source
stringlengths
6.68k
29.9k
target
stringlengths
287
6.76k
KOLUMBIA Prezydent Pastrana spełnił kilka żądań partyzantów. Nie uzyskał jednak niczego w zamian, a tylko utracił zaufanie swoich generałów. Wojna bez końca Posterunek policji w kolumbijskiej miejscowości Sapzurro po ataku FARC. MAŁGORZATA TRYC-OSTROWSKA Obiecując Kolumbijczykom pokój i porozumienie z partyzantami, prezydent Andres Pastrana podjął się zadania, na którego realizację może mu nie starczyć czteroletniej kadencji. Jego krucjata nie ma wielu entuzjastów. Mało kto w Kolumbii wierzy w dobrą wolę partyzantów. Po zapoczątkowaniu procesu pokojowego przemoc i terror nie ustały. W ostatnich dniach w walkach pomiędzy wojskiem i partyzantami w północno-zachodniej części kraju znowu zginęło kilkadziesiąt osób. Partyzanci chcą negocjować z pozycji siły, a ugrupowania paramilitarne robią wszystko, by pokrzyżować zamiary prezydenta. Doszło nawet do czegoś w rodzaju rebelii w siłach zbrojnych. Do dymisji podał się minister obrony. Twierdzi, że Pastrana jest zbyt uległy wobec partyzantów. Wojskowi od początku niechętnie odnosili się do ustępstw, na które Pastrana musiał przystać, zanim w styczniu tego roku uroczyście zainaugurował dialog z Rewolucyjnymi Siłami Zbrojnymi Kolumbii (FARC), najstarszą i największą organizacją partyzancką w tym kraju. Był to wielki show z udziałem zagranicznych gości i tłumu dziennikarzy. Już wtedy FARC pokazały, że nie ufają rządowi. Na spotkaniu w sercu dżungli nie pojawił się ich legendarny przywódca, 70-letni Manuel Marulanda. Chociaż odbywało się ono w strefie kontrolowanej przez jego ludzi, wolał pozostać w ukryciu. Natomiast prezydent przybył do jaskini lwa tylko z niewielką obstawą. Partyzanci nie ufają rządowi Dobra wola i zaufanie Pastrany od początku zderzały się z nieustępliwością i podejrzliwością jego rozmówców. Na żądanie FARC prezydent wycofał w listopadzie ubiegłego roku wojsko z obszaru 42 tysięcy kilometrów kwadratowych. Nie uzyskał niczego w zamian. Marulanda z góry uprzedził, że partyzanci będą na razie kontynuowali walkę, a jeśli dojdzie kiedyś do podpisania porozumienia pokojowego, to zatrzymają broń, gdyż jest ona ich jedyną gwarancją. Jednostronne kompromisy nie mogły podobać się wojskowym. Milczeli jednak i wykonywali polecenia prezydenta. Ich cierpliwość wyczerpała się, gdy Victor Ricardo, komisarz ds. przywrócenia pokoju, główny negocjator ze strony rządu, dał do zrozumienia, że obszar - zdemilitaryzowany początkowo na trzy miesiące - pozostanie we władaniu FARC na czas nieokreślony. Do dymisji podał się Rodrigo Lloreda, uważany za najlepszego ministra obrony, jakiego kiedykolwiek miała Kolumbia. Dopiero po odejściu ośmielił się skrytykować przekazanie bezterminowo pod kontrolę FARC tak dużej połaci kraju. - Rząd zgodził się na zbyt wiele ustępstw. Tak uważa ogromna większość Kolumbijczyków - powiedział według agencji Reuters Lloreda. Wyraził też wątpliwość, czy FARC rzeczywiście pragną zakończenia trwającej od niemal półwiecza wojny, w której wyniku tylko w ciągu ostatnich dziesięciu lat zginęło 35 tysięcy ludzi. W ślad za ministrem zamierzało odejść z sił zbrojnych aż 17 generałów i 40 pułkowników, nie licząc niższych rangą oficerów. W ten sposób zamanifestowali sprzeciw wobec podejmowania ważnych decyzji za plecami wojskowych. Jednocześnie wszyscy dowódcy zapewnili prezydenta o swej lojalności, poszanowaniu konstytucji i poparciu dla procesu pokojowego. Kolumbijczycy nie wierzą partyzantom Sondaż opublikowany przez dziennik "El Tiempo" potwierdził opinię Lloredy o podejściu Kolumbijczyków do procesu pokojowego. Około 80 procent ludności odnosi się krytycznie do decyzji o oddaniu FARC terenów w południowej Kolumbii. Mniej więcej tyle samo nie ufa deklaracjom tego ugrupowania o woli pokoju. Pastrana, wybrany na prezydenta w lipcu ubiegłego roku, jeszcze przed zaprzysiężeniem rozpoczął starania o nawiązanie dialogu z FARC. Nie wahał się rzucić na szalę całego kredytu zaufania, jakim obdarzało go społeczeństwo, chociaż wiedział, że rozmowy będą długie i trudne, a ich wynik niepewny. Sukcesem było już samo doprowadzenie przywódców FARC do stołu rozmów. - Negocjować można wszystko. Zamierzamy grać uczciwie - obiecywał. Dotrzymał słowa. Natomiast FARC od początku negocjowały z pozycji siły. Utworzona w latach 50. przez Marulandę z małych ugrupowań samoobrony chłopskiej organizacja partyzancka nigdy nie była tak potężna jak obecnie. Posiada własne królestwo wielkości Szwajcarii, do którego armia nie ma wstępu. Znajduje się tam 13 tysięcy ha upraw krzewu koki, którego liście służą do wyrobu kokainy. Dzięki współpracy z handlarzami narkotyków, napadom na banki, haraczom, porwaniom dla okupu, "rewolucyjnym podatkom" FARC dysponują pokaźnym majątkiem. Ich ludzie są lepiej uzbrojeni i umundurowani niż żołnierze regularnej armii. Straty, jakie zadają im wojsko i skrajnie prawicowe Szwadrony Śmierci, są natychmiast uzupełniane. Do partyzantki trafiają kobiety i nieletni. FARC pozwalają sobie na brawurowe akcje, takie jak zajmowanie wiosek i miasteczek, ataki na wojskowe garnizony, branie do niewoli żołnierzy i policjantów. Cudowny połów Nawet gdyby rządowi udało się dojść do porozumienia z FARC, w Kolumbii nie ustanie przemoc. Oprócz tego ugrupowania, liczącego około 12 tysięcy ludzi, działa Armia Wyzwolenia Narodowego (ELN), która mści się na Pastranie za to, że nie zaprosił jej do dialogu. Organizuje pokazowe akcje. Jej członkowie wpadli niedawno do kościoła w Cali i wywieźli ciężarówkami do dżungli kapłana i dziesiątki wiernych uczestniczących w niedzielnej mszy. Na ulicach Cali protestowały przeciw tej akcji tysiące demonstrantów. Arcybiskup Isaias Duarte zagroził porywaczom ekskomuniką. Nie zrobiło to na nich wrażenia. FARC i ELN nigdy nie respektowały świątyń ani duchownych, chociaż Kościół katolicki próbuje zachować neutralność w konflikcie między państwem i partyzantami. Nie popiera żadnej ze stron i apeluje do wszystkich: przestańcie zabijać, rozmawiajcie! Jednak świątynie są zrównywane z ziemią tak jak posterunki policji czy koszary. Zdarza się też, że kapłani giną z rąk partyzantów przy ołtarzu, na oczach wiernych. W ciągu ostatnich lat straciło w ten sposób życie 40 duchownych. ELN, która liczy około 5 tysięcy członków, w ciągu ostatnich 10 lat dokonała ponad 600 zamachów na ropociągi. W wyniku jednego z takich ataków spłonęło żywcem 70 mieszkańców pobliskiej wioski. Ostatnio Armia stosuje nową taktykę, tzw. cudowny połów. Partyzanci blokują drogę. Zatrzymują samochody. Niekiedy kilkaset. Sprawdzają przy użyciu komputerów stan kont zatrzymanych albo ich pracodawców. Biednych wypuszczają, a bogatych zabierają do lasu. Zwracają im wolność dopiero wówczas, gdy otrzymają żądany okup. Niekiedy po kilku miesiącach. Część uprowadzonych umiera z wycieńczenia. ELN domaga się, by władze przestały ją traktować jak "ubogą krewną" FARC. Żąda, by wojsko wycofało się z północnej Kolumbii i przekazało jej ten rejon pod kontrolę. Obie organizacje zdobywają w podobny sposób pieniądze, natomiast nieco różnią się ideologią. FARC określają się jako "marksistowskie". ELN odwołuje się do spuścizny po Che Guevarze. Partyzanci nie mają monopolu na przemoc. Pokojowym planom prezydenta Pastrany są przeciwne ugrupowania paramilitarne, które uważają, że partyzantów należy zabijać, zamiast z nimi rozmawiać. Nadal doskonale prosperuje handel narkotykami. Mimo rozbicia głównych karteli narkotykowych Kolumbia pozostała czołowym producentem kokainy. Kwitnie też przestępczość pospolita, wobec której policja jest bezsilna. Nie udaje się jej wykryć sprawców 97 procent przestępstw. Zdjęcia: Associated Press Skutki konfliktu w Kolumbii odczuwają mieszkańcy sąsiednich państw. Na zdjęciu: partyzanci z FARC w opustoszałej panamskiej miejscowości La Miel na granicy z Kolumbią. Panamczycy uciekli z niej z powodu walk pomiędzy FARC i siłami paramilitarnymi. W szeregach FARC nie brak dziewcząt. Na zdjęciu:18-letnia partyzantka. Partyzanci z FARC w La Miel (Panama).
Obiecując Kolumbijczykom pokój i porozumienie z partyzantami, prezydent Andres Pastrana podjął się zadania, na którego realizację może mu nie starczyć kadencji. Wojskowi od początku niechętnie odnosili się do ustępstw, na które Pastrana musiał przystać, zanim zainaugurował dialog z Rewolucyjnymi Siłami Zbrojnymi Kolumbii (FARC). Dobra wola i zaufanie Pastrany zderzały się z nieustępliwością jego rozmówców. Na żądanie FARC prezydent wycofał wojsko z obszaru 42 tysięcy kilometrów kwadratowych. Nie uzyskał niczego w zamian. Jednostronne kompromisy nie mogły podobać się wojskowym. za ministrem zamierzało odejść z sił zbrojnych aż 17 generałów i 40 pułkowników. zamanifestowali sprzeciw wobec podejmowania ważnych decyzji za plecami wojskowych. Około 80 procent ludności odnosi się krytycznie do decyzji o oddaniu FARC terenów w południowej Kolumbii. Pastrana jeszcze przed zaprzysiężeniem rozpoczął starania o nawiązanie dialogu z FARC. Zamierzamy grać uczciwie - obiecywał.Natomiast FARC od początku negocjowały z pozycji siły. Utworzona w latach 50. organizacja partyzancka Posiada własne królestwo. Dzięki współpracy z handlarzami narkotyków FARC dysponują pokaźnym majątkiem. Oprócz tego ugrupowania działa Armia Wyzwolenia Narodowego (ELN). FARC i ELN nigdy nie respektowały świątyń ani duchownych. świątynie są zrównywane z ziemią jak posterunki policji czy koszary. ELN domaga się, by wojsko wycofało się z północnej Kolumbii i przekazało jej ten rejon pod kontrolę. ELN odwołuje się do spuścizny po Che Guevarze.Pokojowym planom prezydenta Pastrany są przeciwne ugrupowania paramilitarne, które uważają, że partyzantów należy zabijać.
RZĄD O wsi, stanowiskach negocjacyjnych z Unią Europejską i mieszkaniach Dwukrotna renta dla rolnika Rolnik, który pięć lat przed przejściem na emeryturę przekaże (sprzeda) innemu rolnikowi gospodarstwo rolne powyżej 5 hektarów, będzie mógł dostawać przez te pięć lat rentę strukturalną równą dwukrotności renty minimalnej. Powstałe w wyniku takiego przekazania gospodarstwo nie może jednak mieć mniej niż 15 ha - postanowił wczoraj rząd, przyjmując jeden z dwóch nie uzgodnionych w ubiegłym tygodniu punktów "Spójnej polityki strukturalnej obszarów wiejskich i rolnictwa". Rząd spodziewa się, że zainteresowanie rolników rentami strukturalnymi może być bardzo duże, więc dla ostrożności przyjmuje, że rocznie na tego typu rentę będzie przechodzić 10 tys. rolników. Wypłata rent będzie kosztować rocznie ok. 50 mln zł. Licząc, że przez trzy lata co roku przybywałoby kolejnych 10 tys. rolników zainteresowanych rentami, łączny koszt ich wypłat wyniósłby przez ten czas 300 mln zł. Te trzy lata to okres przed przyjęciem do UE, kiedy to renty strukturalne musiałyby być w całości finansowane z budżetu państwa. W okresie poakcesyjnym (cztery lata) mogłyby być w 75 proc. finansowane przez Unię Europejską. Rolnik, który chciałby dostać rentę, musiałby w całości sprzedać innemu rolnikowi swoje gospodarstwo. W zamian, do czasu przejścia na zwykłą emeryturę, dostawałby rentę strukturalną równą 2-krotności renty minimalnej. Jeżeli gospodarstwo byłoby przekazywane przez małżeństwo rolników, to każde z nich mogłoby dostać 1,5 renty minimalnej, a więc oboje dostawaliby w sumie 3-krotność renty minimalnej. Warunkiem wejścia w życie tego programu jest, by był on spójny z dotychczasowym programem przechodzenia na wcześniejszą emeryturę i by nie doszło do nagłego odejścia z gospodarstw zbyt wielu rolników. Dziś, przy obecnym systemie wcześniejszych emerytur, przechodzi na nie rocznie ok. 15 tys. rolników. Rząd liczy, że w nowym systemie przechodzących będzie mniej, bo nie każdy rolnik ma gospodarstwo o powierzchni co najmniej 5 ha. - Na 15 krajów Unii Europejskiej 10 z nich stosuje taki system rent - powiedział po posiedzeniu rządu wiceminister rolnictwa Henryk Wujec. Rząd przyjął też drugi nie uzgodniony w ubiegłym tygodniu punkt "Spójnej polityki strukturalnej", dotyczący poprawy oświaty na wsi. Pakt dla rolnictwa Ministrowie zaakceptowali wstępnie "Pakt dla rolnictwa i obszarów wiejskich", przedstawiający średnio- i długookresowe działania na rzecz rolnictwa. Pakt musi być zgodny z przygotowywaną ustawą budżetową na 2000 r., więc rząd przyjmie go prawdopodobnie w przyszłym tygodniu. Podstawowym celem paktu jest zrównanie szans rozwoju ludności zamieszkującej obszary wiejskie z tymi, jakie ma ludność miejska. Jak powiedział wczoraj wiceminister Wujec, rząd chciałby, by w okresie przed i poakcesyjnym w rolnictwie powstało ponad 600 tys. nowych miejsc pracy, wybudowanych zostało 80 tys. dróg, a zalesionych byłoby ok. 200 tys. ha gruntów, zaliczanych do V i VI klasy. Na realizację paktu potrzebne będą niemałe środki finansowe, które w części będą pochodzić z bezzwrotnej pomocy Unii Europejskiej. Szansa uzyskania tego wsparcia (w wysokości blisko 200 mln euro rocznie przez okres 7 lat) powstanie już w przyszłym roku (tzw. fundusz SAPARD). O tym, czy zostanie ona wykorzystana, przesądzi jakość przygotowanych przez Polskę projektów restrukturyzacji rolnictwa i wsi oraz gotowość rządu do współfinansowania tych przekształceń. Tymi właśnie kwestiami zajmuje się "Spójna polityka strukturalna rozwoju obszarów wiejskich i rolnictwa", który to dokument przekazany zostanie wkrótce Unii Europejskiej. Kolejne stanowiska Oprócz stanowiska negocjacyjnego w dziedzinie swobodnego przepływu kapitału (problem nabywania ziemi przez cudzoziemców), rząd przyjął również dwa inne stanowiska negocjacyjne, w kwestii polityki transportowej i swobody świadczenia usług. W obu przypadkach Polska wystąpi o pewne okresy przejściowe. W dziedzinie transportu rząd wystąpi o 3-letni okres przejściowy po przystąpieniu do UE przed ostatecznym otwarciem rynku transportu lotniczego. Wcześniej jednak, zapewne 1 stycznia 2001 r., Polska przystąpiłaby do tzw. europejskiego obszaru swobodnego nieba, znosząc kontrolę cen biletów lotniczych i dopuszczając do obsługi lotów tzw. przewoźników "trzecich" (nie będących przewoźnikiem narodowym kraju docelowego linii). Stopniowo gwarantowany udział LOT w rynku malałby z 45 do 40, 35 i 30 proc. Równocześnie jednak polski przewoźnik miałby prawa do przejęcia 55, 60, 65 i 70 proc. rynku, gdyby ukazał się konkurencyjny. Pozwoliłoby to na zasadniczy spadek cen biletów i poprawę jakości usług. 1 stycznia 2006 r. nastąpiłaby pełna liberalizacja rynku - każdy unijny przewoźnik mógłby bez ograniczeń obsługiwać linie wewnątrz Polski oraz z Polski i do Polski. Stanowisko rządu, zakładające szybką prywatyzację LOT, jest dość ambitne i jest mało prawdopodobne, aby Brukseli udało się wymusić skrócenie tego kalendarza. Również kilka lat po przystąpieniu do UE (zapewne w 2006 r.) Polska wypełni unijny wymóg przywrócenia rentowności kolei. Nie sprecyzowano natomiast, jak szybko nasz kraj dostosuje się do unijnych norm twardości dróg, które wytrzymują 11,5 tony nacisku na oś (w Polsce najczęściej mniej niż 5 ton). Zdaniem przedstawicieli rządu, potrzeba na to 15-25 lat. Rząd odstąpił natomiast od ubiegania się o okres przejściowy przed przyjęciem unijnych norm bezpieczeństwa, socjalnych, technicznych czy ekologicznych wobec krajowych firm transportowych. W przyjętym wczoraj stanowisku w sprawie swobody przepływu usług rząd wystąpił natomiast do UE o odłożenie o 5 lat poza datę członkostwa wymogu posiadania przez banki spółdzielcze 1 mln euro kapitałów. Dziś z tego powodu większość z nich musiałaby zrezygnować ze swojej działalności. Program mieszkaniowy Rząd przyjął założenia polityki mieszkaniowej państwa na lata 1999-2003. Punktem wyjścia jest likwidacja od 2000 r. "dużej" ulgi budowlanej i "małej" ulgi remontowej. Osoby, które już zaczęły lub jeszcze zaczną do końca 1999 r. inwestycję, mogłyby korzystać z ulgi podatkowej maksymalnie przez trzy lata, a więc do końca 2002 r. Stopniowo wygasałby też system dopłat do starych kredytów spółdzielczych, których wielkość ocenia się na ok. 5,5 mld zł (jesienią ma być gotowa ustawa o restrukturyzacji PKO BP). Docelowo wygasałyby też wypłaty premii gwarancyjnych dla właścicieli książeczek mieszkaniowych. W zamian ruszyłby program "Własne mieszkanie" dla rodzin, które nie mają wystarczająco dużo pieniędzy na zakup mieszkania i muszą korzystać z kredytu bankowego. Rząd postanowił, że nie będzie można odliczać odsetek od tego kredytu od podstawy opodatkowania. Ministrowie wybrali inny wariant pomocy państwa: budżet dopłacałby do odsetek od kredytu (dopłaty sukcesywnie malałyby). W sierpniu mają trwać prace nad ustawą o tym programie. Prowadzone byłyby też prace nad ustawą o kredycie remontowym oraz ustawą zmieniającą system kas mieszkaniowych (zakładającą regularne oszczędzanie na porównywalnej do rynkowej stopie procentowej, z promesą uzyskania taniego kredytu po zakończeniu oszczędzania). Urząd Mieszkalnictwa i Rozwoju Miast zakłada, że w październiku rząd przyjąłby te projekty i przesłał do Sejmu. Natomiast w najbliższym czasie powinien trafić do KERM projekt ustawy o zmienionych dodatkach mieszkaniowych (dotacje budżetowe przekazywane gminom na dodatki byłyby powiązane z polityką czynszową; ma to zmusić gminy, by ustalały czynsze na poziomie pozwalającym pokryć koszty eksploatacji i remontów budynków). Wkrótce do KERM ma być też przesłany projekt ustawy o ochronie lokatora oraz socjalny program mieszkaniowy. Natomiast wczoraj rząd przyjął projekt nowelizacji ustawy o własności lokali. W 1999 r. wydatki budżetu na sferę mieszkaniową i podatkowe ulgi budowlane będą kosztować łącznie 5,4 mld zł. W 2000 r. byłoby to 5,9 mld zł, w 2001 r. - 5,3 mld zł, w 2002 r. - 5,4 mld zł, w 2003 r. - 5,5 mld zł. - Rada Ministrów przyjęła sprawozdanie finansowe z działalności Agencji Mienia Wojskowego za okres od 1 października 1997 r. do 31 grudnia 1998 r. D.E.
Rolnik, który pięć lat przed przejściem na emeryturę przekaże (sprzeda) innemu rolnikowi gospodarstwo rolne powyżej 5 hektarów, będzie mógł dostawać przez te pięć lat rentę strukturalną równą dwukrotności renty minimalnej. Powstałe w wyniku takiego przekazania gospodarstwo nie może jednak mieć mniej niż 15 ha - postanowił wczoraj rząd, przyjmując jeden z dwóch nie uzgodnionych w ubiegłym tygodniu punktów "Spójnej polityki strukturalnej obszarów wiejskich i rolnictwa".Rząd przyjął też drugi nie uzgodniony w ubiegłym tygodniu punkt "Spójnej polityki strukturalnej", przedstawiający średnio- i długookresowe działania na rzecz rolnictwa. Podstawowym celem paktu jest zrównanie szans rozwoju ludności zamieszkującej obszary wiejskie z tymi, jakie ma ludność miejska. rząd chciałby, by w rolnictwie powstało ponad 600 tys. nowych miejsc pracy, wybudowanych zostało 80 tys. dróg, a zalesionych byłoby ok. 200 tys. ha gruntów. środki finansowe w części będą pochodzić z bezzwrotnej pomocy Unii Europejskiej. Szansa uzyskania tego wsparcia powstanie już w przyszłym roku . O tym, czy zostanie ona wykorzystana, przesądzi jakość przygotowanych przez Polskę projektów restrukturyzacji rolnictwa i wsi oraz gotowość rządu do współfinansowania tych przekształceń. Tymi właśnie kwestiami zajmuje się "Spójna polityka strukturalna rozwoju obszarów wiejskich i rolnictwa", który to dokument przekazany zostanie wkrótce Unii Europejskiej.Oprócz stanowiska negocjacyjnego w dziedzinie swobodnego przepływu kapitału, rząd przyjął również dwa inne stanowiska negocjacyjne, w kwestii polityki transportowej i swobody świadczenia usług. W obu przypadkach Polska wystąpi o pewne okresy przejściowe.
