiecze" uzasadnienie wymagania społeczeństwa "do bycia poinformowanym" (art. 10 europejskiej konwencji o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności). Podkreślić należy, że chodzi tu o coś więcej niż tylko "wolność słowa", bo o "prawo do informacji", którego beneficjentem jest ponadto nie jednostka, ale społeczeństwo. Z drugiej strony zarzucano sądom, że ochronę tajemnicy dziennikarskiej (bo o to przede wszystkim chodziło) redukują do "przywileju" żurnalistów. Uzasadnienie wyroku uznano więc za niedostateczne ze względu na niepodjęcie przez sąd rozważań w płaszczyźnie praw człowieka oraz nieprzeprowadzenie stosownych, wymaganych przez konwencję testów legalności ograniczeń istniejących w prawie wewnętrznym. Krytyka zatem dotyczyła raczej tego, czego w uzasadnieniu nie powiedziano, niż tego, co w nim zawarto. Być może zresztą, że stosowne rozumowania sąd nawet przeprowadził, tyle że o tym publiczności nie poinformował. Najprawdopodobniej nawet przy przeprowadzeniu oceny, której brak zarzucano, orzeczenie byłoby identyczne. Jednakże wstrzemięźliwość uzasadnienia nie przekonywała i ona właśnie była główną przyczyną krytyki. Działaniu sądu można więc było postawić zarzut biurokratycznego formalizmu. Można inaczej Oczywiście można wskazać również przykłady odmienne, gdy sądy odważyły się na przełamanie dotychczasowej rutyny motywacyjnej i poszukały alternatywnych sposobów motywowania stanowiska, a to w imię dodatkowej legitymizacji zewnętrznej. I tak, przed kilkoma laty Trybunał Konstytucyjny zdecydował się na wprowadzenie (nowość w naszym kraju) publikacji zdań odrębnych. Niewątpliwie podniosło to jego autorytet, a jednocześnie uwiarygodniło przez wskazanie, jakie możliwości rozstrzygnięcia wchodziły w rachubę, a których nie przyjęto i dlaczego. W odniesieniu do podobnego postulatu zgłaszanego pod adresem sądów powszechnych słyszy się stareńki i oparty na kompletnym nieporozumieniu argument o rzekomej sprzeczności takiej możliwości z zasadą tajemnicy pokoju narad. Kolejny znany przykład dotyczy sędziego ogłaszającego wyrok w drastycznej politycznie sprawie (inspiratorzy zabójstwa ks. Popiełuszki). Uniewinnienie oskarżonych (w ocenie sądu: brak dowodów winy) spowodowało tumult na sali. Sędzia zareagował improwizowaną konferencją prasową, w czasie której wyjaśnił elementarne zasady postępowania sądowego. To, co uznano (biorąc za wyróżnik formę działania) za konferencję prasową, w istocie było próbą przedstawienia motywów ustnych w sposób bardziej przystępny i dostosowany do poziomu wątpliwości publiczności, dla której zrozumienie rutynowego uzasadnienia okazało się niewystarczające, nie rozumiejącej konsekwencji zasad in dubio pro reo, konsekwencji stanu non liquet i skutków nieprzełamania domniemania niewinności. Sędzia jednak osiągnął jeżeli nie akceptację, to przynajmniej powszechniejsze zrozumienie swoich racji i racji wymiaru sprawiedliwości. Z kolei orzekając o ważności wyborów prezydenckich w 1995 r., Izba Administracyjna, Pracy i Ubezpieczeń Społecznych SN zdecydowała się (a nie musiała) na pełną jawność postępowania. Nie dość, że sprawę rozpatrywano na rozprawie (co wynikało z decyzji samego sądu, który wszak mógł się tu ograniczyć do działań rutynowych: posiedzenie niejawne), że była ona transmitowana przez telewizję, ale jeszcze przy tej okazji opublikowano - znów wyłom w tradycji - zdania odrębne. W konsekwencji te działania przyniosły Izbie duże uznanie społeczne. Ta właśnie Izba zdecydowała się, przełamując w tym względzie odmienną tradycję sądownictwa, na publikację wszystkich swych orzeczeń. I to działanie wyraźnie umocniło prestiż sądu, czego wyrazem było przyznanie mu nagrody "za przekonywające wykazanie, że w państwie prawa prawo ma prymat nad polityką". Kolejny przykład dotyczy Naczelnego Sądu Administracyjnego, który orzekając w kontrowersyjnej sprawie koncesji dla "Polsatu", wyraźnie dostrzegł potrzebę eksponowania perswazyjno-legitymizacyjnej funkcji jawności (tu w postępowaniu administracyjnym): "Skoro poziom funkcjonowania administracji w państwie w znacznym stopniu decyduje o jakości życia społeczeństwa, zarówno prawa, na podstawie których administracja działa, jak i efekty tych działań muszą być przedmiotem najwyższego społecznego zainteresowania i wnikliwej kontroli. Rzeczywista i efektywna kontrola społeczna nie jest zaś możliwa bez powszechnego prawa do wszelkiej informacji o sprawach administracyjnych (...)" W konsekwencji NSA - i to nawet praeter legem, bo tradycja nakazywała raczej ścieśniającą wykładnię przepisów o jawności postępowania - opowiedział się za transparencją działania (administracji) w imię kontynuacji dyskursu społecznego. Ten sąd dostrzega przy tym zmianę w funkcjach jawności: chodzi już nie tylko o stworzenie przez jawność gwarancji dla strony postępowania, ale o legitymizowanie władzy wobec społeczeństwa i umożliwienie dialogu społeczeństwo-władza. Wskazane próby przełamania rutyny i poszukiwanie w intensyfikacji rozwiązań perswazyjnych, wiążących się z wyższym stopniem przejrzystości (i to nie tylko działań, ale czasem i intencji działań) władzy sądowniczej - nie spotkały się z powszechną aprobatą. Nowatorom zarzucano gwiazdorstwo i naruszenie tajemnicy pokoju narad (w związku z ujawnieniem treści zdań odrębnych). Istoty sprawy nie dostrzeżono. Nie tylko dla fachowców Sądy w Polsce, niezbyt świadome zmiany oczekiwań społecznych wobec władzy i nie do końca rozumiejące, że same są jednym z jej składników, a więc że same podlegają prawidłowościom uznawanym za charakterystyczne dla innych władz, nazbyt często zapominają, że uzasadnienie wyroku to nie tylko materiał dla wyższej, odwoławczej instancji, która od fachowej strony ma sprawdzić działanie i rozumowanie sądu pierwszej instancji (realizacja "wewnętrznej" funkcji uzasadnienia sądowego). Dlatego uzasadnienia nie są pisane (a zwłaszcza wygłaszane, bo szczególne możliwości daje tu wygłoszenie ustnych motywów, także co do formy ich przedstawienia) "dla ludzi", lecz wyłącznie dla fachowców - kolegów z wyższych instancji. W gruncie rzeczy u podstaw takiego nastawienia (częstego wśród sędziów) leży także wspomniany już "biurokratyczny formalizm": skoro sędzia sam wie, że wydał wyrok zgodny z prawem i sumieniem, nie odczuwa potrzeby dodatkowego wyjaśnienia tego faktu. Uzasadnienie pisze zaś po to, aby oceny dokonali fachowcy z drugiej instancji. A ponieważ procedura nic nie mówi o konieczności perswazji (jej poziom powinien być dostosowany do poziomu odbiorcy), sędzia uważa się za zwolnionego z powinności dokonywania czegokolwiek więcej, ponad to, co koniecznie musi - wobec wymagań nieco w tym względzie mało odpowiadającej współczesności procedury. W ten jednak sposób sądy same pozbawiają siebie możliwości edukacyjnego oddziaływania, a co gorsza, zaprzepaszczają okazję do przekonania społeczeństwa, pozyskania go dla siebie, zdobycia zaufania do swej działalności: wymiaru sprawiedliwości jako takiego. Każda arbitralność jest odrzucana Ciekawe, że to NSA - może dlatego, że przypadło mu zadanie kontrolowania "innej" władzy - okazuje się znacznie bardziej wyczulony na nieaktualności postaw, jakie nazwaliśmy "legalizmem biurokratycznym", energicznie od lat protestuje przeciw biurokratycznemu legalizmowi uzasadnienia decyzji administracyjnych, z którymi się styka. Reakcja przeciw "legalizmowi biurokratycznemu" i poszukiwanie dodatkowej legitymizacji nie opartej na tylko czysto formalnym argumencie, iż "władza" działała w zakresie swych prawem określonych kompetencji - i to dla wszystkich trzech władz: legislatywy, egzekutywy i judykatywy - jest znakiem naszych czasów. To, że każda arbitralność władzy ("mam kompetencję i z niej korzystam, bez tłumaczenia się") jest obecnie odrzucana, jest wynikiem wielu czynników. Mają na to wpływ przede wszystkim prawa człowieka, których kariera po drugiej wojnie światowej była reakcją na rozwój totalitaryzmów. Arbitralność państwa wobec własnych obywateli przestała być kwestią wewnętrzną i przynajmniej w zakresie minimalnego poziomu, jaki stwarzają prawa człowieka - stała się sprawą uniwersalną. O ile w XVIII stuleciu reakcja na arbitralność władzy wykonawczej, egzekutywy, dała początek państwu prawa, eksponując potrzebę sądowej kontroli administracji i konieczność zapewnienia priorytetu ustawie (nad normatywnym działaniem egzekutywy), o tyle aspiracją praw człowieka stało się chronienie jednostki przed każdą arbitralnością. Obecnie więc także arbitralność legislatywy czy sądów daje jednostce prawo do bezpośredniej ochrony w ramach systemu kontroli ponadpaństwowej. Tak więc grają tu rolę aspiracje wzbudzone przez prawa człowieka. Podobnie działają inne mechanizmy kontrolne i ograniczające swobodę władz wewnętrznych poszczególnych państw (np. na skutek procesów integracyjnych: znany procesualista M. Capeletti nazywa to "skutkami transnacjonalizmu" dla wymiaru sprawiedliwości). Z punktu widzenia Strasburga czy Luksemburga każda z trzech władz: ustawodawcza, wykonawcza czy sądownicza, państw narodowych jest swoistą władzą wykonawczą - z punktu widzenia wdrażania zasad, nad którymi czuwają ponadpaństwowe instancje sądowe. Jest to trudne do zrozumienia, a tym bardziej do zaakceptowania przez legislatywę i judykatywę. Jest to jednak proces nieuchronny, wpływający z jednej strony na wzrost krytycyzmu wobec poczynań establishmentu własnego państwa. Z drugiej zaś - uznanie każdej arbitralności za aksjologicznie niepożądaną podważa zaufanie dla motywacji władzy opartej na argumentach czysto formalnych, wywodzących się z przekonania, że samo powołanie się na legalistyczną legitymizację jest wystarczające. Taka formalna legitymizacja działań władzy jest przesłanką konieczną wprawdzie, lecz obecnie nie wystarczającą dla zyskania zaufania obywateli, akceptacji przez nich dotyczących ich decyzji ustawodawczych, administracyjnych czy sądowych. Władze wydające te decyzje są tej zmiany chyba nie całkiem świadome - stąd też i rozminięcie się intencji władz i oczekiwań publiczności. Jesteśmy więc świadkami kryzysu mającego swe źródło w deficycie komunikacji i informacji, jakie otrzymują rządzeni, będący adresatami decyzji legislatora, administracji, sądów. Współczesna demokracja szuka ratunku w żądaniu dla obywateli jeżeli nie udziału we władzy, to przynajmniej lepszej wiedzy o jej poczynaniach, chociaż w zdaniu sprawozdania z tych działań, przy okazji motywowania rozstrzygnięć tej władzy nie tylko powołaniem się na legalizm, ale przez uczytelnienie racji konkretnego rozstrzygnięcia: rzetelne podanie motywów, "dlaczego" podjęto konkretną decyzję legislacyjną, administracyjną czy sądową (legitymizacja przez informację, jawność, transparencję). Podobnie: jeżeli nie jest możliwe lub zbyt trudne osiągnięcie sprawiedliwości w materialnym sensie, i w ten sposób usatysfakcjonowanie społeczeństwa, to przynajmniej można się usprawiedliwić ("ulegitymizować") sprawiedliwością proceduralną, fairness w działaniu władz wobec obywateli (legitymizacja przez procedurę). Prawo, które przekonuje W tym właśnie kierunku idą też społeczne oczekiwania. Granica tego, co uważa się za arbitralność władzy, znacznie się obniżyła w społeczeństwie ludzi już wychowanych na prawach człowieka i w przekonaniu o "normalności" społeczeństwa obywatelskiego. Jednocześnie rozszerzeniu uległa liczba tych aktorów życia społecznego, którzy uważają się za uprawnionych do żądania od władzy (i to każdej - legislatywy, egzekutywy i judykatywy) rachunku. Badania Centrum Opinii Społecznej wskazują na wzrost zapotrzebowania na "prawo, które przekonuje, a nie tylko takie, które obowiązuje". Także obecne relacje między sądami a mediami, wyraźny wzrost zainteresowania tych ostatnich problematyką sądową (czasem bałamutny z punktu widzenia prawników i uciążliwy z punktu widzenia sądów) wymaga odpowiedzenia przez sądy - właśnie w uzasadnieniach ustnych i pisemnych - na to zapotrzebowanie. Proste ignorowanie tego zwiększonego (i uciążliwego, zgoda) zapotrzebowania będzie odbierane (i znów nie bez racji) jako arogancja sądów. Jeżeli nawet środowisko prawnicze uzna ten zarzut za nieuzasadniony, to nie znaczy, że nie będzie on wobec niego formułowany. Mówiąc nieco żartobliwie: teraz są takie czasy, że oczekuje się bardziej dobitnego wyartykułowania potrzeby stosunków właściwych dla społeczeństwa obywatelskiego. Istnieje więc większa wyrazistość, będąca konsekwencją kontrastu z tym, co uznawano za "normalne" w minionym czasie. Także w innych krajach sądownictwo jest konfrontowane z żądaniami zwiększenia "legitymizacji poprzez transparencję", co w konsekwencji ma wpływ na wymagania dotyczące stylu uzasadnień i kontaktów sądu z otoczeniem właśnie przez uzasadnienie. W niemieckiej gazecie "Frankfurter Rundschau" z 26 czerwca 1995 r. pod znamiennym tytułem "Dzisiejszy wymiar sprawiedliwości budzi wspomnienia C. K. monarchii" zabrał głos Horst Hauser, przewodniczący Nowego Stowarzyszenia Sędziów w Niemczech. Zarzuca on niemieckiemu wymiarowi sprawiedliwości i sędziom nienowoczesność i nieumiejętność odpowiedzenia na wymagania współczesnej demokracji. W szczególności przypisuje im część winy za przyblaknięcie idei państwa prawa, a to ze względu na biurokratyzację wymiaru sprawiedliwości, sprowadzenie go (w świadomości samych sędziów) do "pracy nad aktami" i "opracowywania przypadków" przy jednoczesnym zaniechaniu udziału sądów w społecznym dyskursie z obywatelami. Autor stawia tezę, że sędziowie niemieccy zbyt nikłą wagę przywiązują do poszukiwania społecznej akceptacji dla swych orzeczeń. I w końcu powiada, że zbliża się czas, gdy sędziowie będą musieli poświęcić równą staranność co sporządzaniu motywów wyroków opracowaniu sądowych komunikatów do prasy, towarzyszących wydaniu orzeczenia. Zwróćmy uwagę, że te poważne i dobrze uzasadnione zrzuty dotyczą wymiaru sprawiedliwości, gdzie tradycją jest motywacja wyroków znacznie bardziej rozbudowana i gruntowna, niż wymaga tego tradycja np. francuska (będąca wszak wzorem dla polskiej), gdzie w orzeczeniach cytuje się piśmiennictwo i gdzie tak zredagowane uzasadnienie staje się w gruncie rzeczy formalnym dowodem erudycji i oczytania sędziego. A przecież i tam odczuwa się kryzys legitymizacji rozstrzygnięć sądowych. Więcej światła Wniosek: więcej światła, więcej rozumnego zdawania sprawy publiczności, bez ukrywania się za fałszywie pojmowanym własnym autorytetem, nie każącym się wobec nikogo tłumaczyć. Wyroki "komunikowane", a nie "uzasadniane" - w sensie "objaśniające publicznie", co i dlaczego zrobił sąd, mający wszak do wyboru kilka dróg postępowania, nie mają racji bytu w warunkach kryzysu legitymizacji władzy, charakterystycznego dla współczesności. Ale płyną z tego konsekwencje dla uzasadnienia wyroku, dla sposobu przygotowania jego motywów: nie tylko dla kolegów po fachu i wyższej instancji, lecz także dla publiczności. Być może konieczna jest zmiana stylu pisania wyroków; być może konieczne jest - w celu uwolnienia samych uzasadnień od presji wywołanych tym, że one są obecnie jedyną formą udziału sądów w społecznym dyskursie - poszukiwanie innych form alternatywnych, a zerwaną więź legitymizacyjną i brak dialogu społecznego zastąpić można (lub uzupełnić) obowiązkowym komunikatem prasowym, jak proponuje H. Hauser? Jedno jest pewne. Powrót władzy sądowniczej do grona "trójcy władz", co wynika dobitnie z nowej konstytucji, kładzie jej na barki powinność udziału we wspomnianym dyskursie ze społeczeństwem. Jest to bowiem konieczna konsekwencja "bycia władzą". Zmusza ją także do podporządkowania się wymaganiom co do legitymizacji przez perswazję i transparencję. Potrzebom i oczekiwaniom nie może sprostać utrzymane w tradycyjnym stylu uzasadnienie orzeczenia, zwłaszcza jeżeli chce się je uznawać za jedyny przejaw tego dyskursu ze strony sądów. Działaniu sprawiedliwości stawia się wymaganie zdobycia aprobaty stron i opinii publicznej; nie wystarczy samo posiadanie i powołanie się na formalną legitymizację orzeczenia i sędziego. Ustawa jest tylko narzędziem "Współczesne koncepcje prawnicze nie przyrównują już sędziego do ust wygłaszających brzmienie ustawy, gdyż nie sprowadza się już do niej całego prawa: ustawa jest tylko podstawowym narzędziem wskazującym sędziemu kierunek w wypełnianiu jego zadania, tj. rozstrzygania konkretnych wypadków" (Ch. Perelman: Logika prawnicza, nowa retoryka, Warszawa, 1984). Sędzia orzekając i poszukując motywacji swych rozstrzygnięć, dokonuje ustawicznie wyborów: preferencjom aksjologicznym i stanowi jednostkowej wiedzy odpowiada wybór technik rozumowania i sposobów wykładni, aprobata jednych i odrzucenie drugich. "Rzadko się zdarza, by sądy, jeśli tego naprawdę pragną, nie znalazły w technice prawniczej sposobu pogodzenia swej troski o możliwe do przyjęcia stanowisko z wiernością ustawie" (Ch. Perelman: Logika prawnicza). Ukrycie w tym zakresie roli sędziego jest fikcją, hipokryzją i wykrętem - i nie jest to określenie moje, lecz wybitnych prawników francuskich, kierowane pod adresem własnej konfraterni, popadającej w te właśnie grzechy. Jeżeli zatem we Francji (skąd czerpaliśmy wzory do naszej praktyki, o czym już zapomnieliśmy) zarzuca się przestarzałość rutyny, to ten sam zarzut nie może ominąć i nas. Rozumowanie sędziego może przebiegać w danej sprawie różnie i nie da się tego obecnie ukryć - zarówno wobec innych prawników, jaki i wobec szerszej publiczności. Gdy tak się dzieje, autorytet decyzji będzie się opierał na fikcji. Czy może to jednak umacniać szacunek i autorytet wymiaru sprawiedliwości? Przekonywanie audytorium - przez to, co się samemu zrobiło, a nie ukrywanie się za pozorem formalnego "zastosowania ustawy", komunikowane tylko przez sędziego stronom i publiczności - tak można określić istotę różnicy między modelem, który jest rozpowszechniony u nas jako typowy, a tym, co uważam za odpowiadające znakowi czasu opracowanie motywów. A to po to, aby ujawnić, na co publiczność czeka: nie tylko na rozstrzygnięcie wymierzające sprawiedliwość, ale demonstracyjnie wskazujące, że sprawiedliwość wymierzono. Oczywiście nie chodzi o zastępowanie tradycyjnego uzasadnienia traktatem teoretycznym czy sprowadzanie sprawy do zwiększania objętości pisemnych motywów. Problem w większej szczerości wobec przedstawienia tego, co się robi. Sędzia jest nie tylko "ustami ustawy" i nie jest automatem subsumcyjnym. W konsekwencji pisane przez niego uzasadnienia nie mają służyć kamuflowaniu istnienia i dokonania wyboru technik prawnych. Czasem lektura publikowanych orzeczeń czyni wrażenie, że ukrycie tego rodzaju wyborów wynika nawet nie z przemyślanej decyzji, lecz nieświadomości istnienia i dokonania wspomnianych wyborów, braku wiedzy o istniejących w tym względzie możliwościach. Inaczej mówiąc, powstaje wrażenie, że sędzia albo nie wiedział, że to, co czyni, jest dokonaniem wyboru, a nie tylko "przemówieniem jako usta ustawy", albo nie zdawał sobie sprawy ze stojących przed nim możliwości. Jeżeli zarzut niskiej samoświadomości sędziów ktoś uznałby za obraźliwy, to odpowiem, że maniera uzasadnienia ukrywająca całkowicie sędziego za plecami ustawodawcy - nie daje obserwatorowi i czytelnikowi szans na weryfikację innego wniosku. Między dawnymi normami a zmienioną aksjologią Zadaniem każdej władzy sądowniczej jest harmonizowanie porządku prawnego z poglądami na sprawiedliwość i słuszność panującymi w danym środowisku i czasie. Dlatego stosowanie prawa (odczytanie abstrakcyjnej normy i jej aplikowanie do konkretnego wypadku) jest nie tylko dedukcją, lecz stałym przystosowywaniem przepisów prawnych (ich rozumienia) do przeciwstawnych wartości podnoszonych w sporach sądowych. Oczywiste jest, że zapotrzebowanie na tego rodzaju przystosowanie jest większe w okresach gwałtownych zmian ustrojowo-społecznych. Celu tego nie da się osiągnąć przez budowę sylogizmów w uzasadnieniu orzeczenia i pominięcie procesu myślowego, który kamufluje rzeczywisty proces myślowy. Główny wysiłek sędziego jest skierowany na poszukiwanie decyzji, która będzie rozwiązaniem rozsądnym i sprawiedliwym, gdyż daje się włączyć do obowiązującego systemu prawnego. Zbudowanie wspomnianego sylogizmu, demonstrowanego w tekście uzasadnienia jest poprzedzone procesem ocennym - dlaczego więc udawać (przez eliminację go z uzasadnienia), że on nie istnieje? Współcześnie w Polsce jesteśmy właśnie świadkami rozdźwięku aksjologicznego między "dawnymi" odczytaniami dawnego prawa a zmienioną aksjologią. To zaś stawia przed sądami zadania wyjątkowe. "(...) Sprawiedliwe rozwiązanie sporu nie jest po prostu, jak chciał pozytywizm prawniczy, kwestią zgodności z prawem, to znaczy legalności. W istocie rzadko się zdarza, by był tylko jeden sposób rozumienia zgodności rozwiązania z prawem: to raczej uprzednio podjęte przekonanie o tym, co będzie rozwiązaniem sprawiedliwym, rozsądnym i możliwym do przyjęcia, kieruje sędzią w poszukiwaniu przyjęcia zadowalającego prawnie uzasadnienia" (Ch. Perelman: Logika prawnicza). Jeżeli jednak tak jest, a tak jest z pewnością zwłaszcza w warunkach burzliwych przemian, to osiągnięcie akceptacji dla rozstrzygnięcia przez strony i publiczność nie może nastąpić za pomocą uzasadnienia skrywającego ten cały proces i samego sędziego za rzekomym, podawanym za jedyne możliwie i pozbawione alternatywy rozstrzygnięciem determinowanym wprost i wyłącznie wolą ustawodawcy. A nastąpić nie może, ponieważ tego rodzaju ograniczenie uzasadnienia w gruncie rzeczy jest w tej sytuacji czysto woluntarystyczne. I z tej przyczyny jego procesowe i pozaprocesowe funkcje pozostaną nie zrealizowane (...) Jest to fragment referatu przygotowanego na spotkanie organizowane przez Stowarzyszenie Sędziów "Iustitia" poświęcone tematowi "Sędzia w społeczeństwie", które odbędzie się 24-25 stycznia. Ucz się łaciny In dubio pro reo - w razie wątpliwości na korzyść oskarżonego (wyrokuje się) Non liquet - nie jest jasne Praeter legem - obok ustawy
Od wymiaru sprawiedliwości, jak od każdej władzy, oczekuje się przejrzystości i ciągłego legitymowania swojego działania. Sędziowie stronią tymczasem od kontaktów z dziennikarzami, choć uczestnictwo w dyskursie publicznym jest obowiązkiem każdej władzy. Wyroki są często zbyt hermetycznie uzasadniane. Obserwujemy pewne zmiany na lepsze, między innymi w Trybunale Konstytucyjnym, Sądzie Najwyższym i Naczelnym Sądzie Administracyjnym, które są jednak źle przyjmowane w środowisku sędziowskim. W wyniku popularyzacji praw człowieka i międzynarodowej kontroli ich przestrzegania odrzuca się dzisiaj arbitralność władzy. Społeczeństwo domaga się informacji o poczynianiach władzy. Sądy nie powinny tego ignorować. Uzasadnienia stwarzają okazję do zaspokojenia nowych potrzeb społeczeństwa obywatelskiego. Z nowej konstytucji wynika powrót sędziów do "trójcy władz", co wiąże się z obowiązkiem udziału w dyskursie społecznym i legitymizowania swojej działalności przez perswazję i transparencję. Legitymizacja formalna nie jest wystarczająca. Ukrywanie się za pozorem formalnego zastosowania ustawy powinno zastąpić przekonywanie audytorium co do trafności przyjętego kierunku myślenia. Zadaniem wymiaru sprawiedliwość jest harmonizowanie porządku prawnego z poglądami na sprawiedliwość i słuszność panującymi w danym środowisku i czasie, co ma znaczenie zwłaszcza w okresach gwałtownych zmian ustrojowo-społecznych. Ocenny proces myślowy sędziego nie powinien być pomijany w orzeczeniach, jeśli mają one znajdować zrozumienie i akceptację w społeczeństwie.
OCHRONA PRZYRODY Parki krajobrazowe, czyli pomieszanie z poplątaniem Co począć z ustalonymi rygorami ALEKSANDER LIPIŃSKI Parki krajobrazowe tworzy się na podstawie rozporządzeń wojewodów. Zaliczają się do tzw. szczególnych (obszarowych) form ochrony przyrody, a przedmiotem ochrony są "wartości przyrodnicze, historyczne i kulturowe" terenu. Do wejścia w życie ustawy z 16 października 1991 r. o ochronie przyrody (Dz. U. nr 114, poz. 492 ze zm.) "parki krajobrazowe" tworzono na dwóch podstawach prawnych. Początkowo uważano za taką nie obowiązującą już ustawę z 25 lutego 1964 r. o wydawaniu przepisów prawnych przez rady narodowe (Dz. U. nr 8, poz. 47), zwłaszcza art. 7-8. Upoważniały one do wydawania zarządzeń porządkowych zawierających zakazy i nakazy określonego w nich zachowania w granicach niezbędnych dla ochrony bezpieczeństwa życia, zdrowia lub mienia albo dla zapewnienia spokoju publicznego lub zachowania porządku publicznego. Korzystając z tego rozwiązania, wojewódzkie rady narodowe podjęły kilkanaście uchwał o utworzeniu "parków krajobrazowych", ustanawiając jednocześnie nakazy (zakazy) dozwolonego zachowania na ich terenach, korespondujące z zasadami przewidzianymi w dawnej ustawie o ochronie przyrody (z 1949 r.). Wykładnia ustawy z 1964 r. uzasadniała jednak wniosek, że nie było dostatecznych podstaw prawnych do tworzenia takich "parków krajobrazowych" oraz ustanawiania na ich terenie powszechnie obowiązujących norm zachowań. Konkluzja ta nie miała jednak wówczas istotnego znaczenia, przede wszystkim ze względu na znikome możliwości kwestionowania dopuszczalności podejmowania uchwał wspomnianej treści. W praktyce, z mocy różnych przepisów przejściowych, uchwały wojewódzkich rad narodowych co najmniej częściowo zachowały moc obowiązującą. Od wejścia w życie ustawy z 31 stycznia 1980 r. o ochronie i kształtowaniu środowiska "parki krajobrazowe" zaczęto tworzyć na podstawie jej art. 41, wedle którego rada narodowa stopnia wojewódzkiego mogła wprowadzić "zakazy lub nakazy konieczne do zapewnienia ochrony terenów posiadających walory wypoczynkowe i krajobrazowe przed ich niszczeniem bądź utratą tych walorów". Po zniesieniu rad narodowych kompetencje te uzyskali wojewodowie. W świetle obowiązującej ustawy o ochronie przyrody z 1991 r. utworzone przed jej wejściem w życie "parki krajobrazowe" nie są nimi. Art. 64 tej ustawy przewiduje, iż do czasu wydania na jej podstawie przepisów wykonawczych zachowują moc przepisy dotychczasowe (tj. wydane na podstawie ustawy o ochronie przyrody z 1949 r.), jeżeli nie są sprzeczne z nowym stanem prawnym. Nie ma natomiast wątpliwości, że wspomniane akty podjęte przed wejściem w życie ustawy z 1991 r. nie mogą być uważane za akty wykonawcze do ustawy o ochronie przyrody z 1949 r. W rezultacie charakter prawny istniejących "parków krajobrazowych" jest zróżnicowany. Zależnie od czasu ich utworzenia są bądź nie są szczególnymi formami ochrony przyrody w rozumieniu ustawy z 1991 r. Co prawda ustanowione w aktach o ich powołaniu nakazy (zakazy) zachowania są zbliżone, ale nie ma żadnych podstaw, by obecnie sankcji z tytułu naruszenia wymagań obowiązujących w "parkach krajobrazowych" ustanowionych przed wejściem w życie ustawy o ochronie przyrody z 1991 r. poszukiwać w przepisach tej ostatniej. Podobnie jest z kompetencjami dyrektorów tych jednostek organizacyjnych. Ich źródłem nie może być ustawa z 1991 r. Skoro stary "park krajobrazowy" nie jest tzw. szczególną formą ochrony przyrody w jej rozumieniu, to istnieje co najmniej wątpliwość, czy obowiązujące tam ograniczenia ustanowione w akcie o jego powołaniu mogą być wiążące dla miejscowego planu zagospodarowania przestrzennego. Powoduje to istotne zróżnicowanie sytuacji prawnej parków, prowadzące do niepewności oraz kolidujące z zasadami konstytucyjnymi. Istnieje zatem pilna potrzeba ujednolicenia rozwiązań. Od 1 stycznia 1998 r. obowiązuje nowela (z 27 sierpnia 1997 r.) do powołanej ustawy o ochronie i kształtowaniu środowiska, która uchyliła m. in. jej art. 41. Od tej więc daty podstawą prawną ustanawiania ograniczeń w zakresie dozwolonego zachowania się, niezbędnego dla ochrony przyrody w parkach krajobrazowych, może być wyłącznie ustawa o ochronie przyrody z 1991 r. Ustawodawca dostrzegł jednocześnie potrzebę unormowania sytuacji starych "parków krajobrazowych", które utworzono na podstawie art. 41. Art. 3 noweli mówi, że przez sześć miesięcy od jej wejścia w życie (tj. do 30 czerwca 1998 r.) "akty prawne zawierające zakazy lub nakazy konieczne do zapewnienia ochrony terenów posiadających walory wypoczynkowe i krajobrazowe przed ich niszczeniem bądź utratą tych walorów", wydane na podstawie art. 41, zachowują moc (ust. 1). Jednocześnie zobowiązano wojewodów, by w określonym wyżej terminie dostosowali te akty do wymagań ustawy o ochronie przyrody (ust. 2). Myśl wyrażoną w tym przepisie należy ocenić jako trafną, tyle że sposób jej przedstawienia trudno uważać za fortunny. Przede wszystkim nasuwa się wniosek, że jeśli wojewodowie nie podejmą działań dostosowujących przewidzianych w art. 3 ust. 2 noweli z 29 sierpnia 1997 r., to wymienione tam akty prawne ex lege tracą moc 1 lipca 1998 r. Nie jest natomiast jasne, na czym miałyby polegać owe działania "dostosowujące" wojewodów. Wydaje się, że rozwiązanie może być tylko jedno i w istocie powinno polegać na skorzystaniu z podstawy przewidzianej w art. 24 ustawy o ochronie przyrody, tj. na utworzeniu nowego parku krajobrazowego. W szczególności zaś niedopuszczalne jest podjęcie przez wojewodę aktu "utrzymującego w mocy" akt wydany na podstawie dotychczasowego art. 41 ustawy o ochronie i kształtowaniu środowiska. Art. 3 ust. 1 noweli z 27 sierpnia 1997 r. ma bowiem charakter bezwzględny i nie przewiduje żadnej możliwości obowiązywania aktów prawnych wydanych na podstawie dotychczasowego art. 41 dłużej niż do 30 czerwca 1998 r. Można zatem dojść do wniosku, że w istocie art. 3 ust. 2 noweli jest całkowicie zbędny, a zarazem wątpić, czy do końca czerwca 1998 r. administracje wojewódzkie zdołają uporać się z tym problemem. Jeżeli omawiane dostosowanie ma przybrać postać rozporządzenia wykonawczego wojewody, to warto przypomnieć, że podlega ono kontroli sądowoadministracyjnej. Każdy, jeśli jego interes prawny lub uprawnienie zostały naruszone przepisem prawa miejscowego, może - po bezskutecznym wezwaniu organu, który wydał przepis - zaskarżyć go do sądu administracyjnego (art. 25a ust. 1 ustawy z 22 marca 1990 r. o terenowych organach rządowej administracji ogólnej, Dz. U. nr 21, poz. 123 ze zm.). Przedstawiona regulacja nie dotyczy natomiast "parków krajobrazowych", które utworzono przed wejściem w życie ustawy o ochronie i kształtowaniu środowiska. Oznacza to, że akty o ich utworzeniu nadal obowiązują, co trudno uważać za czynnik sprzyjający integracji działań w zakresie ochrony przyrody. Z nieznanych przyczyn ustawodawca nie wykazał zainteresowania rozstrzygnięciem tego problemu. Nie sposób zaś zakładać, że nie był on mu znany. Wiadomo bowiem, że autorzy noweli dysponowali projektem rozwiązania umożliwiającego jednoznaczne i spójne rozstrzygnięcie omawianej kwestii. Sytuacja ta zasługuje na szczególnie krytyczną ocenę, zwłaszcza że co najmniej niektórym ze wspomnianych aktów można zarzucić niezgodność z rozwiązaniami wyższej rangi, w tym konstytucyjnymi. Poruszony problem wymaga zatem zdecydowanej ingerencji ustawodawcy, i to zarówno w szeroko pojmowanym interesie publicznym, jak i interesie posiadaczy nieruchomości położonych na obszarach wspomnianych parków. Wydaje się nadto, że konieczna jest weryfikacja zasadności merytorycznych rozwiązań określających status prawny wszystkich parków krajobrazowych. Co najmniej część z nich ma bowiem takie wady jak nieprecyzyjne określenie granic terenów chronionych oraz nadmierny, nieuzasadniony i wręcz niewykonalny rygoryzm reżimu ochronnego. Trzeba też zwrócić uwagę na braki planów ochrony takich parków. W takiej sytuacji wymagania ochronne częściowo stają się fikcją, prowadząc do stanu niepewności prawnej. Sytuacja ta podważa jednocześnie funkcje prawa własności nieruchomości położonych na wspomnianych terenach. Jeżeli jednak wyjść z założenia, że tego rodzaju ograniczenia własności mają charakter wyjątkowy, to zgodnie z zasadami wykładni prawa powinny być interpretowane w sposób ścisły, a ewentualne wątpliwości należy tłumaczyć na rzecz rozwiązań stanowiących regułę (art. 140 kodeksu cywilnego). Autor jest profesorem doktorem habilitowanym, pracownikiem Wydziału Prawa i Administracji w Katedrze Prawa Górniczego i Ochrony Środowiska Uniwersytetu Śląskiego
Do wejścia w życie ustawy z 1991 r. o ochronie przyrody "parki krajobrazowe", czyli szczególna forma ochrony przyrody, tworzono na podstawie ustawy z 1964 r. o wydawaniu przepisów prawnych przez rady narodowe bądź ustawy z 1980 r. o ochronie i kształtowaniu środowiska. Dawały one uprawnienia wojewódzkim radom narodowym do utworzenia "parków krajobrazowych", ustanawiając jednocześnie zasady zachowania na ich terenach. W świetle obowiązującej teraz ustawy o ochronie przyrody utworzone przed jej wejściem w życie "parki krajobrazowe" nie są nimi. W rezultacie charakter prawny istniejących parków jest zróżnicowany - jedne są, a inne nie są, szczególnymi formami ochrony przyrody. To zróżnicowanie prowadzi do niepewności i koliduje z zasadami konstytucyjnymi. Od roku 1998 obowiązuje nowela ustawy o ochronie przyrody, która pozwala na utworzenie "parków krajobrazowych" jedynie na podstawie ustawy z 1991 roku. Nowela daje wojewodom 6 miesięcy na dostosowanie statusu prawnego "parków krajobrazowych" do obowiązującej ustawy. Niestety nie wiadomo, na czym to dostosowanie aktów prawnych miałoby polegać. Trzeba podkreślić, że "parki krajobrazowe", które utworzono przed wejściem w życie ustawy o ochronie środowiska nie mogą być zaskarżone do sądu administracyjnego, co oznacza, że nadal obowiązują, a to nie sprzyja integracji działań w zakresie ochrony przyrody. Ponadto można zarzucić niektórym aktom niezgodność z rozwiązaniami wyższej rangi, w tym konstytucyjnymi. Potrzebna jest zdecydowana ingerencja ustawodawcy. Wydaje się również, że konieczna jest weryfikacja zasadności merytorycznych rozwiązań określających status prawny wszystkich parków krajobrazowych. Niektóre z nich mają takie wady, jak nieprecyzyjne określenie granic terenów chronionych oraz nieuzasadniony rygoryzm reżimu ochronnego. Wiele parków nie ma planów ochrony, co powoduje, że ich ochrona staje się fikcją.