Polacy odrestaurowali świątynię sprzed 3500 lat Powrót królowej Egiptu KRZYSZTOF KOWALSKI W pustynnej skalistej kotlinie Deir el-Bahari (po arabsku: "klasztor północy"), 520 kilometrów na południe od Kairu, na zachodnim brzegu Nilu polscy archeolodzy i konserwatorzy zakończyli jeden z ważnych etapów prac rekonstrukcyjnych świątyni królowej Hatszepsut. Stan górnego portyku, obszernego dziedzińca oraz sanktuarium boga Amona pozwala na udostępnienie ich do zwiedzania. Obiekt ten wpisany jest na listę UNESCO światowego dziedzictwa jako wyjątkowy w dziejach architektury i sztuki świata. Zaproszenie w 1960 roku Polacy zostali zaproszeni do prowadzenia wykopalisk i prac rekonstrukcyjnych części świątyni królowej Hatszepsut w Deir el-Bahari w 1960 roku przez Egipski Urząd Starożytności; personalnie było ono skierowane do profesora Kazimierza Michałowskiego, twórcy i kierownika kairskiej Stacji Archeologii Śródziemnomorskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Aktualnie badaniami kieruje dr Zbigniew Szafrański, już nie ze Stacji, ale z Centrum Archeologii Śródziemnomorskiej UW im. Kazimierza Michałowskiego. Oprócz Polaków czterdzieści lat temu zaproszenie do Deir el-Bahari otrzymały najbardziej uznane i dysponujące największymi funduszami misje: brytyjska i amerykańska. Polakom został powierzony tzw. trzeci, najwyższy taras świątyni. W pierwszych latach prace koncentrowały się na usuwaniu dużej ilości usypisk skalnych. W ich trakcie odsłonięto w pobliżu jeszcze jedną nieznaną świątynię z XV wieku p.n.e. Z jej ruin wydobyto około dwudziestu tysięcy dekorowanych bloków ściennych, posągów, napisów - co wskazuje na skalę przedsięwzięcia. W samej świątyni Hatszepsut po siedmiu latach badań wstępnych rozpoczęli prace rekonstrukcyjne konserwatorzy z Pracowni Konserwacji Zabytków. A teraz - po czterdziestu latach zamknięcia dla zwiedzających - świątynia staje otworem, i to już nie w postaci ruin. Polska misja nie dysponowała i nie dysponuje dużymi zasobami pieniężnymi, jednak nasi specjaliści korzystali i korzystają ze wszelkich materiałów i ze sprzętu, jaki można sprowadzać z kraju (farby, pędzle, chemikalia i materiały budowlane). Skromne fundusze najpierw Stacji, a potem Centrum uzupełniali Komitet Badań Naukowych, rząd Egiptu, instytucje i sponsorzy prywatni - spoza Polski. W tych warunkach dokładnych kwot nie da się wyliczyć, ale roczne wydatki polskiej misji sięgają równowartości 200 tysięcy dolarów. Czerwona barwa Tarasowa świątynia grobowa została wzniesiona za panowania królowej Hatszepsut, właśnie dla niej. Królowa nie została tam jednak pochowana; nie wiadomo, gdzie spoczęła. Sprawowała władzę w latach 1503 - 1480 p.n.e. Budowla wkomponowana jest w masyw skalny. Zaprojektował ją architekt Senmut. Składa się z dziedzińca oraz tarasów z portykami pokrytymi płaskorzeźbami. W malowidłach i płaskorzeźbach świątyni odbija się ewolucja wizerunku władczyni, zresztą świadomie przez nią kreowanego. Ponieważ na tronie faraonów nie mogła zasiadać kobieta, dlatego Hatszepsut sprawowała najpierw władzę regentki, stopniowo przejmując ją całkowicie, i w miarę tego procesu przedstawiając siebie w coraz bardziej męski sposób. W rezultacie przeistoczyła się - w sztuce - w faraona, nawet barwa jej ciała zamiast tradycyjnie żółtej, cechującej kobietę, stała się czerwona, czyli męska. W napisach zamiast żeńskiej formy "byłam", "zrobiłam" - pojawia się męska forma "byłem", "zrobiłem". Świątynię zniszczył nie tylko upływ czasu, ale także świadome działania ludzi. I to zaraz po zniknięciu Hatszepsut. Panujący po niej wybitny faraon Tutmosis III, którego zdołała skutecznie odsuwać od tronu przez dwadzieścia dwa lata, nakazał usunąć ze świątyni wszystkie jej wizerunki, przez co świątynia straciła na znaczeniu. Przeróbki i rozbiórka W IX wieku p.n.e. Górny Egipt nawiedziło trzęsienie ziemi, które zniszczyło lub poważnie naruszyło wszystkie świątynie w regionie, ucierpiała wtedy również świątynia Hatszepsut. Poza tym obiekt ten podlegał wielokrotnie przeróbkom, adaptowali go do swoich potrzeb Grecy, którzy osiedli nad Nilem po podboju dokonanym przez Aleksandra Wielkiego, a także Rzymianie. Korzystali z niego anachoreci i chrześcijańscy Koptowie, zakładając tam klasztor, który przetrwał do XIX wieku. Został rozebrany dopiero sto lat temu na zlecenie kolonialnych władz brytyjskich. Ta rozbiórka uczyniła wiele szkód w samej strukturze obiektu. - W roku 2001 przypada setna rocznica urodzin profesora Kazimierza Michałowskiego, światowej sławy archeologa, twórcy polskiej szkoły archeologii śródziemnomorskiej oraz rozwijającej się bardzo prężnie nubiologii. Był członkiem PAN, doktorem honoris causa uniwersytetów w Oksfordzie, Uppsali i Strasburgu. Pod jego kierunkiem polska archeologia zyskała międzynarodowe uznanie, którym cieszy się do dziś - Polacy prowadzą wykopaliska w Egipcie, Sudanie, Syrii, Libanie, na Cyprze. Sukces polskiej archeologii Profesor Lech Krzyżaniak, dyrektor Muzeum Archeologicznego w Poznaniu: W ostatnich trzydziestu latach sam miałem okazję obserwować prace nad rekonstrukcją świątyni. Zakończenie restauracji górnej części budowli to ogromny sukces polskiej archeologii. Nieprzypadkowo władze Egiptu zwróciły się o pomoc przy rekonstrukcji świątyni do polskich specjalistów. Polacy odbudowali swój kraj ze zniszczeń wojennych, zwracając szczególną uwagę na zabytki. Niemcy na przykład, zamiast rekonstruować zniszczoną Norymbergę, przeznaczali środki na budowę mieszkań dla obywateli. Widzimy teraz, że pedantyczna dbałość o pomniki kultury przyniosła dobre efekty. Kiedy Egipcjanie w latach sześćdziesiątych rozważali kandydatury ekip z różnych krajów, każdego pytali o to samo - co zrobił w swoim kraju. Mocnym atutem Polski było również to, że nigdy nie prowadziła polityki kolonialnej. To bardzo ważne dla mieszkańców Afryki. Polska nauka wiele zyskała na polsko-egipskiej współpracy w dolinie Deir el-Bahari. Kilkudziesięciu naukowców z Polski zdobywało stopnie naukowe dzięki możliwościom, jakie współpraca ta otworzyła. Nie tylko archeolodzy i konserwatorzy, ale na przykład filologowie. Sukces rekonstrukcji świątyni królowej Hatszepsut obiecuje nowe perspektywy. Na pewno będziemy mieć udział w przygotowywaniu muzeum w dolinie Deirel-Bahari. Zwieńczenie ciężkiej pracy Profesor Michał Gawlikowski, Centrum Archeologii Śródziemnomorskiej im. prof. Kazimierza Michałowskiego: Nie mamy do czynienia z nowinką, sensacyjnym odkryciem ani czymś podobnym. To coś dużo bardziej doniosłego - zwieńczenie kilkudziesięciu lat ciężkiej pracy. Zrekonstruowany przez nas trzeci, najważniejszy taras świątyni królowej Hatszepsut był doszczętnie zniszczony przez spadające skały, wszystko zostało rozbite na tysiące kawałeczków. Dlatego prace trwały tak długo. Rozpoczął je jeszcze profesor Michałowski, któremu w olbrzymiej mierze zawdzięczamy wysoki poziom polskiej egiptologii. Mawiał on: każdy cywilizowany naród prowadzi wykopaliska w Egipcie. Gdyby nie wykopaliska i prace konserwatorskie, nasza egiptologia byłaby wtórna i nie liczyłaby się zupełnie. Oczywiście niektóre kraje bogatsze - Francja, Niemcy, USA - wyprzedzają nas rozmachem prac. Ale zaraz za tą czołówką plasuje się Polska. Jesteśmy jedynym krajem w naszej części Europy o tak świetnie rozwiniętej egiptologii. Egipcjanie mają dla nas dużo sympatii. Propozycji współpracy otrzymujemy więcej, niż jesteśmy w stanie przyjąć. Zrekonstruowana przez nas część świątyni czeka na otwarcie od roku. Wydrukowano już przewodniki dla turystów. Brakuje tylko prezydenta Mubaraka, który chce dokonać inauguracji osobiście. Już dwa razy czekałem na niego przed świątynią z ceremonią dopiętą na ostatni guzik. Nowe, nieznane wizerunki Sabri Abdel Aziz, dyrektor Wydziału Starożytności Górnego Egiptu: Osiągnęliśmy sukces, ponieważ prace zostały wykonane całkowicie w zaplanowanym zakresie. Odrestaurowane są malowidła oraz całe elementy architektoniczne. Odtworzone zostały oryginalne konstrukcje z kamienia. W trakcie odczyszczania zabytku ukazało się wiele nieznanych wizerunków. Trzeci taras był najbardziej zniszczony. Światowe Centrum Usług Turystycznych podjęło we współpracy z misją polską szczegółowe studia nad każdym kamieniem i jego pierwotnym miejscem. Dodatkowo wykonano reperację posadzek świątyni dla ułatwienia zwiedzania. Teraz możemy spokojnie czekać na oficjalne otwarcie, którego zapewne zechce dokonać prezydent Hosni Mubarak, podkreślając tym rangę obiektu w skali zabytków świata. Spodziewamy się tu bardzo wielu turystów.
W pustynnej skalistej kotlinie Deir el-Bahari, 520 kilometrów na południe od Kairu, na zachodnim brzegu Nilu polscy archeolodzy i konserwatorzy zakończyli jeden z ważnych etapów prac rekonstrukcyjnych świątyni królowej Hatszepsut. Stan górnego portyku, obszernego dziedzińca oraz sanktuarium boga Amona pozwala na udostępnienie ich do zwiedzania. Obiekt ten wpisany jest na listę światowego dziedzictwa UNESCO jako wyjątkowy w dziejach architektury i sztuki świata. Polacy zostali zaproszeni do prowadzenia wykopalisk i prac rekonstrukcyjnych w Deir el-Bahari w 1960 roku przez Egipski Urząd Starożytności; personalnie było ono skierowane do profesora Kazimierza Michałowskiego, twórcy i kierownika kairskiej Stacji Archeologii Śródziemnomorskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Polskiej ekipie powierzono prace nad tzw. trzecim, najwyższym tarasem świątyni. Świątynia grobowa została wzniesiona za panowania królowej Hatszepsut, ona sama jednak nigdy nie została tam pochowana. W malowidłach i płaskorzeźbach odbija się ewolucja wizerunku władczyni, zresztą świadomie przez nią kreowanego. Ponieważ na tronie faraonów nie mogła zasiadać kobieta, Hatszepsut sprawowała najpierw władzę regentki, stopniowo przejmując ją całkowicie, i w miarę tego procesu przedstawiając siebie w coraz bardziej męski sposób. W rezultacie przeistoczyła się – w sztuce – w faraona. W IX wieku p.n.e. Górny Egipt nawiedziło trzęsienie ziemi, w którym ucierpiała również świątynia Hatszepsut. Poza tym obiekt ten podlegał wielokrotnie przeróbkom, adaptowali go do swoich potrzeb Grecy, którzy osiedli nad Nilem po podboju dokonanym przez Aleksandra Wielkiego, a także Rzymianie. Korzystali z niego anachoreci i chrześcijańscy Koptowie, zakładając tam klasztor.
DEMOGRAFIA Rozwój umożliwia dziś świadome rodzicielstwo, a nie zwiększanie zasobów "siły żywej" i "siły roboczej" Przyrost szczęścia nie daje JANUSZ A. MAJCHEREK Przyrost naturalny w Polsce zanikł i staje się ujemny, lecz choć wiele osób i środowisk alarmuje o nadciągających niebezpieczeństwach z tym związanych, trudno się dowiedzieć, na czym konkretnie miałyby one polegać. Wyjaśnień takich nie udzieliła ani pełnomocnik rządu do spraw rodziny Maria Smereczyńska (zob. "Dlaczego Polakom powinno zależeć, by było więcej Polaków", "Rz" nr 258 z 4 listopada 1999 r.), ani profesor Piotr Eberhardt, który dramatycznie ostrzega w swoim artykule, że "jeśli liczba urodzeń nadal będzie spadać, grozi nam demograficzna katastrofa", nie precyzując wszakże, w jakich zjawiskach miałaby się ona wyrazić ("Mało nas", "Rz" nr 297 z 21 grudnia 1999 r.). Nie jest zatem również jasne, dlaczego i jak państwo polskie miałoby prowadzić politykę pronatalistyczną. Pozycja nie liczebnością mierzona Niegdyś takie wątpliwości zostałyby pewnie uznane za dziwaczne. Liczebność grupy decydowała bowiem o sile i pozycji tworzonej przez nią wspólnoty. Liczniejsze armie wygrywały na ogół wojny, a siła oręża decydowała o przewadze nad wrogami. Ten czynnik nie tylko jednak przestał mieć znaczenie, lecz utracił także pozytywne konotacje. Sugerowanie Polkom, że powinny zwiększyć swoją płodność, by zapewnić mięso armatnie przyszłej armii, byłoby co najmniej niestosowne, nasuwając skojarzenia z polityką ludnościową III Rzeszy. Poza tym skuteczność współczesnej armii nie opiera się na liczebności (czego liczne przykłady mamy od czasów wojny zimowej 1940 roku między Finlandią a Związkiem Radzieckim, aż do wojny sześciodniowej na Bliskim Wschodzie), ale na wyposażeniu technicznym i profesjonalizmie jego obsługi; dlatego w przyszłości Wojsko Polskie będzie zapewne mniejsze niż obecnie i w pełni zawodowe. Program podniesienia dzietności Polek byłby z punktu widzenia bezpieczeństwa Polski równie sensowny, jak pomysł stworzenia własnego arsenału nuklearnego. Niegdysiejsze sugestie obecnego lidera ZChN, że zasoby ludności mają wpływ na zdolność zachowania niepodległości kraju, rozmijają się z faktami przeszłymi i aktualnymi. Rozmiary i wielkość zaludnienia dawnej Polski (sześciokrotnie większe niż na przykład Szwajcarii czy Danii) nie zapobiegły utracie przez nią niepodległości ponad dwieście lat temu, a liczebność Polaków na początku XX wieku (sześciokrotnie większa niż Finów, ale mniejsza niż Ukraińców) nie decydowała o jej odzyskaniu po pierwszej wojnie światowej. Niepodległość obecnej Polski nie jest zaś mniej lub bardziej zagrożona niż prawie trzykrotnie mniej ludnych i od dawna notujących ujemny przyrost naturalny Węgier ani wielokrotnie mniejszych pod każdym względem Irlandii, Portugalii czy Holandii. Wielkość populacji nie decyduje też o żywotności i zasięgu tworzonej przez nią kultury. Nieliczni Grecy stworzyli w starożytności kulturę oddziałującą na cały basen Morza Śródziemnego po utracie przez nich niepodległości. Cywilizacja europejska przez stulecia pozostawała pod wpływem antycznych wzorów i standardów nie istniejącego państwa rzymskiego. Polacy na znacznych obszarach przejmowali w średniowieczu wpływy niemieckie. Dbałość o kulturę polską i jej żywotność nie ma nic wspólnego z podnoszeniem dzietności Polek. Komu potrzebne dożywocie Jeśli nie militarna, ekonomiczna i kulturalna pozycja Polski w świecie, to być może jej sytuacja wewnętrzna zależy od liczebności albo demograficznej struktury ludności. Często jako zagrożenie wymieniane bywa starzenie się społeczeństwa oraz idące za tym pogorszenie relacji między liczebnością grup w wieku produkcyjnym i poprodukcyjnym. Straszy się, że w przyszłości nie będzie kto miał utrzymywać coraz większej rzeszy emerytów. Wprowadzenie nowego systemu ubezpieczeń kładzie jednak kres repartycyjnej formule pozyskiwania i dystrybuowania środków na świadczenia, w przyszłości będą one pochodzić z zasobów indywidualnie zgromadzonych przez zainteresowanego. Starzenie się społeczeństwa polskiego wynika nie tylko ze zmniejszenia liczby urodzeń, ale także spadku umieralności oraz wzrostu długości życia, co jest wielkim sukcesem ostatnich lat. Poprawia się również stan zdrowotny Polaków. Żyją coraz dłużej, zachowując sprawność i produktywność. To polityka socjalna, nie demograficzna zwiększa długość ich przebywania na emeryturze, bo tzw. niegdyś rentę starczą można w Polsce uzyskać już wkrótce po czterdziestce (na przykład górnicy), około pięćdziesiątki staje się ona powszechna, a przed sześćdziesiątką zamienia się w regułę (średni wiek przechodzenia na emeryturę to 55 lat dla kobiet i 59 dla mężczyzn). Uelastycznienie wieku emerytalnego i rynku pracy tworzyłoby właściwsze remedium na pogarszające się proporcje między pracującymi a świadczeniobiorcami niż stymulowanie rozrodczości i przenoszenie na nowoczesne stosunki społeczne archaicznej instytucji dożywocia. Każdy powinien sam zadbać o swoją przyszłość, a namawianie młodych Polek do rodzenia dzieci, które by nas utrzymywały na starość, jest co najmniej dwuznaczne. Zwłaszcza że najpierw trzeba utrzymywać wielodzietne rodziny, na ogół niesamodzielne ekonomicznie. Polityka socjalna, nie demograficzna W kraju, w którym jest ponad dwa miliony bezrobotnych, straszenie widmem braku rąk do pracy może wywołać zdziwienie. Mimo to groźba taka jest realna, lecz nie z powodów demograficznych, a socjalnych. Z ekonomicznego punktu widzenia należałoby się raczej obawiać spadającej liczby stanowisk pracy dla dorastającej młodzieży; nowoczesna gospodarka ogranicza bowiem zapotrzebowanie na siłę roboczą. W niektórych wysoko rozwiniętych krajach nawet w okresie koniunktury utrzymuje się znaczne bezrobocie, przy równoczesnym braku chętnych do świadczenia wielu usług. W bogatych społeczeństwach trudno znaleźć wykonawców prostych lub uciążliwych prac za adekwatne wynagrodzenie. Zapotrzebowanie to zaspokajają imigranci zarobkowi z krajów biedniejszych. Taki proces już zachodzi w Polsce, gdzie pracę i zarobek znajdują setki tysięcy przybyszy zza wschodniej granicy, przy oficjalnym jej braku dla dwóch milionów rodzimych bezrobotnych. Jest to wynik polityki socjalnej, zwłaszcza kształtującej koszty pracy, poziom płacy minimalnej i dostępność zasiłków. Stany Zjednoczone, które należą do najbogatszych krajów świata, notują od lat szybki wzrost gospodarczy, wchłaniają rzesze imigrantów napływających z całego świata, a praktycznie nie znają bezrobocia i nie narzekają na przyrost naturalny. Tam polityka gospodarcza, podatkowa, socjalna, imigracyjna i kulturalna po prostu nie zamienia naturalnych procesów w absurd. U nas wysyła się coraz młodszych pracowników na wcześniejsze emerytury, żeby zwolnić miejsca pracy dla bezrobotnych, którzy jednak nie mogą ich znaleźć, zajmują je bowiem wcześniejsi emeryci, korzystający skwapliwie z prawa do dodatkowego zatrudnienia. Różne sposoby na szczęście Można by się zgodzić z ewentualnymi argumentami, że wychowywanie dzieci ma pozytywne znaczenie socjokulturowe, rozbudzanie i zaspokajanie uczuć rodzicielskich wpływa korzystnie na osobowość, a udane i pełne życie rodzinne stanowi źródło radości i satysfakcji. Trudno jednak dowieść, że wszystko to jest niezadowalające w przypadku posiadania dwójki dzieci, czyli w modelu rodziny nie zapewniającej prostej zastępowalności pokoleń. Niedawno premier Jerzy Buzek odwiedził pewną małopolską wieś, mającą najwyższy w Polsce przyrost naturalny. Pokazywani przy tej okazji w mediach jej mieszkańcy robili wrażenie pogodnych i szczęśliwych w otoczeniu swoich licznych pociech. Nietrudno się było jednak dowiedzieć, jaki jest wśród nich odsetek bezrobotnych i korzystających z zasiłków, a i poziom ich życia nie mógł ujść uwagi i wzbudzić zazdrości. Nie wszyscy muszą pragnąć takiego modelu życia. Przyrost naturalny a czynniki "nienaturalne" Naprawdę nie jest łatwo zrozumieć, dlaczego większa populacja i prokreacja jest lepsza niż mniejsza. Analizy porównawcze dostarczają licznych przykładów wskazujących na odwrotne prawidłowości. Kraje bogate są mniej ludne i mają mniejszą rozrodczość niż biedne, borykające się z przeludnieniem i wysokim przyrostem naturalnym. Dlaczego mamy się martwić, że Polska znalazła się wśród tych pierwszych? Problemem demograficznym dla populacji ludzkiej jest jej nadmierny, a nie niski przyrost. Czy zatem chodzi o to, że proporcjonalny w niej udział Polaków spada? Zmiana tego trendu wymagałaby osiągnięcia przez Polskę przyrostu naturalnego nie mniejszego niż światowy, co dopiero groziłoby katastrofą demograficzną. W środowiskach ultrakatolickich najgłośniej nawołuje się do prowadzenia polityki prorodzinnej, skrywając pod tą nazwą sprzyjanie wielodzietności. Czy należy to rozumieć jako dążenie do zapewnienia jak największej rzeszy współwyznawców, czyli katolików? Gdyby rzeczywiście takie względy wchodziły w grę, to demografowie nie mogą ich brać pod uwagę. Populacja ludzka przez setki tysięcy lat była względnie stabilna i znikoma w porównaniu z obecną, będącą rezultatem eksplozji demograficznej dwóch ostatnich stuleci. Wiązało się to z osiągnięciem takiego poziomu cywilizacyjnego, który pozwalał na opanowanie masowych epidemii i zapewnienie warunków umożliwiających przeżycie coraz większej liczby ludzi. Konsekwencją rozwoju jest jednak również przejście na taki etap cywilizacji, który umożliwia świadome rodzicielstwo, a nie wymaga zwiększania zasobów ani "siły żywej", ani "siły roboczej".
Przyrost naturalny w Polsce zanikł i staje się ujemny, lecz choć wiele osób i środowisk alarmuje o nadciągających niebezpieczeństwach z tym związanych, trudno się dowiedzieć, na czym konkretnie miałyby one polegać. Niegdyś takie wątpliwości zostałyby pewnie uznane za dziwaczne. Liczebność grupy decydowała bowiem o sile i pozycji tworzonej przez nią wspólnoty. Ten czynnik nie tylko jednak przestał mieć znaczenie, lecz utracił także pozytywne konotacje.