DYSKUSJA Projekty ustaw o decentralizacji funkcji państwa ELŻBIETA CHOJNA-DUCH Dyskusja na temat decentralizacji funkcji państwa powinna przede wszystkim odpowiedzieć na podstawowe pytanie, czy i w jaki sposób dokonane wybory polityczne realizują cele, które powinny leżeć u podstaw wszystkich reform ustrojowych: optymalnego zaspokojenia zbiorowych potrzeb mieszkańców, poprawy jakości ich życia, sprawności administracji publicznej oraz obniżenia kosztów jej działania. Analiza korzyści społecznych i ekonomicznych to przesłanka dalszych rozważań na temat podziału kompetencji i zadań między organa administracji rządowej i samorządowej na poszczególnych szczeblach - centralnym i wojewódzkim (w tym administracji rządowej i samorządowej), samorządu powiatowego i gminnego, a także jednostek realizujących zadania w tych samych obszarach działania i korzystających z tych samych źródeł finansowania, z których finansowana jest administracja publiczna. Podział zadań między poszczególne struktury organizacyjne w państwie powinien być precyzyjny i szczegółowy, skoordynowany tak, by uniknąć dublowania funkcji, z jednoznacznym oddzieleniem kompetencji stanowiących, wykonawczych, nadzorczych i kontrolnych. Nie może on być więc rozpatrywany i określany fragmentarycznie dla jednego tylko szczebla podziału administracyjnego, lecz wyznaczany niejako wspólnie dla wszystkich szczebli i jednostek tego podziału. Kolejny etap decyzyjny to jednoznaczny podział majątku między poszczególne szczeble i rodzaje administracji, stosownie do ich zadań, z uwzględnieniem statusu prawnego nieruchomości oraz potrzeb związanych z komunalizacją, prywatyzacją i reprywatyzacją. Dopiero biorąc pod uwagę rodzaje i zakres zadań poszczególnych struktur administracji publicznej oraz mienia, można określić wielkość ich potrzeb finansowych. Analiza kosztów zadań administracji centralnej, wojewódzkiej, rejonowej lub specjalnej przekazanych danemu szczeblowi samorządowemu, sumowanie tych kosztów na kolejnych etapach agregacji umożliwia określenie poziomu wydatków ponoszonych przez administrację rządową na ich realizację. Oznacza to, z dużym uproszczeniem, odpowiedni poziom wydatków do sfinansowania przez dany szczebel samorządowy, który przejmie wykonanie zadań. Wysokość łącznych wydatków jednostek samorządowych danego szczebla określa zarazem pulę środków finansowych, która powinna wyznaczać wielkość ich dochodów. Wielkość, a następnie określenie źródeł i form prawnych dochodów poszczególnych szczebli terytorialnych oraz redystrybucji między poszczególne budżety jest zasadniczym, finalnym elementem budowy systemu finansowego administracji publicznej. Poziom dochodów i ich podział jest bowiem konsekwencją wyznaczenia zakresu rzeczowego, w tym zakresu zadań i kompetencji poszczególnych jednostek administracji publicznej. Nierzetelne są wszelkie propozycje ich wielkości proponowane bez uprzednich rozstrzygnięć rzeczowych. Są one ponadto niezgodne z zawartą w art. 167 ust. 1 i 3 konstytucji, opartą na postanowieniach Europejskiej Karty Samorządu Terytorialnego, zasadą zapewnienia udziału w dochodach publicznych odpowiednio do przypadających zadań. Czy powyższe postulaty spełniają rządowe projekty ustaw: o administracji rządowej w województwie oraz o samorządzie terytorialnym w województwie? Oba projekty są tylko fragmentem zapowiadanej reformy ustrojowej. Dotyczą bowiem wyłącznie szczebla województwa: administracji rządowej, którą projektodawcy określają nie znanymi konstytucji ani innym ustawom pojęciami "administracji ogólnej sprawującej władzę" lub "zespolonej i nie zespolonej administracji rządowej" ("zespolenie" następuje przy tym "pod jednym zwierzchnikiem i - jeżeli ustawa nie stanowi inaczej lub charakter wykonywanych zadań się temu nie sprzeciwia - w jednym urzędzie"), administracji samorządowej w województwie, którą określa się mianem "największej terytorialnie jednostki zasadniczego podziału terytorialnego kraju dla wykonywania administracji publicznej" (w art. 164 konstytucji występuje tylko pojęcie podziału podstawowego, lecz nie "zasadniczego") lub "regionalnej wspólnoty samorządowej" bądź "regionu". Określając kompetencje i zadania szczebla wojewódzkiego projekty nie koordynują ich z zadaniami projektowanymi dla powiatów ani wykonywanymi obecnie przez gminy. Ogólne sformułowania wykorzystane do określenia zadań, nie wyjaśnione w dalszych częściach ustaw (np. "tworzenie warunków rozwoju gospodarczego, zwłaszcza w dziedzinach uznanych za najważniejsze dla województwa", "pozyskiwanie i łączenie środków finansowych, publicznych i prywatnych dla realizacji określonych zadań", "modernizacja terenów wiejskich", "zagospodarowanie przestrzenne", "konkretyzowanie, w dostosowaniu do miejscowych warunków, szczegółowych celów polityki rządu", "zapewnienie współdziałania wszystkich jednostek organizacyjnych administracji publicznej"), i nieprecyzyjne przepisy obu projektów, niezgodne z obowiązującym prawem (np. "prowadzenie szkolnictwa policealnego, niektórych szkół średnich i zawodowych", "współpraca z organizacjami międzynarodowymi i regionami innych państw, zwłaszcza sąsiednich", "dbanie o dziedzictwo kulturowe o znaczeniu lokalnym", "w zakresie pomocy społecznej: prowadzenie instytucji o zasięgu regionalnym, w tym domów pomocy społecznej", "racjonalne korzystanie z zasobów przyrody", itp.), nie skoordynowane z wieloma obowiązującymi ustawami, w tym z przepisami konstytucji, uniemożliwią rozdzielenie w aktach wykonawczych do tych ustaw kompetencji poszczególnych szczebli oraz środków finansowych na ich wykonanie, paraliżując realizację zadań wszystkich jednostek administracji publicznej. Niejasność kompetencyjną pogłębia również brak stałego i jednoznacznego oddzielenia zadań administracji rządowej i samorządowej w regionie (województwie), co przyznaje sam projektodawca, stwierdzając: "Jeżeli istnieje wątpliwość dotycząca właściwości organu administracji rządowej lub samorządu wojewódzkiego do wykonywania określonego zadania publicznego o zasięgu regionalnym, przyjmuje się, że należy ono do właściwości samorządu wojewódzkiego". Taka sytuacja uniemożliwia jednoznaczne ustawowe określenie wielkości środków finansowych dla poszczególnych jednostek danego szczebla organizacyjnego i utrudnia im planowanie budżetowe. Równie niejasny jest podział kompetencji między poszczególne organa samorządu wojewódzkiego i pozycja wojewody. Projekt stwierdza wprawdzie, iż organa te "działają w granicach określonych przez ustawy", lecz ustawy te nie zostały zaprezentowane, a przy tym nie wiadomo, czy chodzi o granice kompetencji czy może granice terytorialne. Organem samorządu terytorialnego jest sejmik województwa - organ stanowiący i kontrolny, oraz zarząd województwa - organ wykonawczy, wybrany przez sejmik. Jednak przewodniczącym obu tych organów jest ten sam podmiot - marszałek, skupiający funkcje organu projektującego, uchwalającego, a następnie wykonującego i kontrolującego własne działania. Być może dlatego zadania merytoryczne przypisane są w projekcie do bezosobowych podmiotów: "województwa", które "wykonuje", "dysponuje", "prowadzi", lub "samorządu wojewódzkiego", który "określa strategię rozwoju", "prowadzi politykę rozwoju regionu", wykonując różnorodne zadania wymienione w projekcie. W świetle licznych niejednoznaczności kompetencyjnych, których tylko część zaprezentowano, jako zupełnie niezrozumiała jawi się precyzja w określeniu w projekcie wielkości udziałów procentowych w dochodach budżetu państwa. Wynoszą one: 30 proc. wpływów z podatku dochodowego od osób fizycznych zamieszkałych na terenie województwa, 15 proc. wpływów z podatku od towarów i usług pobieranego na terenie województwa, 4 proc. przewidywanych dochodów budżetu państwa na cele subwencji wyrównawczej. Projektodawca nazywa je dochodami własnymi i podkreśla, iż stanowią "zasadnicze źródło finansowania województwa", nie precyzując jednakże, w jaki sposób mają one być rozliczane, a w wypadku wpływów podatkowych - czy są to wielkości planowane czy wykonane. Takie ściśle określone udziały nie mogą być ponadto rzetelne, oparte na rachunkach symulacyjnych, gdyż rachunków tych nie można przeprowadzić, nie znając liczby i wielkości przyszłych województw. Jeżeli, jak napisano w projekcie, wpływy z VAT zostaną powiązane z miejscem ich poboru, może się zdarzyć, ze względu na nierównomierny, najczęściej przypadkowy rozkład tych dochodów w skali kraju, że niektóre województwa w związku z okresowymi zwrotami będą miały ujemne wpływy z tego podatku. Pogłębi to dysproporcje w rozwoju poszczególnych terytoriów: województwa graniczne lub w których działają producenci wyrobów, otrzymujące istotne dochody z podatku, będą rozwijały się szybciej niż pozostałe. Przy centralnym zaś ustalaniu, poborze i rozliczaniu tego podatku według innych kryteriów rozkład dochodów byłby może bardziej równomierny, lecz udział w VAT pełniłby taką samą rolę jak udział w subwencji ogólnej (wyrażający określoną część planowanych dochodów budżetu państwa). Z kolei 30-proc. wpływy z podatku dochodowego od osób fizycznych - wraz z 17-proc. udziałem gmin w tym podatku i odpowiednio zwiększonym, indywidualnie ustalanym udziałem tzw. dużych miast, a zwłaszcza systemem odliczeń składki na ubezpieczenie zdrowotne od podatku dochodowego od osób fizycznych obowiązującym od 1999 r. - mogą okazać się niemożliwe do wykorzystania w rozmiarze, jakiego oczekuje projektodawca. Z pewnością nie będą one mogły wówczas stanowić źródła dochodów jednostek konkurujących w dostępie do niego - powiatów. Odrębnym, kontrowersyjnym zagadnieniem jest problematyka budżetów województw samorządowych. Projekt pomija problem współistnienia w województwie dwóch odrębnych budżetów: samorządowego i rządowego, i rozstrzygnięcia takich kwestii jak np. ich powiązania czy charakter budżetu rządowego (czy ma być on "wtopiony" w budżet państwa, na podobnych zasadach jak obecnie, czy być niezależny, czy też stanowić część budżetu samorządowo-rządowego, jednego budżetu wojewódzkiego w każdym województwie). Nie określa też, jaki zakres odrębności bądź autonomii w kształtowaniu dochodów istniałby przy każdej z tych form budżetów, jaki zakres i formy przybierałyby dotacyjne powiązania między budżetami, jak będą kształtowane i finansowane inwestycje regionalne, płace i etaty kalkulacyjne w budżetach rządowych, na jakim szczeblu i w jakiej formie będzie dokonywana redystrybucja środków finansowych, regulowanie zobowiązań wymagalnych i przyszłych. Określenie projektu ustawy o samorządzie wojewódzkim, iż "budżet województwa jest uchwalany jako część uchwały budżetowej" lub "uchwała budżetowa województwa składa się z budżetu województwa oraz z przepisów regulacyjnych dotyczących spraw, które na mocy prawa budżetowego pozostawiono do uchwały sejmiku województwa, lub też spraw wskazanych przez sejmik w uchwale", czy też sformułowanie, iż "kolejne uchwały budżetowe zawierać będą nakłady na uruchomiony program w wysokości umożliwiającej jego terminowe zakończenie", są całkowicie niezrozumiałe i wadliwe z punktu widzenia techniki legislacyjnej. Istotne merytoryczne wątpliwości budzi następujące postanowienie projektu: "Jeżeli uchwała budżetowa na dany rok budżetowy nie wejdzie w życie z początkiem roku budżetowego, to podstawą wykonywania budżetu województwa do momentu wejścia w życie uchwały budżetowej jest budżet województwa za poprzedni rok". Zasady prorogacji budżetowej są bowiem współcześnie możliwe do zastosowania tylko do niektórych rodzajów wydatków. Jeżeli np. inwestycja została zakończona i sfinansowana w roku ubiegłym, nie musi być finansowana w roku bieżącym. Podsumowując, oba projekty nie powinny przybierać w tej formie ostatecznego kształtu ustawowego, należy je traktować jako wstępne kierunki reform, jej założenia, które dopiero po wyjaśnieniu licznych wątpliwości mogą stanowić podstawę zamkniętych rozwiązań legislacyjnych. Autorka jest prof. dr. hab., kierownikiem Zakładu Prawa Finansowego na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego
Podział kompetencji i zadań między organa administracji rządowej i samorządowej powinien opierać się na analizie korzyści społecznych i ekonomicznych. Oparte na Europejskiej Karcie Samorządu Terytorialnego przepisy konstytucji wymagają zapewnienia udziału w dochodach publicznych odpowiednio do przypadających zadań. Określenie wielkości, źródeł i form prawnych dochodów poszczególnych szczebli terytorialnych wymaga więc uprzedniego wyznaczenia ich kompetencji. Postulatów tych nie spełniają niestety rządowe projekty ustaw rozpoczynające reformę ustrojową na szczeblu województw. Przyjęte w nich rozwiązania wymagają wyjaśnienia wielu wątpliwości.
Partyjny sąd wyrzucił z SLD byłych szefów dębickiego Sojuszu Wojna na dole JÓZEF MATUSZ Krajowy Sąd Partyjny SLD wykluczył z partii byłą przewodniczącą dębickiego Sojuszu Marię Mazur i skarbnika Zbigniewa Kozioła za "postawę niegodną członka partii". Wykluczeni twierdzą, że stali się niewygodni. Utrzymują, że nie chcieli tuszować matactw i zadarli z posłem Wiesławem Ciesielskim, szefem SLD w Podkarpackiem, a od niedawna wiceministrem finansów, oraz ze Stanisławem Janasem, wiceprzewodniczącym Rady Krajowej SLD. - To nie jest wielka strata dla Sojuszu. Z tymi ludźmi nie jest nam po drodze - tłumaczy Kazimierz Jesionek, który przewodniczył rozprawie przed Krajowym Sądem Partyjnym SLD. Mówi, że oboje notorycznie łamali postanowienia statutu i kartę zasad etycznych, oczerniali działaczy krajowych władz partii, a z wnioskiem o ich wykluczenie wystąpili posłowie Janas i Ciesielski. Legitymacja SdRP 001 Czterdziestojednoletni Zbigniew Kozioł był w PZPR, a w styczniu 1990 roku uczestniczył w kongresie założycielskim SdRP. Do dziś przechowuje legitymację członka założyciela z numerem 001 i podpisami Aleksandra Kwaśniewskiego i Leszka Millera. - Jestem dumny z tej legitymacji i z wielkim bólem przyjąłem partyjny wyrok. Nie spodziewałem się, że po jedenastu latach aktywnej pracy na rzecz partii zostanę tak brutalnie potraktowany tylko dlatego, że nie chciałem ukrywać matactwa i szwindli - mówi z żalem były wiceprzewodniczący i skarbnik powiatowego SLD w Dębicy. Wierzyła w partię Maria Mazur, była przewodnicząca Rady Powiatowej SLD w Dębicy i, do momentu wyrzucenia z SLD, członek Rady Wojewódzkiej SLD w Rzeszowie, tłumaczy, że nie interesowały ją stołki i partyjne zaszczyty. - Nigdy nie upaprałam się w żadnym bagnie, nie upychałam swoich ludzi na stanowiska, co teraz stało się modne. Zdecydowałam się szefować dębickiemu SLD tylko dlatego, że prosili mnie o to ludzie młodzi i uwierzyłam, iż możemy razem coś zrobić - opowiada. Wiele lat przepracowała w administracji państwowej. W 1994 roku skończyła Szkołę Praw Człowieka przy Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka w Warszawie. Jest wolontariuszem fundacji na teren Dębicy. - Reaguję wszędzie tam, gdzie widzę, że prawo jest łamane, a tu okazało się, iż za przestrzeganie prawa dostałam po łapach. W 1997 roku kandydowała na senatora w okręgu tarnowskim. Niewiele jej zabrakło do senatorskiego mandatu. Była w Ogólnopolskim Honorowym Komitecie Wyborczym Aleksandra Kwaśniewskiego i podkreśla, że podziękowanie od prezydenta było dla niej największym zaszczytem. - Po tym wyroku nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Może to zabrzmi zarozumiale, ale zdumiewa mnie, z jaką lekkością SLD pozbywa się takich ludzi jak ja, która tworzyłam partię w Dębicy. Wierzyłam, że będzie to partia rozsądku, budująca państwo prawa - mówi. Nie pozwolę, aby nazywano mnie palantem W dębickim SLD iskrzyło od początku istnienia organizacji. Był konflikt między młodymi działaczami a weteranami. Gdy Zbigniew Kozioł został skarbnikiem powiatowego SLD, dopatrzył się wielu nieprawidłowości, szczególnie w Radzie Miejskiej SLD oraz w dębickim biurze poselskim Stanisława Janasa, które jego zdaniem było podwójnie finansowane. - Lokal był wynajmowany od "Społem", płaciła za niego Kancelaria Sejmu, a asystent posła Janasa, Stanisław Skawiński, brał też pieniądze na wynajem lokalu z kasy partyjnej. To nie były duże kwoty, ale ważne są zasady. Zażądałem zwrotu tych pieniędzy - mówi. - To są bzdury, zwykłe pomówienia. Jeżeli to się ukaże w gazecie, pójdę do sądu - grozi Stanisław Skawiński, szef miejskiego SLD w Dębicy, do niedawna asystent posła Janasa, a po wyborach dyrektor biura poselskiego Edwarda Brzostowskiego. Kozioł domagał się wyjaśnień od posła Janasa, a gdy ten nie reagował, na jednym z posiedzeń SLD w Dębicy nazwał posła palantem, który psuje reputację partii. - Poseł Janas obraził się jednak dopiero po kilku miesiącach i sporządził notatkę służbową, domagając się wyrzucenia mnie z partii - dodaje. - Złożyłem skargę, bo nie pozwolę sobie, aby jakiś Kozioł nazywał mnie palantem - ripostuje poseł Janas. - Nic nie wiem o jakichkolwiek nieprawidłowościach. Słyszałem, że sprawdzała to komisja rewizyjna i nie dopatrzyła się żadnych uchybień. Z protokołu Wojewódzkiej Komisji Rewizyjnej SLD w Rzeszowie wynika, że podczas kontroli Rady Miejskiej SLD w Dębicy przeprowadzonej 23 lutego 2001 roku stwierdzono wiele nieprawidłowości. Komisja dopatrzyła się m.in. braku podstawowych dokumentów dotyczących działalności partyjnej, sprawozdań finansowych, a także dopatrzyła się wydatków bez tytułu prawnego. Stanisławowi Skawińskiemu polecono zwrócić niesłusznie wydane pieniądze z tytułu czynszu, rozmów telefonicznych, energii elektrycznej, sprzątania lokalu. - To była niewiarygodna i stronnicza komisja rewizyjna - odpowiada Skawiński. I dodaje: - W partii porządek musi być. Ciesielski powiedział, że te dwie osoby nie mogą dalej bruździć, bo to nie jest prywatny folwark. Koziołowi się wydaje, że wszyscy są winni, a tylko on jest święty. Kozioł ofiarny Poseł Ciesielski złożył do Wojewódzkiego Sądu Partyjnego SLD w Rzeszowie wniosek o wykluczenie z partii Marii Mazur i Zbigniewa Kozioła za zachowanie niegodne członka partii. Powodem był brak wotum zaufania, którego oboje nie otrzymali na konwencji SLD w Dębicy, według Ciesielskiego uchylali się też od złożenia rezygnacji i buntowali innych działaczy. Kozioł twierdzi, że poseł mówi nieprawdę, a tym rzekomym "niegodnym zachowaniem" było jego pytanie do posła Ciesielskiego, dlaczego broni braci Gajów z karaibskiej spółki Grand Limited, zamieszanych w aferę mielecką, których prokuratura podejrzewa o zagarnięcie kilkunastu milionów złotych? - Żaden poseł nie powinien ręczyć za facetów podejrzewanych o zagarnięcie olbrzymich pieniędzy, bo zawsze rodzi to podejrzenie, że poseł też coś uszczknął z tych milionów - tłumaczy Kozioł. Nie podobało mu się też, że poseł Janas zaczął podnajmować pokoje na biuro poselskie w lokalu wynajmowanym przez Edwarda Brzostowskiego, właściciela firmy Dexpol, w latach osiemdziesiątych wiceministra rolnictwa i twórcy Igloopolu, obecnie posła Sojuszu. - Zwróciłem posłowi uwagę, iż sytuacja, że w jednym lokalu urzęduje poseł z biznesmenem, jest korupcjogenna - tłumaczy Kozioł. Ostatecznie Maria Mazur i Zbigniew Kozioł stracili zaufanie partii, gdy sprzeciwili się kandydowaniu do parlamentu Edwarda Brzostowskiego. - Uważałem, że Brzostowski jest za stary, nie należy do SLD, jako radny powiatowy nie poddał się ocenie powiatowego SLD w Dębicy, jego firmy nie płaciły zobowiązań wierzycielom, a ponadto jest wulgarny i nadużywa alkoholu - podkreśla Kozioł. Informację dotyczącą Kozioła "o zachowaniu niegodnym członka partii" złożył też Krzysztof Martens, mistrz świata w brydżu sportowym i wiceprzewodniczący podkarpackiego SLD. - Nie pisałem żadnych skarg na niego. Raz go w życiu widziałem i sporządziłem uwagi, że zachowywał się koszmarnie, jak stary beton partyjny. Odgrażał się, że nas załatwi - odpowiada Krzysztof Martens. Z przykrością konstatujemy Z orzeczenia Wojewódzkiego Sądu Partyjnego SLD w Rzeszowie: "Kolega Zbigniew Kozioł, który do niedawna był jednym z liderów dębickiej powiatowej organizacji SLD, w ostatnim czasie wywierał zdecydowanie negatywny wpływ na ludzi młodych, dopiero rozpoczynających drogę politycznej działalności w szeregach SLD. Równie negatywna była jego postawa w stosunku do liderów krajowego i wojewódzkiego szczebla SLD". - W SdRP było wielu uczciwych ludzi, ale gdy powstało SLD, zaczęli się tam garnąć ludzie ze starego betonu, których interesowały tylko władza i stołki - ocenia Kozioł. W obronie krnąbrnych towarzyszy partyjnych wstawiło się kilkudziesięciu młodych działaczy dębickiego SLD. W piśmie do profesor Marii Szyszkowskiej z Komisji Etyki SLD prosili o pomoc w rozwiązaniu konfliktu. "Z przykrością konstatujemy, że istnieje podział wewnątrz naszej organizacji powiatowej na tle sposobu działalności partii. Z jednej strony jesteśmy my - w większości ludzie młodzi, niedoświadczeni w działalności politycznej, a z drugiej strony wyjadacze polityczni popierani przez posłów Stanisława Janasa i Wiesława Ciesielskiego oraz członka Rady Krajowej SLD Stanisława Skawińskiego. Niestety, druga strona nie dotrzymuje ustalonych reguł, idzie po trupach, łamiąc dobre obyczaje i statut SLD" - napisali. Zrobiono ze mnie złoczyńcę Maria Mazur i Zbigniew Kozioł po wyroku Sądu Partyjnego w Rzeszowie wydalającego ich z partii odwołali się do Sądu Krajowego SLD, który utrzymał wyrok w mocy. - Jest mi wstyd, bo nagle zrobiono ze mnie złoczyńcę - mówi z goryczą Maria Mazur. - Teraz już nie widzę dla siebie partii, chyba że w Prawie i Sprawiedliwości przyjmą taką lewicową aktywistkę na emeryturze - żartuje. Zbigniew Kozioł podkreśla, że jego rodzice pochodzą ze Lwowa, a tam liczył się honor. - Tego honoru zabrakło posłowi Ciesielskiemu, który koniecznie chciał się załapać na ministerialny stołek - mówi. Ma żal do kolegów z Sądu Partyjnego, że nawet nie starali się wysłuchać jego racji. - Powinni choćby sprawdzić, czy mówię prawdę. Uznali jednak, że należy wykończyć faceta, który dymi. Ps. Z posłem i wiceministrem finansów Wiesławem Ciesielskim mimo wielokrotnych prób nie udało mi porozmawiać.
Krajowy Sąd Partyjny SLD wykluczył z partii byłą przewodniczącą dębickiego Sojuszu Marię Mazur i skarbnika Zbigniewa Kozioła za "postawę niegodną członka partii". Wykluczeni twierdzą, że stali się niewygodni, bo nie chcieli tuszować matactw innych działaczy. Zbigniew Kozioł, jako skarbnik powiatowego SLD, dopatrzył się wielu nieprawidłowości, które poodczas kontroli Rady Miejskiej SLD w Dębicy potwierdzono. Obwiniani twierdzili, że oskarżenia są niesłuszne. Natomiast Koziołowi zarzucono negatywny wpływ na młodych działaczy i negatywną postawę w stosunku do liderów. "Zbigniew Kozioł wywierał negatywny wpływ na ludzi młodych, rozpoczynających drogę politycznej działalności w SLD. Równie negatywna była jego postawa w stosunku do liderów SLD" orzekł sąd partyjny. Za wykluczonymi wstawili się młodzi działacze. Maria Mazur i Zbigniew Kozioł od wyroku Sądu Partyjnego w Rzeszowie odwołali się do Sądu Krajowego SLD, który utrzymał wyrok w mocy.
AUTOGAZ Branża niepewna przyszłości Mniej gazu, wyższe rachunki RYS. MARIUSZ FRANSOWSKI ADAM JAMIOŁKOWSKI, ARTUR MORKA W ciągu ostatnich kilku tygodni gwałtownie podrożał sprzedawany na stacjach benzynowych autogaz. Główną przyczyną jest spadek importu z Rosji i konieczność sprowadzania go z Europy Zachodniej. Montaż instalacji gazowej pozostaje atrakcyjną propozycją dla posługujących się autem na co dzień, spore zaniepokojenie budzą jednak propozycje, by autogaz objąć akcyzą na równi z innymi paliwami silnikowymi. Rosnące szybko ceny benzyny oraz znaczna liczba paliwożernych aut znajdujących się nadal w eksploatacji stworzyły w naszym kraju spory rynek dla alternatywnych systemów zasilania, w tym przede wszystkim dla najpopularniejszego, wykorzystującego płynny propan-butan (LPG). Szacuje się, że w naszym kraju jeździ około 470 tys. samochodów wyposażonych w instalacje gazowe. Tylko w zeszłym roku w Polsce zamontowano około 140 tys. układów zasilania autogazem, a więc o 40 tys. więcej w porównaniu do najlepszego dotychczas roku 1997. W rezultacie w dziedzinie zasilania gazowego pojazdów mechanicznych zajmujemy trzecie miejsce w Europie - tuż za utrzymującymi od lat prym Włochami i Holandią. Łączna liczba punktów zaopatrujących pojazdy w autogaz przekroczyła już 1900. Działa wiele wyspecjalizowanych stacji gazowych, a ponadto coraz częściej polscy i zagraniczni dystrybutorzy paliw instalują dystrybutory z gazem płynnym na swych stacjach benzynowych. W sumie w Polsce sprzedano w ubiegłym roku 395 tys. ton autogazu (o 32 proc. więcej niż przed rokiem), co stanowi około 39 proc. całości sprzedaży gazu płynnego. Opłacalne nie tylko dla właścicieli O tym, że wciąż są chętni do ponoszenia kosztów montażu drugiego układu zasilania w swym samochodzie przesądzają oczywiście korzyści ekonomiczne. W czasie jazdy na autogazie zużycie paliwa mierzone w litrach na 100 km wzrasta o ok. 13 proc., co wynika z faktu, iż ma on niższą od benzyny wartość energetyczną. Jednak gaz jest ponad dwa razy tańszy od benzyny, a więc oszczędność jest bardzo duża, sięgająca 60 proc. wydatków na paliwo. W tej sytuacji nakłady na montaż instalacji gazowej zwracają się - w zależności od paliwożerności samochodu i kosztu konkretnej instalacji - po przejechaniu mniej więcej 15 do 20 tysięcy kilometrów. W wypadku pojazdów wykorzystywanych na przykład do prowadzenia działalności gospodarczej odpowiada to zaledwie kilku lub kilkunastu tygodniom eksploatacji. Jednak zjawisko montowania instalacji do zasilania gazem przynosi korzyści nie tylko właścicielom samochodów. Oprócz istotnego dla użytkownika zmniejszenia kosztów eksploatacji, montaż instalacji gazowej ma spore znaczenie środowiskowe. Istotną zaletą samochodów zasilanych gazem jest bowiem wyraźnie niższa emisja substancji toksycznych zawartych w spalinach. Emisja tlenku węgla spada aż o połowę, zaś tlenku azotu - o 3 proc. Dotyczy to nowoczesnych jednostek napędowych z katalizatorami - w wypadku starych silników gaźnikowych korzyści są jeszcze większe. Ostatnio jednak zarówno sprzedający gaz płynny, jak i użytkownicy samochodów nim zasilanych są zaniepokojeni. Jeszcze kilka tygodni temu za litr autogazu (gazu płynnego do napędzania samochodów) trzeba było zapłacić ok. 1 zł. W chwili obecnej trzeba już za niego zapłacić nawet ok. 1,4 zł. Wyjątkiem jest Wybrzeże, gdzie wysoka cena autogazu utrzymuje się już od dłuższego czasu. Drożej bo mniej Według firmy Gaspol (największego dystrybutora autogazu w kraju) rynek gazu płynnego jest obecnie w stanie destabilizacji. Okresowo u niektórych dystrybutorów występują braki gazu. Hurtownicy zmuszeni są do kupowania LPG na giełdach zachodnioeuropejskich, gdyż nie można go kupić na rynkach wschodnich. Zdaniem analityków braki LPG w Rosji wydają się mieć charakter okresowy. Wiąże się ze wzrostem popytu na to paliwo w Europie Zachodniej. Rosjanie zaś chętniej sprzedają je tam niż w Polsce, gdyż możliwe jest uzyskanie wyższych cen. W ostatnim czasie rozpoczęli oni sprzedaż autogazu m.in. do Finlandii. Według Ireneusza Wypycha z biura prasowego PKN Orlen SA już na przełomie czerwca i lipca dało się odczuć zwiększony popyt na autogaz. Spółka ma ok. 20-proc. udział w produkcji tego paliwa, nie jest jednak w stanie zwiększyć jego produkcji, gdyż jest ona w pełni powiązana z procesem destylacji paliw silnikowych. Analitycy zwracają też uwagę na fakt, że w ostatnim okresie popyt na gaz płynny rośnie, co wiąże się z przygotowaniami do sezonu jesienno-zimowego. Za tonę gazu płynnego na giełdzie w Amsterdamie trzeba obecnie zapłacić ok. 262 USD. Cena taka utrzymuje się na zbliżonym poziomie od czerwca. Za gaz z Rosji trzeba zapłacić kilkadziesiąt dolarów mniej. Kierowcy boją się akcyzy Ostatnie podwyżki cen autogazu nie przestraszyły kierowców jeżdżących samochodami napędzanymi tym paliwem. Cena gazu, jeśli porówna się ją np. do benzyny bezołowiowej jest bardzo konkurencyjna. Różnica w zależności od regionu Polski wynosi 1,73-1,99 zł na litrze. Bardziej niż kłopoty z zakupem autogazu kierowców niepokoją informacje na temat planów Ministerstwa Finansów, by w przyszłym roku zrównać podatek akcyzowy, płacony w cenie tego paliwa, z podatkiem obowiązującym w przypadku innych paliw silnikowych. Nieoficjalnie mówi się, że akcyza na autogaz miałaby wzrosnąć maksymalnie do poziomu 80 proc. akcyzy paliwowej. Spowodowałoby to wzrost ceny autogazu o 60-85 groszy na litrze (przy obecnych stawkach podatkowych), czyli do poziomu 2-2,25 zł/l. W chwili obecnej akcyza płacona w cenie autogazu stanowi 9,8 proc. akcyzy na benzynę bezołowiową lub 13,2 proc. akcyzy na olej napędowy. Według Polskiej Organizacji Gazu Płynnego w chwili obecnej akcyza płacona w cenie autogazu stanowi w Unii Europejskiej 21 proc. akcyzy na benzynę bezołowiową. Jak powiedziała "Rz" Sylwia Popławska z POGP organizacja zaproponowała rządowi, aby podatek akcyzowy na autogaz podnieść maksymalnie do wysokości 50 proc. akcyzy na benzynę. Nie otrzymała jednak odpowiedzi. TYLKO MARKOWE Przed kilku laty montaż instalacji do autogazu w samochodzie z zasilaniem wtryskowym bywał zabiegiem ryzykownym. Dziś to już przeszłość - markowi producenci oferują wyroby gwarantujące sprawne i bezawaryjne działanie auta. W fabryce na Żeraniu trwają już przygotowania do rozpoczęcia fabrycznego montażu instalacji gazowych w kilku modelach aut Daewoo. Przestrzec trzeba natomiast przed montażem instalacji niemarkowych, np. pochodzących od wschodnich sąsiadów. To może się źle skończyć. Montaż układu zasilania LPG trwa kilka godzin, w praktyce auto podstawione do warsztatu w godzinach rannych można odebrać jeszcze tego samego dnia. Trzeba się jednak wcześniej umówić. Zestawy montażowe do samochodów poszczególnych marek różnią się od siebie dość znacznie i może się zdarzyć, że mechanik będzie potrzebował czasu na ściągnięcie potrzebnych elementów od dystrybutora. Za instalację do samochodu Polonez z wtryskiem jednopunktowym trzeba zapłacić (ceny z Warszawy wraz z montażem) około 2400 złotych. Instalacja do auta zachodniego kosztuje około 2800 złotych. W wypadku aut gaźnikowych ceny są nieco niższe, zaś montaż w nowoczesnym samochodzie o skomplikowanym układzie zasilania może być droższy o kilkaset złotych. Kupując używany samochód wyposażony w układ zasilania LPG należy żądać oryginalnej gwarancji wystawionej przez warsztat montujący; firmowe placówki zawsze wydają taki dokument. Zazwyczaj znaleźć w nim można także wskazówki dotyczące eksploatacji. Jeśli gwarancji nie ma, lepiej będzie sprawdzić, czy układ LPG pochodzi w całości od jednego producenta, a nie np. z trzech różnych kompletów wymontowanych z samochodów, które trafiły na złom. To jednak w pełni kompetentnie może wykonać tylko fachowiec. Eksploatacja samochodu zasilanego gazem płynnym nie różni się od eksploatacji auta "normalnego" - przyspieszenia są minimalnie mniejsze, ale w codziennej praktyce różnica jest nieodczuwalna. A. J.
Rosnące szybko ceny benzyny oraz znaczna liczba paliwożernych aut znajdujących się nadal w eksploatacji stworzyły w naszym kraju spory rynek dla alternatywnych systemów zasilania, w tym przede wszystkim dla najpopularniejszego, wykorzystującego płynny propan-butan (LPG). W ciągu ostatnich kilku tygodni gwałtownie podrożał sprzedawany na stacjach benzynowych autogaz. Główną przyczyną jest spadek importu z Rosji i konieczność sprowadzania go z Europy Zachodniej. Montaż instalacji gazowej wciąż pozostaje atrakcyjną propozycją dla posługujących się autem na co dzień, w zależności od zróżnicowania cen, taka inwestycja zwraca się po przejechaniu 15-20 tysięcy kilometrów. Spore zaniepokojenie budzą jednak propozycje, by autogaz objąć akcyzą na równi z innymi paliwami silnikowymi – spowodowałoby to wzrost cen o 60-85 groszy na litrze.