Kościół i twórcy Czas wspólny i czas osobny RYS. JANUSZ KAPUSTA KATARZYNA KOŁODZIEJCZYK Mieliśmy spotkanie w wieży przy warszawskim kościele św. Anny na Krakowskim Przedmieściu, u księdza Wiesława Niewęgłowskiego. Zaledwie kilka osób. Był wczesny okres jaruzelskiej wojny. Nieoczekiwanie odezwał się dzwonek domofonu. Po chwili nasze obawy rozproszył Wiktor Woroszylski, który zjawił się niespodziewanie. Prosto z miejsca internowania. To nie przypadek sprawił, że zwolniony z interny poeta skierował swe kroki najpierw do księdza. Tak, jak nie było przypadkiem to, że zaledwie kilka godzin po wprowadzeniu stanu wojennego twórcy polskiej kultury udali się do świątyń i znaleźli oparcie w Kościele. W Teatrze Dramatycznym trwały obrady niezależnego Kongresu Kultury Polskiej. Intelektualiści publicznie przełamywali państwowy, PRL-owski monopol w dziedzinie "nadbudowy". Już przeszło rok krzepiące słowo "Solidarność" dodawało odwagi, otwierało nowe możliwości i powoli docierało do najbardziej odległych miejsc w kraju. Aż do chwili, kiedy generał Wojciech Jaruzelski rozkazał pojmać w środku nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku, tysiące mężczyzn oraz kobiet z "Solidarności" i osadzić ich w miejscach odosobnienia. Naród się nie cofnie W niedzielę rano, 13 grudnia, uczestnicy Kongresu, którzy - nieświadomi nocnych wydarzeń - udali się do znajdującego się w pobliżu Teatru Dramatycznego kościoła Wszystkich Świętych na poranne nabożeństwo, by w ten sposób rozpocząć trzeci dzień obrad, sporządzali już listy pierwszych internowanych. Potem, Traktem Królewskim, przeszli do kościoła św. Anny. Tu złożyli podpisy pod pierwszymi protestami przeciwko aktowi bezprawia. Dwa dni później polski Episkopat oświadczył: "Nasz ból jest bólem Narodu, sterroryzowanego przez siłę wojska (...) Naród nie cofnie się i nie może zrezygnować z demokratycznej odnowy, która została ogłoszona w naszej Ojczyźnie." Następnego dnia padły pierwsze strzały. Zginęli górnicy. Nie były to strzały ostatnie, ani ostatnie śmiertelne ofiary stanu wojennego. Linia podziału niebezpiecznie się w kraju zaostrzyła. Dla Kościoła i dla tych, którym wojnę wydała partia komunistyczna, nastał czas odmowy i sprzeciwu. Ten czas był wspólny. Zbliżeniu Kościoła z ludźmi kultury i nauki poświęcił się ksiądz Wiesław Niewęgłowski jeszcze w latach 60. Doktor teologii, wykładowca akademicki, publicysta i literat. Założył ruch "Odnowić Oblicze Ziemi". Do dziś jest duchowym opiekunem literatów i poetów, dziennikarzy i aktorów, ludzi nauki i intelektualistów. Próbę przedstawienia efektów swojej pracy i przemyśleń podjął ksiądz Wiesław w wydanej niedawno książce "Nowe Przymierze Kościoła i Środowisk Twórczych". Czas przyciągania Pomyli się jednak ten, kto sądzi, że wydarzenia nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku, stały się początkiem Nowego Przymierza, o jakim pisze ksiądz Niewęgłowski, lub że stało się to w dniu, w którym padły pierwsze strzały. Zaczęło się wcześniej. Wcześniej, niż sierpniowe dni 1980 roku, kiedy w czasie ciągnącego się bez końca strajku, stoczniowcy rozpoczynali kolejny niepewny dzień od Mszy Świętej Wzajemne przyciąganie, to lata 60. - pisze autor. Sam podjął wówczas w Warszawie nowe inicjatywy, otwierając podwoje Kościoła zrazu dla tych, którzy lubili sacrosongi, a dla poetów i miłośników poezji - Wieczory Jednego Wiersza. Potem były Tygodnie Kultury Chrześcijańskiej i Duszpasterstwo Środowisk Twórczych. Warszawskie doświadczenie przybrało niebawem szerszy, krajowy wymiar. Takiemu rozumieniu roli Kościoła sprzyjał rozpoczynający się w tym czasie Sobór Watykański II, zarazem głęboki nurt umysłowy, który wywarł istotny wpływ na całe chrześcijaństwo. Kościół się otworzył. Stawał się mniej konfesyjny. Szukał sposobów ożywienia swojej obecności w życiu wiernych poprzez kulturę, bez ambicji - jak pisze ksiądz Wiesław - tworzenia jednego modelu kultury. Nie bez znaczenia był fakt, że Kościół przenosił już od pewnego czasu akcenty z tego, co było określane jako kultura katolicka, na to, co oznaczało kulturę chrześcijańską i humanistyczną. Początki zbliżenia twórców i Kościoła w Polsce, to w gruncie rzeczy czas mało znany, bądź - po części - zapomniany. Uważna lektura pracy księdza Niewęgłowskiego uzmysławia wagę rzeczy, które się dokonywały, a które sprawiły, że świecka elita elit z jednej strony oraz duchowni wraz z Kościołem z drugiej, stali się sobie bliżsi. Przytoczone fakty i zwięzły opis wspólnie podejmowanych przedsięwzięć, przedstawiony na 255 stronach i zestawiony w tablicach, jest przekonujący i robi wrażenie. Bez dysonansów Związki pomiędzy kulturą a religią są jednym z głównych tematów towarzyszących rozważaniom człowieka odkąd zaczął on myśleć. W pracy księdza Niewęgłowskiego są odniesienia do niektórych z tych rozważań. Autor przywołuje je z umiarem i ich świadomie nie pogłębia. W podobny sposób ksiądz odnosi się do poszczególnych koncepcji kultury. Więcej natomiast jest w książce wątków, które pozwalają zrozumieć ówczesny fenomen socjologiczny, odnoszący się do pojęcia wiarygodności czyli zaufania. W okresie stanu wojennego był to decydujący i rozstrzygający o danej osobie lub instytucji znak rozpoznawczy. Tu się wszystko zaczynało, bądź też kończyło. Dla ówczesnych opozycjonistów żadna instytucja nie była tak wiarygodna, jak Kościół. Z jednej strony, wynikało to z samej jego natury. A w przypadku Polski - także z głębokiego związania religii z dziejami narodu. Począwszy od chrztu, poprzez trudny okres rozbiorów państwa, kiedy Kościół był dla Polaków Ojczyzną, czy potem - w czasach PRL - gdy prymas Stefan Wyszyński był więziony. W wysiłkach, zmierzających do przerwania monopolu marksistowskiej kultury w latach 60. i 70., kiedy polskie duchowieństwo występowało już z konkretną ofertą wobec twórców, Kościół kładł nacisk na konieczność ocalenia narodowej tożsamości. Nic tak silnie nie przemawiało do narodu. Bo ciągle nie był wolny: "A wy, czy umiecie bronić tego, co stanowi ducha Narodu? Czy umiecie bronić cegieł i kamieni węgielnych naszej kultury ojczystej i rodzimej, moralności chrześcijańskiej? (...) Czy za miskę soczewicy, za kęs chleba i lęk o utratę posady nie sprzedajecie potężnych i wspaniałych dóbr?" - pytał prymas Stefan Wyszyński. Był wtedy rok 1974 i słowa prymasa znacznie wyprzedziły swój czas. Ale już wówczas - jak zauważa ksiądz Niewęgłowski - "związek twórców z Kościołem dokonywał się na dwóch płaszczyznach: obywatelskiej oraz religijnej". W tych kwestiach dysonansu nie było. Przesłanie Jana Pawła II, wyrażone podczas jego pierwszej pielgrzymki w ojczyźnie, w 1983 roku, kiedy więzienia były przepełnione, potwierdziło prawdę, wyrażoną przez Kardynała Tysiąclecia. Papież mówił wtedy: "Czuwam - to znaczy także czuję się odpowiedzialny za to wielkie wspólne dziedzictwo, któremu na imię Polska. To imię nas wszystkich określa. To imię nas wszystkich zobowiązuje. To imię nas wszystkich kosztuje." W programach, prezentowanych w trakcie Tygodni Kultury Chrześcijańskiej, uczestniczyli tłumnie nie tylko katolicy. Przybywał każdy, kto chciał się spotkać "z osobami, w których widziano autorytety swego czasu" - jak to ujął ksiądz Wiesław. Wśród tych autorytetów wielu nie było i nie stało się później katolikami, bądź ludźmi wierzącymi w innego Boga. Ale wszystkich ich łączyły "sprawy polskie" i poniekąd wartości uniwersalne. W ten sposób budowano wiarygodność. Wszak sceptycy i agnostycy byli doradcami w gdańskiej stoczni. Również bez nich nie byłoby czerwcowych wyborów w 1989 roku. Przenikliwość Kościoła Ma rację autor, gdy pisze, że lata 60. stanowiły przełom we wzajemnych związkach między kulturą a religią, choć oba te obszary mieściły się w dwóch różnych światach. W czasach PRL światy te stawały często przeciw sobie. Wielu twórców i intelektualistów zachęcałopolski naród do entuzjastycznej budowy komunizmu. Kto by wtedy pomyślał, że za niespełna dwadzieścia lat rozpocznie się strajk w Stoczni Gdańskiej im. Lenina i że rozpocznie on czas odliczania ostatnich chwil komunizmu w Polsce i wokół niej. Kto mógł przewidzieć, że robotnicy udźwigną swoją rolę, bo tym razem nadejdzie wsparcie osób świeckich, wywodzących się z kręgów Kościoła i związanego z nimi środowiska intelektualistów, także tych, którzy byli daleko od wiary religijnej? Prezentowane przez nich na zamkniętych spotkaniach polityczne koncepcje nie były już od dawna buntem przeciwko totalitaryzmowi. Tam, w Gdańsku, razem ze stoczniowcami, opowiedzieli się publicznie za takim wyborem, który określał głębszy sens ludzkiego życia. Tego nikt, także duchowieństwo, nie było w stanie przewidzieć. A jednak Kościół jest przenikliwy. Jego rzeczywistość jest inna. Patrzy dalej i jest cierpliwy. Pewnie dlatego, kiedy nadszedł czas, Kościół był gotowy. To znaczy, w sierpniu, gdy powstawała "Solidarność", i potem, kiedy wprowadzono stan wojenny. I za każdym razem, gdy wahadło zdarzeń wychylało się niebezpiecznie poza granice wyznaczane przez PZPR, czy reżim Jaruzelskiego, wtedy szczególny rodzaj zawierzenia Kościołowi i osobom wywodzącym się z jego kręgów, miał na czym bazować. Stawał się swobodnym i naturalnym pogłębianiem zawiązanego we wcześniejszych latach Nowego Przymierza. Na czym to polegało? Nigdzie jednak autor nie precyzuje, w jakim sensie odwołuje się do tego pojęcia, choć zawarł je w tytule swej książki. Niewykluczone, że - wedle księdza Wiesława - sama zwartość jego pracy daje wystarczającą odpowiedź w przypadku wątpliwości. Być może, należy to uznać za zaletę, bo jak wszystkie sprawy między Bogiem a człowiekiem, także sprawy Przymierza wymykają się aptekarskim miarom. W Biblii i teologii Przymierze jest dwustronnym układem, jaki zawarł Bóg z człowiekiem. Najpierw w Starym, a potem w Nowym Testamencie. W tym dwustronnym układzie z góry przewagę ma miłosierna Boża inicjatywa. I w tym sensie Przymierze jest podstawą odnowienia tego związku na przyszłość z powodu niewierności człowieka. To odnowienie jest właśnie Nowym Przymierzem. Ma charakter trwały i zostało przypieczętowane przez Chrystusa, który jest jednocześnie jego poręczycielem. W ten sposób pojęcie Przymierza wyjaśniają ojcowie Benedyktyni z Tyńca w opracowaniu do Pisma Świętego Starego i Nowego Testamentu. Zbliżenie środowiska ludzi kultury do Kościoła i do Boga, o którym pisze ksiądz Niewęgłowski, nastąpiło nie tylko z tęsknoty do sacrum i z potrzeby Boga. Po części z powodu opresji, czy trudnych dla społeczeństwa okoliczności, a głównie z protestu przeciwko fałszowi i zakłamaniu. A jeżeli tak było, a przecież temu nie da się zaprzeczyć, to na pewno nie do takich kwestii chciałby autor zredukować sens zbliżenia twórców i Kościoła. Jego zdaniem, wiele osób "próbując działać w Kościele, nie przyjmowało do wiadomości jego duchowej rzeczywistości. (...) Nie można być w Kościele dlatego, że doznało się zawodu, czy rozczarowania poza nim". Trudno jednak oprzeć się myśli, że właśnie przybycie do świątyni agnostyków, czy osób chłodnych wobec wiary - choćby trwało tylko moment - mogło być, lub też jest największym zyskiem Kościoła. Że spotkanie Kościoła ze sceptykami jest wartością samą w sobie wielką. Dla osób niewierzących, bo zetknęli się z fenomenem siły, której nie znali, a którą wierni czerpali z innej, duchowej rzeczywistości; teraz także ci, którzy nie wierzyli w Boga, mogli sami osobiście mówić od ołtarza do wiernych i brać udział w akcie prawdy wobec uniwersalnych wartości, tak brutalnie zanegowanych przez władzę. Dla Kościoła takie spotkania były także szansą - bo umożliwiały lepsze rozpoznanie znaków czasu i być może pozwoliły zbliżyć się do zrozumienia tezy, że "prześladowania religijne w komunizmie nie pochodzą stąd, że jest on ateistyczny, ale stąd, że jest totalitarny" - jak przy innej okazji pisał w jednym ze swoich esejów Tadeusz Mazowiecki. Należałoby zatem zgodzić się ze stwierdzeniem, że zbliżenia te, niezależnie od tego, iż wielu twórców i intelektualistów opuściło świątynie, kiedy niebezpieczeństwo minęło, stanowią wspólną wartość. Tym bardziej że wiadomo, iż nie jest sztuką porozumieć się z przekonanymi, lecz z tymi, którzy naszych przekonań nie podzielają. Ksiądz Wiesław przyjmuje ten fakt do wiadomości, ale trudno nie wyczuć dystansu, z jakim takie przypadki traktuje. Niektórym zabrakło sił - Odeszli tylko ci, którzy przyszli do Kościoła z powodów pozaduchowych, pozareligijnych. Ci, którzy przyszli dla Pana Boga, dla Pana Boga zostali - mówi ksiądz Niewęgłowski, komentując fakt, że drogi rozeszły się w wielu przypadkach po czerwcowych wyborach 1989 roku. Ale czy to znaczy, że Nowe Przymierze miało charakter niestały? Takiej tezy nie stawia, ale nie tai, że pogłębienie związku między twórcami a Kościołem "nie stało się sposobnością do pogłębionej refleksji metafizycznej o człowieku, o Bogu (...) być może niektórym zabrakło sił". Dystans, z jakim pisze o tych sprawach, bierze się stąd, że jego prawda jest prosta i bezapelacyjna: religia bez kultury zamienia się w zabobon, a kultura bez religii staje się tandetna i nie stanowi niczego. Tymczasem wiara, iż bez kontaktu z wiecznym źródłem sensu wszystko pozostaje puste, jest nie dla każdego twórcy jednakowo dostępna i przekonywająca. A jeśli tak jest, to nie przekonani powinni stać się wyzwaniem dla polskiego duchowieństwa. Ale się nim nie stali... Można założyć, że autorowi książki bardziej bliskie będzie stwierdzenie ojca Andrzeja Kłoczowskiego, który w jednym ze swoich szkiców pisał: "Nie jest możliwe budowanie kultury poza wartościami, nie tylko dlatego, że człowiek stale nimi - świadomie czy nieświadomie - oddycha, ale i dlatego, że wywodząc się z pnia praktycznego działania, sfera ludzkiej aktywności stale zakłada jakiś aksjologiczny fundament, jak prawdę chociażby". Podobnie - dodajmy - jak dobro i piękno, bez których twórczość nie może się obejść. "Niektórym nie starczyło sił..."? Z pewnością. Ale czy polskie duchowieństwo jest zadowolone z odpowiedzi Kościoła na sytuację, jaka powstała po wyborach 1989 roku? Wobec działań siłowych Pytanie prymasa Wyszyńskiego o miskę soczewicy stało się chlebem powszednim większości Polaków w czasie jaruzelskiej wojny. Znalazło się wielu, których pełna miska nie znęciła i wielu, którzy się nie ulękli. Więzieni, pozbawieni pracy, wyrzuceni poza nawias na wiele lat, w większości nie podpisali deklaracji lojalności. "Wobec ludzi kultury podjęto działania siłowe. Nastąpiła fala represji". Ten fragment stanu wojennego, jak i "sprzeciw wobec zniewolenia Polski, odmowa w szerzeniu nieprawdy o sytuacji politycznej, narodowej", a przede wszystkim sprawnie zorganizowana przez Kościół pomoc tym, którzy znaleźli się w potrzebie - znajdują rzetelne odzwierciedlenie w książce księdza Niewęgłowskiego. "Podjęto pacyfikację twórców. Pierwsze, niezhołdowane, padło Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich, które zostało rozwiązane 19 marca 1982 r. (...) Tego samego dnia powołano dyspozycyjne Stowarzyszenie Dziennikarzy PRL, któremu przekazano budżet, budynki, oraz pełne zaplecze należące do SDP" - przypomina autor. Potem podjęto podobne kroki wobec innych środowisk twórczych. Strzał był celny. Jak pisze ksiądz Wiesław - w ten sposób autorzy stanu wojennego dokonali podziału wewnątrz dziennikarzy, aktorów, literatów, plastyków i innych twórców. Dodajmy - także wśród robotników poprzez utworzenie konkurencyjnego związku zawodowego OPZZ. Teraz dawne podziały zostały przypieczętowane. Powstały też nowe podziały i nowe urazy. Z wniosków, które się w tej sytuacji narzucają, zwrócę uwagę na dwa. Po pierwsze, przeciągające się do dzisiaj spory wokół oceny tego, co się wtedy stało, to nie są jedynie swary kłótliwych Polaków. Chodzi o coś znacznie groźniejszego. Zostały wtedy zniszczone więzy środowiskowe, które przecież w żadnym kraju nie powstają na zamówienie, ani z dnia na dzień. Wiadomo, że głębokie podziały w łonie poszczególnych grup środowiskowych, blokują możliwość solidarnej odpowiedzi w razie zagrożenia. Po drugie. Przekazanie przez generała Jaruzelskiego całego majątku, należącego do zdelegalizowanych w latach 80. stowarzyszeń, nowo powołanym proreżimowym organizacjom, oznacza uwikłanie osób, które przejmowały ten dobytek, w co najmniej moralną współodpowiedzialność za skutki tych decyzji. Ten fakt utrudnia do dziś porozumienie między polskimi elitami twórczymi. Także w sprawach najważniejszych. Trudno oprzeć się uwadze, że takiego rozwiązania spraw mogliby pogratulować autorom stanu wojennego jedynie najbardziej zaciekli wrogowie polskiego państwa. Bowiem nie tak dawno temu na zabiegi niektórych sąsiadów, obliczone na rozbicie społeczeństwa, większość była odporna. Rzecz jasna, podziałów nie należy utożsamiać z różnicami politycznymi, które są stanem naturalnym i spełniają użyteczną rolę w systemie demokratycznym. Natomiast fakt, że szesnaście lat po wprowadzeniu stanu wojennego skutki ówczesnego m o r a l n e g o podzielenia społeczeństwa stanowią nadal przeszkodę w porozumiewaniu się Polaków, nie rokuje dobrze na przyszłość. Zapaść duchowa? Wiele wskazuje na to, że zasypywanie podziałów w społeczeństwie nie stanie się wyzwaniem dla Kościoła. Żeby to nastąpiło, trzeba by zadośćuczynić warunkom, od których spełnienia uchylają się ci, których dzisiejszą zasługą jest to, iż głoszą, że zmienili polityczne barwy. Przejęcie przez nich haseł i celów "Solidarności" nie przekreśliło tego, co dzieli. Miało natomiast korzystny wpływ na wizerunek Polski w oczach Zachodu, a ich samych uchroniło od politycznego niebytu. Czy jest rolą Kościoła dotrzeć do beneficjentów jaruzelskiej wojny, tych, którzy - jak słyszymy od przywódców SdRP - są wiernymi katolikami i podjąć te kwestie (skłonić ich do odpowiedzialności)? Nie wiem. Choć przecież, tak jak władza i odpowiedzialność jest sferą polityki, tak też wina i przebaczenie są domeną Kościoła. Kościół potrafi zmienić nie tylko człowieka, ale sam również się zmienia. Znaczenie tego stwierdzenia trudno przecenić ze względu na nowe możliwości, które się przed Kościołem i twórcami otwierają. Zdaniem autora książki możliwości te wywołały jednocześnie "zachwyt i oburzenie". Oburzenie spowodowało bezpośrednie zetknięcie się z zakazaną dotąd "kulturą europejską", "masową, wyraźnie toksyczną" - twierdzi autor, do czego nie było przygotowane ani społeczeństwo, ani polscy twórcy, którzy znaleźli się w ten sposób na "kulturowym i cywilizacyjnym rozdrożu". To zaś powodowało "pogłębienie się stanu zapaści duchowej społeczeństwa" - pisze ksiądz Niewęgłowski. Do nowych zagrożeń zalicza także wolność posuniętą do absurdu. Wypada zgodzić się z autorem, jeśli ma na myśli cywilizacyjne odpryski zachodniej kultury i obyczajowości. Są one jednak odrzucane zarówno w Polsce, jak i na Zachodzie (m.in. agresja, narkotyki, terror, aborcja), podobnie jak źle rozumiana wolność do czynienia zła. W żadnym jednak razie nie te zjawiska stanowią o wartościach, z którymi utożsamiany jest system zachodnich demokracji i nie te "wartości" powodują, iż Polska oraz inne państwa chcą się znaleźć w zachodnich instytucjach i organizacjach. Druga kwestia. Jak dotąd Polacy - podobnie jak wcześniej inne narody, które są dziś członkami Unii Europejskiej - nie stanęli przed dylematem: zachować własną kulturę, czy też "wejść do Europy" "za cenę tożsamości narodowej, chrześcijaństwa". Są to jednak problemy, których, na szczęście, nie podziela większość polityków i większość społeczeństwa, a także Kościół jako całość. Rację ma autor, gdy zwraca uwagę na fakt, iż pluralizm kulturowy stwarza zarówno nowe szanse, jak i nowe zagrożenia dla środowisk twórczych oraz dla Kościoła. W tym przypadku jest sceptykiem - i dostrzega więcej zagrożeń niż szans. Zastanawiając się nad bilansem zbliżenia między twórcami a Kościołem, autor - mimo wielu gorzkich uwag - twierdzi, że Nowe Przymierze nie zostało zerwane, a jedynie osłabione. Jeżeli tak, to jest to wyraz nadziei na jego wzmocnienie, być może poprzez nową rolę Kościoła. Możliwość odegrania takiej roli - choćby w procesie integracji Polski ze strukturami zachodnimi - dojrzeli polscy biskupi podczas swojej niedawnej wizyty w Brukseli. Tej szansy - powiedzmy szczerze - polskie duchowieństwo do niedawna nie dostrzegało. Wiele zależy teraz od Kościoła, aby proces integracji stał się znów czasem wspólnym, a nie osobnym. Ks. Wiesław Niewęgłowski "Nowe Przymierze Kościoła i Środowisk Twórczych w Polsce w latach 1964-1996 (Doświadczenie warszawskie)". Wydawnictwo PWN, Warszawa 1997.
Ksiądz Wiesław Niewęgłowski przedstawił efekty swojej pracy na temat zbliżenia Kościoła z ludźmi kultury w książce "Nowe Przymierze Kościoła i Środowisk Twórczych". Autor przedstawił początki współpracy Kościoła i świeckich elit w latach 60., kiedy po Soborze Watykańskim II Kościół zaczął inicjować wydarzenia kulturalne. Kościół akcentował wtedy silnie konieczność ocalenia narodowej tożsamości, dlatego wszystkich uczestników wydarzeń kulturalnych łączyła nie religia, lecz "sprawy polskie" i wartości uniwersalne. Zdaniem autora po wprowadzeniu stanu wojennego pogłebiło się zawiązane wcześniej między twórcami i Kościołem Nowe Przymierze. Należy jednak dodać, że zbliżenie do Kościoła mastąpiło również jako sprzeciw wobec opresji i zakłamania władzy. Po wyborach 1989 roku wielu z Kościoła odeszło. Zdaniem autora byli to głównie ci, którzy wcześniej kierowali się powodami pozaduchowymi. Jak podkreśla autor Nowe Przymierze osłabione po 1989 roku może zostać odbudowane, jeśli Kościół odważy się dzisiaj odegrać ważną rolę w procesie integracji Polski ze strukturami zachodnimi.
Koalicja Sojuszu Lewicy Demokratycznej - Polskiego Stronnictwa Ludowego - Unii Pracy rozpoczęła wymianę urzędników Początek kadrowej karuzeli RYS. RAFAŁ ZAWISTOWSKI Dyrektorzy generalni ministerstw, dyrektorzy departamentów i ich zastępcy, a nawet dyrektorzy biur - tak głęboko w niektórych resortach już teraz sięga wymiana urzędników prowadzona przez rząd koalicji SLD - PSL - UP. W tych ministerstwach, w których jeszcze zmiany nie zaszły, przygotowuje się restrukturyzację, której skutkiem pod koniec roku lub na początku następnego będą także zmiany personalne. W Polsce rozpoczęła się kolejna kadrowa karuzela. Do 31 grudnia ma się zakończyć przegląd stanowisk i kadr w całej administracji. W nielicznych urzędach centralnych i agencjach przeprowadzono zmiany kierownictwa. Rząd chce około trzydziestu z nich zlikwidować, niektóre łącząc, a zadania innych przekazać bezpośrednio ministerstwom. Agencje, które działają jako spółki akcyjne skarbu państwa, też czekają zmiany organizacyjne. Ma powstać na przykład agencja informacji i promocji Polski, która wchłonie m.in. Państwową Agencję Inwestycji Zagranicznych (jednoosobowa spółka skarbu państwa). Ochroniarz w drzwiach W resorcie zdrowia zmiany personalne już dziś są bardzo głębokie. Zdymisjonowano dyrektor generalną Michalinę Rusin, jej obowiązki sprawuje Małgorzata Poręba, dyrektor Departamentu Ochrony Zdrowia, której pozycja w resorcie jest raczej niezagrożona. Zdymisjonowano natomiast jej zastępcę, Krystynę Czarnecką, odpowiedzialną za program restrukturyzacji. Odwołano też całe kierownictwo Departamentu Nauki i Kadr Medycznych (szefa Jacka Molickiego i jego zastępców). Stracili lub najprawdopodobniej stracą stanowiska szefowie departamentów Informacji i Promocji oraz Integracji Europejskiej. Wymiana kadr odbywa się na razie bez spektakularnych kłótni między koalicjantami FOT. MICHAŁ SADOWSKI Odwołanych urzędników nie tylko zwolniono z obowiązku świadczenia pracy, ale wręcz - o czym pisało "Życie" - nie wpuszczono w ubiegły piątek do resortu. Wśród zatrzymanych przez firmę ochroniarską przy wejściu byli także Ładysław Nakanda-Trepka, do niedawna naczelnik Departamentu Nauki i eksdyrektor Biura Administracyjno-Gospodarczego Mirosław Rzepka. W agendach podległych Ministerstwu Zdrowia (Główny Inspektorat Sanitarny oraz główny inspektor farmaceutyczny) dotychczas zmiany personalne nie nastąpiły. W Ministerstwie Kultury karuzela kadrowa najprawdopodobniej ruszy lada dzień - wtedy minister poinformuje, którzy dyrektorzy departamentu stracą pracę, a którzy zostaną na stanowiskach. Dotyczy to także szefów niemal czterdziestu agend podległych temu resortowi. Byli esbecy "pełnią obowiązki" Krzysztof Janik, minister spraw wewnętrznych i administracji, zmienił komendanta głównego policji - generała Jana Michnę zastąpił generał Antoni Kowalczyk, dotychczasowy komendant stołeczny. Komendantem głównym Straży Granicznej po generale Marku Bieńkowskim został pułkownik Józef Klimowicz. Nowym szefem Biura Ochrony Rządu jest natomiast podpułkownik Grzegorz Mozgawa, który zastąpił na tym stanowisku generała Mirosława Gawora. Ponadto minister zmienił wiceszefów straży pożarnej. Wakuje natomiast stanowisko wiceministra, który będzie odpowiedzialny za administrację. Pełniący obowiązki szef UOP Zbigniew Siemiątkowski dotychczas odwołał kilkunastu dyrektorów zarządów i biur w centrali oraz trzech szefów delegatur UOP. Stanowiska stracili m.in. dyrektor Zarządu Śledczego UOP i jego zastępczyni oraz osoby z kierownictwa Biura Kadr, Inspektoratu, Biura Analiz i Koordynacji oraz Biura Ewidencji i Archiwum. Odwołany został także wicedyrektor Zarządu Zabezpieczenia Technicznego (zajmującego się m.in. podsłuchami). Stanowiska stracili też szefowie delegatur UOP w Łodzi (Adam Ostoja-Owsiany), w Olsztynie (Marek Wachnik) i w Szczecinie (Jan Wesołowski). W miejsce odwołanych szefów powołał pracowników UOP, głównie takich, którzy zaczynali służbę jeszcze w SB, powierzając im "pełnienie obowiązków". Na swoich stanowiskach pozostali szefowie zarządów Wywiadu i Kontrwywiadu, a także Departamentu Ochrony Tajemnicy i Współpracy z NATO, czyli tych struktur UOP, które odegrały najistotniejszą rolę w światowej walce z terroryzmem. Resorty przed restrukturyzacją W Ministerstwie Pracy zmiany personalne dopiero będą - mają wynikać z nowej struktury resortu, która jest właśnie opracowywana. Najprawdopodobniej zlikwidowany zostanie Krajowy Urząd Pracy. Powołany zostanie także nowy szef Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych - ma zostać wyłoniony w drodze konkursu. Podobnie rzecz się ma w Ministerstwie Obrony Narodowej. Przygotowywana jest restrukturyzacja tego resortu, w wyniku której - jak powiedział nam nowy rzecznik prasowy Eugeniusz Mleczak - zostanie zlikwidowanych 150 - 160 etatów. Zmiany zostaną przeprowadzone przypuszczalnie na przełomie roku. Jerzy Szmajdziński, szef resortu, odwołał natomiast szefa WSI Tadeusza Rusaka i na jego miejsce powołał Marka Dukaczewskiego z Kancelarii Prezydenta. W MON dotychczas został powołany tylko jeden wiceminister - Janusz Zemke. Dwa stanowiska wiceministerialne wciąż wakują. Zmienił się szef Agencji Mienia Wojskowego (został nim dotychczasowy zastępca Jerzy Wasilewicz), a przypuszczalnie wkrótce zostanie zmieniony szef Wojskowej Agencji Mieszkaniowej. Agencje pozostają w gestii resortu skarbu państwa, ale MON chciałoby je przejąć. Także w MSZ są przeprowadzane poważne zmiany strukturalne, jedne departamenty są likwidowane, inne łączone. Został przygotowany nowy statut ministerstwa. Do MSZ jest włączany Urząd Komitetu Integracji Europejskiej. Nowym szefem została Danuta Hübner, która zajmowała się już integracją europejską w poprzednich rządach koalicji SLD - PSL. W Urzędzie pozostało dwóch z czterech podsekretarzy stanu mianowanych przez Jerzego Buzka: Jarosław Pietras i Paweł Samecki. Innych zmian formalnie jeszcze nie przeprowadzono. Bez wstrząsów w sprawiedliwości i edukacji W Kancelarii Premiera restrukturyzację już przeprowadzono - z trzydziestu jednostek wchodzących w skład Kancelarii pozostało dziewiętnaście. Liczba etatów została ograniczona z 602 do 530 (w tym 21 etatów to rezerwa dla rady ds. uchodźców). Szykuje się zmiana na stanowisku dyrektora gospodarstwa pomocniczego Kancelarii Premiera i zapewne w jednostkach podległych gospodarstwu. W resorcie sprawiedliwości dotąd jest tylko jeden nowy dyrektor departamentu - sędzia Hanna Pawlak, która zastąpiła Barbarę Piwnik, nową minister, na jej poprzednim stanowisku w Departamencie Sądów i Notariatu. Odwołani zostali zastępcy prokuratora generalnego - Stefan Śnieżko, Włodzimierz Blajerski i Waldemar Smardzewski. Zastępcami prokuratora generalnego zostali Ryszard Stefański i Andrzej Kaucz. Kaucz podał się we wtorek, po kilkudniowym zamieszaniu, do dymisji. Zmieniła się obsada kierownictwa dwóch departamentów w Ministerstwie Edukacji i Sportu. Departamentem Kształcenia i Wychowania kieruje Małgorzata Oszmaniec (była dyrektor warszawskiego Liceum im. Stefana Batorego), a Departamentem Edukacji dla Rynku Pracy - Halina Cieślak. Odwołany został dotychczasowy szef Urzędu Kultury Fizycznej i Sportu. Kieruje nim Adam Giersz, podsekretarz stanu w Ministerstwie Edukacji. Urząd jest przeznaczony do likwidacji. Jego zadania przejmie najprawdopodobniej Konfederacja Sportu Wyczynowego i Profesjonalnego. W resorcie nauki (Komitecie Badań Naukowych) podała się do dymisji i odeszła podsekretarz stanu Małgorzata Kozłowska, pozostał na stanowisku sekretarz stanu Jan Frąckowiak. Nie doszło dotąd do wymiany dyrektorów departamentów i ich zastępców. Agencje do likwidacji W resorcie ochrony środowiska nie było zmian wśród urzędników na poziomie departamentów. Od dłuższego czasu wakuje stanowisko dyrektora generalnego ze względu na nierozstrzygnięty konkurs. Obowiązki dyrektora generalnego pełni Anna Różanek, dyrektor Wydziału Legislacyjno-Prawnego. Minister zmienił natomiast skład rady nadzorczej Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska (jej przewodniczącym jest teraz wiceminister Krzysztof Szamałek, a nowym członkiem został m.in. Marek Michalik, który był podsekretarzem stanu w Ministerstwie Ochrony Środowiska w rządzie Jerzego Buzka). Od dłuższego czasu wakuje stanowisko głównego inspektora ochrony środowiska, ale powinno być obsadzone lada dzień. Stanisław Żelichowski powołał też nowego dyrektora Lasów Państwowych Janusza Dawidziuka, który zastąpił na tym stanowisku Konrada Tomaszewskiego. Dyrektora generalnego w Ministerstwie Rolnictwa zastępuje Grzegorz Liwiński. Wcześniej stanowisko to zajmował Janusz Warakomski, związany z SKL. Teraz jest na urlopie bezpłatnym. Innych zmian na poziomie dyrektorów departamentów na razie nie ma. Nowym prezesem Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa został Andrzej Śmietanko. Poprzednio był ministrem w Kancelarii Prezydenta, zajmował się sprawami wsi. Związany z PSL. Śmietanko zastąpił Mirosława Mielniczuka z SKL. W Agencji Rynku Rolnego nowym szefem jest Jan Sobiecki. Jego poprzednikiem w rządzie Buzka był Andrzej Łuszczewski. Wczoraj wicepremier i minister rolnictwa Jarosław Kalinowski odwołał ze stanowiska Głównego Lekarza Weterynarii Andrzeja Komorowskiego. Jego miejsce zajmie Piotr Kołodziej (bezpartyjny) z Wrocławia. Część urzędów i agencji ma być zlikwidowana. Najprawdopodobniej powstanie jeden urząd inspekcyjny, który przejąłby kompetencje inspekcji: Skupu i Przetwórstwa Artykułów Rolnych, Ochrony Środowiska, Nasiennej oraz Weterynaryjnej. Zmiany będą głębokie W resorcie gospodarki dotychczas nie było większych zmian na stanowiskach niepolitycznych. W gabinecie politycznym pozostała nawet była doradca ministra Janusza Steinhoffa - Lucyna Roszyk. Podobnie rzecz się ma w Ministerstwie Skarbu Państwa - zmiany przeprowadzono wyłącznie na stanowiskach ministerialnych (jedno stanowisko wiceministra wakuje). W jednostkach podległych resortowi skarbu państwa zmiany dopiero się szykują i zapewne będą głębokie, gdyż wymiana rad nadzorczych spółek skarbu państwa jest regułą przy każdej zmianie rządu. W Ministerstwie Finansów odwołano dyrektora Departamentu Podatków Bezpośrednich. Następcy jeszcze nie powołano. Dopiero we wtorek nominację otrzymał ostatni z wiceministrów w tym resorcie. Tak więc w Ministerstwie Finansów jest jeden sekretarz stanu i czterech podsekretarzy. Ministerstwo Infrastruktury powstało z działów, które wcześniej były podporządkowane różnym ministrom (gospodarki, transportu, łączności). Kierownictwo Generalnej Dyrekcji Dróg Publicznych objął Tadeusz Suwara. Urzędowi Mieszkalnictwa i Rozwoju Miast szefuje Marek Bryx, podsekretarz stanu w Ministerstwie Infrastruktury. Oba te urzędy są przeznaczone do likwidacji, podobnie jak Urząd Regulacji Telekomunikacji. Na przykład Generalną Dyrekcję Dróg Publicznych oraz Agencję Budowy i Eksploatacji Autostrad rząd chce połączyć w jeden urząd podporządkowany ministrowi infrastruktury. M.D.Z., E.O., A.M., MA.S.