ELEKTROMIS Inwestycje w zakłady spożywcze i handel Nowe oblicze poznańskiej spółki PAP Mariusz Świtalski, właściciel Elektromisu DI Jak zapewniają przedstawiciele Elektromisu Dom Inwestycyjny sp. z o.o., spółka nie ma nic wspólnego z aferą podatkową i trwającym od kilku lat procesem wytoczonym kilkunastu pracownikom firm związanych z holdingiem Elektromis. Od dwóch lat Mariusz Świtalski, właściciel Elektromisu DI, rozwija sieć sklepów Żabka i przez inną swoją spółkę Kuchnia Polska inwestuje w zakłady z branży spożywczej. Nad wejściem do budynku będącego siedzibą Elektromisu widnieje dziś duży szyld Żabka Polska. Także firmowa centrala telefoniczna informuje, że dodzwoniliśmy się do Żabki Polskiej, choć potem łączy także na numery wewnętrzne innych firm działających w tym samym miejscu - Elektromisu SA i Elektromis Domu Inwestycyjnego (Elektromis DI) sp. z o.o. Żadna z nich nie była wymieniona w grupie spółek Elektromis zamieszanych w aferę celno-podatkową (zdaniem prokuratury, w rezultacie skarb państwa stracił 40 mln zł) i trwający od '94 r. proces kilkunastu ich pracowników. W poniedziałek poznański Sąd Rejonowy skazał czterech głównych oskarżonych na kary więzienia i wysokie grzywny (wyrok jest nieprawomocny). Jak zapewnia Adam Iżykowski, członek zarządu spółki Elektromis Dom Inwestycyjny, ani sama firma, ani jej właściciel Mariusz Świtalski nie mają jednak nic wspólnego z tzw. aferą Elektromisu. - To pracownicy związani kiedyś z Elektromisem zakładali nowe spółki bez udziału właścicieli Elektromisu - wyjaśnia Iżykowski. Dzisiaj podstawą holdingu jest Elektromis DI (należący w 100 proc. do Mariusza Świtalskiego) Elektromis DI z kolei ma 100 proc. akcji Elektromisu SA, który działa na rynku nieruchomości handlowych, i 55 proc. Żabki Polskiej. Zarejestrowana na początku listopada tego roku Żabka Polska jest najmłodszą spółką należącą do holdingu, choć w małe osiedlowe sklepy Żabka Elektromis SA inwestował już od dwóch lat. W czerwcu 2000 r., gdy w sieci działało już kilkaset sklepów, Elektromis sam zmienił nazwę na Żabka SA. W połowie października spółka wróciła jednak do swej starej nazwy, a nazwę Żabka tym razem z przymiotnikiem Polska nadano nowej firmie, do której wydzielono działalność handlową (organizację, logistykę i hurtowe zaopatrzenie sieci Żabka). Żabi skok W Żabce Polskiej SA zarejestrowanej 1 listopada tego roku, z kapitałem akcyjnym 22,2 mln zł, 55 proc. akcji ma Elektromis Dom Inwestycyjny, a 45 proc. objął amerykański fundusz American International Group Inc. (AIG). Powołując się na nieoficjalne informacje, PAP podała że AIG zainwestował w ten pakiet ok. 40 mln USD. Jarosław Duszyński, prezes Żabki Polskiej, nie chce mówić o wielkości inwestycji AIG, ale podkreśla, że te środki pozwolą na szybki rozwój sieci. Na początku grudnia liczba działających już sklepów wynosiła ok. 430 placówek, a licząc sklepy przygotowywane do otwarcia - 550. Żabki to małe sklepy osiedlowe. Wcześniej Elektromis, a obecnie Żabka Polska, zawiera 10-letnie umowy najmu z właścicielami odpowiednich lokali, które potem remontuje i urządza, a następnie przekazuje prowadzącym działalność gospodarczą ajentom. Sama zarabia na dostawach do sieci. Prezes Duszyński zaprzecza pogłoskom, że Żabki, podobnie jak wcześniej Biedronki, tworzy się z myślą o dużym inwestorze branżowym. Docelowo sieć ma liczyć 7,5 tys. sklepów. Ile dotychczas zainwestowano w rozwój Żabek i ile wynoszą obroty sklepów, prezes nie chce powiedzieć. Zapewnia jednak, że Żabki nie są konkurencją dla - należących obecnie do portugalskiej grupy Jeronimo Martins - Biedronek, które były dla Elektromisu pierwszym doświadczeniem w handlu detalicznym. Sieć 234 tanich, dyskontowych sklepów Biedronka Jeronimo Martins odkupił od Elektromisu w styczniu '98 r. Wcześniej odkupił od niej sieć 48 hurtowni Cash &Carry (dziś Eurocash). Elektromis SA nadal współpracuje z Jeronimo Martins - zgodnie z umową z '98 r. spółka ma przekazać Portugalczykom łącznie 700 ofert lokalizacji Biedronek. Elektromis DI w 1999 r. osiągnął zaledwie 119,2 tys. zł przychodów ze sprzedaży i 515,4 tys. zł straty netto. Spółka, będąca w zasadzie funduszem inwestycyjnym (jej kapitały własne na koniec '99 r. wynosiły 82,1 mln zł), miała na koniec ubiegłego roku znaczący finansowy majątek trwały. Były to udziały i akcje, których wartość w bilansie spółki określono na koniec '99 r. na 346,7 mln zł. Jak wyjaśnia Adam Iżykowski, składają się na to akcje Elektromisu SA, Żabki Polskiej SA i kilku innych mniejszych spółek, m.in. produkującej cygara firmy Factoring Tobacco. Inną inwestycją osób związanych z Elektromisem jest Dom Inwestycyjny Kuchnia Polska (DI KP). O zyski boi się rewident W DI KP w Poznaniu, założonym w kwietniu 1998 r., z 105 mln zł kapitału założycielskiego, 50 proc. akcji ma Mariusz Świtalski, a po 25 proc. powiązani z nim wcześniej (m.in. w Elektromisie) Ireneusz Pilarz i Krzysztof Wegenke. Od '98 r. spółka inwestuje obecnie w akcje i udziały 7 zakładów przemysłu spożywczego. Wcześniej przedstawiciele spółki zapowiadali, że akcje DI KP będą wprowadzone na rynek publiczny. Teraz jednak zarząd realizuje już inną strategię; dla dwóch zakładów znaleziono zagranicznego inwestora i prawdopodobnie pozostałe również zostaną sprzedane. Mariusz Światalski nigdy nie wypowiadał się o pochodzeniu pieniędzy włożonych w DI KP. Ireneusz Pilarz i Krzysztof Wegenke wyjaśniają, że przez kilkanaście lat pracy w handlu wyspecjalizowali się w zakupie i "naprawie" firm zadłużonych, zagrożonych bankructwem lub poszukujących inwestora strategicznego. Spółka, działająca jak fundusz inwestycyjny, kontroluje obecnie Zakłady Koncentratów Spożywczych w Wodzisławiu Śląskim, ZPOW Międzychód, Stovit w Bydgoszczy, Zakład Mięsny w Małaszewiczach, Rolniczy Kombinat Spółdzielczy Czempiń, szczecinecki Elmilk i spółkę w Jarowniewicach. Biegły rewident z firmy Ernst & Young Audit, w opinii do sprawozdania DI KP za 1999 r. wskazuje, że "w przypadku niepowodzenia procesów restrukturyzacyjnych w poszczególnych spółkach odzyskanie pełnych nakładów może okazać się niemożliwe i wówczas spółka może nie być w stanie kontynuować swojej działalności". Rewident podaje, że na majątek finansowy spółki składają się akcje i udziały w 9 spółkach. Tymczasem "Rz" doliczyła się jedynie 7 spółek i w sprawie pozostałych 2 spółek nie uzyskała wyjaśnień z DI KP. Na koniec grudnia 1999 r. w bilansie spółki zamieszczonym w Monitorze Polskim nr B-751 jej wpływy ze sprzedaży wyliczono na 88 mln zł i przy ponad 15 mln zł straty netto (w grudniu 1998 r. strata wyniosła 1,3 mln zł). W '99 znacząco wzrosły koszty działalności operacyjnej i wynagrodzenia. Najprawdopodobniej na początku przyszłego roku międzynarodowy koncern Heintz, mający polski oddział w Pudliszkach, przejmie należące do DI KP Zakłady Koncentratów Spożywczych w Wodzisławiu Śląskim i ZPOW Międzychód. DI KP nie powinien też mieć kłopotów z korzystną dla siebie sprzedażą pozostałych firm. Zakład w Jarowniewicach (jeden z największych polskich producentów płynnej śmietanki do kawy) dzięki modernizacji kilkakrotnie zwiększył wydajność i jest dochodowy. Coraz lepiej wiedzie się bydgoskiemu Stovitowi, specjalizującemu się w produkcji konfitur i dżemów. Na zbyt swoich płodów nie narzeka Rolniczy Kombinat Spółdzielczy Czempiń. Szczecinecki Elmilk (margaryny i miksy) w porównaniu z ubiegłym rokiem (dane za 11 miesięcy) aż 3-krotnie zwiększył sprzedaż. Zdaniem Andrzeja Danieluka, wiceprezesa Elmilku, spółka ta na koniec tego roku będzie miała kilka mln zysku. Anita Błaszczak, Lidia Oktaba Spółkę Elektromis sp. z o.o. założył w 1987 r. z dwójką wspólników Mariusz Świtalski. Na początku spółka handlowała komputerami i sprzętem AGD i RTV, a potem artykułami spożywczymi, rozwijając sieć kilkudziesięciu hurtowni w całym kraju. Znany z reklam telewizyjnych Elektromis prowadził też handel papierosami m.in. z poznańską Strefą Wolnocłową, gdzie zainwestował jeden ze znajomych Mariusza Świtalskiego. Z czasem Elektromis stał się holdingiem kilkunastu powiązanych ze sobą i prowadzących wspólne interesy firm, także wydawniczych i finansowych (Bank Posnania). Według informacji prasowych, opartych na materiałach prowadzonego od 1994 r. procesu 13 osób z kierownictwa spółek holdingu, z których część używała nazwy Elektromis, wszystkie firmy były zakładane i prowadzone przez znajomych i kolegów Mariusza Świtalskiego. Spółki oskarżone o oszustwa celno-podatkowe i narażenie skarbu państwa na ok. 40 mln zł strat, prowadziły też interesy z Elektromisem sp. z o.o. Po sprzedaniu sieci hurtowni spółce Jeronimo Martins-Booker, Mariusz Świtalski zainwestował poprzez nową spółkę Poznańska Szkoła Handlowa, w sieć sklepów Biedronka, którą następnie kupił Jeronimo Martins rozpoczynajac inwestycje w Kuchnię Polską i w Żabki. A. B.
Przedstawiciele Elektromisu DI zapewniają, że spółka nie ma nic wspólnego z tzw. aferą Elektromisu. Mariusz Świtalski, właściciel Elektromisu DI, od dwóch lat rozwija sieć sklepów Żabka i przez spółkę Kuchnia Polska inwestuje w zakłady z branży spożywczej. Elektromis DI ma 55 proc. Żabki Polskiej. W Kuchni Polskiej 50 proc. akcji ma Mariusz Świtalski, a po 25 proc. Ireneusz Pilarz i Krzysztof Wegenke.
SPRZEDAŻ Jak obliczyć dochód Darowane akcje i udziały w spółce Od dochodu uzyskanego ze sprzedaży akcji spółki akcyjnej i udziałów spółki z o o. uzyskanych w drodze darowizny trzeba co do zasady zapłacić podatek dochodowy. Dochodem jest w takim wypadku różnica między ceną uzyskaną ze sprzedaży a wartością darowanych akcji z momentu zawarcia umowy darowizny. Taki sposób ustalania dochodu obowiązuje także w razie sprzedaży przez obdarowanego akcji nabytych przez darczyńcę bezpłatnie lub na warunkach preferencyjnych na podstawie ustawy z 1990 r. o prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych, a w przyszłości również w razie sprzedaży darowanych akcji uzyskanych przez darczyńcę na podstawie ustawy z 30 sierpnia 1996 r. o komercjalizacji i prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych. W świetle art. 17 ust. 1 pkt 6 ustawy o podatku dochodowym od osób fizycznych (dalej: updf) przychody z odpłatnego przeniesienia (sprzedaży, zamiany) tytułu własności udziałów w spółkach, akcji oraz innych papierów wartościowych, należne, choćby nie zostały faktycznie otrzymane, są przychodem z kapitałów pieniężnych. Podatek od dochodów Tylko wyjątkowo, gdy ustawa wyraźnie to przewiduje - podatek dochodowy płaci się od przychodów (np. art. 28 i 30 pkt 1-4 i 6 updf). Podatek płaci się więc od dochodów uzyskanych ze sprzedaży udziałów w spółkach, akcji oraz innych papierów wartościowych. Potwierdza to art. 44 ust. 8 updf normujący sposób opłacania zaliczek na podatek z racji takiej sprzedaży. Wynika z niego jednoznacznie, że podstawą ustalania zaliczki jest dochód z tej sprzedaży. Podatnicy, którzy osiągnęli taki dochód, są obowiązani samodzielnie obliczyć i wpłacić do urzędu skarbowego zaliczkę w wysokości 20 proc. tego dochodu (jeżeli nie jest on objęty zwolnieniem przewidzianym w art. 52 pkt 1 lit. a updf). Co z kosztami Rzecz w tym, iż żaden przepis nie normuje szczegółowo sposobu ustalania dochodu z racji sprzedaży udziałów, akcji, obligacji i innych papierów wartościowych. Dochód zaś to przychód minus koszty jego uzyskania. Obowiązuje więc tu ogólna reguła ustanowiona w art. 22 updf, według której kosztami uzyskania przychodów są wszelkie koszty poniesione w celu ich osiągnięcia , z wyjątkiem wymienionych w art. 23 updf, które dla celów podatkowych nie są za takie uważane. Według zaś art. 23 ust. 1 pkt 38 updf nie uważa się za koszty uzyskania przychodów m.in. wydatków na objęcie lub nabycie udziałów albo wkładów w spółdzielni, udziałów w spółce albo akcji i innych papierów wartościowych. W przepisie tym jednocześnie wyraźnie się zastrzega, iż wydatki takie są jednak kosztem uzyskania przy ustalaniu dochodu ze sprzedaży udziałów, akcji i innych papierów wartościowych. Sprawa jest stosunkowo prosta, gdy np. akcje sprzedaje osoba, która nabyła je w wyniku umowy spółki, w drodze umowy kupna- sprzedaży, a nawet nieodpłatnie lub na warunkach preferencyjnych na podstawie ustawy z 1990 r. o prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych czy nowej ustawy z 30 sierpnia 1996 r. o komercjalizacji i prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych (akcje uzyskane w trybie tej ostatniej ustawy będzie wolno sprzedać dopiero po upływie dwóch lat od dnia zbycia przez Skarb Państwa pierwszych akcji na zasadach ogólnych, a uzyskane przez pracowników będących członkami zarządu spółki - po trzech latach od tego momentu). Przyjmuje się, że w razie razie sprzedaży akcji otrzymanych nieodpłatnie nie ma kosztu ich nabycia (kosztu uzyskania przychodu), lub inaczej - jest on zerowy. A zatem cały przychód jest dochodem. Gdy akcje zostały nabyte na warunkach preferencyjnych, po obniżonej cenie - kosztem jest cena ich nabycia. Dochodem ze sprzedaży będzie różnica między przychodem (uzyskana cena) a tak ustalonym kosztem nabycia (por. Witold Bień: Dochody z kapitałów i ich opodatkowanie w 1996 r., seria Vademecum Podatnika nr 70, wyd. Difin, str. 100). W razie darowizny A jak przedstawia się kwestia kosztów nabycia, jeżeli sprzedający akcje (udziały w spółce, obligacje, inne papiery wartościowe) nabył je w drodze darowizny? Jak obliczyć dochód ze sprzedaży, od którego będzie płacona najpierw zaliczka na podatek, a potem, po doliczeniu w zeznaniu rocznym do innych dochodów - przypadający na nią podatek? Co będzie w takim wypadku kosztem uzyskania przychodu? Jak sygnalizowali czytelnicy, urzędy skarbowe przyjmowały najpierw, że skoro darowizna jest darmowa, to nabywca nie poniósł żadnych kosztów nabycia akcji, a więc w razie ich sprzedaży, tak jak przy sprzedaży przez pracownika akcji nabytych bezpłatnie, dochód jest równy przychodowi, słowem, podatkiem objęta jest cała kwota uzyskana ze sprzedaży akcji. W takim układzie darowizna akcji uzyskanych przez darczyńcę bezpłatnie zupełnie by się "nie opłacała", zwłaszcza jeśli zważyć, że darowizna o wartości przekraczającej kwoty wolne jest obciążona podatkiem od spadków i darowizn. Oczywiście jeszcze gorsza byłaby kalkulacja w wypadku sprzedaży przez obdarowanego akcji, które darczyńca nabył na warunkach preferencyjnych czy po prostu za cenę rynkową. Wartość z umowy Wedle wyjaśnień Ministerstwa Finansów z lutego 1997 r. przy ustalaniu dochodu ze sprzedaży udziałów i akcji otrzymanych w drodze darowizny przyjmuje się jako koszt uzyskania wartość akcji ustaloną w umowie darowizny. Musi więc być zawarta oficjalna umowa, najlepiej, dla celów dowodowych - na piśmie. Wskazówką interpretacyjną mógł tu być art. 21 ust. 1 pkt 50 lit. b) updf. Dotyczy on wprawdzie zupełnie innej kwestii: zwolnienia z podatku przychodów otrzymanych w związku ze zwrotem udziałów lub wkładów w spółdzielni, wkładów w spółce albo z umorzeniem udziałów lub akcji w spółce mającej osobowość prawną, ale można wyciągnąć z niego wnioski co do sposobu ustalania kosztu nabycia także udziałów w spółkach, akcji czy innych papierów wartościowych uzyskanych przez sprzedającego w wyniku darowizny. Przychody otrzymane w związku ze zwrotem udziałów lub wkładów w spółdzielni, wkładów w spółce albo z umorzeniem udziałów lub akcji w spółce mającej osobowość prawną są zwolnione od podatku dochodowego w części stanowiącej koszt nabycia. W świetle art. 21 ust. 1 pkt 50 lit. b) updf, jeśli nabycie nastąpiło w drodze spadku lub darowizny, ekwiwalentem kosztu nabycia jest wysokość wartości udziałów, wkładów, akcji z dnia nabycia spadku lub darowizny. W wypadku bowiem ich zwrotu lub umorzenia zwolnione od podatku na podstawie tego przepisu są przychody do wysokości ich wartości z dnia nabycia spadku lub darowizny. Analogiczne zasady obowiązują w razie sprzedaży uzyskanych w drodze spadku lub darowizny udziałów w spółce cywilnej, komandytowej, z o.o. Jeżeli ich wartość w momencie darowizny przekracza wspomniane kwoty wolne, będzie trzeba zapłacić podatek od nadwyżki ponad tę kwotę. Wniosek oczywisty Wniosek z interpretacji Ministerstwa Finansów jest oczywisty: w razie zamierzonej sprzedaży akcji nabytych bezpłatnie albo na warunkach preferencyjnych opłaca się najpierw darować je komuś z rodziny. Jeżeli sprzedającym będzie obdarowany, obciążenie podatkowe, przy uwzględnieniu ewentualnej daniny od spadków i darowizn, będzie znacznie mniejsze, niż gdyby akcje te sprzedawał pracownik, który otrzymał je na warunkach preferencyjnych lub nieodpłatnie. Jeżeli więc np. ojciec darował córce w styczniu 1997 r. nabyte bezpłatnie akcje wartości 25.000 zł, powstał przede wszystkim obowiązek zapłacenia podatku od spadków i darowizn. Kwota wolna dla osób należących do I grupy podatkowej (najbliższa rodzina) wynosiła wówczas 6100 zł. Dla ustalenia, czy limit ten nie został przekroczony, sumuje się wszystkie darowizny między tymi samymi osobami z ostatnich pięciu lat. Podatek od spadków i darowizn płaci się od nadwyżki ponad kwotę wolną, tutaj więc od 18.900 zł. Obliczony według skali dla nabywców z I grupy podatkowej, wynosiłby 933 zł. Jeżeli córka akcje te sprzeda np. za 30.000 zł, zapłaci podatek (najpierw w formie zaliczki) od różnicy, czyli od 5000 zł. Ponieważ dochody ze sprzedaży akcji, udziałów itd. sumuje się w zeznaniu podatkowym z innymi dochodami opodatkowanymi na zasadach ogólnych, faktyczne obciążenie podatkiem dochodu ze sprzedaży tych walorów będzie zależeć od wysokości zsumowanego dochodu tej osoby i wynosić w 1997 r.: 20, 32 lub 44 proc. Gdy np. cała kwota dochodu ze sprzedaży akcji przypada na dochód opodatkowany stawką 44 proc., w podanym przykładzie obciążone nią będzie tylko 5000 zł, a podatek dochodowy wyniesie 2200 zł (5000 zł x 44 proc.). Obciążenie na rzecz fiskusa, łącznie z podatkiem od spadków i darowizn, wyniesie 3133 zł (933 zł + 2200 zł). Gdyby zaś sprzedawała je osoba (pracownik), która nabyła je na warunkach preferencyjnych lub bezpłatnie, jej obciążenie byłoby znacznie wyższe. Jak już bowiem wspomniano, przy sprzedaży akcji otrzymanych bezpłatnie (darmo) koszt ich nabycia (koszt uzyskania przychodu) jest zerowy. Przychód ze sprzedaży jest więc równy dochodowi. Podatkiem ustalonym według skali, po doliczeniu dochodu ze sprzedaży, obciążona byłaby cała uzyskana cena, a zatem w naszym przykładzie - 30.000 zł. Sprzedający takie akcje pracownik, jeżeli kwota uzyskana ze sprzedaży w całości mieściłaby się w dochodach opodatkowanych stawką 44 proc., oddałby fiskusowi 13.200 zł. Liczby te mówią same za siebie. Zwolnienie ograniczone Przypomnijmy jeszcze, że zaliczkę na podatek dochodowy od dochodu ze sprzedaży udziałów, akcji, obligacji i innych papierów wartościowych osoba, która uzyskała dochód ze sprzedaży akcji nabytych na warunkach preferencyjnych lub bezpłatnie albo z takich akcji otrzymanych w darowiźnie, musi obliczyć samodzielnie i wpłacić do urzędu skarbowego najpóźniej do 20 miesiąca następującego po tym, w którym uzyskała dochód. W tym samym terminie ma obowiązek złożyć deklarację o wysokości tego dochodu (PIT-13). Dochód z akcji musi uwzględnić następnie w zeznaniu rocznym, dopisując go do innych w nim wykazanych. To samo dotyczy sprzedaży uzyskanych w darowiźnie udziałów w spółce z o.o., cywilnej, komandytowej. Na podstawie bowiem art. 52 updf do 31 grudnia 2000 r. zwolnione od podatku dochodowego są tylko dochody (czyli różnica między ceną nabycia a ceną sprzedaży) uzyskane ze sprzedaży akcji dopuszczonych do obrotu publicznego, nabytych na podstawie publicznej oferty, na Giełdzie Papierów Wartościowych albo w regulowanym pozagiełdowym obrocie publicznym. Zwolnienie to więc nie obejmuje akcji otrzymanych w drodze darowizny lub np. nabytych na zasadach preferencyjnych przez pracowników prywatyzowanych firm, z których powstały spółki giełdowe. IZABELA LEWANDOWSKA
Od dochodu uzyskanego ze sprzedaży akcji lub udziałów uzyskanych w drodze darowizny trzeba zapłacić podatek dochodowy. Żaden przepis nie normuje jednak szczegółowo sposobu ustalania dochodu ze sprzedaży udziałów i akcji. Dochód to przychód minus koszty jego uzyskania. Urzędy skarbowe przyjmowały, że skoro darowizna jest darmowa, to nabywca nie poniósł żadnych kosztów nabycia akcji. Ministerstwo Finansów ustaliło jednak, że w przypadku sprzedaży akcji lub udziałów uzyskanych w drodze darowizny za koszt uzyskania przyjmuje się wartość akcji ustaloną w umowie darowizny.
PROBLEM ROKU 2000 Możemy bawić się (lub spać) spokojnie Ostrożny optymizm AP Prawie dwukrotnie więcej, niż zwykle w grudniu, domowych glinianych pieców sprzedaje obecnie fabryka ceramiki w Suzu k. Tokio. To zwiększone zapotrzebowanie na ten tradycyjny sprzęt kuchenny wynika z... informatycznego Problemu Roku 2000. Japończycy obawiają się zakłóceń w dostawie prądu i gazu, i chcą się przed nimi zabezpieczyć. ADAM JAMIOŁKOWSKI Eksperci oraz przedstawiciele firm i rządów są niemal jednomyślni - dzięki wielomiesięcznym przygotowaniom Problem Roku 2000 nie powinien spowodować żadnych katastrofalnych zdarzeń, choć z pewnością nie da się uniknąć wielu drobnych awarii i zamieszania, które może dać o sobie znać w pierwszych dniach stycznia. Jednak niezależnie od tego, tysiące ludzi - przede wszystkim, choć nie tylko, informatyków - zamiast udać się na bal, spędzi sylwestrową noc w sztabach kryzysowych, które utworzono praktycznie w każdej firmie i instytucji rządowej na świecie. Na przygotowania systemów komputerowych do roku 2000 wydano na całym świecie sumę imponującą - co najmniej 500 miliardów dolarów. Być może właśnie dzięki temu, ogłoszony przed kilku dniami raport Międzynarodowego Centrum Koordynacyjnego Problemu Roku 2000, pracującego pod auspicjami ONZ i finansowanego przez Bank Światowy, utrzymany jest w tonie ostrożnie optymistycznym. - Zdecydowana większość organizacji na całym świecie, zarówno gospodarczych, jak i rządowych, odczuje jedynie niewielkie skutki działania pluskwy milenijnej. Choć błędów spowodowanych przez PR 2000 będzie zapewne dość dużo, to dzięki wcześniejszym pracom zabezpieczającym, ograniczonemu zaufaniu do sterowników cyfrowych i elastyczności odpowiednio przeszkolonych ludzi całkowity efekt ich działania będzie raczej umiarkowany - oświadczył dyrektor Centrum, Bruce W. McConnell. Według autorów raportu, bardzo nieliczne będą naprawdę istotne awarie w dziedzinach najważniejszych, takich jak energetyka, telekomunikacja, transport czy zaopatrzenie w wodę. Najbardziej prawdopodobne jest pojawienie się problemów w funkcjonowaniu służby zdrowia i instytucji rządowych, w szczególności w krajach rozwijających się. Ekonomiczne skutki PR 2000 będą zaś najbardziej dotkliwe dla państw Azji i Ameryki Łacińskiej, które rozbudowały już swe systemy informatyczne, ale w dużym zakresie wykorzystują wciąż nielegalne (pirackie) oprogramowanie. Będzie, jak było Tezy raportu Międzynarodowego Centrum Koordynacyjnego są generalnie zgodne z wypowiedziami większości ekspertów i doniesieniami agencyjnymi. Wśród instytucji monitorujących przygotowania do roku 2000 dominuje przekonanie, że skutki działania pluskwy 2000 ograniczą się do drobnych błędów, powodujących niewielkie dolegliwości bądź opóźnienia, nie będzie natomiast zdarzeń katastrofalnych w skutkach. - Przewidujemy niewielki wzrost wskaźnika błędów w systemach komputerowych w ciągu najbliższych kilku miesięcy - informuje Andy Kyte, szef programu 2000 w Gartner Group. - Biznes będzie toczył się normalnym trybem - twierdzi raport Komisji Europejskiej na temat przygotowania transportu, energetyki, telekomunikacji i sektora bankowego. Będzie więc tak, jak do tej pory. Jak poinformował agencję Reuters Chris Webster, szef projektu 2000 w agencji badawczej Cap Gemini, z jej badań wynika, że aż trzy czwarte spośród największych amerykańskich firm z listy Fortune 1000 miało już do czynienia z rozmaitymi skutkami działania pluskwy milenijnej. Tylko - i to jest najciekawsze - nikt z zewnątrz tego nie zauważył, nikt też o kłopotach się nie dowiedział! Firmy jak ognia unikały rozgłosu o kłopotach spowodowanych przez PR 2000, a ewentualne problemy - ponieważ nie przybierały dramatycznych rozmiarów - było dość łatwo ukryć, zrzucając winę na inne okoliczności. Stara dobra Anglia Na naszym kontynencie za państwo najlepiej przygotowane na przywitanie roku 2000 uważana jest Wielka Brytania. Action 2000, rządowa agencja powołana w celu nadzorowania przygotowań, szacuje wydatki poniesione tylko w sektorze publicznym na ponad 32 miliardy dolarów. Sprawdzono wszystko - np. także i to, czy kryzys nie spowoduje przejściowych braków żywności i papieru toaletowego. Zdaniem agencji, do roku 2000 w pełni przygotowanych jest 99 proc. spośród 500 największych brytyjskich firm i 93 proc. przedsiębiorstw zatrudniających ponad 250 osób. Jako średnie oceniane jest przygotowanie Niemiec, które dość późno zaczęły traktować PR 2000 poważnie. Rząd gwarantuje wprawdzie prawidłowe funkcjonowanie sektora bankowego i transportu, nie jest jednak wykluczone, że dojdzie do zakłóceń w pracy systemu energetycznego, nie sprawdzono także do końca sprzętu medycznego. Za państwo najsłabiej przygotowane w zachodniej części Europy uważane są Włochy. Wprawdzie przedstawiciele rządu utrzymują, że prace przebiegły zgodnie z harmonogramem, ale część niezależnych ekspertów obawia się problemów. W podobny sposób ocenić można sytuację w naszej części Europy. Reprezentanci rządu, przedsiębiorstw energetycznych, telekomunikacyjnych, transportowych itd. deklarują, że wszystko jest w porządku, jednak niektórzy niezależni eksperci spodziewają się zakłóceń. Najbardziej skomplikowana jest sytuacja w Rosji. Wypowiedzi oficjalne i ekspertów różnią się diametralnie. Przedstawiciele rządu twierdzą, że sprawdzono systemy militarne, energetyczne i inne, które mogłyby stanowić zagrożenie, a poza tym Rosja jest mało skomputeryzowana, więc z natury odporna na atak milenijnej pluskwy. Wielu ekspertów uważa natomiast, że bardzo prawdopodobne jest wystąpienie poważnych awarii rzutujących na codzienne życie ludzi. Inna sprawa, że w wielu rejonach Rosji zakłócenia w dostawach energii elektrycznej czy ciepła traktowane są jako rzecz zupełnie normalna Ostrożni Japończycy, sprytni Amerykanie W skali światowej prym w przygotowaniach wiodą oczywiście Amerykanie. Wszystkie rządowe systemy komputerowe o decydującym znaczeniu są w pełni przygotowane do roku 2000 - twierdzi raport Białego Domu. Gotowe są też plany awaryjne. Za podobnie - bardzo dobrze - przygotowaną uważana jest także Kanada. W krajach Azji przygotowanie oceniane jest ogólnie dobrze, choć - paradoksalnie - najwięcej sygnałów o obawach związanych z PR 2000 dociera z wiodącej prym w rozwoju nowych technologii Japonii. Rząd japoński zdecydował się nawet wezwać swych obywateli do przygotowania niewielkich zapasów żywności, paliwa i gotówki. Jednak w rzeczywistości największe problemy mogą mieć kraje rozwijające się, gdzie prace przygotowawcze miały bardzo mały zakres ze względu na brak środków. Przedstawiciele tych państw posługują się znanym już argumentem - "komputerów mamy tak mało, że ich awarie nie są dla nas czymś istotnym". Podobnie bagatelizowane są zagrożenia w biednych krajach Afryki. - Jeśli 1 stycznia nie będzie światła na większości terytorium Kongo, to będzie po prostu tak samo, jak dzień wcześniej - takie ironiczne oświadczenie złożył agencji Reuters mieszkaniec Kinszasy. Czas pokaże, ile warte są zapewnienia ludzi odpowiedzialnych za przygotowania do roku 2000. Są powody, by nie do końca wierzyć w ich gorące zapewnienia. Do zabawnej sytuacji doszło w Tajlandii, gdzie linie lotnicze Thai Airways zmuszone były odwołać specjalny milenijny rejs, do udziału w którym minister transportu zaprosił około 200 miejscowych VIP-ów. Rejs ten miał przekonać szeroką publiczność, że można spokojnie korzystać z usług narodowego przewoźnika. Niestety, zamiar się nie powiódł, gdyż zdecydowana większość zaproszonych wykręciła się od udziału w locie, podając najrozmaitsze powody nieobecności W najlepszej sytuacji są Amerykanie. Uruchomili ośrodki przetwarzające informacje o skutkach PR 2000, które nadchodzić będą najpierw z Nowej Zelandii i Australii oraz z Dalekiego Wschodu, potem z pozostałych państw Azji, a wreszcie z Bliskiego Wschodu, Europy i Afryki. Sztaby ekspertów będą analizować doniesienia i wskazywać, co jeszcze - na kilkanaście czy kilka godzin "przed szkodą" - można zmienić w Ameryce.
Problem Roku 2000,dzięki wielomiesięcznym przygotowaniom, nie powinien stwarzać poważnych zagrożeń, choć możliwe są drobne awarie. Raport Międzynarodowego Centrum Koordynacji Problemu Roku 2000 jest optymistyczny. Jego autorzy stwierdzają, że poważne awarie w takich dziedzinach, jak energetyka, telekomunikacja, transport i zaopatrzenie w wodę będą nieliczne. Mogą pojawić się problemy w funkcjonowaniu służby zdrowia i instytucji rządowych. Zdecydowana większość organizacji na całym świecie odczuje jedynie niewielkie skutki pluskwy milenijnej. W Europie zachodniej najlepiej przygotowana do PR 2000 jest Anglia. Średnio oceniane jest przygotowanie Niemiec, a najsłabiej Włoch. Skomplikowana jest sytuacja w Rosji, gdzie zdaniem wielu ekspertów mogą wystąpić poważne zakłócenia. Ogólnie dobrze oceniane jest przygotowanie krajów Azji, choć choć problemy mogą mieć kraje rozwijające się.
NARCIARSKIE MISTRZOSTWA ŚWIATA Drugie złoto dla Stefanii Belmondo - Bjoern Daehlie znów bez medalu Dwaj twardziele w śnieżnej burzy MAREK JÓŹWIK z Ramsau We wtorek w Ramsau rozegrano drugą serię biegów łączonych. Kobiety startowały na dystansie 10 km, a mężczyźni na 15 km stylem dowolnym. Mistrzynią świata została Włoszka Stefania Belmondo - 28.54,9 (łącznie: 42.27,9), mistrzem Norweg Thomas Alsgaard - 40.38,9 (łącznie: 1:05.54,9). Drużynowy konkurs skoków w Bischofshofen wygrali Niemcy - 988,9 pkt. Polacy zajęli 9. miejsce - 549,2. Padało, pada i będzie padać. Konkretnie śnieg, dokładnie trzy dni. Potem ma wyjrzeć słońce. Obiecanki cacanki, tymczasem kolumna samochodów, długa na 10 kilometrów, utknęła na krętym podjeździe ze Schladming do Ramsau i... klapa. Z nudów policjanci zaczęli sprawdzać, kto ma łańcuchy. Temu, kto nie miał, kazali zawracać i zakładać. Łatwo powiedzieć "wiśta, wio", jak mawiał pewien bohater pewnego serialu, ale na tej drodze zawraca się równie zgrabnie jak na desce do prasowania, więc wszystko to trwało, aż wszystkich przysypało. Nie wiem, czy ta kolumna się odkopała, bo nasz kierowca, spryciula, w miejscu zawinął. Polecieliśmy przez zboże, ocierając się o chłopskie chaty (bardzo podobne zresztą do willi w Konstancinie), o stodoły i obory, dotarliśmy do Ramsau. Uff... Nawiasem mówiąc, śnieg to żywioł. Trzeba tu być, żeby się dowiedzieć takich rzeczy. Nie wiem, czy za trzy dni po tych opadach zostanie choćby jeden komin wystający ponad śnieg w miasteczku Ramsau. Może tak, a może nie. W każdym razie samochodom trzeba będzie przypiąć narty. Nie wiem, ile płatków owsianych połknęła na śniadanko Stefa Belmondo. Ruszyła z 8. pozycji, po chwili była w czołówce, przylepiona do pleców Daniłowej. Na podbiegu ją wyprzedziła, a potem cięła jak frezarka, jak mały ratrak, jak skuter śnieżny. Cała jej wieś musiała się zalewać łzami szczęścia, kiedy ona pomykała po swój drugi złoty medal. Koledzy z włoskiej prasy podskakiwali, pokrzykiwali. Wyglądali jak śnieżne bałwanki. Nie przeczuwali, że to jeszcze nie koniec uciech; że i Valbusa podniesie im adrenalinę. Stefania Belmondo to skromna dziewczyna. W wypowiedziach nigdy się nie przechwala, nie pretenduje do roli gwiazdy. Tak też było i tym razem: "Po prostu dzisiaj czułam się dobrze. Ale to był trudny bieg. Jednak te złe warunki pomogły mi zrealizować moją taktykę. Jestem oczywiście bardzo szczęśliwa. Ale nie, wcale nie czuję się «królową Ramsau», chociaż jest to właściwie mój drugi dom." Martinsen okazała się faktycznie cieniutka w tej łyżwie. Wystartowała pierwsza, przybiegła ósma, dokładnie odwrotnie niż Belmondo. Neumannova w ogóle nie podjęła pracy. Jej szaman wyraźnie przekombinował. W biegu na 15 km wysiadła doskonale po 4 km. W biegu na 5 km zdobyła brązowy medal. Do biegu na 10 km wcale nie podchodziła. Migreny miewa czy co. Raczej czy co. Jej guru chyba wziął nie te pigułki z domu, co trzeba. Tak się jeszcze nie biesiła żadna medalistka mistrzostw świata, a ponadto osoba z towarzystwa w branży narciarstwa biegowego. Czeskim dziennikarzom wytłumaczono, że zniechęciły ją złe warunki, bo ona jest za ciężka na ten miękki śnieg w odróżnieniu od, dajmy na to, takiej Belmondo, która waży coś ze 46 kilogramów jak namoknie. Czesi to kupili patriotycznie, choć - jak się chwilę zastanowić - to Alsgaard z Myllylae powinni w tym śniegu utonąć, skoro każdy waży dwa razy więcej od Neumannovej. Kiedy biegały kobiety, śnieg padał i padał. Kiedy ruszyli mężczyźni, przyszła prawdziwa burza śnieżna. To było piękne porywające widowisko. Taka walka zdarza się w sporcie raz na wiele lat, a potem długo się ją pamięta i wspomina. Bjoern Daehlie postanowił wziąć rywali na lęki. Wystartował z potężnym impetem z piątej pozycji. Wymyślił to sobie tak: ja idę mocno, więc jestem mocny, a wy trzęście portkami. Jakoś nikt się nie przestraszył. Daehlie siadł za Myllylae i odjechali kawał do przodu. Ledwo ich było widać w tej burzy. Biegi na dochodzenie to najlepszy pomysł speców od reform narciarskich. Wszystko widać jak na dłoni. Wiadomo, kto prowadzi, a kto goni. Jest w tym taki prąd, że można by oświetlić Ramsau i jeszcze Haus. Myllylae jest mocny jak koń. I Alsgaard jest mocny jak koń. Alsgaard z początku trzymał się z tyłu, prowadził grupę pościgową, aż uznał, że przyszedł czas, żeby podskoczyć do Daehliego i Myllylae. Jak postanowił, tak zrobił. Wcześniej tamci dwaj zmieniali się na prowadzeniu. Daehlie konsekwentnie próbował straszyć rywala, pomykając jak rączy jeleń. Takie grepsy mogą zmylić telewidza, ale na pewno nie faceta, który ma was obok siebie i słyszy, jak rzęzi wam w płucach i widzi, jak noga wam mięknie. Co Daehlie wyrwał do przodu, to Myllylae poprawił i "wyszedł mu z tyłu", jak pisał klasyk. Kiedy Alsgaard dołączył, było dwóch Norwegów na jednego Fina. Szybko się jednak okazało, że nie będzie żadnych spółek z o.o. Alsgaard pracował na siebie i to on wykończył Bjoerna forsownym podbiegiem, kiedy przyspieszył, a za nim Myllylae. Bjoerna powoli zasypywał śnieg. Gończą sforę prowadził Valbusa. Ktoś im krzyknął, że Daehlie jest out, więc ostro przyspieszyli. Myllylae to twardy gość i Alsgaard to twardy gość. Dwóch twardzieli walczyło twardo w śnieżnej burzy, ale mądrzej rozegrał to Norweg. Tuż przed wjazdem na stadion całkiem się wyprostował, odetchnął głęboko i rozpoczął ten swój nieodparty finisz. Z dwóch twardzieli wygrał twardszy. Sam to później tak opisał: "Przed startem nie zakładałem, że będę zwycięzcą. Czułem się trochę zmęczony po poprzednich szybkich biegach. Ta pogoda była zupełnie nie dla mnie. Mika był tak silny, jak ja czułem się zmęczony, biegnąc za nim na ostatniej rundzie, ale postanowiłem zaatakować na finiszu. I tak też zrobiłem". To był naprawdę piękny bieg. Nic nie przesadzam, choć nie lubię takich określeń. I Daehlie rzeczywiście zgotował sobie tutaj efektowny pogrzeb własnej kariery. Pogrzeb wielkiej legendy. Pewnie jeszcze wygra kilka biegów w Pucharach Świata, może nawet powalczy o medal w maratonie, ale to już nie jest ten Bjoern. Za mocno i za długo napinał tę strunę, która teraz z wolna pęka. Biegi się skończyły i zaczęło się czekanie na skoczków. Na popołudnie w Bischofshofen zaplanowano konkurs drużynowy. Między innymi z udziałem Polaków. Przeszkadzał śnieg, a jeszcze bardziej wiatr. W porywach przekraczał 4 metry na sekundę, więc czekanie się przeciągało. W Trondheim wygrali Finowie, w Nagano Japończycy. Tutaj mocni są Niemcy i Austriacy. A kiedy zaczął się ten konkurs, okazało się, że są noszenia. Piotr Fijas wstawił do drużyny Wojtka Skupnia zamiast Marcina Bachledy. Skupień skoczył przyzwoicie i Adam Małysz też. Łukasz Kruczek słabiutko. Robert Mateja fatalnie jak na jego możliwości. Po pierwszej serii wylądowaliśmy na miejscu 9. na 12 drużyn. Zatem były noszenia, ale jednak nie dla wszystkich. Dla Niemców były, zwłaszcza dla Dietera Thomy, dla Japończyków i dla Austriaków też. Polaków nosił wiatr jakby mniej chętnie. A jednak nie tylko Polakom wiatr wiał w oczy. W drugiej serii Christoph Duffner wyciął Niemcom paskudny numer, bo wziął i się przewrócił, dokładnie w strefie lądowania, gdzie miał obowiązek stać i ustać. Każdy sędzia odjął mu za to po 10 pkt. Niemców wyprzedzili Japończycy, a ich trener padł ze szczęścia tak, jak stał. Na śnieg upadł biedaczek, może nabił sobie guza. Potem zrobiło się totalne zamieszanie. Sędziowie zatrzymali trzecią grupę. Puścili czwartą, którą także zatrzymali. Rekord skoczni poprawiano parę razy tego dnia, więc były powody, tyle że wcześniej. Znowu czekano, zwlekano. Wystrzelono V-1, znaczy przedskoczka-pacholę z takim właśnie numerem na plecach. W końcu znowu wypuścili trzecią grupę z niższego rozbiegu. Potem czwartą. Do końca się kotłowało. Wszystko mogło się zdarzyć. Mogli wygrać Japończycy, mogli Niemcy. Napięcie wzrosło potwornie. Nie wytrzymał go Horngacher. Skoczył słabiej, niż chciał ten tłum, który patrzył w niego jak w tęczę. Nie wytrzymał Funaki. Jak zwykle skoczył pięknie, ale jednak bliżej od Schimtta. Wygrali Niemcy mimo upadków Duffnera i Hannawalda. Polacy utrzymali 9. miejsce. To był prawdziwie burzliwy dzionek na mistrzostwach świata w Austrii. Kobiety - bieg na 10 km na dochodzenie st. klasycznym: 1. Stefania Belmondo (Włochy) 42.27,9; 2. Nina Gawryluk (Rosja) 42.56,8; 3. Irina Taranienko-Terelia (Ukraina) 43.02,2; 4. A. Riezcowa (Rosja) 43.07,3; 5. O. Daniłowa (Rosja) 43.14,6; 6. K. Smigun (Estonia) 43.20,4; 7. A. Ordina (Szwecja) 43.39,0; 8. B. Martinsen (Norwegia) 43.41,1; 9. M. Theurl (Austria) 43.46,2; 10. S. Villeneuve (Francja) 44.10,0. Mężczyźni - bieg na 15 km na dochodzenie st. klasycznym (czas łączny): 1. Thomas Alsgaard (Norwegia) 1:05.54,9; 2. Mika Myllylae (Finlandia) 1:05.55,6; 3. Fulvio Valbusa (Włochy) 1:06.17,6; 4. J. Isometsa (Finlandia) 1:06.18,5; 5. J. Mae (Estonia) 1:06.19,0; 6. B. Daehlie (Norwegia) 1:06.19,4; 7. A. Prokurorow (Rosja) 1:06.20,1; 8. A. Stadlober (Austria) 1:06.22,9; 9. P. Elofsson (Szwecja) 1:06.29,6; 10. F. Maj (Włochy) 1:06.30,0...; 47. Janusz Krężelok (Polska, AZS AWF Katowice) 1:10.24,8. Drużynowy konkurs skoków (K-120): 1. Niemcy (Sven Hannawald, Christoph Duffner, Dieter Thoma, Martin Schmitt) 988,0; 2. Japonia (N. Kasai, H. Miyahira, M. Harada, K. Funaki) 987,0; 3. Austria (A. Widhoelzl, M. Hoellwarth, R. Schwarzenberger, S. Horngacher) 905,5; 4. Finlandia 855,7; 5. Słowenia 762,3; 6. Norwegia 707,1; 7. Czechy 639,5; 8. Szwajcaria 559,8; 9. Polska (Wojciech Skupień, Adam Małysz, Łukasz Kruczek, Robert Mateja) 549,2; 10. Rosja 548,8.Dziś na mistrzostwach 10.30 - kombinacja norweska drużynowo - skoki (K-90) 14.30 - kombinacja norweska drużynowo - sztafeta 4x5 km
To był burzliwy dzień na mistrzostwach świata w Raumsau. Kobiety startowały w biegach narciarskich na dystansie 10 km. Wygrała Stefania Belmondo, która z impetem ruszyła z 8. pozycji. Mężczyźni startowali na 15 km stylem dowolnym. Kiedy ruszyli, przyszła burza śnieżna. To było porywające widowisko. Wygrał Alsgaard dzięki swojemu nieodpartemu finiszowi. Drużynowy konkurs skoków w Bischofshofen rozpoczął się z opóźnieniem z powodu wiatru. Zawody przerywano kilka razy. Były noszenia, poprawiano rekord skoczni kilkakrotnie. Wygrali Niemcy. Polacy zajęli 9. miejsce.