Rząd koalicji SLD, PSL i UP na szeroką skalę wymienia kadry w administracji państwowej. Nie dochodzi na razie do spektakularnych kłótni między koalicjantami. Zmiany objęły już Ministerstwo Zdrowia, a w Ministerstwie Kultury ruszą lada dzień. Obsadzono też czołowe urzędy w policji, straży graniczej, straży pożarnej, Biurze Ochrony Rządu i Urzędzie Ochrony Państwa. W Ministerstwie Pracy i Ministerstwie Obrony Narodowej przygotowywana jest restrukturyzacja, w ramach której dojdzie do wymiany kadr i redukcji etatów. Poważne zmiany strukturalne przeprowadzane są też w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, do którego włączono Komitet Integracji Europejskiej. Restrukturyzację przeprowadzono również w Kancelarii Premiera. Większe zmiany nie dotknęły na razie Ministerstwa Sprawiedliwości, Ministerstwa Edukacji i Sportu oraz jednostek podległych resortowi skarbu. W resorcie ochrony środowiska nie było zmian wśród urzędników na poziomie departamentów. W Ministerstwie Finansów odwołano tylko jednego dyrektora. Powstało Ministerstwo Infrastruktury.
ŚWIĘTY WOJCIECH Pod koniec życia został misjonarzem, ale nikogo nie nawrócił. Jego misja w Prusach trwała tydzień. Zginął 23 kwietnia 997 roku. Ogłoszono go świętym. Po tysiącu lat kreowany jest na patrona jednoczącej się Europy. Stary patron nowej Europy Relikwiarz świętego Wojciecha w Gnieźnie FOT. STANISŁAW CIOK EWA K. CZACZKOWSKA Życie św. Wojciecha znaczyły kryzysy i katastrofy. Niektórzy złośliwi są skłonni nawet powiedzieć, że jego życie było totalnym bankructwem - trafnie zauważył ksiądz Henryk Żochowski na spotkaniu Akcji Katolickiej. Miał być rycerzem, a został biskupem. Dwukrotnie opuszczał biskupstwo szukając azylu w Rzymie, lecz go stamtąd wyrywano pod groźbą ekskomuniki. Pod koniec życia został misjonarzem, ale nikogo nie nawrócił. Ten z pozoru "bankrut" w półtora roku po śmierci został kanonizowany. W roku 1000 u jego grobu w Gnieźnie spotkali się wojciechowy przyjaciel - cesarz niemiecki Otton III, legat papieża Sylwestra II i książę Bolesław Chrobry, z którego dworu wyruszył nawracać pogan. To właśnie podówczas postanowiono utworzyć w Gnieźnie arcybiskupstwo, kładąc podwaliny pod samodzielną organizację kościelną w Polsce, cesarz zaś uznał suwerenność naszego kraju, dzięki czemu Polska mogła czuć się partnerem w europejskiej rodzinie krajów chrześcijańskich. I oto niebawem, 3 czerwca, podczas papieskiej pielgrzymki u grobu św. Wojciecha odbędzie się kolejny zjazd. Tym razem najwyższy hierarcha Kościoła katolickiego spotka się z prezydentami kilku tzw. świętowojciechowych państw: Niemiec, Słowacji, Węgier, Litwy i Polski (z powodów zdrowotnych zabraknie prezydenta Czech) oraz z przedstawicielem prezydenta Rosji. Zjazd gnieźnieński w roku 1000 był jednym z elementów wcielania w życie ottonowskiej koncepcji cesarstwa opartego na federacji równouprawnionych ludów. Ten obecny - jak można przypuszczać - będzie głównie przypomnieniem wspólnych chrześcijańskich korzeni Europy Zachodniej i Wschodniej oraz postaci Wojciecha, który podróżując między jej częściami przenosił idee, przerzucał mosty. Szukanie tamtych korzeni Profesor Henryk Samsonowicz w wywiadzie dla "GW" powiedział, że przed tysiącem lat Wojciech nadawał się na świętego "jednoczącej się wówczas Europy" lepiej niż ktokolwiek inny. Czech z pochodzenia, wykształcony w Niemczech, był biskupem Pragi i mnichem benedyktyńskim, przyjacielem cesarza i znajomym papieża; przebywał w Italii, odwiedził Francję, Węgry, Polskę; zginął nawracając Prusów. Ale okazuje się, że i teraz, w XX wieku, gdy Europa po rozpadzie dwóch wrogich obozów ponownie się jednoczy i szuka wspólnych korzeni, można sięgnąć do św. Wojciecha i kreować go na patrona wspólnej Europy. Z jednej strony wydawać się to może nadużyciem, naciąganiem historii do współczesnych potrzeb. Bo tamta, wojciechowa Europa była przecież inna: nie podzielona jeszcze wiarą (ale i nie we wszystkich jej zakątkach przyjęto już chrześcijaństwo), z elitą intelektualną tożsamą z elitą kościelną, w której duchowny, wszak wykształcony w łacinie, mógł poruszać się po niej bez przeszkód, będąc wszędzie jakby u siebie. Ale z drugiej strony - jak słusznie zauważył Andrzej Drzycimski, prezes Fundacji św. Wojciecha, podczas inauguracji jej działalności - obie Europy: tamta, z końca X wieku i dzisiejsza, z końca XX wieku, szukające swego wyrazu, mają wiele wspólnego. Gdy X-wieczną Europę jednoczyła wspólna wiara, wchodząca dopiero do krajów Europy Środkowej i Wschodniej, tak współczesna Europa, szukając wspólnych korzeni, spoiwa łączącego jej skomplikowane dzieje, musi sięgnąć do chrześcijaństwa. I do św. Wojciecha, którego działanie - jak zauważył w "Słowie" bp Stanisław Gądecki, sekretarz Międzynarodowego Komitetu Organizacyjnego obchodów 1000. rocznicy śmierci św. Wojciecha - "wyraźnie związane było z przekraczaniem granic i z tworzeniem - wspólnie z ówczesnymi władcami - wizji jednej, zewangelizowanej Europy". - Święty Wojciech żył w czasach przełomu, kiedy część Europy leżącej na Wschodzie chciała się włączyć do krajów cywilizacji chrześcijańskiej zachodniej. On nie działał na marginesie tych wydarzeń, ale w samym centrum; sugerował Ottonowi III jedność duchową i pokojową - mówi biskup Gądecki. - I z tego tytułu był pomostem między częścią środkowowschodnią a zachodnią. Dzisiaj, gdy po tysiącu lat wraca myśl jednoczenia się Europy w znaczeniu czysto politycznym, w takim samym stopniu konieczne jest jednoczenie się w znaczeniu czysto chrześcijańskim. Stąd istotą Kościoła jest wspomnieć człowieka wskazującego na wartości, które się ostały i stanowiły o zasadniczej sile Europy, która z chrześcijaństwa wyrastała i na nim się oparła. To rodzi pragnienie europejskiego patronatu Wojciecha, który mógłby stanąć obok św. Benedykta, świętych Cyryla i Metodego, jako człowiek, który łączy wiele narodów. Ale aby św. Wojciech stał się oficjalnym patronem Europy musiałyby wystąpić o to ze specjalną petycją do Watykanu episkopaty tzw. świętowojciechowych państw (najbardziej zaangażowane są w to episkopaty Czech i Polski). Na razie, i to całkiem niedawno, na ich wniosek św. Wojciech został wpisany do kalendarza Kościoła powszechnego. Jeszcze bowiem niedawno był czczony tylko lokalnie w kościołach Słowiańszczyzny pod swojsko brzmiącym imieniem Wojciech, na Zachodzie jako Adalbert (to imię przyjął przy bierzmowaniu, którego udzielił mu arcybiskup magdeburski tym samym zwany imieniem). Święty Wojciech od dawna czczony jest w Polsce, jako jej główny patron, w Czechach, na Węgrzech, w Słowacji, Niemczech, Dalmacji i Italii. Wojciech, kanonizowany jeszcze przed rozłamem w Kościele, jak się okazuje, może jednoczyć także na gruncie religijnym. Kościół prawosławny zastanawia się, czy nie przywrócić jego imienia, jako świętego sprzed rozłamu, do grona czczonych obecnie. Nie jest też wykluczone, że Kościoły protestanckie przywrócą św. Wojciecha do katalogu świętych sprzed reformacji, traktując go nie jako pośrednika między ludźmi a Bogiem, co jest sprzeczne z zasadami protestantyzmu, ale jako świadka wiary. Biskup mnichem Życie św. Wojciecha, niedługie, acz bogate w wydarzenia, opisane zostało w licznych żywotach, pasjach i legendach tworzonych przez wieki. Wartość historyczną mają jednak głównie dwa najstarsze żywoty spisane tuż po jego śmierci. Wojciech urodził się około 956 roku w Libicach. Pochodził z książęcego rodu Sławnikowiców konkurującego z Przemyślidami. Wykształcenie, także w zakresie teologii i filozofii, zdobył w Magdeburgu. Po powrocie do Pragi był świadkiem jak tuż przed śmiercią biskup praski Dytmar rozpaczliwie kajał się za uleganie czczym zaszczytom i bogactwu, a przede wszystkim za duszpasterskie zaniedbania i brak efektów pracy wśród tylko pozornie nawróconego ludu, który "nic nie zna i nie czyni prócz tego, co palec szatana w sercach jego zapisał". To przeżycie, zdaniem historyków, spowodowało przełom w życiu Wojciecha. Zerwał on ze zbyt świeckim, jak na duchownego, stylem życia i przyjął - jak napisał ks. Kazimierz Śmigiel, w książce "Święty Wojciech Sławnikowic" - "ideał ascezy zakonnej jako model realizacji życia chrześcijańskiego". Wojciech, jako jedyny tak dobrze urodzony i wykształcony Czech, był oczywistym kandydatem na następcę Dytmara (Niemca z pochodzenia). Inwestyturę otrzymał w 983 roku w Weronie z rąk cesarza niemieckiego Ottona II, a konsekracji dokonał arcybiskup Moguncji Willigis. Gdy jako nowo wyświęcony biskup przyjechał do Pragi - wszedł do miasta boso. To była zapowiedź realizacji jego duszpasterskiego programu. Biskup Wojciech - jak opisują autorzy żywotów - wiódł życie ascetyczne: umartwiał ciało, nie dojadał, nie dosypiał, spał na podłodze z kamieniem pod głową. Okazywał miłosierdzie ubogim i słabym, dawał jałmużnę, odwiedzał chorych i więźniów, ciążył mu na sercu handel niewolnikami. Długie godziny spędzał na modlitwie i kontemplacji. Walczył z łamaniem celibatu wśród kleru, próbował wcielić wśród ludu zasady życia chrześcijańskiego: występował przeciw wielożeństwu, cudzołóstwu, wymagał przestrzegania dni świątecznych i postów. Ucieczki i powroty Nie mogąc poradzić występkom wiernych, zaradzić złu, po sześciu latach wyjechał z Pragi szukając wsparcia najpierw u papieża. Na krótko zatrzymał się w opactwie Monte Cassino, a potem wstąpił do klasztoru św. Bonifacego i Aleksego na Awentynie, gdzie przyjął benedyktyński habit. Po trzech latach pobytu w Italii najpierw Czesi, a potem arcybiskup Moguncji zażądali powrotu Wojciecha. Papież Jan XV zgodził się pod jednym wszakże warunkiem: "jeśli będą mu posłuszni, niech go zatrzymają. Jeśli zaś nie zechcą zaniechać zwykłej swej nieprawości, niech ten nasz przyjaciel unika obcowania ze złymi". Okres posłuszeństwa biskupowi nie trwał długo. Po dwóch latach od powrotu doszło do incydentu, który - jak opisują żywoty - bezpośrednio zadecydował o powtórnym opuszczeniu Pragi. Otóż biskup udzielił w kościele schronienia żonie pewnego wielmoży, która popełniła cudzołóstwo. Gdy krewni zdradzonego męża zażądali wydania kobiety - odmówił. Niepomni na azyl kościelny, wywlekli ją ze świątyni i zamordowali. Wojciech, tym razem przez Węgry, ponownie udał się do klasztoru na Awentynie, którego został przeorem. W 996 roku na synodzie znów nakazano Wojciechowi, pod karą klątwy, wrócić do Pragi. Papież ulegając prośbie Wojciecha zgodził się jedynie, aby ewentualnie zamienił powrót na pracę misyjną wśród pogan. Ale Wojciecha do Pragi już ani nie wzywano, ani nie mógł tam powrócić po wymordowaniu przez Przemyślidów rodu Sławnikowiców. Raz jeszcze spotkał się z Ottonem III, którego program federacji Niemiec, Galii i Słowiańszczyzny, popierał. Zanim dotarł na dwór Bolesława Chrobrego, odwiedził jeszcze groby św. Benedykta i św. Dionizego we Francji. Głowę wbito na pal W Gnieźnie pojawił się na początku 997 roku i niemal zaraz wybrał się na misję do Prus. Wziął ze sobą tylko dwóch towarzyszy: brata Radzima -Gaudentego i prezbitera Benedykta-Bogusza. Pod ochroną 30 wojów przybyli najpierw Wisłą do Gdańska, gdzie Wojciech nauczał i udzielał chrztu. W połowie kwietnia po odprawieniu wojów, już tylko we trójkę, pokojowo ruszyli nawracać Prusów. Pierwsze spotkanie 17 kwietnia, zapowiadało nieszczęście: przyjęto ich wrogo, ktoś krzyczał, ktoś uderzył Wojciecha wiosłem. Podobnie było podczas drugiego tego dnia spotkania na placu targowym w jakiejś osadzie. Przez pięć dni misjonarze odpoczywali blisko miejsca pierwszego postoju. "O świcie, w piątek 23 kwietnia, zawrócili od brzegu w głąb lądu. Śpiewając psalmy przeszli przez pasmo lasów i około południa wyszli na pola. Tam Gaudenty odprawił mszę. Wojciech przyjął Komunię św. Posilili się i znów ruszyli w drogę, ale wnet opanowało ich takie znużenie, że usiedli i nawet posnęli. Zerwał ich napad zbrojny, niewątpliwie specjalnie zorganizowany, gdyż był wśród napastników kapłan pogański. Związano wszystkich trzech, ale tylko ku Wojciechowi zwrócono ciosy. Osłabłego zawleczono na wzgórek. Kapłan uderzył pierwszy, potem jeszcze 6 włóczni utkwiło w ciele. Odciętą głowę wbito na żerdź, nad zwłokami postawiono straż" - tak prof. Jadwiga Karwasińska opierając się na najstarszych żywotach opisała śmierć Wojciecha. Miejsce męczeństwa nie jest dokładnie znane: najprawdopodobniej było to w Świętym Gaju w okolicach Pasłęka; inni wskazują na okolice dzisiejszego Kaliningradu. Bolesław Chrobry wykupił z rąk Prusów ciało Wojciecha, które złożono w w ołtarzu głównym katedry gnieźnieńskiej. Siedemnaście legend, wiele cudów Męczeńska śmierć biskupa i fakt, że - jak pisze ks. Śmigiel - już za życia, w klasztorze, osiągnął wysoki stopień świętości, tak iż uważany był za symbol odnowy Kościoła w duchu kluniackim, sprawiły, że właściwie od razu, najpierw w gronie ludzi go znających, a potem coraz bardziej powszechnie uważany był za świętego. Proces kanonizacyjny, zainicjowany przez Ottona III, zakończył się w 999 roku. Kult św. Wojciecha od początku był bardzo żywy zarówno na Wschodzie, jak i na Zachodzie. Z czasem obok żywotów i pasji zaczęto spisywać legendy. Jak podaje ks. Śmigiel znanych jest 17 legend z XIV i XV wieku, które przedstawiają życie, zasługi, śmierć i cuda dokonane przez świętego Wojciecha (np. uleczenie chorej Rzymianki; strącona, a nie naruszona konwia z winem) oraz cuda, które dokonały się za jego pośrednictwem. Wiele legend miało wartość ahistoryczną (jak chociażby ta, która mówi, że Wojciech wstał z grobu w Prusach i z głową pod pachą przeszedł przez morze, dotarł do Gdańska i położył się w kaplicy na wzgórzu, albo o wdowim groszu, który miał przeważyć szalę złota przy wykupie zwłok Wojciecha). Kult Wojciecha w Polsce właściwie od początku miał charakter religijno-państwowy. Bo w istocie za "cud" wojciechowy można uznać tak szybkie utworzenie w Polsce niezależnej metropolii kościelnej, przyspieszonej niewątpliwie przez śmierć i kanonizację Wojciecha, a która to metropolia w różnych okresach historii była elementem spajającym państwo polskie. Grób św. Wojciecha w Gnieźnie pełnił rolę integracyjną, stał się symbolem religijno-politycznym Polaków. Do niego pielgrzymowali kolejni władcy, tu do końca XIII wieku koronowano królów i książąt Polski. Do św. Wojciecha, zwanego przez Kadłubka "Najświętszym Patronem Polaków", odwoływano się w trudnych dla państwa i Kościoła chwilach. Jemu przypisywano autorstwo "Bogurodzicy", a Zygmunt Stary miał stwierdzić, że wobec zagrożenia kraju woli liczyć na orędownictwo Wojciecha niż na pomoc sąsiadów i szczęście wojenne. Ale św. Wojciech położył także zasługi dla innych środkowoeuropejskich państw, gdzie jego kult ożywiał religijność. Przypisuje mu się pośredni wpływ na powstanie samodzielnych organizacji kościelnych w Czechach i na Węgrzech i uzyskanie przez te kraje autonomii. "Z punktu widzenia historycznego oddziaływanie św. Wojciecha niepomiernie przerosło jego współczesny wpływ, który wcale nie był skromny, zważywszy na obszar Europy zachodniej i środkowowschodniej. (...) Ukształtowany model osobowości św. Wojciecha był jego własnym dziełem, natomiast popularyzowanie wzięli w swoje ręce ludzie mu życzliwi, którzy się nim zafascynowali lub dopatrzyli się korzyści kościelnych lub politycznych" - napisał ks. Kazimierz Śmigiel. Jest to kolejne potwierdzenie, że był to tylko pozorny "bankrut".
W roku 1000 u grobu świętego Wojciecha w Gnieźnie doszło do spotkania Ottona III i księcia Bolesława Chrobrego. Postanowiono wówczas utworzyć w polskiej stolicy arcybiskupstwo, cesarz uznał zaś suwerenność naszego państwa. Kult świętego Wojciecha w Polsce od początku miał więc charakter religijno-państwowy. Wkrótce odbędzie się w Gnieźnie kolejny zjazd europejskich przywódców. Święty Wojciech – bywały w całej Europie – nadawał się na patrona jednoczącego się kontynentu lepiej niż ktokolwiek inny. Nadaje się na niego również obecnie. Łączy nie tylko w sensie politycznym, ale też religijnym. Jego życie, z czasem obrosłe licznymi legendami, znane jest z żywotów spisanych tuż po jego śmierci.