Branża tłuszczowa Były lider "czerwoną latarnią" Przemysł tłuszczowy, który w okresie kilku poprzednich lat pod względem wyników ekonomiczno-finansowych był liderem przemysłu spożywczego, ten rok zamknie prawdopodobnie stratami. Po dłuższym okresie nieustannego wzrostu zmniejszy się w tym roku także spożycie tłuszczów roślinnych. W zasadzie nie ulegnie zmianie tylko jedno: branża tłuszczowa nadal pozostanie dużym importerem, a ujemne saldo w handlu olejami i nasionami roślin oleistych, choć mniejsze niż w ubiegłym roku, nadal będzie przekraczać poziom 400 mln USD. Zbiory wyższe, ale dwa razy za małe W tym roku zebrano 584,4 tys. ton rzepaku, tj. o 135,1 tys. ton (o 30,1 proc.) więcej niż w roku ubiegłym, ale znacznie mniej niż zbierano średniorocznie w poprzednich pięcioleciach. Wzrost produkcji rzepaku był następstwem zwiększenia powierzchni uprawy oraz nieco wyższych plonów, w tym szczególnie plonów rzepaku jarego. Areał uprawy rzepaku (317,3 tys. ha), choć większy o 12,3 proc. niż w roku 1996, był o 28,2 proc. niższy od średniej w latach 1991-1995 i o 37,8 proc. niższy od średniej z lat 1986-1990. Dwa ostatnie lata były dla uprawy rzepaku bardzo niepomyślne, gdyż - skutkiem dużych mrozów, przy braku okrywy śnieżnej - około połowy plantacji przepadło i trzeba ją było zaorywać. Ubytek ten zastępowano siewem rzepaku jarego, którego powierzchnia wzrosła w tym roku do 120 tys. ha. Plony rzepaku wyniosły 18,4 kwintali z hektara i były o 15,7 proc. wyższe niż w roku 1996, ale o 10,2 proc. niższe od średnich w latach 1991-1995 i o 27,6 proc. niższe od plonów uzyskiwanych w latach 1986-1990. Jak z tego widać, regres w uprawie rzepaku utrzymuje się już od dłuższego czasu, a jednym z jego powodów była likwidacja PGR, gdzie koncentrowało się 60-70 proc. upraw tej rośliny. Możliwości przetwórcze polskiego przemysłu tłuszczowego ocenia się obecnie na około 1 mln ton, tak więc tegoroczne zbiory rzepaku są prawie o połowę mniejsze. Niedobór rzepaku krajowego trzeba będzie więc zastąpić importem olejów i nasion. Jesienią, pod zbiory w 1998 roku, zasiano rzepak na powierzchni około 356 tys. ha, tj. o 15,2 proc. większej niż pod zbiory tegoroczne. Przy przeciętnych warunkach agrometeorologicznych oraz przy zakładanym wzroście nawożenia i zużycia środków ochrony roślin plony rzepaku mogą wynieść 20-22 kwintale z ha, a zbiory mogłyby wynieść 720-770 tys. ton. Nadal byłyby więc niższe niż możliwości przetwórcze przemysłu tłuszczowego. Potrzebna promocja Zdaniem Ewy Rosiak z Zakładu Badań Rynkowych Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej, zbiory rzepaku w Polsce powinny wynosić co najmniej 1 mln ton, a mogłyby być także większe i dochodzić do 1,5 mln ton. Nadwyżkę nasion można by wówczas eksportować i branża tłuszczowa przestałaby być deficytowa. Są także takie opinie, wedle których produkcja rzepaku w Polsce powinna wynosić 2-2,5 mln ton, gdyż jest to towar, który łatwo zbyć na rynku światowym, w tym także w samej Unii Europejskiej. Trudniej byłoby natomiast zbyć produkty przetwórstwa przemysłu tłuszczowego, a więc olej i margarynę, gdyż tu konkurencja na światowych rynkach jest znacznie większa. Do zwiększenia produkcji rzepaku do 1,5 mln ton powierzchnia jego uprawy powinna wzrosnąć co najmniej dwukrotnie, tj. do około 700 tys. ha. Takiego wzrostu powierzchni nie osiągnie się jednak apelami, uprawa rzepaku musi się rolnikom opłacać. Jednym z mierników opłacalności uprawy rzepaku jest relacja jego cen do ceny pszenicy, którą uprawia się na podobnych glebach. Otóż proporcja cen rzepaku do cen pszenicy powinna się kształtować jak 2:1. Tymczasem w III kwartale 1996 roku wynosiła ona 1,48:1, a w III kwartale roku 1997 wzrosła do 1,71:1. Do poprawienia relacji cen rzepaku do ceny pszenicy przyczyniły się pospołu, bardzo nieznaczny wzrost cen skupu rzepaku o 2 proc. i znaczny spadek cen skupu zbóż - o 12 proc. Ewa Rosiak twierdzi, że w UE proporcja ceny rzepaku do ceny pszenicy wynosi 2,1:1. Utrzymuje się ją za pomocą dopłat. Do zwiększenia powierzchni uprawy rzepaku w Polsce przyczyniłoby się również: przywrócenie systemu umów kontraktacyjnych oraz powrót do innych form promocji uprawy tej rośliny: zaopatrywania plantatorów w nasiona, nawozy mineralne i środki ochrony roślin, nisko oprocentowane kredyty, doradztwo agrotechniczne. Większe zakłady przemysłu tłuszczowego, które potrafią dbać o swoje interesy, powoli zresztą do tych form wsparcia plantatorów powracają. Sposób na zwiększenie rentowności Rentowność przemysłu tłuszczowego, która jeszcze w I połowie 1996 roku wynosiła 11,2 proc. (brutto) i 6,7 proc. (netto), obniżyła się w I połowie1997 roku odpowiednio do minus 1,6 proc. i do minus 2,8 proc. Wskaźnik bieżącej płynności finansowej zmniejszył się z 1,39 do 1,20, stopa inwestycji spadła z 5,8 do 2,3. Zdaniem ekspertów z IERiGŻ, do pogorszenia się wyników ekonomiczno-finansowych branży tłuszczowej przyczyniły się następujące czynniki: - obniżenie poziomu spożycia tłuszczów roślinnych oraz próbująca powstrzymać ten spadek polityka bardzo wolnego wzrostu cen, - bardzo niska krajowa produkcja rzepaku, która spowodowała wzrost jego cen (w 1996 roku) oraz wymusiła import nasion, - wysokie koszty finansowe spowodowane niedoborem środków własnych i koniecznością zaciągania kredytów bankowych, - rosnące zadłużenie branży tłuszczowej z tytułu zaciągniętych wcześniej kredytów inwestycyjnych. W 1990 roku spożycie tłuszczów zwierzęcych było w Polsce ponad dwa razy wyższe niż spożycie tłuszczów roślinnych i kształtowało się jak 71:29. W 1993 roku po raz pierwszy spożycie tłuszczów roślinnych było wyższe niż spożycie tłuszczów zwierzęcych i przewaga tłuszczów roślinnych stale od tego czasu rosła. W 1996 roku proporcja ta kształtowała się jak 19:12 (na korzyść tłuszczów roślinnych). Od połowy ubiegłego roku notuje się jednak w Polsce ponowny wzrost spożycia masła - z 1,56 kg w I połowie 1996 roku do 1,92 kg w I połowie 1997 roku. W tym samym czasie spożycie margaryny w gospodarstwach domowych spadło z 4,20 kg na osobę do 3,90 kg. Wzrosło natomiast spożycie pozostałych tłuszczów roślinnych (olej, oliwa) i zmniejszyło się spożycie pozostałych tłuszczów zwierzęcych surowych oraz topionych (słoniny, smalcu). W sumie udział tłuszczów roślinnych zmniejszył się jednak z 64,6 proc. do 63,1 proc. Ogółem spożycie tłuszczów roślinnych zmniejszy się w tym roku z 15,3 kg (przed rokiem) do około 15 kg. I jest to, zdaje się, optymalna wielkość spożycia tłuszczów roślinnych w Polsce. Zwiększenia rentowności branża tłuszczowa nie powinna zatem upatrywać w dalszej ekspansji na rynek, lecz w innych dziedzinach, m.in. w sprzyjaniu rozwojowi krajowej bazy surowcowej, co jest ważne zwłaszcza w kontekście bliskiego już wejścia Polski do Unii Europejskiej. Kontyngent produkcji rzepaku zostanie bowiem ustalony na poziomie średniego areału jego uprawy w okresie ostatnich trzech lat przed przyjęciem Polski do UE. Edmund Szot
Branża tłuszczowa, która w okresie kilku poprzednich lat pod względem wyników ekonomiczno-finansowych była liderem przemysłu spożywczego, ten rok zamknie prawdopodobnie stratami. Pozostanie jednak dużym importerem. Zbiory rzepaku są w tym roku lepsze niż w ubiegłym, ale i tak znacznie mniejsze niż w ostatnich pięcioleciach. Regres upraw jest skutkiem niekorzystnych warunków pogodowych i likwidacji PGR. W konsekwencji zwiększyły się potrzeby importowe. W kolejnym roku sytuacja nie ulegnie znacznej poprawie. Specjaliści uważają, że produkcja rzepaku w Polsce mogłaby sięgać nawet 2,5 mln ton i być, przynajmniej częściowo, nastawiona na eksport. Rolników najłatwiej zachęcić do zwiększenia zasiewów wysoką ceną skupu. Pomocne byłyby też umowy kontraktacyjne, zaopatrywanie plantatorów w nasiona, nawozy i środki ochrony roślin, jak również nisko oprocentowane kredyty i doradztwo agrotechniczne. Do tegorocznych strat w branży, obok niskiej krajowej produkcji rzepaku, przyczyniło się obniżenie poziomu spożycia tłuszczów roślinych, wysokie koszty działalności i konieczność zaciągania kredytów, a także rosnące koszty obsługi wcześniejszego zadłużenia. Po 1990 r. Polacy zaczęli spożywać więcej tłuszczów roślinnych niż mięsnych. W celu odzyskania rentowności branża tłuszczowa powinna wspierać rozwój krajowej bazy surowcej. Jest to bardzo ważne, ponieważ polski kontyngent produkcji rzepaku Unia Europejską określi na podstawie średniego areału uprawy w ostatnich trzech latach.przed naszym wstąpieniem do wspólnoty.