MEDYCYNA Nowe środki farmaceutyczne mogą bez powikłań likwidować ból Superaspiryna w natarciu RYS. MAREK KONECKI ZBIGNIEW WOJTASIŃSKI Amerykańskie koncerny farmaceutyczne wprowadzają do sprzedaży nowej generacji środki przeciwbólowe, reklamowane jako "superaspiryna". Leki te przeznaczone są dla ludzi cierpiących na choroby reumatyczne, ale podejrzewa się, że mogą być też przydatne w zapobieganiu chorobie Alzheimera oraz rakowi jelit. W Polsce tymczasem wycofywane są przestarzałe preparaty - m.in. popularne tabletki od bólu głowy "z krzyżykiem". Leki przeciwbólowe, w tym głównie tzw. niesteroidowe środki przeciwzapalne, są jednymi z najczęściej stosowanych farmaceutyków. Jedynie z powodu schorzeń stawów co roku udzielanych jest w Polsce 15 mln porad oraz wypisywanych jest 14 mln recept (na całym świecie - ponad 480 mln). Jeszcze więcej tego typu leków zażywanych jest przez chorych we własnym zakresie - bez recepty. Tym bardziej, że są pomocne w uśmierzaniu innych często występujących dolegliwości, jak bóle głowy oraz kręgosłupa. Są dość bezpieczne, ale nie pozbawione działań niepożądanych, szczególnie gdy są stosowane przewlekle lub w większych dawkach. Stąd coraz większe zainteresowanie preparatami skutecznymi, a jednocześnie najmniej szkodliwymi. Taki jest też powód od dawna już oczekiwanej w kraju decyzji wycofania z użycia starszej generacji leków przeciwbólowych zawierających fenacetynę, jak tabletki z krzyżykiem oraz pyralgina. Ostrożnie z lekami Przewodniczący Komisji Rejestracji Leków Aleksander Mazurek zapowiedział, że środki te znikną z polskiego rynku prawdopodobnie w ciągu pół roku - do wyczerpania się zapasów. Tak postąpiono już przed wieloma laty w większości innych krajów, jak tylko zaczęto podejrzewać, że mogą one doprowadzić do przewlekłej niewydolności nerek - tzw. zespołu nerki analgetycznej. Według danych europejskich, cierpi z tego powodu od 2,5 do 44 proc. pacjentów wymagających hemodializy (podłączenia do sztucznej nerki). Nie wiadomo, jak dużo takich chorych jest w Polsce. "Przewodnik farmakoterapii" zwraca jedynie uwagę, że okoliczności powstania tego uszkodzenia nie są w pełni wyjaśnione. "Przypisywanie roli jedynego winowajcy fenacetynie nie potwierdziło się: w wielu krajach po jej wycofaniu częstość uszkodzeń nerek zmniejszyła się tylko nieznacznie." U wielu chorych odstawienie leku prowadzi do częściowego cofnięcia się zmian. Dlatego za bardziej ryzykowne uznaje się długotrwałe i systematyczne (zwłaszcza codziennie) przyjmowanie dużych dawek wszelkich preparatów przeciwbólowych, zwłaszcza więcej niż tylko jednego. Z tym większym zainteresowaniem oczekiwane jest wprowadzenie nowej generacji pochodnych aspiryny. Ich producenci twierdzą, że zachowują one niektóre zalety popularnej pigułki, ale pozbawione są jej podstawowej wady: przy dłuższym zażywaniu nie wywołują dolegliwości przewodu pokarmowego - bólów, nudności, wymiotów i zaburzeń trawienia lub pobolewania wątroby. Takim lekiem jest Celebrex amerykańskiej firmy Searl, zarejestrowany w grudniu 1998 r. przez amerykański Urząd ds. Żywności i Leków (FDA) w leczeniu gośćca (choroby zwyrodnieniowej stawów) oraz reumatoidalnego zapalenia stawów (choroby autoimmunologicznej). Przewiduje się, że jeszcze w tym roku ma być dopuszczony do sprzedaży Vioxx koncernu farmaceutycznego MSD, a w przygotowaniu jest kilkanaście innych środków o podobnym działaniu takich potentatów, jak Johnson & Johnson oraz GlaxoWellcome. W Polsce jak na razie dostępny jest jedynie Meloxicam niemieckiej firmy Boehringer Ingelheim, wskazany do leczenia reumatoidalnego zapalenia stawów, choroby zwyrodnieniowej stawów, lumbago, postrzału oraz dny. Fatalne powikłania Aspiryna jest jednym z najczęściej stosowanych środków i na pewno takim pozostanie, jednak ze względu na ryzyko powikłań coraz częściej wypierana jest w niektórych dolegliwościach przez inne farmaceutyki. Przykładem jest paracetamol, nie powodujący zaburzeń jelito-żołądkowych, zalecany w łagodzeniu lekkich i średnich bólów, raczej nie związanych z procesami zapalnymi, jak bóle menstruacyjne i urazy, a także bóle głowy, zębów i kręgosłupa. Polecany jest nawet w bólach reumatoidalnych, gdy nie pomaga użycie jednego niesteroidowego leku przeciwzapalnego, bo włączenie jeszcze jednego preparatu o podobnym działaniu ze względu na powikłania nie jest wskazane. Nową konkurencją dla kwasu acetylosalicylowego mogą być "superaspiryny", przydatne np. w uśmierzaniu dolegliwości wywołanych przez schorzenia reumatyczne. Cierpiący na nie ludzie muszą całymi latami zażywać środki przeciwbólowe, głównie niesteroidowe leki przeciwzapalne, powodujące u co trzeciego chorego uszkodzenia śluzówki żołądka. Co jest tym bardziej niepokojące, że u wielu z nich wykrywane są dopiero wtedy, gdy wywołują krwawienia wewnętrzne. W Polsce nie jest znana liczba tego rodzaju powikłań. Wiadomo jedynie, że w USA wskutek ich zażywania co roku 100 tys. chorych trafia do szpitala z powodu wrzodów przewodu pokarmowego, a u 10-20 tys. chorych doprowadzają one do zgonu. Według dr Gurkipala Singha z Uniwersytetu Stanforda w Kalifornii, tragedie zdarzają się częściej niż zgony spowodowane astmą, rakiem szyjki macicy oraz czerniakiem skóry. Wprowadzane obecnie leki nowej generacji powinny być mniej szkodliwe, gdyż mają to samo działanie terapeutyczne - przeciwzapalne i przeciwbólowe, a przy tym zmniejszają ryzyko powikłań przewodu pokarmowego. W ich opracowaniu uczeni wykorzystali odkrycie, iż niesteroidowe leki przeciwzapalne w różnym stopniu hamują działanie dwóch enzymów cykloksygenazy (COX-1 oraz COX-2), wykorzystywanych do produkcji prostaglandyn: pierwszy osłania przewód pokarmowy, a drugi uczestniczy w procesach zapalnych. Wystarczyło zatem zastosować preparat, który działa selektywnie - tylko na jeden enzym (COX-2), związany tylko z procesami zapalnymi. U zdrowego człowieka enzym ten występuje tylko w śladowych ilościach, pod wpływem zapalenie nasila ból i wydłuża stan zapalny. Wystarczy zatem zablokować jego działanie, by uniknąć działań niepożądanych, wywołanych hamowaniem enzymu COX-1, biorącego udział w ochronie żołądka, nerek i utrzymaniu prawidłowej krzepliwości krwi. Nadzieje i kontrowersje Pierwsze wybiórczo działające środki hamują działanie niepożądanego enzymu 100 razy silniej niż COX-1. Kolejne preparaty mają być jeszcze bardziej skuteczne. Będą przydatne zarówno w leczeniu reumatyzmu, jak i bólów zębów, bólów pooperacyjnych oraz dolegliwości menstruacyjnych, a nawet w zapobieganiu chorobie Alzheimera oraz rakowi jelita grubego. Jednak nie wszyscy specjaliści się z tym zgadzają. Krytycy twierdzą, że leki te nie zostały jeszcze dostatecznie przebadane. Enzym COX-2 prawdopodobnie nie jest wyłącznie "czarną owcą", gdyż pełni w organizmie również ważne funkcje - w nerkach, naczyniach krwionośnych, kościach, szpiku kostnym oraz w mózgu. Jej blokowanie może zatem wywoływać inne, nie znane jeszcze powikłania, np. zaburzenia pracy nerek oraz odnowy tkanki kostnej. Środki te nie zastąpią tradycyjnej aspiryny, która blokując enzym COX-1 obniża krzepliwość krwi, a tym samym zmniejsza ryzyko zawału serca oraz udaru niedokrwiennego mózgu. Zawsze zatem będzie pomocna w profilaktyce chorób układu krążenia, co potwierdzają opublikowane niedawno przez "JAMA" badania Jiang He z Uniwersytetu Chicagowskiego. Poza tym superaspiryny nie zawsze tak skutecznie likwiduję bóle, jak starsze leki. Nie będą zatem lepszą ofertą dla każdego chorego. Mogą jednak okazać się niezastąpione u tych osób, które muszą przewlekłe zażywać środki przeciwbólowe.
Amerykańskie firmy farmaceutyczne wprowadzają środki przeciwbólowe nowej generacji (superaspiryny) przeznaczone dla cierpiących na choroby reumatyczne. Do tej pory lekami przeciwbólowymi najczęściej stosowanymi przez chorych są tzw. niesteroidowe środki przeciwzapalne, które przy stosowaniu przewlekłym lub w większych dawkach wywołują działania nieporządane. Podejrzewa się, że doprowadzają do przewlekłej niewydolności nerek, a co u trzeciego chorego powodują uszkodzenie śluzówki żołądka. W USA wskutek ich zażywania co roku 100 tys. chorych trafia do szpitala z powodu wrzodów przewodu pokarmowego, a u 10-20 tys. chorych doprowadzają one do zgonu. Z tych powodów wiele krajów już wycofało je ze sprzedaży, a według przewodniczącego Komisji Rejestracji Leków Aleksandra Mazurka znikną one z polskiego rynku w ciągu pół roku. Według producentów leki nowej generacji mają to samo działanie terapeutyczne co popularne pigułki - przeciwzapalne i przeciwbólowe, ale zmniejszają ryzyko powikłań przewodu pokarmowego, ponieważ działają selektywnie, tylko na enzym związany z procesami zapalnym (COX-2), kiedy leki starej generacji hamują również działanie enzymu osłaniającego przewód pokarmowy (COX-1). Podejrzewa się, że superaspiryny mogą być też przydatne w zapobieganiu chorobie Alzheimera oraz rakowi jelit. Krytycy jednak twierdzą, że leki te nie zostały dostatecznie przebadane, a blokowanie enzymu COX-2 może wywoływać inne zaburzenia. Superaspiryny nie zastąpią również tradycyjnej aspiryny, która zmniejsza ryzyko zawału serca oraz udaru niedokrwiennego mózgu.
BOKS ZAWODOWY 20 października wyjdą na ring Andrzej Gołota i Mike Tyson. Czy pojedynek ten pobije rekordy oglądalności? Kat czy ofiara JANUSZ PINDERA "Odeślę go do Polski w czarnym worku", krzyczy na konferencjach prasowych Mike Tyson. "Nie chcę słuchać tego głupka", ripostuje Andrzej Gołota. Pojedynek dwóch największych brutali zawodowego boksu, tak reklamują walkę Gołota - Tyson organizatorzy, odbędzie się w najbliższy piątek, 20 października, w Auburn Hills, koło Detroit. Tyson dostanie za ten pojedynek 10 mln dolarów, Gołota 2,5. Do tego dojdą wpływy z pay per view. W ringu pojedynek ten będzie sędziował 48-letni Frank Garza. O walce Andrzeja Gołoty z Mike'em Tysonem mówiono od dłuższego czasu. Pisały o tym prestiżowe amerykańskie gazety, ale do podpisania stosownego kontraktu nie dochodziło. Tyson po kolejnych życiowych perypetiach i czteromiesięcznym pobycie w więzieniu nie był osobą szczególnie mile widzianą w Stanach Zjednoczonych, więc polubił Europę. Dwukrotnie odwiedził Wyspy Brytyjskie, znokautował Juliusa Francisa i Lou Savarese i, jak to on, znów narobił sobie kłopotów. W Glasgow dołożył nie tylko Savaresemu, ale trafił też sędziego Johna Coyle'a. Wcześniej potrzymał za oknem swego brytyjskiego promotora Franka Warrena, który wprawdzie nie wniósł sprawy do sądu, ale przysiągł, że z "Bestią" nie chce mieć już nic wspólnego. Skończyło się na tym, że Brytyjski Związek Boksu Zawodowego ukarał Tysona grzywną 185,700 dol., co jest rekordem w tamtejszym orzecznictwie. Andrzej Gołota w tym czasie miał nie mniej dramatycznych przygód. Po wycieczce do Kantonu, gdzie zbił Marcusa Rhode'a, przyszedł dzień prawdy i walka z Michaelem Grantem. Dziwny to był pojedynek i dziwne jego zakończenie. W pierwszych rundach Gołota przekładał Granta z ręki do ręki i doprawdy trudno zrozumieć, dlaczego nie wygrał z nim przez nokaut. Tak naprawdę jednak zadziwił świat w 10. rundzie, gdy odmówił kontynuowania walki i sędzia Randy Naumann ją przerwał. To po tej walce Gołota zmienił trenera, wymieniając Rogera Bloodwortha na Ala Certo. Porażka z Grantem zapoczątkowała czarną serię w życiu polskiego pięściarza. W Zakopanem zastrzelono mu przyjaciela, później, w wypadku samochodowym, Gołota cudem uniknął śmierci, która nie ominęła jednak kolegi. Do tego doszedł jeszcze pogrzeb w rodzinie. Gołota był wtedy bliski zawieszenia bokserskich rękawic na kołku. Zdecydował się jednak walczyć dalej, choć o walce z Tysonem mógł tylko marzyć. Nie lubi boksu "Tak naprawdę nie lubię boksu. Wchodzę do ringu tylko dlatego, że wiem, iż to jest miejsce, w którym mogę pokazać coś, na czym naprawdę się znam". Te słowa Andrzej Gołota mówił nieraz. Jak na kogoś, kto na dobre zapisał się w historii zawodowego boksu, takie wyznanie jest dość niezwykłe. Jego dwie dramatyczne, przegrane przez dyskwalifikację, walki z Riddickiem Bowe'em to wydarzenia, których się nie zapomina. Mógł znokautować Michaela Granta, miał go w pierwszej rundzie dwa razy na deskach, ale ostatecznie to on schodził z ringu pokonany. Walczył o mistrzostwo świata z Lennoksem Lewisem, ale został znokautowany, zanim zdążył się rozgrzać. Gołota to chyba jedyny bokser wagi ciężkiej na świecie, który przegrywając zyskuje. Nie traci wysokiej pozycji w rankingach, wciąż się o nim mówi i pisze, wreszcie dostaje walkę z Tysonem na warunkach, które dyktują tylko mistrzowie. Wielcy zawodowego boksu, pytani o Gołotę, są w kłopotliwej sytuacji. Nie za bardzo wiedzą, jak go zakwalifikować. Najczęściej wychwalają jego umiejętności bokserskie i krytykują psychikę. Tak mówił George Foreman, który nie może zrozumieć porażek Gołoty z Riddickiem Bowe'em i Grantem, podobne opinie na łamach "Rz" wyrażał też Evander Holyfield. Na poziomie głowy Nie ulega wątpliwości, że siłą i słabością Andrzeja Gołoty jest jego nieprzewidywalność. Jego zwycięstwa i porażki biorą się z głowy. O stronę czysto sportową, w jego przypadku, należy się martwić znacznie mniej. To bokser ukształtowany, nie mający właściwie słabych punktów. Znakomite warunki fizyczne, do tego szybkość i technika. Czego chcieć więcej? Nerwów ze stali. Gdyby je miał, dawno byłby mistrzem świata. Lou Duva, który pracował z nim przez wiele lat, mówi, że nie wie, dlaczego Gołota przegrywa wygrane walki. "Myślę, że on to wszystko zbyt mocno przeżywa. Opada z niego jakaś zasłona, za którą już nic nie widać". Wzorcowa kariera Amatorska kariera Andrzeja Gołoty, jeszcze w czasach gdy był zawodnikiem Legii Warszawa, przebiegała wzorcowo. Wśród rówieśników nie miał sobie równych. W 1985 roku zdobył w Bukareszcie tytuł wicemistrza świata juniorów, rok później był mistrzem Europy w tej kategorii wiekowej. Mając 19 lat, został mistrzem Polski seniorów w Krakowie, a kilkanaście miesięcy później stał już na podium w Seulu. Brązowy medal igrzysk olimpijskich to największy sukces w jego amatorskiej karierze. Miał przecież wtedy zaledwie 20 lat. Prawdopodobnie, gdyby nie zakręty życiowe, z których dopiero po latach wyszedł na prostą, Gołota nie byłby bokserem zawodowym. W 1990 roku, po bójce we Włocławku, groziło mu więzienie. To właśnie wtedy Gołota zdecydował się na wyjazd do USA, gdzie czekała na niego przyszła żona Mariola. Wielkie serce, mocna broda "Pewnego dnia, gdy byłem na sali treningowej, ktoś do mnie zadzwonił - wspomina trener z Chicago, Sam Colonna. - Młoda kobieta powiedziała, że jest tu polski bokser, który kiedyś był w Chicago z reprezentacją Polski na meczu ze Stanami Zjednoczonymi i powinienem go obejrzeć. Powiedziałem jej, żeby go przyprowadziła." Tym, który pojechał wtedy po Gołotę, był jego późniejszy menedżer Bob O'Donnnel. "Nigdy nie zapomnę jego pierwszej zawodowej walki - wspomina O'Donnel. - To było w Milwaukee, w stanie Wisconsin. Andrzej nagle zaczął narzekać na bóle ręki. Przestraszyłem się, że będzie kompletna klapa. Na szczęście, dziwnie szybko ręka przestała go boleć. Niczego nie sugeruję. To się zdarza, że bokserzy przed walkami mają jakieś tajemmnicze bóle lub kontuzje." Tym, który bardzo wierzył w talent i możliwości Gołoty, był słynny Lou Duva. "Ma wielkie serce, mocną brodę i wie, czego chce - mówił w zapale Duva. - Jest lepszy od Tysona, Holyfielda, pokona też Lennoksa Lewisa, ale życie nieco skorygowało te peany." Teraz w podobnym stylu wypowiada się nowy trener Gołoty Al Certo, więc lepiej mieć do tego, co mówi, zdrowy dystans. Mike rekordzista 32-letni dziś Mike Tyson przeszedł do historii boksu zawodowego jako najmłodszy mistrz świata wagi ciężkiej. Miał zaledwie 20 lat, gdy w 1986 roku pokonał Trevora Berbicka i odebrał mu pas organizacji WBC. Tyson jest też tym, który pobił wszelkie finansowe rekordy tej dyscypliny, zarabiając w ringu grubo ponad 200 mln dolarów. Inna sprawa, że z tej fortuny niewiele mu zostało. Jego kontrakt za pamiętny, drugi pojedynek z Evanderem Holyfieldem też był rekordowy - 30 mln dolarów. Za odgryzienie ucha rywalowi odebrano mu trzy miliony. Do "Bestii" należy też inny, szalenie istotny ze względów finansowych, rekord. Na dziesięć najbardziej dochodowych pojedynków pokazywanych w systemie płatnej telewizji "pay per view" (płać za obraz), aż siedem to walki z jego udziałem. Znajomość tych danych w dużej mierze wyjaśnia fenomen zjawiska "Tyson" i gorączkową atmosferę związaną z każdą jego walką. Każdy z liczących się bokserów wagi ciężkiej marzył lub marzy o walce z "Bestią". Andrzej Gołota też należał do tego grona. Powód jest znany - pieniądze i sława. Nawet Lennox Lewis, najlepszy dziś i najlepiej opłacany mistrz zawodowego boksu, mówi, że chce walczyć z Tysonem. Najgorszy na tej planecie Mike Tyson urodził się 30 czerwca 1966 roku w Brownsville w Brooklynie, jako najmłodszy z trójki rodzeństwa. Matka Lorna była prostytutką, ojciec, Jimmy Kirkparick, alfonsem i drobnym gangsterem, który całe dnie spędzał w knajpach na pijaństwie, a noce na płodzeniu kolejnych nieślubnych dzieci. Miał ich w sumie 19, a matkę Mike'a porzucił na dwa miesiące przed narodzeniem przyszłego mistrza świata. Mike Tyson często powtarza, że jest najgorszym człowiekiem na tej planecie, i wie, że któregoś dnia po prostu ktoś go zabije. To, że nie zginął już w dzieciństwie, uważa za czysty przypadek. Gdy w wieku 13 lat wylądował w jednym z nowojorskich poprawczaków, miał na koncie 38 aresztowań. To też rekord trudny do pobicia. Z jednego z tych poprawczaków trafił jednak na salę bokserską i to był uśmiech losu. Opowiadał mi o tym jego pierwszy trener, Teddy Atlas, podczas pobytu w Polsce, gdy był bokserskim konsultantem filmu "Tryumf ducha". Z tłumu drobnych opryszków wyłowił go wtedy jeden z wychowawców poprawczaka - Bobby Sewart, kolega Atlasa. Tyson już na pierwszym sparingu pokazał, że boks to jego żywioł. "Od początku wiedziałem, że będzie mistrzem świata", wspominał Teddy Atlas. Zawodowa kariera Mike'a Tysona potoczyła się błyskawicznie. Ogromny wpływ wywarł na niego legendarny trener Cus d'Amato, który oficjalnie go usynowił. D'Amato nie doczekał jednak momentu, gdy Tyson zdobył tytuł mistrza świata. A szkoda, bo było na co patrzeć. Tyson zmiatał rywali z ringu jednego za drugim. 22 listopada 1986 roku był już mistrzem świata. Od tego momentu "Żelazny Mike" nie opuszcza łamów prasy. To już nie tylko ringowa bestia i milioner, który kolekcjonuje drogie samochody. Jest mężem znanej aktorki Robin Givens, która publicznie twierdzi, że bokser ją bije. Kilka miesięcy później wnosi sprawę o rozwód, a Mike Tyson pakuje się w kolejne kłopoty. Bije się w Harlemie z innym bokserem i rozwala na drzewie swoje BMW. Coraz częściej jest też pozywany do sądu przez młode dziewczyny, które skarżą go o molestowanie seksualne. Złe czasy Na ringu też nie wiedzie mu się najlepiej. 11 lutego 1990 roku w Tokio zostaje znokautowany w 10. rundzie przez Jamesa "Bustera" Douglasa i traci tytuły mistrzowskie. Dwa lata później traci też wolność. Ława przysięgłych daje wiarę Desiree Washington, która twierdzi, że została zgwałcona przez Tysona, i 28 marca 1992 roku sędzia Patrycja Gifford skazuje "Bestię" na 6 lat więzienia, nakazując natychmiastowe wykonanie kary. W październiku tego roku umiera ojciec Tysona, ale bokser nawet nie składa prośby o urlop, by móc wziąć udział w uroczystościach pogrzebowych. "Więzienie to był najgorszy okres w moim życiu - wielokrotnie przyzna później Tyson. -Tam bowiem po raz kolejny zrozumiałem, że jestem nikim. Strach, który zawsze był moim najlepszym przyjacielem, od tego momentu stał się moim wrogiem." To słowa Mike'a zaraz po opuszczeniu zakładu karnego w Plainfield, po odbyciu połowy kary. 19 sierpnia 1995 roku Tyson wraca na ring i w 89. sekundzie pierwszej rundy nokautuje Petera McNeeleya. Później w podobnym stylu rozprawi się z Busterem Mathisem jr., Frankiem Bruno i Bruce'em Seldonem. Wreszcie dochodzi do pamiętnych pojedynków z Evanderem Holyfieldem. Te walki miały być tylko spacerkiem, a były klęską mistrza. Szczególnie rewanżowy pojedynek, który pobił wszelkie rekordy oglądalności (1,9 mln pay per view i 16 333 osoby w MGM Grand w Las Vegas). Jeszcze nigdy w historii show-biznesu żadne wydarzenie nie wzbudziło podobnego zainteresowania. Pojedynek ten oglądały 3 miliardy telewidzów w100 krajach świata, a rekordowe honoraria dla bokserów (35 mln dla Holyfielda i 30 mln dla Tysona) i 200 mln USD spodziewanego zysku nie pozostawiały cienia wątpliwości, że dzieje się coś niezwykłego. Don King, genialny, choć pozbawiony skrupułów, król promotorów zawodowego boksu promieniał. Wielki tytuł w sobotnim wydaniu "US Today": "Rozum ważniejszy niż mięśnie" okazał się proroczy. Rozbiegane, pełne strachu oczy Tysona i wyzywające, dumne spojrzenie Holyfielda pokazywały faworyta. Ten pojedynek pokazano i opisano na wszelkie możliwe sposoby, więc nie ma co do tego wracać. Zdjęcie, przedstawiające Tysona wbijającego się zębami w ucho Holyfielda, z podpisem "Drakula", mówiło wszystko. "Uliczny bandyta na zawsze pozostanie ulicznym bandytą", pisał "New York Post". Zdaniem gazety był to najbardziej tchórzliwy akt w historii wydarzeń sportowych i jednocześnie haniebny koniec kariery, która kiedyś wydawała się tak obiecująca. "Bestia" mówi o śmierci W tym przypadku dziennikarze "New York Post" popełnili jednak błąd. Nie docenili siły mitu Tysona i jego wartości rynkowej. Po 15-miesięcznej przerwie, spowodowanej odebraniem mu licencji bokserskiej, Tyson wrócił na ring i znokautował Fransa Bothę. "Bestia" znów mogła zarabiać dolary dla siebie i innych. Wprawdzie po tej walce Tyson znów trafił do więzienia za stare grzeszki, ale tym razem adwokaci zrobili wszystko, by zbyt długo tam nie siedział. To nie jest jednak już ten sam Tyson, co kiedyś. On sam zresztą powtarza, że to, co robi, nie ma większego sensu. "Nie lubię siebie. Ten facet, Mike Tyson, jest mi zupełnie obojętny. Dlatego nie ma dla mnie żadnego znaczenia, czy zostanę zabity, czy będę żył. Wiele razy próbowałem już się zabić, pakując się w różne, dziwne sprawy. Tak wygląda całe moje życie" - mówi człowiek, który, jak nikt inny od czasów Muhammada Alego, tak mocno zawładnął zbiorową wyobraźnią. Te słowa Mike'a Tysona są dowodem na to, że jego problemy z samym sobą nie są fikcją. To człowiek chory i wiedzą o tym wszyscy, którzy się z nim stykają. Tyson nie jest w stanie kontrolować swych emocji, co pokazał już w ostatnich latach wielokrotnie. Nie tylko w ringu, ale i poza nim. Wielu chce go widzieć dalej w roli "Bestii" i "Kata", ale on tak naprawdę jest już tylko ofiarą.
Pojedynek dwóch największych brutali zawodowego boksu, Andrzeja Gołty i Mike’a Tysona, odbędzie się w najbliższy piątek, 20 października, w Auburn Hills, koło Detroit. Tyson dostanie za to spotkanie 10 mln dolarów, Gołota 2,5. Do tego dojdą wpływy z pay per view. W ringu będzie sędziował 48–letni Frank Garza. 32–letni dziś Mike Tyson przeszedł do historii boksu zawodowego jako najmłodszy mistrz świata wagi ciężkiej. Miał zaledwie 20 lat, gdy w 1986 roku pokonał Trevora Berbicka i odebrał mu pas organizacji WBC. Gołota zrobił nie mniej błyskotliwą karierę. To bokser w pełni ukształtowany, właściwie bez słabych punktów. W jego przypadku o zwycięstwie zadecyduje przygotowanie psychiczne.
ZJAZD PZPN Boniek, Listkiewicz, Kolator czy Dziurowicz ? Na dobry początek KRZYSZTOF GUZOWSKI Delegaci na zjazd Polskiego Związku Piłki Nożnej, który ma wybrać nowego prezesa, nigdy nie byli w tak komfortowej sytuacji, jak obecnie. Nie ma mowy o żadnych kandydatach przyniesionych w teczce. Jest ich czterech. Każdy jest inną osobowością. Programy działania są od dawna znane i wiadomo, czego się można spodziewać, gdy wygrają wybory. Marian Dziurowicz, zdaniem przeważającej większości obserwatorów, uosabia całe zło w polskiej piłce i dlatego powinien ustąpić. Dziurowicz jest instytucją w polskiej piłce. Praktycznie sam potrafił zbudować wielkość klubu, GKS Katowice, który przez kolejnych10 lat kwalifikował się do europejskich pucharów. Było to przed 1989 rokiem i potem też. Był wytrawnym graczem. Zawsze wiedział, co i z kim należy załatwiać. Jak trzeba było, to szedł do sekretarza partii, albo do księdza. Doskonale poruszał się po meandrach futbolu, z każdym potrafił dobrze żyć. Jest niekwestionowanym przywódcą. Jak huknie, wszyscy kryją się po kątach. Kiedy w roku 1991 objął funkcję wiceprezesa PZPN, rozpoczął swą grę. Ominęły go wszystkie zawieruchy, związane z dziwnymi często kontraktami, zawieranymi przez związek, choć jego podpis widniał na wielu dokumentach. Był tak silną osobowością, że majestatyczny prezes Kazimierz Górski nie miał cienia wątpliwości, kto powinien zostać jego następcą. Przypomnijmy, było to nie tak dawno temu, w 1995 roku. Cztery lata jego prezesury są obecnie oceniane bardzo krytycznie. Nie brak głosów, że Dziurowicz powinien odpowiadać głową za sprzedawane mecze, machlojki sędziowskie, czy kiepskie wyniki reprezentacji. Popełnił bez wątpienia kilka błędów, choćby z dyskwalifikacją sędziego Czyżniewskiego, czy zerwaniem umowy z firmą Puma, za którą PZPN zapłaci pół miliona marek odszkodowania. Błędem była też zgoda na wypłacanie reprezentantom premii za sukcesy w poszczególnych meczach. Na świecie praktyka jest inna - za przyjazdy na mecze reprezentacji zawodnicy otrzymują tzw. startowe, a wielkie pieniądze dostają dopiero za sukces końcowy, czyli awans do finałów mistrzostw kontynentu lub świata. Dziurowicz tak bardzo chciał dogodzić Januszowi Wójcikowi i jego wybrańcom, że wpadł we własne sidła, bo potem ciągle musiał się kłócić z trenerem i piłkarzami, którzy żądali więcej i więcej. Reprezentacja Polski nigdy dotąd nie miała tak komfortowych warunków, jak obecnie. Wszystkie brudy w polskiej piłce zaczęły się jednak w latach 70. (mógłby coś o tym powiedzieć Zbigniew Boniek), przechodziły bez większego echa w latach 80. (na ten temat mogliby się wypowiedzieć Michał Listkiewicz i Eugeniusz Kolator) i trwają do dziś. Winą Dziurowicza jest to, że nie potrafił, albo nie za bardzo się starał im zaradzić. Nie on pierwszy i, podejrzewam, nie ostatni. Dziurowicz ma co innego na sumieniu. Jego sposób sprawowania funkcji po prostu nie przystaje do dzisiejszych czasów. Prezes najważniejszego związku sportowego nie może być antymedialny. Nie może nie słuchać głosów, które podpowiadają mu: "Marian, nie tak". Nie może grzmieć, gdy inni się z nim nie zgadzają. PZPN nie może być twierdzą warowną, do której wstęp mają tylko sami swoi. Prezes nie może się też otaczać wyłącznie ludźmi, którzy bez szemrania spełniają każde jego polecenie, choć na boku mówią, że to bez sensu. To może było dobre w GKS Katowice, ale nie w PZPN pod koniec XX wieku. Wiadomo, że na takim podejściu Dziurowicza do rzeczywistości zaważyła wojna futbolowa. W jej trakcie czasem dostrzegał wrogów tam, gdzie nie powinien, a atmosfera wojny udzieliła się w codziennej pracy wszystkim ludziom, zatrudnionym w PZPN. Prezesem PZPN nie może być człowiek, którego nie akceptuje szeroko pojęta społeczność piłkarska. Dziurowiczowi nie udowodniono przekrętów, związek działał za jego kadencji może nie doskonale, ale poprawnie. Dziurowicza jednak mało kto akceptuje i to powinno być decydujące. Powinien odejść z klasą i nie kandydować, bo dał słowo. Albo jeszcze raz wygrać i zrezygnować na rzecz tych, którzy są akceptowani. Zbigniew Boniek, Eugeniusz Kolator i Michał Listkiewicz, jak wynika z przedwyborczych sondaży, są akceptowani. Wszyscy mają jedną zaletę - jeśli któryś z nich zostanie prezesem, skończy się atmosfera wojny. Popiera ich zdecydowana większość społeczeństwa na zasadzie "obojętnie kto, byle nie Dziurowicz". Boniek stwierdził na łamach "Rz", że gdyby wybory prezesa odbywały się na wzór wyborów prezydenckich lub parlamentarnych, wygrałby w cuglach. Pewnie ma rację. Jego nazwisko kojarzy się z ostatnimi sukcesami polskiej piłki. Ludzie darzą go szacunkiem za gole, które zdobywał, za to, że jest bogaty, że po zakończeniu kariery piłkarza potrafił rozpocząć drugie życie i osiągnąć sukces w biznesie. Czy zostanie prezesem? Wydaje się, że jest radykalny i może zbyt często uderzać pięścią w stół, choć on deklaruje, że tak się nie stanie. Powszechne przekonanie, nawet mylne, może okazać się decydujące. Z głosów czytelników wynika też, że prezes PZPN nie może kojarzyć się z piwem i powinien być świętszy od żony Cezara (Boniek deklaruje, że nie zrezygnuje z prezesowania firmie Go & Goal, robiącej interesy na rynku piłkarskim). Michał Listkiewicz przyjrzał się piłce nożnej ze wszystkich stron. Był dziennikarzem, sędzią krajowym i międzynarodowym, szefował działowi zagranicznemu PZPN, sprawował funkcję sekretarza generalnego związku, jest członkiem władz Europejskiej Unii Piłkarskiej. Tyle lat spędzonych przez niego na samym szczycie futbolowej hierarchii może u niektórych wywołać lepsze lub gorsze wspomnienia. Listkiewicz funkcjonował przecież w tej piłce, o której wszyscy mówią, że była brudna. Ma jednak świadomość, jak powinien wyglądać kontakt z mediami i jak ma pracować związek. Potrafi dogadać się prawie z każdym. Jeśli zostanie prezesem, związek na pewno miękko wyląduje. Boniek i Listkiewicz chcą na początek narysować grubą kreskę. Eugeniusz Kolator jest ich cieniem. Założenia jego programu są podobne. Wydaje się, że ma mniejsze szanse, ponieważ nie ma mocnego nazwiska i nie jest silną osobowością. Przez lata był kojarzony wyłącznie ze środowiskiem sędziowskim i choć zna działalność związku od podszewki, może mu to nie wystarczyć do zwycięstwa. Polska piłka nożna nie stanie się ani o jotę silniejsza po wyborze nowego prezesa. Podczas poniedziałkowego zjazdu będzie chodziło o poprawienie atmosfery wokół futbolu. Na dobry początek. Sąd nie zakazał Sąd Okręgowy w Warszawie odrzucił w czwartek wniosek UKFiT o wydanie zakazu przeprowadzenia wyborczego walnego zgromadzenia PZPN - poinformował rzecznik PZPN Tomasz Jagodziński. W imieniu prezesa Urzędu Kultury Fizycznej i Turystyki Jacka Dębskiego wniosek do sądu skierowała we wtorek prywatna kancelaria prawnicza reprezentująca ten resort w sporze z PZPN. Sąd Okręgowy uznał wniosek za bezpodstawny, podkreślił Jagodziński. Prezes UKFiT Jacek Dębski nie uznał decyzji sądu za porażkę w sporze z władzami PZPN. "To nawet dobrze, że zjazd się odbędzie, bo być może dojdzie na nim do zmian w polskiej piłce. W sądzie jest złożony wniosek o ustanowienie kuratora dla PZPN. Jeśli nowy prezes będzie gwarantował przeprowadzenie koniecznych reform, to bardzo poważnie rozważę możliwość wycofania tego wniosku", powiedział Jacek Dębski Polskiej Agencji Prasowej. m.c., pap Czy Dziurowicz wystartuje? Marian Dziurowicz jest jednym z kandydatów na stanowisko prezesa PZPN, ale oficjalnie jeszcze ani nie potwierdził, ani nie zaprzeczył, czy stanie w wyborcze szranki. Na piątek zaprosił do Warszawy przedstawicieli pierwszej i drugiej ligi, by omówić zasady pomocy finansowej Związku na rzecz klubów. Spotkanie nie było zbyt udane z powodu słabej frekwencji. PAP cytuje jednego z uczestników spotkania, Ryszarda Raczkowskiego, który przewiduje, że prezes Dziurowicz - po przeliczeniu potencjalnych głosów poparcia - nie zgłosi jednak swojej kandydatury. Dzięki temu będzie mógł z twarzą odejść z zajmowanego stanowiska. Z kolei telewizyjne "Wiadomości" podały, że Dziurowicz zdecydował się kandydować.
Delegaci na zjazd PZPN, który ma wybrać nowego prezesa, są w komfortowej sytuacji. O stanowisko ubiega się czterech wyrazistych kandydatów. Marian Dziurowicz, obecny prezes, oceniany jest bardzo krytycznie. Nie powinien kandydować. Boniek, Kolator i Listkiewicz cieszą się powszechną akceptacją. Kolator ustępuje kontrkandydatom sławą i charyzmą. Tymczasem minister sportu złożył w sądzie wniosek o ustanowienie kuratora dla PZPN.
ZJAZD PZPN Boniek, Listkiewicz, Kolator czy Dziurowicz ? Na dobry początek KRZYSZTOF GUZOWSKI Delegaci na zjazd Polskiego Związku Piłki Nożnej, który ma wybrać nowego prezesa, nigdy nie byli w tak komfortowej sytuacji, jak obecnie. Nie ma mowy o żadnych kandydatach przyniesionych w teczce. Jest ich czterech. Każdy jest inną osobowością. Programy działania są od dawna znane i wiadomo, czego się można spodziewać, gdy wygrają wybory. Marian Dziurowicz, zdaniem przeważającej większości obserwatorów, uosabia całe zło w polskiej piłce i dlatego powinien ustąpić. Dziurowicz jest instytucją w polskiej piłce. Praktycznie sam potrafił zbudować wielkość klubu, GKS Katowice, który przez kolejnych10 lat kwalifikował się do europejskich pucharów. Było to przed 1989 rokiem i potem też. Był wytrawnym graczem. Zawsze wiedział, co i z kim należy załatwiać. Jak trzeba było, to szedł do sekretarza partii, albo do księdza. Doskonale poruszał się po meandrach futbolu, z każdym potrafił dobrze żyć. Jest niekwestionowanym przywódcą. Jak huknie, wszyscy kryją się po kątach. Kiedy w roku 1991 objął funkcję wiceprezesa PZPN, rozpoczął swą grę. Ominęły go wszystkie zawieruchy, związane z dziwnymi często kontraktami, zawieranymi przez związek, choć jego podpis widniał na wielu dokumentach. Był tak silną osobowością, że majestatyczny prezes Kazimierz Górski nie miał cienia wątpliwości, kto powinien zostać jego następcą. Przypomnijmy, było to nie tak dawno temu, w 1995 roku. Cztery lata jego prezesury są obecnie oceniane bardzo krytycznie. Nie brak głosów, że Dziurowicz powinien odpowiadać głową za sprzedawane mecze, machlojki sędziowskie, czy kiepskie wyniki reprezentacji. Popełnił bez wątpienia kilka błędów, choćby z dyskwalifikacją sędziego Czyżniewskiego, czy zerwaniem umowy z firmą Puma, za którą PZPN zapłaci pół miliona marek odszkodowania. Błędem była też zgoda na wypłacanie reprezentantom premii za sukcesy w poszczególnych meczach. Na świecie praktyka jest inna - za przyjazdy na mecze reprezentacji zawodnicy otrzymują tzw. startowe, a wielkie pieniądze dostają dopiero za sukces końcowy, czyli awans do finałów mistrzostw kontynentu lub świata. Dziurowicz tak bardzo chciał dogodzić Januszowi Wójcikowi i jego wybrańcom, że wpadł we własne sidła, bo potem ciągle musiał się kłócić z trenerem i piłkarzami, którzy żądali więcej i więcej. Reprezentacja Polski nigdy dotąd nie miała tak komfortowych warunków, jak obecnie. Wszystkie brudy w polskiej piłce zaczęły się jednak w latach 70. (mógłby coś o tym powiedzieć Zbigniew Boniek), przechodziły bez większego echa w latach 80. (na ten temat mogliby się wypowiedzieć Michał Listkiewicz i Eugeniusz Kolator) i trwają do dziś. Winą Dziurowicza jest to, że nie potrafił, albo nie za bardzo się starał im zaradzić. Nie on pierwszy i, podejrzewam, nie ostatni. Dziurowicz ma co innego na sumieniu. Jego sposób sprawowania funkcji po prostu nie przystaje do dzisiejszych czasów. Prezes najważniejszego związku sportowego nie może być antymedialny. Nie może nie słuchać głosów, które podpowiadają mu: "Marian, nie tak". Nie może grzmieć, gdy inni się z nim nie zgadzają. PZPN nie może być twierdzą warowną, do której wstęp mają tylko sami swoi. Prezes nie może się też otaczać wyłącznie ludźmi, którzy bez szemrania spełniają każde jego polecenie, choć na boku mówią, że to bez sensu. To może było dobre w GKS Katowice, ale nie w PZPN pod koniec XX wieku. Wiadomo, że na takim podejściu Dziurowicza do rzeczywistości zaważyła wojna futbolowa. W jej trakcie czasem dostrzegał wrogów tam, gdzie nie powinien, a atmosfera wojny udzieliła się w codziennej pracy wszystkim ludziom, zatrudnionym w PZPN. Prezesem PZPN nie może być człowiek, którego nie akceptuje szeroko pojęta społeczność piłkarska. Dziurowiczowi nie udowodniono przekrętów, związek działał za jego kadencji może nie doskonale, ale poprawnie. Dziurowicza jednak mało kto akceptuje i to powinno być decydujące. Powinien odejść z klasą i nie kandydować, bo dał słowo. Albo jeszcze raz wygrać i zrezygnować na rzecz tych, którzy są akceptowani. Zbigniew Boniek, Eugeniusz Kolator i Michał Listkiewicz, jak wynika z przedwyborczych sondaży, są akceptowani. Wszyscy mają jedną zaletę - jeśli któryś z nich zostanie prezesem, skończy się atmosfera wojny. Popiera ich zdecydowana większość społeczeństwa na zasadzie "obojętnie kto, byle nie Dziurowicz". Boniek stwierdził na łamach "Rz", że gdyby wybory prezesa odbywały się na wzór wyborów prezydenckich lub parlamentarnych, wygrałby w cuglach. Pewnie ma rację. Jego nazwisko kojarzy się z ostatnimi sukcesami polskiej piłki. Ludzie darzą go szacunkiem za gole, które zdobywał, za to, że jest bogaty, że po zakończeniu kariery piłkarza potrafił rozpocząć drugie życie i osiągnąć sukces w biznesie. Czy zostanie prezesem? Wydaje się, że jest radykalny i może zbyt często uderzać pięścią w stół, choć on deklaruje, że tak się nie stanie. Powszechne przekonanie, nawet mylne, może okazać się decydujące. Z głosów czytelników wynika też, że prezes PZPN nie może kojarzyć się z piwem i powinien być świętszy od żony Cezara (Boniek deklaruje, że nie zrezygnuje z prezesowania firmie Go & Goal, robiącej interesy na rynku piłkarskim). Michał Listkiewicz przyjrzał się piłce nożnej ze wszystkich stron. Był dziennikarzem, sędzią krajowym i międzynarodowym, szefował działowi zagranicznemu PZPN, sprawował funkcję sekretarza generalnego związku, jest członkiem władz Europejskiej Unii Piłkarskiej. Tyle lat spędzonych przez niego na samym szczycie futbolowej hierarchii może u niektórych wywołać lepsze lub gorsze wspomnienia. Listkiewicz funkcjonował przecież w tej piłce, o której wszyscy mówią, że była brudna. Ma jednak świadomość, jak powinien wyglądać kontakt z mediami i jak ma pracować związek. Potrafi dogadać się prawie z każdym. Jeśli zostanie prezesem, związek na pewno miękko wyląduje. Boniek i Listkiewicz chcą na początek narysować grubą kreskę. Eugeniusz Kolator jest ich cieniem. Założenia jego programu są podobne. Wydaje się, że ma mniejsze szanse, ponieważ nie ma mocnego nazwiska i nie jest silną osobowością. Przez lata był kojarzony wyłącznie ze środowiskiem sędziowskim i choć zna działalność związku od podszewki, może mu to nie wystarczyć do zwycięstwa. Polska piłka nożna nie stanie się ani o jotę silniejsza po wyborze nowego prezesa. Podczas poniedziałkowego zjazdu będzie chodziło o poprawienie atmosfery wokół futbolu. Na dobry początek. Sąd nie zakazał Sąd Okręgowy w Warszawie odrzucił w czwartek wniosek UKFiT o wydanie zakazu przeprowadzenia wyborczego walnego zgromadzenia PZPN - poinformował rzecznik PZPN Tomasz Jagodziński. W imieniu prezesa Urzędu Kultury Fizycznej i Turystyki Jacka Dębskiego wniosek do sądu skierowała we wtorek prywatna kancelaria prawnicza reprezentująca ten resort w sporze z PZPN. Sąd Okręgowy uznał wniosek za bezpodstawny, podkreślił Jagodziński. Prezes UKFiT Jacek Dębski nie uznał decyzji sądu za porażkę w sporze z władzami PZPN. "To nawet dobrze, że zjazd się odbędzie, bo być może dojdzie na nim do zmian w polskiej piłce. W sądzie jest złożony wniosek o ustanowienie kuratora dla PZPN. Jeśli nowy prezes będzie gwarantował przeprowadzenie koniecznych reform, to bardzo poważnie rozważę możliwość wycofania tego wniosku", powiedział Jacek Dębski Polskiej Agencji Prasowej. m.c., pap Czy Dziurowicz wystartuje? Marian Dziurowicz jest jednym z kandydatów na stanowisko prezesa PZPN, ale oficjalnie jeszcze ani nie potwierdził, ani nie zaprzeczył, czy stanie w wyborcze szranki. Na piątek zaprosił do Warszawy przedstawicieli pierwszej i drugiej ligi, by omówić zasady pomocy finansowej Związku na rzecz klubów. Spotkanie nie było zbyt udane z powodu słabej frekwencji. PAP cytuje jednego z uczestników spotkania, Ryszarda Raczkowskiego, który przewiduje, że prezes Dziurowicz - po przeliczeniu potencjalnych głosów poparcia - nie zgłosi jednak swojej kandydatury. Dzięki temu będzie mógł z twarzą odejść z zajmowanego stanowiska. Z kolei telewizyjne "Wiadomości" podały, że Dziurowicz zdecydował się kandydować.
Delegaci na zjazd Polskiego Związku Piłki Nożnej, który ma wybrać nowego prezesa, nigdy nie byli w tak komfortowej sytuacji. Jest ich czterech. Marian Dziurowicz, zdaniem większości obserwatorów, powinien ustąpić. Prezesem PZPN nie może być człowiek, którego nie akceptuje społeczność piłkarska. Zbigniew Boniek, Eugeniusz Kolator i Michał Listkiewicz są akceptowani. Dziurowicz jest jednym z kandydatów, ale oficjalnie nie potwierdził, czy stanie w szranki.
PODRĘCZNIKI We wrześniu wielu książek będzie brakować - twierdzą wydawcy Walka o ucznia ŁUKASZ GOŁĘBIEWSKI Wprowadzona od września tego roku reforma oświaty przewiduje konieczność wymiany wszystkich podręczników do IV klasy szkoły podstawowej i wydrukowania nowych książek do pierwszej klasy gimnazjum, która zastąpi siódmą klasę podstawówki. W połowie czerwca nawet połowa nowych podręczników nie została jeszcze wydrukowana i już dziś wiadomo, że we wrześniu wielu książek będzie brakować. W poprzednich latach wydawcy rozpoczynali druk podręczników w marcu. Od czerwca zaczynał się sezon ich sprzedaży, którego kulminacja przypadała na koniec września. W tym roku w czerwcu sprzedaż książek szkolnych była o 80-90 proc. mniejsza, niż w latach ubiegłych. Nauczyciele nie wiedzą, jakie podręczniki polecać na następny rok, wydawcy czekają z drukiem na akceptację resortu edukacji, a Ministerstwo Edukacji Narodowej do 12 lipca wydłużyło termin składania wniosków o wpis do rejestru książek dopuszczonych do nauki w szkołach. Bogata oferta - Wykaz książek zatwierdzonych przez MEN będzie dopiero pod koniec sierpnia - mówi Danuta Mieszkowska z departamentu kształcenia i wychowania MEN. - Wydłużyliśmy okres składania wniosków o wpis do rejestru na prośbę samych wydawców. Dotychczas wpłynęło ponad sto wniosków. Z naszego rozeznania wynika, że do każdego przedmiotu w klasach objętych reformą będą co najmniej dwa podręczniki. Z naszej ankiety przeprowadzonej wśród wydawców książek szkolnych wynika, że będzie tych podręczników więcej: 3-4, a do niektórych przedmiotów nawet 6. Razem z zeszytami ćwiczeń, które nie wymagają aprobaty MEN, w tym roku pojawi się ok. 400 nowych tytułów adresowanych do uczniów klas objętych reformą oraz klas I-III (tu nie ma konieczności wymiany książki, jednak wielu wydawców przygotowało na ten rok nowoczesne zintegrowane podręczniki). Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne - potentat na tym rynku - szykują nowe podręczniki do wszystkich zreformowanych klas, jednak nie wszystkie są już wydrukowane. - Najgorsza jest niewiedza - mówi Iwona Ring, dyrektor ds. promocji w wydawnictwie. - Nie wiemy, czy wszystkie nasze podręczniki uzyskają akceptację MEN. Wielką niewiadomą są nakłady. Trudno przewidzieć, jak będą się sprzedawały nowe tytuły. Postanowiliśmy zaryzykować i będziemy drukować więcej, niż sprzedawaliśmy w latach ubiegłych. Dzięki temu we wrześniu będzie dużo naszych książek. Jeśli się nie sprzedadzą - albo pójdą na przemiał, albo będą czekały na następny rok. Inni wydawcy są jednak ostrożniejsi niż WSiP. - Nie chcemy ryzykować i na początek drukujemy po 50 tys. każdego tytułu - mówi Piotr Oziębło, dyrektor wydawnictwa Juka-91. - Liczymy, że sprzedamy trzy razy więcej, ale nie chcemy ponosić strat. - Pierwszy nakład każdego z naszych nowych podręczników to 60 tys. egzemplarzy - mówi Tomasz Gigol z Nowej Ery. - Nie ryzykujemy i z drukiem czekamy na akceptację książek przez MEN. W oczekiwaniu na kolejki Pod koniec sierpnia odbędzie się w Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie specjalna edycja Targów Książki Edukacyjnej. Wszystko w związku z reformą oświaty i panującym na rynku zamieszaniem, które spowodowało, że w wielu szkołach uczniowie dowiedzą się dopiero we wrześniu, z jakich książek mają się uczyć. Najgorzej, że nawet do klas, które nie są objęte reformą, sprzedaż książek bardzo spadła. - Ponieważ teraz rodzice nie kupują książek, należy oczekiwać, że we wrześniu, a nawet jeszcze w październiku, przed księgarniami będą ustawiały się kolejki - twierdzi Grzegorz Bartosiewicz, szef największej hurtowni książek szkolnych - Wkra. - Wielu tytułów we wrześniu zabraknie, bo wydawcy ostrożniej niż kiedykolwiek planują nakłady. Oznacza to, że w krótkim czasie do hurtowni wpłynie dużo tytułów, które stale trzeba będzie uzupełniać. W razie potrzeby, wprowadzę w swojej firmie pod koniec sierpnia 24-godzinny dzień pracy i przyjmę nowych pracowników. - Z całą pewnością we wrześniu będzie brakowało podręczników. Nauczyciele są zdezorientowani, wydawcy też. Ten rok dla wszystkich jest wielkim doświadczeniem - twierdzi Olgierd Buchocki, szef Gdańskiego Wydawnictwa Oświatowego. - To, co sprzedawano w pięć miesięcy, będzie trzeba sprzedać w 30 dni. Księgarze nie dadzą sobie z tym rady - uważa Marek Rożak, właściciel wydawnictwa edukacyjnego M. Rożak. Nowe firmy Reforma jest dla wydawcy wyzwaniem, ale i ogromną szansą. Na rynku edukacyjnym są największe nakłady książek i najszybszy przepływ gotówki. Wypromowanie nawet jednego podręcznika może oznaczać wzrost obrotów o kilkaset tysięcy złotych. Dlatego wydawcy od kilku miesięcy spotykają się z nauczycielami, wysyłają do szkół gratisowe egzemplarze książek, organizują konferencje metodyczne. - Nasze koszty na promocję w tym roku wzrosły kilkakrotnie - twierdzi Tomasz Gigol z Nowej Ery. - Zazwyczaj wysyłaliśmy nasze materiały do szkół raz w roku, a teraz, do czerwca, zrobiliśmy to już pięć razy (w tym 135 tys. egz. bezpłatnych książek). W tym roku o ucznia walczyć będzie wiele nowych na tym rynku firm: Znak, Prószyński i S-ka, Muza, LektorKlett. Reforma otwiera nowe możliwości. Wiadomo, że nauczyciele niechętnie zmieniają podręczniki, z których uczą. Teraz będą musieli. Ceny wzrosną Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne przygotowały w tym roku 114 nowych podręczników, z czego dopiero połowa została wydrukowana. Wydawnictwo M. Rożak szykuje nowy podręcznik do przyrody (nowy przedmiot, który pojawi się w klasie IV) oraz historię, polski, geografię i biologię do gimnazjum. Gdańskie Wydawnictwo Oświatowe będzie miało nowe podręczniki do polskiego, historii i matematyki. Nowa Era szykuje książkę do przyrody oraz podręczniki do gimnazjum: biologię, chemię, fizykę, geografię, matematykę, technikę. Juka-91 drukuje nowy zintegrowany elementarz, podręcznik do przyrody i matematyki dla klas IV i historię dla gimnazjum. Res Polona będzie miała nową matematykę dla klas IV-VI i dla gimnazjum, fizykę dla gimnazjum i zintegrowany podręcznik do nauczania w klasach I-III. Zintegrowany podręcznik do nauczania początkowego szykuje też Didasko. Osiem nowych podręczników wyda oficyna Adam. Szesnaście nowych tytułów szykuje poznańska Arka... Wyliczać można długo, bo w Polsce działa blisko 200 wydawnictw specjalizujących się w książce oświatowej. Ceny podręczników nieznacznie wzrosną - o ok. 10 proc. w porównaniu z rokiem ubiegłym (przykładowe ceny podajemy w tabelce). Pojedyncza książka kosztuje dziś w detalu ok. 13-21 złotych, zeszyt ćwiczeń 4-12 złotych. Co roku rodzice muszą jednak wydać od 100 do 200 złotych na podręczniki, co dla wielu domowych budżetów jest sporym obciążeniem. Ceny książek szkolnych nie różnią się znacznie, konkurencja powoduje, że wydawcy nie mają zbyt dużych możliwości ani podnoszenia, ani obniżania cen. Wiele zależy tu od Wydawnictw Szkolnych i Pedagogicznych, do których polityki cenowej dostosowują się mniejsi edytorzy. W ostatnich latach WSiP stosunkowo drogo sprzedawał książki osiągając co roku ogromne zyski. Urok ćwiczeń Nauczyciel będzie miał w czym wybierać. A nowe podręczniki kuszą kredowym papierem, pięknymi ilustracjami, bogatym zestawem ćwiczeń. W niczym nie przypominają tych, z których uczyły się poprzednie pokolenia. Edytorsko są to obecnie jedne z najpiękniejszych książek na polskim rynku. Także tekst uległ przeobrażeniom. Nowe podręczniki mają uczyć samodzielnego myślenia, dlatego ich autorzy dbają o to, by uczeń utrwalał wiedzę dzięki licznym przykładom i ćwiczeniom, wykład zaś ograniczony jest do minimum tłumaczącego definicje i pojęcia. Liczne wykresy i ilustracje przemawiają do wyobraźni ucznia i ułatwiają szybkie zrozumienie tematu lekcji. Poziom podręczników jest wyrównany, tu wchodzą w grę zbyt duże pieniądze, by któryś wydawca mógł sobie pozwolić na wypuszczenie bubla.