II KONGRES FILMU POLSKIEGO Środowisko filmowców jest zbulwersowane Burza wokół listu ministra Roku 1999 był bez wątpienia dobrym rokiem dla polskiego kina, o czym najlepiej świadczą takie filmy, jak: "Pan Tadeusz", "Ogniem i mieczem", "Dług" i "Tydzień z życia mężczyzny". Na zdjęciu na pierwszym planie Izabella Scorupco (Helena) i Michał Żebrowski (Skrzetuski) w "Ogniem i mieczem" Jerzego Hoffmana. (C) PAT Podczas II Kongresu Filmu Polskiego ogromne poruszenie środowiska filmowego wywołał list ministra Andrzeja Zakrzewskiego odczytany przez Mirosława Chojeckiego, doradcy ministra. Filmowcy nie mogli uwierzyć, że list tak krytyczny w tonie wobec środowiska mógł podpisać kierownik resortu kultury. Minister w rozmowie z "Rzeczpospolitą" potwierdził autorstwo listu. Zdziwienie filmowców wywołał przede wszystkim fakt, że w roku, w którym powstał "Pan Tadeusz" i "Ogniem i mieczem", "Dług" i "Tydzień z życia mężczyzny", a także wiele innych tytułów, minister mógł stwierdzić: "Państwu, które w swoich konstytucyjnych powinnościach ma zachowanie tożsamości narodowej, rozwój duchowy społeczeństwa, pieczę nad własną kulturą, nie może być wszystko jedno, co sprzedaje kino, czym nas karmi telewizja i wreszcie, z czym idziemy na obce salony: z owocem własnego ducha i intelektu, czy tylko mniej lub bardziej zręcznie zmajstrowaną kopią cudzych dzieł. Czy my, to jeszcze my, czy już śmiesznie nadęte pawie i denerwujące krzykliwe papugi?" Minister Zakrzewski zaatakował też środowisko filmowe za to, że dotąd nie ma nowego prawa filmowego. Pisze: "dalej obowiązuje ustawa z 1987 roku, z całkiem innej epoki, gdy nie było wolnego rynku, prywatnych producentów i dystrybutorów, gdy inne obowiązywały reguły, inne prawo. Nowa ustawa wciąż czeka w Sejmie w fazie projektu. Tak, jak gdyby środowisku filmowemu wcale na niej nie zależało." Dalej minister pisze o stratach, jakie poniosła kinematografia w ciągu ostatnich lat - uszczuplony został majątek kinematografii, upadło wiele instytucji filmowych. "A stało się tak w dużej mierze nie bez zaniechań i niedopatrzeń ze strony Komitetu Kinematografii. Zarzut ten nie jest odsuwaniem odpowiedzialności od Ministerstwa. Ale przecież za sprawą ludzi kina Komitet na obszarze kultury zajmuje miejsce wyjątkowe. Tylko kino spośród wszystkich sztuk uzyskało tak dużą niezależność, a Przewodniczący Komitetu ma rangę Podsekretarza Stanu." Filmowcy listem ministra byli zbulwersowani. Poczuli się skrzywdzeni ocenami, bo - jak mówili - straty były przy zmianie ustrojowej i likwidacji państwowego mecenatu nieuniknione. A Polska najlepiej chyba ze wszystkich krajów postkomunistycznych przeprowadziła swoją kinematografię przez ten trudny okres. I sukcesy, które dzisiaj powoli zaczyna odnosić - to także efekt tamtych decyzji. Wielu ludzi kina wysuwało przypuszczenia, że list nie został napisany przez ministra. Zwłaszcza że pomimo próśb władz Komitetu i Stowarzyszenia Filmowców - do dokumentacji z Kongresu nie wpłynął dotąd adres z własnoręcznym podpisem ministra. Sytuację tę dla "Rzeczpospolitej" skomentowali przedstawiciele środowiska. Krzysztof Zanussi: - Dzisiaj film jest w Polsce sługą dwóch panów. Jego pierwszym panem jest telewizja, która przeznacza na produkcję filmową najwięcej pieniędzy. I od telewizji usłyszeliśmy podczas Kongresu słowa pochwały. Ministerstwo Kultury dysponuje znacznie mniejszymi funduszami, ale to właśnie stamtąd dotarł na Kongres list, który odczytano nam jako pismo ministra. List był kuriozalny, pełen połajanek. Stawiał poważne zarzuty naszej kinematografii w roku jej największego sukcesu, podważając osiągnięcia Wajdy i Hoffmana. Na dodatek obarczony został drobnym, ale porażającym błędem. Znalazło się w nim bowiem sformułowanie, że przewodniczący Komitetu Kinematografii jest podsekretarzem stanu, którym w rzeczywistości nie jest. Przełożony, który nie zna stanowisk swoich podwładnych, kompromituje się jako administrator. Ale meritum jest jeszcze bardziej przerażające. Nasz minister surowo ocenił kinematografię na oczach przybyłych gości. Jego list kontrastował z listem marszałka Płażyńskiego i wypowiedziami uczestników kongresu. Sprawiał wrażenie jakiejś rozgrywki politycznej. Zawarte w nim zarzuty w stosunku do Komitetu Kinematografii były niedorzeczne. Tak jak niedorzeczny jest sam Komitet. Od wielu lat przecież nawołujemy, żeby politycy pomogli nam uchwalić nową ustawę, która ten anachroniczny twór zlikwiduje, a połajanki ministra są głęboko nie na miejscu. Bo to właśnie do niego możemy mieć pretensje, że nie umiał popchnąć rządowego projektu ustawy. Czując osobistą sympatię do ministra Zakrzewskiego podejrzewam, że ten nieszczęsny list był jakimś wypadkiem przy pracy. Trudno mi sobie wyobrazić, żeby minister mógł go podpisać świadomie. Krystyna Krupska, członek KK, przewodnicząca Sekcji Krajowej Pracowników Filmu NSZZ "Solidarność", członek Rady Sekretariatu Kultury: - Ten list jest rzeczą absolutnie niewiarygodną. Przecież to minister kultury zatrzymał projekt ustawy o kinematografii, nie informując o tym nawet Komitetu Kinematografii. Projekt rządowy przygotowany przez Komitet został przekazany do konsultacji międzyresortowych w kwietniu tego roku. Konsultacje były pozytywne, drobne zastrzeżenia miał tylko Komitet Integracji Europejskiej. Potem jednak na utworzenie funduszu kinematografii nie zgodziło się Ministerstwo Finansów. Minister Zakrzewski miał mimo to przesłać projekt do rozpatrzenia, z votum separatum w stosunku do Ministerstwa Finansów. Poprosił nas o poparcie i 30 czerwca na posiedzeniu Komitetu Kinematografii podjęliśmy taką uchwałę. Dostaliśmy od pana ministra informację, że projekt został przesłany do rządu. Przewodniczący Stowarzyszenia Filmowców Polskich, Jacek Bromski wielokrotnie pytał ministra, co dzieje się z projektem. Słyszał w odpowiedzi, że pan Ścibor źle się stara. A tymczasem okazało się, że projekt nowej ustawy w ogóle nie opuścił ministerialnego biurka. "Solidarność" wystąpiła nawet do premiera Buzka z pismem z zarzutami pod adresem Ministerstwa Kultury. Pismo to zostało przesłane do ministra Zakrzewskiego. Minister kultury odpowiedział na to listownie, że ustawa jest ciągle poprawiana w ministerstwie. To jest wprowadzanie Komitetu w błąd. Tym bardziej dziwi, że nagle na forum publicznym minister usiłuje zrzucić na Komitet Kinematografii winę za to, że ustawy nie ma. To naprawdę niewiarygodne, podobnie jak to, by minister nie znał stanowisk swoich podwładnych: przewodniczący Komitetu jest kierownikiem centralnego urzędu administracji państwowej, a nie podsekretarzem stanu w Ministerstwie Kultury, jak było napisane w liście. Taki chaos informacyjny po prostu nie mieści się w głowie. Jestem oburzona, że taki list mógł pojawić się jako adres ministra. Jacek Bromski, przewodniczący Stowarzyszenia Filmowców Polskich: - Odkąd sięgnę pamięcią, nie przychodzi mi do głowy minister kultury, który by tak dalece nie liczył się z interesami środowiska twórczego. List, który nam odczytano, jest chyba próbą jakiegoś nieprzemyślanego politykowania. Szef resortu zamiast zajmować się rozgrywkami personalnymi, powinien zdać sobie sprawę ze swego posłannictwa i obowiązku względem kultury. Tymczasem w ostatnim czasie Ministerstwo Kultury wyrządziło nam wiele krzywdy. Po pierwsze - z winy ministerstwa, przez manipulacje urzędników, nie nastąpiła zapowiedziana zmiana prawa autorskiego. Po drugie - oszukano nas, że ustawa o kinematografii została skierowana do Sejmu, a tymczasem została zamknięta w ministerialnej szufladzie. Po trzecie wreszcie - Ministerstwo Kultury nie zapobiegło zabraniu nam przez komisję budżetową 7 mln zł z przyszłorocznego budżetu. Na posiedzeniu tej komisji nie było ministra Zakrzewskiego. Przyszła tylko pani minister Popowicz. Jak żyję, nie pamiętam, żeby Ministerstwo Kultury robiło takie rzeczy. Kiedyś byłem świadkiem przemówienia minister kultury Francji Margarethe Trautman. Cóż to była za przyjemność. I jaki wielki żal, że wizje naszych polityków nie sięgają dalej niż do następnych wyborów. A list? Czy on został naprawdę podpisany przez ministra? My dostaliśmy kartki bez podpisu. - Nie tylko podpisałem list, ale jestem jego autorem - powiedział "Rzeczpospolitej" minister Andrzej Zakrzewski. - Powodem sporu między mną a Andrzejem Wajdą i Krzysztofem Zanussim jest formuła Komitetu Kinematografii, socjalistyczna w formie i kapitalistyczna w treści. To ona sprawia, że do szefa urzędu ustawiają się reżyserzy z prośbą o pieniądze. Uważam, że przez najbliższe dwa lata nie będzie nowej ustawy o kinematografii. Moim kandydatem na stanowisko szefa Komitetu jest Mirosław Chojecki. To ostatnie stwierdzenie ministra Krzysztof Zanussi komentuje: - W ostatnich latach PRL-u środowisko filmowe wywalczyło sobie prawo głosu we własnych sprawach. W tej chwili żadnej dyskusji na temat zmiany na stanowisku szefa Komitetu Kinematografii nie ma. Barbara Hollender, J.C.
Podczas II Kongresu Filmu Polskiego został odczytany krytyczny wobec środowiska filmowego list ministra kultury Andrzeja Zakrzewskiego. Filmowcy poczuli się skrzywdzeni ocenami. Są zdziwieni, że zarzuty spotykają kinematografię polską w roku, w którym powstały takie filmy, jak "Pan Tadeusz" czy "Ogniem i mieczem". Twierdzą, że to właśnie Ministerstwo Kultury jest winne wielu zaniedbań w polskiej kinematografii, m.in. zatrzymania projektu ustawy o kinematografii.
TENIS Dziś rozpoczyna się 114 turniej wimbledoński Licencja na trawę KRZYSZTOF RAWA Dla obcokrajowca Wimbledon zaczyna się na lotnisku Heathrow. Parę kroków i w ciągu lotniskowych sklepów wolnocłowych nagle widać charakterystyczne kolory - fioletowy (Anglicy mówią, że to purpura) i ciemnozielony - barwy The All England Lawn Tennis and Croquet Club, w skrócie AELTC. To stoisko z wimbledońskimi koszulkami, czapkami i ręcznikami ze sławnego sklepu Harrodsa. Ceny słone. Wimbledon to angielski towar z najwyższej półki. Od 1911 roku turniej na londyńskich kortach zaczyna się oficjalnie na sześć tygodni przed pierwszym poniedziałkiem sierpnia. Na samym początku, to znaczy od 1877 do 1896 roku, datę mistrzostw ustalano arbitralnie w klubie. Potem przez kilkanaście lat obowiązywała reguła, że start ma wyznaczać data poniedziałku najbliżej 22 czerwca. Jeśli pogoda sprzyja, wszystko trwa dwa tygodnie z wolną niedzielą w środku. Kiedyś czas gry zależał od liczby zgłoszeń. Po pierwszej wojnie światowej grano dwa tygodnie od poniedziałków do sobót, od 1982 roku dodano finałową niedzielę. W 1977 roku obchodzono stulecie powstania turnieju, w 1986 - setne mistrzostwa (były przerwy wojenne), obecne mają numer 114. Miejsca były dwa. Do 1921 roku - korty przy Warple Road, też w dzielnicy Wimbledon, od 1922 roku do dziś - dwie mile dalej, na obszarze przy Church Road z jednej strony i Somerset Road z drugiej. Najczęściej określa się ten teren londyńskim kodem adresowym - SW19 i wszyscy wiedzą, o co chodzi. Kolejka do świątyni Na Wimbledon z centrum można dojechać samochodem i zaparkować na płatnym parkingu na polu golfowym po drugiej stronie Church Road lub można przyjechać pociągiem podmiejskim ze stacji Waterloo, ale większość przyjeżdża linią metra District do stacji Southfields. Tam następuje pierwsze bliskie spotkanie z barwami turnieju. Na słupach wiszą petunie, hortensje i geranium, takie same, jakie od lat zdobią balkony obiektów klubowych, na peronie leży sztuczna zielona trawa. Z megafonów płyną słowa powitania i informacje, jak sprawnie dostać się na korty. Tłum podąża w górę schodów i grzecznie dzieli się na trzy strumienie. Jedni wybierają specjalne londyńskie autobusy wiozące ludzi pod bramę numer 1, drudzy wolą wspólne taksówki do bramy numer 4 lub 13, pozostali mają przed sobą 15 minut spaceru. Spacer uczy, że bogata dzielnica, jaką jest Wimbledon, chce być jeszcze bogatsza. Przez dwa tygodnie na płotach i w ogródkach na trasie prowadzącej do kortów powstają dziesiątki prowizorycznych sklepów z pamiątkami tenisowymi. Bywalcy wiedzą, że to z reguły przynęta dla obcokrajowców. Bywalec kupuje tylko na kortach, rzeczy tylko z prawdziwym i zastrzeżonym logo turnieju. Płaci oczywiście znacznie więcej. Kolejki do bram Wimbledonu były od zawsze. Ocenia się, że na korty przy Warple Road przychodziło w pierwszych latach XX wieku po 6-7 tys. osób dziennie. Obecnie frekwencja podczas jednego dnia potrafi sięgnąć 40 tysięcy, więc kolejki nie giną. Codziennie dla pierwszych kilkunastu tysięcy starcza nalepek z napisem "Stałem w kolejce na Wimbledon" - w stosownym roku. Taka nalepka to przedmiot dumy Anglika. Kolejka to dla czekających na otwarcie bram sama przyjemność. W kolejce można oprócz nalepki dostać podkoszulek, dezodorant, piłkę tenisową, czapkę z daszkiem, notes z długopisem, napój energetyczny lub jakiś sos. Jak pada, czasem rozdają peleryny. Z reguły trzeba dać po drodze funta siwowłosemu Murzynowi w czerwonym fraku zbierającemu od lat na chorych, albo dzieciakom kwestującym na jakiś zbożny cel. Pierwsi w kolejce są ci, którzy koczują w namiotach pod murem "tenisowej świątyni przy ulicy Kościelnej". Program, plakat i podkładka W bramach Wimbledonu od lat trwa sprawdzanie zawartości toreb. Większe bagaże trzeba oddać do przechowalni, w mniejszych nie można przenosić niczego, co wzbudzi czujność surowych, umundurowanych na granatowo panien z Securicoru. Rolę gospodarzy przed i za bramami pełnią członkowie The Association of Wimbledon Honorary Stewards. To dojrzali panowie w słomkowych kapeluszach, którzy kierują, doradzają, informują i pomagają widzom zorientować się na terenie kortów. Ze wspomnień honorowych stewardów powstają najlepsze wimbledońskie anegdoty, najczęściej o zachowaniach turystek z USA. Towarzystwo powstało w 1927 roku, aktywnie działa na Wimbledonie od 1950 roku, liczy około stu członków, którzy swą rolą dobrze się bawią. Do pomocy mają jeszcze służby ochotnicze i od 1965 roku londyńskich strażaków. Podstawową sprawą na Wimbledonie, jest spożycie paru lokalnych posiłków oraz nabycie pamiątek, aby pochwalić się przed znajomymi. Popularne przekazy mówią przede wszystkim o truskawkach z bitą śmietaną, ale prawda jest trochę inna. Najwięcej sprzedaje się bułek, kanapek i piwa. Potem idą lody, kawa i herbata, ryby z frytkami, wreszcie truskawki, pizza i szampan. Dla bardziej wybrednych plaster łososia i Pimms. To całe wimbledońskie menu - zestawy, którymi codziennie żywią się tysiące gości turnieju, choć hamburger przed bramą Wimbledonu jest o połowę tańszy. Część widzów przychodzi jednak z własnym prowiantem. Ci ludzie patrzą na wielki ekran na ścianie kortu nr 1 i robią sobie piknik na terenie parku Aorangi, części wypoczynkowej obiektu SW19. W sklepach i muzeum Wimbledonu można nabyć wszystko, na czym daje się umieścić logo turnieju i klubu. Bardzo istotny jest jednak zakup codziennie uaktualnianego programu turnieju, plakatu oraz, co tu kryć, wynajęcie miękkiej podkładki pod siedzenie. Program wydawany jest od pierwszego turnieju, plakaty są drukowane przez London Transport od lat 20., podkładki wynajmowane są dokładnie od 1924 roku. Od 1992 roku pamiątkową podkładkę można kupić na wynos. Dla czujnych jest jeszcze stoisko z używanymi piłkami zbieranymi prosto z kortów. Gdy ma się taki zestaw, można uznać Wimbledon za zaliczony. Pozostaje posłuchać granej na żywo muzyki - do wyboru jazz, orkiestry szkolne lub wojskowe. Niektórzy idą jednak oglądać tenis. Bilety z odzysku Od lat trwają dyskusje, jakie ma dziś znaczenie gra na łysiejącej przez dwa tygodnie trawie, na której piłka odbija się za szybko i za nisko, czasem krzywo, a w dodatku cały tenisowy świat jest jeszcze rozgrzany sezonem na kortach ziemnych, a za miesiąc ma się przestawić na korty twarde. Tłumy na Wimbledonie nie mają wątpliwości. Nawet mecz na najbardziej odległym korcie to spektakl, na który trzeba patrzeć. Decyduje nie tyle uroda tenisa w wersji trawiastej, tylko to, że bardzo trudno dostać bilety na krzesełka kortu centralnego i kortu nr 1. System losowania i rozdziału tych biletów jest co roku roztrząsany, weryfikowany i nic z tego nie wynika. Najdroższe bilety na numerowane siedzenia są do nabycia w dniach turnieju tylko u koników. Cierpliwym pozostaje czekanie na tych, którzy się znudzili i wychodząc z kortów wrzucą swój bilet do specjalnej skrzynki. Za ułamek ceny można dostać się wtedy na godzinę czy dwie na najbardziej prestiżowe miejsca Wimbledonu. Dochód z tej odsprzedaży idzie na cele charytatywne. Ci, którym nie chce się czekać, wchodzą w wąskie ścieżki między boczne korty i tam w ścisku oglądają na stojąco mecze - czasem najciekawsze w całym turnieju. Nie zobaczą półfinałów i finału najważniejszych rozgrywek singlowych. Nie zobaczą śmiesznych dygów tenisistek i tenisistów przed lożą królewską, ani tych, którzy siedzą w tej loży (najczęściej siedzi paru lordów, kilku ambasadorów z osobami towarzyszącymi, od czasu do czasu księżna Kentu, albo jakiś członek rodziny królewskiej). W pierwszy poniedziałek turnieju na korcie centralnym nie zobaczą meczu otwarcia z udziałem obrońcy tytułu. "Gentlemen's Day" zapoczątkowano w 1934 roku - pierwszymi, którzy otwierali turniej byli wówczas Australijczyk J. H. Crawford i nasz Ignacy Tłoczyński. Widzowie bez miejscówek nie zobaczą także, jak z turnieju odpadają Anglicy, którym od lat daje się przywilej przegrywania na oczach największej widowni. To akurat można spokojnie pominąć. Logo na czekoladkach Publiczność z ochotą bierze jednak Wimbledon jaki jest, nie narzekając, jak niektórzy tenisiści. Turniej z licencją na trawę tak naprawdę wciąż się zmienia stosownie do czasów. Zniósł dobrze w 1968 roku przejście do ery tenisa zawodowego, przystosował się dyskretnie, ale bardzo skutecznie do współczesnych wymogów komercji. Rozpoczęty w 1979 roku program marketingowy przynosi co roku już ponad 30 mln funtów zysku. Wciąż trwa rozbudowa kortów i obiektów towarzyszących. To prawda, że na kortach nie ma reklam, ale sponsorzy są i to z tych najbardziej znanych. W ośmiu krajach AELTC ma 33 licencje na ubiory tenisowe i sportowe, obuwie, rakiety tenisowe, torby i piłki w zastrzeżonej kolorystyce i wzorach klubu. Licencje dotyczą także ręczników, produktów skórzanych, okularów przeciwsłonecznych, kryształów, porcelany, biżuterii i nawet wykwintnych czekoladek. Znak Wimbledonu jest zastrzeżony w 42 krajach. Wimbledońskie dobra można kupować na londyńskiej Old Bond Street, u Harrodsa, w sklepach Lillywhites i przez Internet. Anglicy głośno mówią, że nigdzie indziej na świecie tenis nie ma tak silnych korzeni prosto z XIX wieku, ale jeśli chodzi o tradycje zachowują raczej te, które są przydatne do wabienia widzów. Dlatego słyszymy, że bardzo istotne jest: kiedy pojawiły się dziewczęta do podawania piłek, kiedy ostatni raz przestano grać drewnianymi rakietami, kiedy pierwszy raz zagrano żółtymi piłkami, w jakim roku zmieniono zasadę ubioru na kortach z "przeważnie białego", na "dominujący biały", kiedy uruchomiono bank na terenie klubu, kiedy pojawiła się telewizja (to akurat ważne - czarno-biała w 1937, kolorowa w 1967), kiedy pierwszy mecz na korcie centralnym sędziowała kobieta, albo od kiedy wimbledońskie sprawozdania prowadzi w telewizji BBC Sue Baker, a także jaką ma fryzurę. Najtrwalszą tradycją Wimbledonu jest w istocie ciągłe przypominanie, że to świątynia tradycji. I zarabianie na tym pieniędzy. Osobną sprawą jest to, że zyski idą w dużej części na rozwój brytyjskiego tenisa i od lat nie przynoszą efektów. Triumfatorzy z ostatnich lat 1990 Martina Navratilova Stefan Edberg 1991 Steffi Graf Michael Stich 1992 Steffi Graf Andre Agassi 1993 Steffi Graf Pete Sampras 1994 Conchita Martinez Pete Sampras 1995 Steffi Graf PeteSampras 1996 Steffi Graf Richard Krajicek 1997 Martina Hingis Pete Sampras 1998 Jana Novotna Pete Sampras 1999 Lindsay Davenport Pete Sampras Hiszpańska rebelia Wimbledon jest jedynym turniejem, który przy rozstawieniu nie uwzględnia klasyfikacji ATP, lecz kieruje się własnymi kryteriami. W tym roku zaprotestowali przeciwko temu tradycyjnie lekceważeni na trawie gracze hiszpańscy: Alex Corretja, Albert Costa i Juan Carlos Ferrero. Zagrozili oni nawet bojkotem Wimbledonu, ale skończyło się na wycofaniu Ferrero - formalnie z powodu kontuzji. Ubiegłoroczne finały Sampras - Agassi 6:3, 6:4, 7:5 Davenport - Graf 6:4, 7:5
Od 1911 roku słynny turniej tenisowy Wimbledon na londyńskich kortach zaczyna się oficjalnie na sześć tygodni przed pierwszym poniedziałkiem sierpnia. Przy sprzyjającej pogodzie turniej trwa dwa tygodnie i jedną wolną niedzielą pośrodku.Na Wimbledon z centrum Londynu można dojechać samochodem, podmiejskim pociągiem lub metrem. Następnie trzeba czekać w kolejce do wejścia na stadion. Ocenia się,że w pierwszych latach XX wieku dziennie na korty przychodziło 6-7 tyś. osób dziennie. Obecnie frekwencja wynosi 40 tyś. Bilety na turniej można otrzymać dzięki losowaniu i rozdziału, który co roku jest gorąco dyskutowany.