Wprowadzona od września tego roku reforma oświaty przewiduje konieczność wymiany wszystkich podręczników do IV klasy szkoły podstawowej i wydrukowania nowych książek do pierwszej klasy gimnazjum, która zastąpi siódmą klasę podstawówki. W połowie czerwca nawet połowa nowych podręczników nie została jeszcze wydrukowana i już dziś wiadomo, że we wrześniu wielu książek będzie brakować.W poprzednich latach wydawcy rozpoczynali druk podręczników w marcu. Od czerwca zaczynał się sezon ich sprzedaży, którego kulminacja przypadała na koniec września. W tym roku w czerwcu sprzedaż książek szkolnych była o 80-90 proc. mniejsza, niż w latach ubiegłych. Nauczyciele nie wiedzą, jakie podręczniki polecać na następny rok, wydawcy czekają z drukiem na akceptację resortu edukacji, a Ministerstwo Edukacji Narodowej do 12 lipca wydłużyło termin składania wniosków o wpis do rejestru książek dopuszczonych do nauki w szkołach.Z naszej ankiety przeprowadzonej wśród wydawców książek szkolnych wynika, że będzie tych podręczników więcej: 3-4, a do niektórych przedmiotów nawet 6. Razem z zeszytami ćwiczeń, które nie wymagają aprobaty MEN, w tym roku pojawi się ok. 400 nowych tytułów adresowanych do uczniów klas objętych reformą oraz klas I-III.Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne - potentat na tym rynku - szykują nowe podręczniki do wszystkich zreformowanych klas, jednak nie wszystkie są już wydrukowane. Reforma jest dla wydawcy wyzwaniem, ale i ogromną szansą. Na rynku edukacyjnym są największe nakłady książek i najszybszy przepływ gotówki. Wypromowanie nawet jednego podręcznika może oznaczać wzrost obrotów o kilkaset tysięcy złotych.
MEDIA "City Magazine" i "Aktivist" wyciągają ludzi (i to nie tylko młodych) z domów i zmuszają ich do chłonięcia kultury Aktywne miasto KUBA KOWALSKI Przed dwoma laty w Polsce pojawił się "City Magazine" - pierwsze darmowe pismo zawierające informacje o kulturalnym życiu miasta, wydawane na dobrym papierze, kolorowe, pełne zdjęć, w starannej formie edytorskiej. Pół roku temu "City Magazine" doczekał się następcy - w kilku największych miastach ukazuje się "Aktivist", bezpłatny dwutygodnik o zbliżonej formule. "City Magazine" Wydawało się, że przyszłość magazynu rozdawanego za darmo będzie wisieć na włosku. Tymczasem dziś nakład "City Magazine" jest przyzwoity (w Warszawie 40 tys. egzemplarzy), a lista miejsc, w których można go znaleźć, zajmuje pełne dwie strony. Miesięcznik doczekał się edycji w Trójmieście, Poznaniu i Krakowie. Lokalne mutacje łączy tylko pstrokata szata graficzna oraz uniwersalne recenzje płyt, książek i filmów. Wszystko inne, wraz z okładką i zespołem redakcyjnym, jest już dostosowane do miejsca wydawania. To zrozumiałe: "City Magazine" to miesięcznik o mieście, musi z niego wyrastać oraz, by posłużyć się językiem z łamów, czuć jego klimat. Czym jest "City Magazine"? Mimo nieporęcznego formatu, ciut mniejszego od A3, jest przewodnikiem po mieście. Dzień po dniu opisane są w nim ciekawe wydarzenia kulturalne (wraz z minirecenzjami): koncerty, festiwale, imprezy, pokazy, otwarcia, widowiska, happeningi. Nie ma kultury masowej. Raczej kultura wysoka pomieszana z undergroundową ("bohaterem miasta" w lutowym wydaniu trójmiejskim jest Tymon Tymański, w wydaniu warszawskim rozmowa z Wojciechem Marczewskim). Coś dla ludzi młodych, ale i myślących. Nie ma ani słowa o polityce. Nie ma też waty, która wypełnia kolorowe pisemka pełne plotek z życia wielkich gwiazd, porad kosmetycznych, zdjęć bajecznie drogich ubrań. Tam człowiek ma się ocierać o świat, tutaj - go tworzyć. "City Magazine" jest dla ludzi aktywnych, którzy mają trochę wolnego czasu, trochę pieniędzy, ale przede wszystkim dużo energii. Miesięcznik rzuca im surową informację, podsuwa tropy. Dobre są pomysły na artykuły - o dziwactwach miasta, o obcokrajowcach w mieście, o nietypowych zawodach. "City Magazine" wystawiany jest w specjalnych stelażach w knajpach, kinach i miejscach odwiedzanych przez młodych ludzi. Nieprzypadkowo - w miesięczniku młodzi piszą dla młodych, używając "młodej" polszczyzny (innej niż ta z telewizji i gazet, bliższej ulicy, co wcale nie znaczy, że plugawej). Na tym polega siła - różnica między nadawcą i odbiorcą zaciera się. Dla młodych ludzi istnieje przede wszystkim świat zurbanizowany, w nim czują się u siebie. Miasto jest ich żywiołem, tętni energią, ma swoje tajemnice. By je odkryć, wystarczy po prostu wyjść z domu. Dlatego w miesięczniku jest wszystko, czym żyje miasto. Coś jak dział miejski poważnego dziennika, tyle że redagowany z większym luzem. Czasem, co irytujące, brak wiedzy maskowany jest zbytnią lekkością stylu. Jeżeli wiesz coś, czego nie wie "City Magazine" - redakcja prosi o kontakt. Tymczasem w dużych miastach zaczynają pojawiać się przedsięwzięcia, które odmawiają reklamy czy nawet małych wzmianek w darmowych pismach. W gdyńskiej Klubokawiarni i warszawskiej Kopalni, niezwykłych lokalach obleganych przez młodych ludzi, usłyszałem, że kultowość ich wiąże się z zupełnym brakiem zabiegania o klientów, którzy o istnieniu tych miejsc dowiadują się pocztą pantoflową, od przyjaciół i znajomych. Aktivist "Aktivist" - dziecko grupy medialnej z Finlandii, zadomowione już w Estonii, Rosji - zadebiutował w Polsce pół roku temu. Ukazuje się w Warszawie, Trójmieście, Krakowie, Łodzi, Poznaniu i Wrocławiu, a niebawem pojawi się w Szczecinie i Katowicach. Choć "Aktivist" ma zbliżoną formułę do "City Magazine", nie naśladuje starszego brata - z marketingowego punktu widzenia byłoby to samobójstwo. Jest to dwutygodnik o formacie nieco większym niż A4, ma niezwykle elegancką szatę graficzną, kładzie nacisk na Internet, zgodnie z zasadą, że w sieci mieści się więcej niż na papierze (w stopce nie ma telefonów do redakcji, są adresy e-mailowe do członków zespołu). Poszczególne wydania obok stron lokalnych - kalendarza wydarzeń i opisów knajp - mają te same artykuły i identyczną okładkę. Większość tekstów, podobnie jak w "City Magazine", pisana jest bez większego przygotowania merytorycznego. Tyle że w "Aktiviście" jest dużo mniej konkretu. Marek Kłosowicz, redakcyjny podróżnik, zwiedza daleki świat tylko po to, żeby robić tam to samo, co w Polsce - chodzić do klubów, jeść frytki i pić piwo. Z jego kenijskiej relacji wynika niewiele, ale artykuł ma być przede wszystkim śmieszny. Cóż z tego, że pismo zamieszcza dużo wywiadów z ciekawymi osobami, skoro dziennikarze albo nie przedstawiają swoich rozmówców, uznając ich działalność za doskonale znaną, albo popadają w banał (Jerzemu Stuhrowi zadano ogólnikowe pytania o to, jak traktuje film, jak traktuje teatr i jak radzi sobie z popularnością). "Aktivist" określa swoich odbiorców jako technopokolenie (nieprzypadkowo w lutowym numerze edycji trójmiejskiej jest wywiad z didżejem Romero, puszczającym muzykę w sopockim klubie Sfinks, świątyni polskiego techno). A techno to mechaniczna muzyka, dobra zabawa i brak refleksji. Redaktor naczelny Sławek Belina (zastąpił na tym stanowisku Tomasza Lipińskiego, legendarnego muzyka z Tiltu i Brygady Kryzys) o jednym z felietonów Józefy Hennelowej w "Tygodniku Powszechnym" pisze: "Utwór Hennelowej utrzymany jest - jak zawsze - w dętym, nieprzyzwoitym tonie. Odnotować muszę mistrzowską nieobecność dowcipu w piórze felietonistki. Nieobecność ta maskowana jest misyjną mądrością z rutynowego repertuaru katolickiego posła Tomczuka". Na przedostatniej stronie redakcja "Aktivista" zamieszcza opinie znanych twarzy (piosenkarka Renata Przemyk, pisarka Izabela Filipak, smakosz Maciej Nowak), które mogą tu napisać coś, czego nie napiszą nigdzie indziej. Teksty publikowane są nieodpłatnie, co ma sugerować, że pismo staje się opiniotwórcze, dobrze w nim publikować, a jeszcze lepiej je czytać. To element autokreacji, ale jeśli granica między humorem a rzetelną wiedzą nie zostanie odpowiednio wyważona - pismo zostanie przede wszystkim przewodnikiem. Teksty - choć pomysły mają ciekawe, ale realizację zwykle mizerną - wciąż będą odgrywać rolę dodatku do wzorowo redagowanego kalendarium imprez. I do knajpy Oba pisma wyciągają ludzi (i to nie tylko młodych) z domów, zmuszają ich do aktywnego życia, do chłonięcia kultury. Z przebogatego kalendarium zawsze można wybrać coś dla siebie. "Odkryj swoje miasto" radzi "Aktivist". A jeśli w danym dniu kultura zamiera (zdarza się to niezwykle rzadko - "Aktivist" czerwoną czcionką drukuje pełen niedowierzania napis "Nic się nie dzieje!!!"), zawsze można wybrać się do knajpy. Belina zapowiedział nawet, że kolegia redakcyjne organizowane są w knajpach, wszyscy członkowie redakcji mają obowiązek się stawić i wstawić. Wszystkie lokale w mieście, wraz z cenami i krótkim omówieniem menu, można znaleźć na ostatnich stronach - okazuje się, że jest ich bez liku. A tam, na specjalnych stelażach, leży "City Magazin" i "Aktivist". Koło się zamyka. Ale miasto otwiera. -
Przed dwoma laty w Polsce pojawił się "City Magazine" - pierwsze darmowe pismo zawierające informacje o kulturalnym życiu miasta. Nie ma kultury masowej. Raczej kultura wysoka pomieszana z undergroundową. w miesięczniku młodzi piszą dla młodych, używając "młodej" polszczyzny. Czasem brak wiedzy maskowany jest zbytnią lekkością stylu. "Aktivist" zadebiutował w Polsce pół roku temu. "Aktivist" to dwutygodnik. Większość tekstów, podobnie jak w "City Magazine", pisana jest bez większego przygotowania merytorycznego. Tyle że w "Aktiviście" jest dużo mniej konkretu. "Aktivist" określa swoich odbiorców jako technopokolenie. A techno to mechaniczna muzyka, dobra zabawa i brak refleksji. Teksty wciąż będą odgrywać rolę dodatku do wzorowo redagowanego kalendarium imprez.
SEJM UCHWALIŁ Cel - poprawa bezpieczeństwa Nowy kodeks drogowy STANISŁAW SOBOŃ Sejm uchwalił 25 kwietnia 1997 r. ustawę - Prawo o ruchu drogowym. Teraz musi ją jeszcze rozpatrzyć Senat. Zamieszczamy dziś dokończenie omówienia tego aktu prawnego. Pierwszą cześć opublikowaliśmy wczoraj. Tablice i dowody rejestracyjne Aby zarejestrować pojazd, właściciel będzie musiał przedstawić dowód jego własności, kartę pojazdu (jeżeli była wydana dla niego), skrócony odpis świadectwa homologacji, decyzji zwalniającej z obowiązku homologacji albo zaświadczenie o pozytywnym wyniku badania technicznego, dowód rejestracyjny (jeżeli pojazd był zarejestrowany) i dowód odprawy celnej przywozowej, jeżeli był sprowadzony z zagranicy i jest rejestrowany po raz pierwszy. Nie określił jednak pełnego katalogu warunków i upoważnił ministra transportu i gospodarki morskiej do ich uzupełnienia w rozporządzeniu. Kodeks określił równocześnie warunki rejestracji czasowej pojazdu, które dotychczas były szczątkowo uregulowane w rozporządzeniu. Według nowych przepisów pojazd może być zarejestrowany czasowo w dwóch wypadkach. Pierwszy - to rejestracja z urzędu w razie konieczności sprawdzenia lub uzupełnienia dokumentów wymaganych do rejestracji. Drugi - to rejestracja na wniosek właściciela pojazdu dla wywozu pojazdu za granicę, przejazdu z miejsca zakupu lub odbioru pojazdu na terytorium Polski oraz przejazdu w związku z koniecznością przeprowadzenia badań homologacyjnych lub technicznych w stacji kontroli pojazdów albo naprawy. Pojazd może być zarejestrowany czasowo do 30 dni. Możliwe jest przedłużenie tego terminu o 14 dni, jednakże po jego upływie właściciel ma obowiązek zwrócić organowi rejestrującemu pozwolenie czasowe i tablice rejestracyjne. Kodeks wprowadził zakaz rejestracji pojazdów wykonanych (złożonych) poza wytwórnią. Chodzi tu o wszelkie pojazdy złożone we własnym zakresie, które w dotychczasowych przepisach nazywane były SAMAMI lub SKŁADAKAMI. Zakaz ten nie dotyczy pojazdu zbudowanego przy wykorzystaniu nadwozia, podwozia lub ramy konstrukcji własnej, którego markę określa się jako SAM. Jeśli więc ktoś sam wykona taki pojazd, nie będzie miał kłopotów z jego zarejestrowaniem. Zakaz nie dotyczy także pojazdu zabytkowego. Umożliwia się rejestrację pojazdów będących w dyspozycji zakładów lub wydzielonych jednostek wielozakładowych przez organ rejestrujący, właściwy ze względu na ich siedzibę, jeżeli ich kierownicy zostaną upoważnieni przez właścicieli do dokonania takich czynności. Jest to wyjątek od ogólnej zasady obowiązującej przy rejestracji pojazdów, przewidującej rejestrację na wniosek właściciela i przez organ właściwy ze względu na jego miejsce zamieszkania lub siedzibę. Określono też warunki wyrejestrowania pojazdu. Może nastąpić to tylko na wniosek jego właściciela w razie zniszczenia (kasacji) pojazdu, jeżeli przedstawi zaświadczenie o przekazaniu pojazdu do składnicy złomu wyznaczonej przez wojewodę, kradzieży, jeżeli złoży odpowiednie oświadczenie pod odpowiedzialnością karną za fałszywe zeznanie oraz wywozu pojazdu za granicę, jeżeli został tam zarejestrowany lub zbyty. Pojazd wyrejestrowany z powodu kasacji nie może być ponownie zarejestrowany. Oznacza to, że przestaną obowiązywać przepisy o czasowym lub stałym wycofaniu pojazdu z ruchu, które przewiduje obecnie rozporządzenie o rejestracji i ewidencji pojazdów. Na właścicielu ciążyć będą wszelkie opłaty do czasu wyrejestrowania pojazdu, a więc podatek od środków transportowych i ubezpieczenie OC. Pojazdy zostaną zaopatrzone w nowe tablice rejestracyjne. Kodeks przewiduje odpowiednią nowelizację ustawy o działalności gospodarczej w celu wprowadzenia koncesjonowania produkcji i dystrybucji tablic rejestracyjnych. Tablice te mają być produkowane według nowego wzoru, z uwzględnieniem standardów europejskich. Będą też odpowiednio zabezpieczone przed możliwością ich podrobienia. Koncesjonowanie produkcji i dystrybucji tablic rejestracyjnych nastąpi od 1 lipca 1998 r. Tablice rejestracyjne, dowód rejestracyjny i pozwolenie czasowe będą wydawane za opłatą, niezależnie od opłaty skarbowej za rejestrację pojazdu. Organem rejestrującym pojazdy będzie kierownik rejonowego urzędu rządowej administracji ogólnej. Może on powierzyć to zadanie w drodze porozumienia organom samorządu terytorialnego. W wypadku dużych miast, określonych w ustawie o zmianie zakresu działania niektórych miast oraz o miejskich strefach usług publicznych, zadania te przechodzą do właściwości organów gmin jako zadania zlecone. Praktycznie więc rejestracją pojazdów będą się zajmować nadal samorządy. Zostanie utworzona centralna ewidencja pojazdów oraz właścicieli i posiadaczy pojazdów. Wpisowi do ewidencji podlegać będzie każdy zarejestrowany pojazd. Będą w niej dane o pojeździe, jego kolejnych właścicielach i posiadaczach oraz o zawartych przez te osoby umowach obowiązkowego ubezpieczenia OC. Ewidencja będzie prowadzona od 1 lipca 1998 r. przez jednostkę podległą ministrowi spraw wewnętrznych i administracji. Przepisy nie określają bliżej warunków jej funkcjonowania, lecz odsyłają do rozporządzenia ministra. Karta pojazdu Nowe przepisy przewidują wprowadzenie karty pojazdu jako dodatkowego, obok dowodu rejestracyjnego, dokumentu. Karta będzie wydawana przez producenta lub importera na każdy nowy pojazd samochodowy wprowadzony do obrotu handlowego w Polsce, a następnie przekazywana jego właścicielowi. Przy sprzedaży będzie przekazywana kolejnemu właścicielowi. W karcie będzie zapisywana historia pojazdu. Na pojazd sprowadzony z zagranicy i tam zarejestrowany właściciel otrzyma kartę pojazdu przy pierwszej rejestracji w Polsce. Przepisy te wejdą w życie od 1 lipca 1998 r. Właścicielom pojazdów zarejestrowanych przed dniem wejścia tego obowiązku w życie karty mogą być wydane po podjęciu takiej decyzji przez ministra transportu i gospodarki morskiej. Wówczas warunki i terminy w jakich to nastąpi, zostaną określone w drodze rozporządzenia. Badania techniczne Zmieniły się terminy okresowych badań technicznych niektórych pojazdów. Pojazdy przeznaczone do nauki jazdy i egzaminowania podlegać będą okresowym badaniom technicznym co 6 miesięcy, a pojazdy marki SAM nowego typu oraz przystosowane do zasilania gazem - corocznie. Badanie techniczne pojazdu będzie można przeprowadzić w stacji kontroli pojazdów w całym kraju, a nie tylko w województwie, jak proponowano poprzednio. Poza tymi zmianami, określono wyraźnie warunki wydawania upoważnień do przeprowadzania badań technicznych przez stacje kontroli pojazdów, wydawania i cofania uprawnień diagnostom do wykonywania badań technicznych oraz środki nadzoru wojewody nad stacjami i diagnostami. W razie cofnięcia diagnoście uprawnienia do wykonywania badań technicznych wydanie ponownego nie może nastąpić wcześniej niż po upływie 2 lat od dnia, w którym decyzja o cofnięciu stała się ostateczna. Stacje kontroli pojazdów działające w dniu wejścia w życie ustawy na podstawie dotychczasowych przepisów uważa się za spełniające wymagania przewidziane w kodeksie w terminach określonych w wydanych im upoważnieniach. Osoby wykonujące czynności diagnosty w dniu wejścia w życie kodeksu na podstawie dotychczasowych przepisów uważa się za spełniające wymagania określone w kodeksie. Prawa jazdy Wzorem rozwiązań istniejących w państwach Unii Europejskiej, w każdej z istniejących obecnie kategorii prawa jazdy zostały wyodrębnione podkategorie. Kategoria podstawowa prawa jazdy uprawnia do kierowania pojazdem w nim określonym bez ograniczeń, a podkategoria - z ograniczeniami. I tak, prawo jazdy kat. A uprawnia do kierowania każdym motocyklem, a kat. A1 tylko motocyklem o pojemności skokowej silnika nie przekraczającej 125 cm sześc. i o mocy nie większej niż 11 kW. Prawo jazdy kat. B uprawnia do kierowania pojazdami samochodowymi o dopuszczalnej masie całkowitej (dmc) nie przekraczającej 3,5 t, z wyjątkiem autobusów i motocykli, oraz tymi pojazdami z przyczepą o dmc nie przekraczającej masy własnej pojazdu ciągnącego, jeżeli łączna dmc zespołu tych pojazdów nie przekracza 3,5 t, a także ciągnikiem rolniczym lub pojazdem wolnobieżnym, natomiast kat. B1 - trójkołowym lub czterokołowym pojazdem samochodowym o masie własnej nie przekraczającej 550 kg i pojemności silnika spalinowego o zapłonie iskrowym większej niż 50 cm sześc., z wyjątkiem autobusów i motocykli. Prawo jazdy kat. C uprawnia do kierowania pojazdem samochodowym o dmc przekraczającej 3,5 t, z wyjątkiem autobusów, oraz ciągnikiem rolniczym, natomiast kat. C1 - pojazdem samochodowym o dmc przekraczającej 3,5 t i nie większej niż 7,5 t, ciągnikiem rolniczym i pojazdem wolnobieżnym, z wyjątkiem autobusów. Prawo jazdy kat. D uprawnia do kierowania autobusem, ciągnikiem rolniczym i pojazdem wolnobieżnym, natomiast kat D1 - autobusem przeznaczonym konstrukcyjnie do przewozu nie więcej niż 17 osób, łącznie z kierowcą, oraz ciągnikiem rolniczym i pojazdem wolnobieżnym. Nie wprowadzono podkategorii w kategorii T. Ustalono też, że kat. C1+E uprawnia do kierowania zespołem pojazdów o dmc nie przekraczającej 12 t, składającym się z pojazdu ciągnącego określonego w kat. C1 i przyczepy o dmc nie przekraczającej masy własnej pojazdu ciągnącego, a kategoria D1+E - do kierowania zespołem pojazdów o dmc nie przekraczającej 12 t, składającym się z pojazdu ciągnącego określonego w kat. D1 i przyczepy o dmc nie przekraczającej masy własnej pojazdu ciągnącego. Dopuszczono też możliwość kierowania pojazdami przez osoby nie posiadające do tego uprawnień. Chodzi tu o odbywających naukę jazdy pod nadzorem instruktora lub egzamin państwowy pod nadzorem egzaminatora. Regulacje te likwidują lukę, która istnieje w dotychczasowych przepisach. Warunkiem uzyskania prawa jazdy wyższych kategorii (C, C1, D lub D1), jest posiadanie prawa jazdy kat. B. Nie zmieniły się wymagania wiekowe dla osób ubiegających się o prawo jazdy kategorii B. Osoby, które nie ukończyły 18 lat, mogą uzyskać prawo jazdy kat. A, A1, B, B1 i T tylko za zgodą rodziców lub opiekunów. Kierujący może posiadać tylko jedno ważne krajowe prawo jazdy lub pozwolenie do kierowania tramwajem. Organem wydającym prawa jazdy będzie kierownik rejonowego urzędu rządowej administracji ogólnej. Zadania w zakresie wydawania praw jazdy może on powierzyć w drodze porozumienia organom samorządu terytorialnego. W wypadku dużych miast, określonych w ustawie o zmianie zakresu działania niektórych miast oraz o miejskich strefach usług publicznych, zadania te przechodzą do właściwości organów gmin jako zadania zlecone. Praktycznie więc sprawami związanymi z wydaniem prawa jazdy, będą zajmować sie nadal samorządy. Odmiennie niż dotychczas określono uprawnienia cudzoziemca do kierowania pojazdem w czasie dłuższego pobytu na terytorium Polski. Jeżeli posiada prawo jazdy, wydane za granicą zgodnie z konwencją o ruchu drogowym, może kierować pojazdem rodzaju określonego w prawie jazdy przez 6 miesięcy od dnia rozpoczęcia stałego lub czasowego pobytu w Polsce. Może ubiegać się też o wydanie polskiego prawa jazdy. Podstawą do wydania jest zawsze krajowe prawo jazdy. Jeżeli prawo jazdy nie będzie odpowiadać wymaganiom powołanej konwencji, musi zdać egzamin państwowy w części teoretycznej oraz przedłożyć uwierzytelnione tłumaczenie zagranicznego prawa jazdy. Analogiczne zasady dotyczą obywatela polskiego, który uzyskał prawo jazdy za granicą, a następnie powrócił do Polski. Kierujący samochodem ciężarowym lub zespołem pojazdów o dmc powyżej 24 t musi posiadać, oprócz prawa jazdy, świadectwo kwalifikacji. Powinien więc spełnić warunki przewidziane dla jego wydania (m. in. posiadać prawo jazdy odpowiedniej kategorii przez 3 lata, przejść badania lekarskie i psychologiczne). Kierujący pojazdem przewożącym materiały niebezpieczne musi odbyć specjalistyczny kurs. Osoby, które ukończyły 18 lat, nie muszą mieć karty rowerowej, motorowerowej lub woźnicy. Obowiązek ich posiadania dotyczy wyłącznie dzieci i młodzieży do 18 lat. Tworzy się centralną ewidencję osób posiadających uprawnienia do kierowania pojazdami. W ewidencji znajdzie się każdy, kto uzyska uprawnienie do kierowania pojazdem. Ewidencję będzie prowadzić jednostka podległa ministrowi spraw wewnętrznych i administracji. Przepisy nie określają bliżej warunków jej funkcjonowania, lecz odsyłają do rozporządzenia ministra. Ewidencja zacznie działać 1 lipca 1998 r. Szkolenie kierowców Zmiany mają charakter zasadniczy. Kodeks przewiduje, iż szkolenie kandydatów na kierowców może być prowadzone tylko w jednostkach lub szkołach spełniających określone warunki i posiadających zezwolenie kierownika rejonu. Wśród warunków wymienia się posiadanie: odpowiedniego lokalu; wyposażenia dydaktycznego; pojazdu przystosowanego do nauki jazdy; placu manewrowego. Jednostka szkoląca ma obowiązek zatrudnienia co najmniej jednego instruktora, chyba że osoba fizyczna prowadząca taką działalność sama jest instruktorem. Określono równocześnie kompetencje nadzorcze kierownika rejonu nad tymi jednostkami. W razie stwierdzenia naruszenia warunków przewidzianych dla jednostek szkolących, prowadzenia szkolenia niezgodnie z przepisami oraz wydania zaświadczenia o ukończeniu szkolenie niezgodnie ze stanem faktycznym organ ten będzie miał obowiązek cofnięcia zezwolenia na prowadzenie szkolenia. W razie cofnięcia zezwolenia z dwóch ostatnich powodów ponowne nie może być wydane wcześniej niż po upływie 2 lat od dnia, w którym decyzja o cofnięciu stała się ostateczna. Ośrodki szkolenia i szkoły prowadzące działalność szkoleniową na podstawie dotychczasowych przepisów będą mogły ją kontynuować przez rok od dnia wejścia kodeksu w życie. Po tym terminie, jeżeli zamierzają nadal prowadzić szkolenie kierowców, muszą spełnić nowe warunki. Osoba ubiegająca się o prawo jazdy lub pozwolenie do kierowania tramwajem może rozpocząć szkolenie najwcześniej trzy miesiące przed osiągnięciem wieku wymaganego dla danej kategorii prawa jazdy lub pozwolenia. Jeżeli jest nią uczeń szkoły, której program nauczania obejmuje szkolenie osób ubiegających się o prawo jazdy, okres ten wynosi 12 miesięcy. W związku z wprowadzeniem nowych wymagań dla kandydatów na kierowców oraz nowych warunków szkolenia osoby od 17 do 18 lat ubiegające się o prawo jazdy kategorii B, które ukończyły wymagane szkolenie lub w nim uczestniczą 1 lipca 1998 r., uważa się za spełniające wymagania w zakresie wieku. Również osoby ubiegające się o prawo jazdy kategorii C lub D, które ukończyły wymagane szkolenie lub uczestniczą w nim 1 lipca 1998 r., uważa się za spełniające wymagania w zakresie wieku. Osoby te nie muszą też posiadać prawa jazdy kategorii B. Kodeks określił też dodatkowe wymagania wobec instruktorów. Instruktorem może być osoba, która ma co najmniej wykształcenie średnie, posiada uprawnienie do kierowania pojazdem rodzaju objętego nauczaniem przez co najmniej 3 lata, potwierdziła wymagany stan zdrowia i predyspozycje psychiczne w odpowiednim orzeczeniu, ukończyła kurs kwalifikacyjny w jednostce upoważnionej przez wojewodę, zdała egzamin przed komisją powołaną przez wojewodę, nie była karana wyrokiem sądu lub orzeczeniem kolegium do spraw wykroczeń za przestępstwa lub wykroczenia przeciwko bezpieczeństwu w ruchu lądowym i została wpisana do ewidencji instruktorów prowadzonej przez kierownika rejonu. Instruktorzy zostali objęci kontrolnymi badaniami lekarskimi tak jak kierowcy. Powinni posiadać też świadectwo kwalifikacji. Instruktor może być skreślony z ewidencji przez kierownika rejonu, jeżeli przestał spełniać warunki przewidziane dla instruktorów, nie przedstawił orzeczenia lekarskiego z badań kontrolnych o braku przeciwwskazań zdrowotnych do wykonywania czynności instruktora, nie zdał egzaminu przed komisją wojewody w wyznaczonym terminie oraz dopuścił się rażącego naruszenia przepisów obowiązujących w zakresie szkolenia kierowców. Po skreśleniu instruktora z powodu rażącego naruszenia przepisów z zakresu szkolenia ponowny wpis do ewidencji nie może być dokonany wcześniej niż po upływie 2 lat od dnia, w którym decyzja o skreśleniu stała się ostateczna. Nadzór nad szkoleniem sprawuje kierownik rejonu. Może on kontrolować dokumentację związaną ze szkoleniem oraz skierować instruktora, w uzasadnionych sytuacjach, na egzamin kontrolny. Wykładowcy i instruktorzy, którzy uzyskali uprawnienia na podstawie dotychczasowych przepisów, będą mogli wykonywać swoje funkcje po wejściu kodeksu w życie, jeżeli spełniają nowe wymagania w zakresie wykształcenia, prawa jazdy, niekaralności i zostali wpisani do ewidencji instruktorów. W ciągu 6 miesięcy od dnia wejścia kodeksu w życie muszą zdać egzamin dla instruktorów, jeżeli zamierzają dalej wykonywać ten zawód (nie będzie już wykładowcy). Egzaminy państwowe Egzaminy państwowe na prawo jazdy kat. A, B, C i D będą przeprowadzane w wojewódzkich ośrodkach ruchu drogowego, zlokalizowanych w miastach wojewódzkich. W razie potrzeby mogą być przeprowadzane również w miastach powyżej 100 tys. mieszkańców. Na prawo jazdy kat. T oraz na kartę rowerową, motorowerową i woźnicy egzaminy będą przeprowadzane w jednostce szkolącej, szkole lub innym miejscu wyznaczonym przez kierownika rejonu. Kodeks przewiduje utworzenie przez wojewodów, w ciągu 6 miesięcy od dnia wejścia ustawy w życie, wojewódzkich ośrodków ruchu drogowego. Ośrodki te będą zajmowały się organizowaniem egzaminów. Mogą też wykonywać inne zadania z zakresu bezpieczeństwa ruchu. Tym samym zakończą organizowanie egzaminów wojewódzkie ośrodki egzaminacyjne, prowadzone przez różne podmioty na zlecenie wojewodów. Ośrodki egzaminowania działające w dniu wejścia w życie ustawy na podstawie dotychczasowych przepisów uważa się za spełniające wymagania określone w kodeksie w ciągu 6 miesięcy od dnia jego wejścia w życie. Egzaminy państwowe ze wszystkich kategorii prawa jazdy, z wyjątkiem kategorii T, będą przeprowadzane przez egzaminatorów zatrudnionych przez dyrektora wojewódzkiego ośrodka ruchu drogowego na podstawie umowy o pracę, a na pozostałe uprawnienia - przez kierownika rejonu na podstawie umowy zlecenia. Wprowadzono dodatkowe warunki dla egzaminatorów. Kandydat na egzaminatora ze wszystkich kategorii prawa jazdy musi posiadać prawo jazdy kat. B przez co najmniej 6 lat, uprawnienie do kierowania pojazdem rodzaju objętego egzaminowaniem przez co najmniej rok oraz wymagany stan zdrowia i predyspozycje psychiczne, potwierdzone odpowiednimi orzeczeniami. Egzaminatorzy, tak jak instruktorzy, zostali objęci kontrolnymi badaniami lekarskimi. Egzaminatorzy z prawa jazdy kategorii T oraz pozwolenia do kierowania tramwajem zostali potraktowani nieco łagodniej. Nie muszą mieć wyższego wykształcenia, ukończyć kursu kwalifikacyjnego i uczestniczyć w egzaminach państwowych w charakterze obserwatorów oraz przeprowadzać egzaminów pod kierunkiem egzaminatorów. Ustawodawca zrezygnował z określania wieku, w którym można starać się o uprawnienia egzaminatora oraz zakończyć pełnienie tej funkcji. Egzaminator, który zostanie wpisany do ewidencji egzaminatorów, otrzyma odpowiednią legitymacje. Zwiększono też nadzór wojewodów nad egzaminatorami. Wojewoda ma obowiązek skreślenia egzaminatora z ewidencji, jeżeli przestał spełniać określone warunki, nie odbył okresowego szkolenia, nie przedstawił orzeczenia z badań kontrolnych o braku przeciwwskazań zdrowotnych do wykonywania czynności egzaminatora, nie zdał egzaminu przed odpowiednią komisją w wyznaczonym terminie lub naruszył zasady egzaminowania. W razie skreślenia egzaminatora z ewidencji z powodu naruszenia zasad egzaminowania ponowny wpis nie może nastąpić wcześniej niż po upływie 2 lat od dnia, w którym decyzja o skreśleniu stała się ostateczna. Egzaminatorzy, którzy uzyskali uprawnienia do egzaminowania na podstawie dotychczasowych przepisów, zachowują te uprawnienia nadal. Przez 10 miesięcy od dnia wejścia kodeksu w życie mogą jeszcze pełnić swoje funkcje na podstawie umowy zlecenia. Na kartę rowerową i motorowerową nie będzie już egzaminów, lecz tylko sprawdzenie kwalifikacji przez nauczycieli wychowania komunikacyjnego upoważnionych przez dyrektorów szkół lub policjantów posiadających specjalistyczne przeszkolenie z ruchu drogowego. Karty te będą wydawane bezpłatnie przez dyrektorów szkół podstawowych i ponadpodstawowych. Do lekarza i psychologa W przepisach o badaniach lekarskich skonkretyzowano zakres osób objętych obowiązkiem przeprowadzania badań kontrolnych (dotychczas okresowych). Zamiast obecnego określenia "osoby wykonujące zawód kierowcy", które powodowało kłopoty interpretacyjne, ustalono, że obowiązek ten będzie dotyczył kierowcy pojazdu silnikowego o dmc powyżej 7,5 t, pojazdu przewożącego materiały niebezpieczne i uprzywilejowanego, autobusu oraz kierowcy przewożącego zarobkowo osoby na własny lub cudzy rachunek. Terminy badań poszczególnych kierowców uzależniono od rodzaju uprawnień do kierowania pojazdami. Badaniami lekarskimi objęto także kandydatów na egzaminatorów i instruktorów, a kontrolnymi egzaminatorów i instruktorów. Badaniami psychologicznymi zostali objęci kierujący, o których mowa wyżej, przy ubieganiu się o wydanie świadectwa kwalifikacji, kandydaci na instruktorów i egzaminatorów oraz kierujący będący sprawcami wypadków drogowych, w których jest zabity lub ranny. Określono też zasady przeprowadzania badań kierowców w celu ustalenia zawartości w organizmie alkoholu lub środka działającego podobnie do alkoholu. Przyjęto, iż badanie na zawartość w organizmie alkoholu będzie przeprowadzane przy użyciu urządzeń elektronicznych dokonujących pomiaru stężenia alkoholu w wydychanym powietrzu. Jeżeli nie będzie to możliwe, bada się krew lub mocz. Mogą być one przeprowadzone również w razie braku zgody kierującego, o czym należy go uprzedzić. Analogiczna zasada obowiązuje przy ocenie obecności w organizmie środka działającego podobnie do alkoholu (np. narkotyków). Warunki i sposób przeprowadzania badań określi rozporządzenie ministra zdrowia i opieki społecznej. W razie uczestniczenia w wypadku drogowym, w którym jest zabity lub ranny, kierujący jest poddawany obowiązkowo badaniu na zawartość w organizmie alkoholu lub środka działającego podobnie. Poza kierującym pojazdem, badaniu temu może być poddana także inna osoba, jeżeli zachodzi podejrzenie, że mogła kierować pojazdem uczestniczącym w wypadku drogowym. Osoby te mają jednak prawo żądać przeprowadzenia badań na podstawie krwi lub moczu. Uprawnienia drogówki Policja otrzymała nowe uprawnienia. Będzie kontrolować przewóz materiałów niebezpiecznych oraz naciski osi i masy pojazdów. W razie stwierdzenia nieprawidłowości policjant będzie miał prawo uniemożliwić kierującemu dalszą jazdę pojazdem. Takie same uprawnienia będzie miał także w razie nieokazania przez kierującego dokumentu stwierdzającego zawarcie umowy ubezpieczenia OC lub opłacenie składki tego ubezpieczenia oraz kierowania pojazdem przez osobę nie posiadającą uprawnień. Pojazdy te będą usuwane lub przemieszczane na odpowiednie parkingi, jeżeli nie będzie możliwości ich zabezpieczenia w inny sposób. Będzie miał też prawo żądać, aby osoba, wobec której zachodzi podejrzenie, że mogła kierować pojazdem pod wpływem alkoholu, poddała się badaniu w celu ustalenia zawartości w organizmie alkoholu lub środka działającego podobnie. Policja nadal będzie prowadzić ewidencję kierowców naruszających przepisy ruchu drogowego. Za konkretne naruszenie kierujący może otrzymać od 1 do 10 punktów. Okresem rozliczeniowym jest rok liczony od dnia pierwszego naruszenia. Punkty wpisane do ewidencji usuwa się po upływie roku. Kierowca, który zgromadził określoną liczbę punktów, może uczestniczyć na własny koszt w specjalnym szkoleniu, aby zmniejszyć swój dorobek. Jeśli tego nie uczyni, zostanie skierowany na egzamin kontrolny po przekroczeniu limitu 24 punktów, którego celem jest sprawdzenie kwalifikacji do prowadzenia pojazdu (zdanie egzaminu przewidzianego dla kierującego pojazdem określonej kategorii). Młodemu kierowcy, a więc temu, który w ciągu roku od dnia wydania po raz pierwszy prawa jazdy zgromadził 20 punktów za naruszenie przepisów ruchu drogowego, zostanie cofnięte bezpowrotnie uprawnienie do kierowania pojazdem. Wówczas będzie musiał zaczynać wszystko od początku, a więc odbyć szkolenie i zdać egzamin państwowy. Nowy kodeks drogowy rozszerzył znacznie katalog przyczyn zatrzymania prawa jazdy. Poza dotychczasowymi, policjant będzie mógł zatrzymać prawo jazdy, gdy wobec kierującego pojazdem wydane zostało postanowienie lub decyzja o jego zatrzymaniu, orzeczono zakaz prowadzenia pojazdów lub wydano decyzję o cofnięciu prawa jazdy oraz po zgromadzeniu przewidzianej liczby punktów karnych za naruszenie przepisów ruchu drogowego: 20 punktów przez młodego kierowcę i 24 punktów przez pozostałych. Policjant będzie mógł zatrzymać dowód rejestracyjny pojazdu również w razie uzasadnionego przypuszczenia, że dane w nim zawarte nie odpowiadają stanowi faktycznemu. Dowód rejestracyjny pojazdu zarejestrowanego za granicą, zatrzymany w sytuacjach przewidzianych w kodeksie, przechowuje się w odpowiedniej jednostce policji przez 7 dni, a następnie przekazuje przedstawicielstwu państwa, w którym jest zarejestrowany. Nie dotyczy to podejrzenia o podrobienie lub przerobienie dokumentu oraz braku dokumentu stwierdzającego zawarcie umowy OC. Autor jest głównym legislatorem w Kancelarii Sejmu
Sejm uchwalił ustawę - Prawo o ruchu drogowym. Aby zarejestrować pojazd, właściciel będzie musiał przedstawić dowód własności, kartę pojazdu, odpis świadectwa homologacji, zaświadczenie o pozytywnym wyniku badania technicznego, dowód rejestracyjny. Kodeks określił warunki rejestracji czasowej pojazdu. wprowadził zakaz rejestracji pojazdów wykonanych poza wytwórnią. Umożliwia się rejestrację pojazdów będących w dyspozycji zakładów przez organ rejestrujący, jeżeli ich kierownicy zostaną upoważnieni do dokonania takich czynności. Określono warunki wyrejestrowania pojazdu. Pojazdy zostaną zaopatrzone w nowe tablice rejestracyjne produkowane z uwzględnieniem standardów europejskich. Organem rejestrującym pojazdy będzie kierownik rejonowego urzędu rządowej administracji ogólnej. Zostanie utworzona centralna ewidencja pojazdów oraz właścicieli i posiadaczy pojazdów. Wpisowi do ewidencji podlegać będzie każdy zarejestrowany pojazd. Nowe przepisy przewidują wprowadzenie karty pojazdu jako dodatkowego dokumentu. Karta będzie wydawana na każdy pojazd wprowadzony do obrotu handlowego w Polsce. Zmieniły się terminy okresowych badań technicznych. Badanie będzie można przeprowadzić w stacji kontroli pojazdów w całym kraju. określono warunki wydawania upoważnień do przeprowadzania badań technicznych przez stacje kontroli pojazdów. w każdej z istniejących obecnie kategorii prawa jazdy zostały wyodrębnione podkategorie. Kategoria podstawowa uprawnia do kierowania pojazdem bez ograniczeń, a podkategoria - z ograniczeniami. Organem wydającym prawa jazdy będzie kierownik rejonowego urzędu rządowej administracji ogólnej. Kierujący samochodem ciężarowym musi posiadać świadectwo kwalifikacji. Tworzy się centralną ewidencję osób posiadających uprawnienia do kierowania pojazdami. Kodeks przewiduje, iż szkolenie kandydatów na kierowców może być prowadzone tylko w jednostkach spełniających określone warunki. Kodeks określił wymagania wobec instruktorów. Egzaminy państwowe na prawo jazdy kat. A, B, C i D będą przeprowadzane w wojewódzkich ośrodkach ruchu drogowego. Wprowadzono dodatkowe warunki dla egzaminatorów.W przepisach o badaniach lekarskich skonkretyzowano zakres osób objętych obowiązkiem przeprowadzania badań kontrolnych. Określono zasady przeprowadzania badań kierowców w celu ustalenia zawartości w organizmie alkoholu. Policja otrzymała nowe uprawnienia. Będzie kontrolować przewóz materiałów niebezpiecznych oraz naciski osi i masy pojazdów. W razie stwierdzenia nieprawidłowości policjant będzie miał prawo uniemożliwić kierującemu dalszą jazdę. Takie same uprawnienia będzie miał w razie nieokazania przez kierującego dokumentu stwierdzającego zawarcie umowy ubezpieczenia OC oraz kierowania pojazdem przez osobę nie posiadającą uprawnień. Policja nadal będzie prowadzić ewidencję kierowców naruszających przepisy ruchu drogowego. Za konkretne naruszenie kierujący może otrzymać od 1 do 10 punktów. Nowy kodeks drogowy rozszerzył katalog przyczyn zatrzymania prawa jazdy.
NARCIARSKIE MISTRZOSTWA ŚWIATA Drugie złoto dla Stefanii Belmondo - Bjoern Daehlie znów bez medalu Dwaj twardziele w śnieżnej burzy MAREK JÓŹWIK z Ramsau We wtorek w Ramsau rozegrano drugą serię biegów łączonych. Kobiety startowały na dystansie 10 km, a mężczyźni na 15 km stylem dowolnym. Mistrzynią świata została Włoszka Stefania Belmondo - 28.54,9 (łącznie: 42.27,9), mistrzem Norweg Thomas Alsgaard - 40.38,9 (łącznie: 1:05.54,9). Drużynowy konkurs skoków w Bischofshofen wygrali Niemcy - 988,9 pkt. Polacy zajęli 9. miejsce - 549,2. Padało, pada i będzie padać. Konkretnie śnieg, dokładnie trzy dni. Potem ma wyjrzeć słońce. Obiecanki cacanki, tymczasem kolumna samochodów, długa na 10 kilometrów, utknęła na krętym podjeździe ze Schladming do Ramsau i... klapa. Z nudów policjanci zaczęli sprawdzać, kto ma łańcuchy. Temu, kto nie miał, kazali zawracać i zakładać. Łatwo powiedzieć "wiśta, wio", jak mawiał pewien bohater pewnego serialu, ale na tej drodze zawraca się równie zgrabnie jak na desce do prasowania, więc wszystko to trwało, aż wszystkich przysypało. Nie wiem, czy ta kolumna się odkopała, bo nasz kierowca, spryciula, w miejscu zawinął. Polecieliśmy przez zboże, ocierając się o chłopskie chaty (bardzo podobne zresztą do willi w Konstancinie), o stodoły i obory, dotarliśmy do Ramsau. Uff... Nawiasem mówiąc, śnieg to żywioł. Trzeba tu być, żeby się dowiedzieć takich rzeczy. Nie wiem, czy za trzy dni po tych opadach zostanie choćby jeden komin wystający ponad śnieg w miasteczku Ramsau. Może tak, a może nie. W każdym razie samochodom trzeba będzie przypiąć narty. Nie wiem, ile płatków owsianych połknęła na śniadanko Stefa Belmondo. Ruszyła z 8. pozycji, po chwili była w czołówce, przylepiona do pleców Daniłowej. Na podbiegu ją wyprzedziła, a potem cięła jak frezarka, jak mały ratrak, jak skuter śnieżny. Cała jej wieś musiała się zalewać łzami szczęścia, kiedy ona pomykała po swój drugi złoty medal. Koledzy z włoskiej prasy podskakiwali, pokrzykiwali. Wyglądali jak śnieżne bałwanki. Nie przeczuwali, że to jeszcze nie koniec uciech; że i Valbusa podniesie im adrenalinę. Stefania Belmondo to skromna dziewczyna. W wypowiedziach nigdy się nie przechwala, nie pretenduje do roli gwiazdy. Tak też było i tym razem: "Po prostu dzisiaj czułam się dobrze. Ale to był trudny bieg. Jednak te złe warunki pomogły mi zrealizować moją taktykę. Jestem oczywiście bardzo szczęśliwa. Ale nie, wcale nie czuję się «królową Ramsau», chociaż jest to właściwie mój drugi dom." Martinsen okazała się faktycznie cieniutka w tej łyżwie. Wystartowała pierwsza, przybiegła ósma, dokładnie odwrotnie niż Belmondo. Neumannova w ogóle nie podjęła pracy. Jej szaman wyraźnie przekombinował. W biegu na 15 km wysiadła doskonale po 4 km. W biegu na 5 km zdobyła brązowy medal. Do biegu na 10 km wcale nie podchodziła. Migreny miewa czy co. Raczej czy co. Jej guru chyba wziął nie te pigułki z domu, co trzeba. Tak się jeszcze nie biesiła żadna medalistka mistrzostw świata, a ponadto osoba z towarzystwa w branży narciarstwa biegowego. Czeskim dziennikarzom wytłumaczono, że zniechęciły ją złe warunki, bo ona jest za ciężka na ten miękki śnieg w odróżnieniu od, dajmy na to, takiej Belmondo, która waży coś ze 46 kilogramów jak namoknie. Czesi to kupili patriotycznie, choć - jak się chwilę zastanowić - to Alsgaard z Myllylae powinni w tym śniegu utonąć, skoro każdy waży dwa razy więcej od Neumannovej. Kiedy biegały kobiety, śnieg padał i padał. Kiedy ruszyli mężczyźni, przyszła prawdziwa burza śnieżna. To było piękne porywające widowisko. Taka walka zdarza się w sporcie raz na wiele lat, a potem długo się ją pamięta i wspomina. Bjoern Daehlie postanowił wziąć rywali na lęki. Wystartował z potężnym impetem z piątej pozycji. Wymyślił to sobie tak: ja idę mocno, więc jestem mocny, a wy trzęście portkami. Jakoś nikt się nie przestraszył. Daehlie siadł za Myllylae i odjechali kawał do przodu. Ledwo ich było widać w tej burzy. Biegi na dochodzenie to najlepszy pomysł speców od reform narciarskich. Wszystko widać jak na dłoni. Wiadomo, kto prowadzi, a kto goni. Jest w tym taki prąd, że można by oświetlić Ramsau i jeszcze Haus. Myllylae jest mocny jak koń. I Alsgaard jest mocny jak koń. Alsgaard z początku trzymał się z tyłu, prowadził grupę pościgową, aż uznał, że przyszedł czas, żeby podskoczyć do Daehliego i Myllylae. Jak postanowił, tak zrobił. Wcześniej tamci dwaj zmieniali się na prowadzeniu. Daehlie konsekwentnie próbował straszyć rywala, pomykając jak rączy jeleń. Takie grepsy mogą zmylić telewidza, ale na pewno nie faceta, który ma was obok siebie i słyszy, jak rzęzi wam w płucach i widzi, jak noga wam mięknie. Co Daehlie wyrwał do przodu, to Myllylae poprawił i "wyszedł mu z tyłu", jak pisał klasyk. Kiedy Alsgaard dołączył, było dwóch Norwegów na jednego Fina. Szybko się jednak okazało, że nie będzie żadnych spółek z o.o. Alsgaard pracował na siebie i to on wykończył Bjoerna forsownym podbiegiem, kiedy przyspieszył, a za nim Myllylae. Bjoerna powoli zasypywał śnieg. Gończą sforę prowadził Valbusa. Ktoś im krzyknął, że Daehlie jest out, więc ostro przyspieszyli. Myllylae to twardy gość i Alsgaard to twardy gość. Dwóch twardzieli walczyło twardo w śnieżnej burzy, ale mądrzej rozegrał to Norweg. Tuż przed wjazdem na stadion całkiem się wyprostował, odetchnął głęboko i rozpoczął ten swój nieodparty finisz. Z dwóch twardzieli wygrał twardszy. Sam to później tak opisał: "Przed startem nie zakładałem, że będę zwycięzcą. Czułem się trochę zmęczony po poprzednich szybkich biegach. Ta pogoda była zupełnie nie dla mnie. Mika był tak silny, jak ja czułem się zmęczony, biegnąc za nim na ostatniej rundzie, ale postanowiłem zaatakować na finiszu. I tak też zrobiłem". To był naprawdę piękny bieg. Nic nie przesadzam, choć nie lubię takich określeń. I Daehlie rzeczywiście zgotował sobie tutaj efektowny pogrzeb własnej kariery. Pogrzeb wielkiej legendy. Pewnie jeszcze wygra kilka biegów w Pucharach Świata, może nawet powalczy o medal w maratonie, ale to już nie jest ten Bjoern. Za mocno i za długo napinał tę strunę, która teraz z wolna pęka. Biegi się skończyły i zaczęło się czekanie na skoczków. Na popołudnie w Bischofshofen zaplanowano konkurs drużynowy. Między innymi z udziałem Polaków. Przeszkadzał śnieg, a jeszcze bardziej wiatr. W porywach przekraczał 4 metry na sekundę, więc czekanie się przeciągało. W Trondheim wygrali Finowie, w Nagano Japończycy. Tutaj mocni są Niemcy i Austriacy. A kiedy zaczął się ten konkurs, okazało się, że są noszenia. Piotr Fijas wstawił do drużyny Wojtka Skupnia zamiast Marcina Bachledy. Skupień skoczył przyzwoicie i Adam Małysz też. Łukasz Kruczek słabiutko. Robert Mateja fatalnie jak na jego możliwości. Po pierwszej serii wylądowaliśmy na miejscu 9. na 12 drużyn. Zatem były noszenia, ale jednak nie dla wszystkich. Dla Niemców były, zwłaszcza dla Dietera Thomy, dla Japończyków i dla Austriaków też. Polaków nosił wiatr jakby mniej chętnie. A jednak nie tylko Polakom wiatr wiał w oczy. W drugiej serii Christoph Duffner wyciął Niemcom paskudny numer, bo wziął i się przewrócił, dokładnie w strefie lądowania, gdzie miał obowiązek stać i ustać. Każdy sędzia odjął mu za to po 10 pkt. Niemców wyprzedzili Japończycy, a ich trener padł ze szczęścia tak, jak stał. Na śnieg upadł biedaczek, może nabił sobie guza. Potem zrobiło się totalne zamieszanie. Sędziowie zatrzymali trzecią grupę. Puścili czwartą, którą także zatrzymali. Rekord skoczni poprawiano parę razy tego dnia, więc były powody, tyle że wcześniej. Znowu czekano, zwlekano. Wystrzelono V-1, znaczy przedskoczka-pacholę z takim właśnie numerem na plecach. W końcu znowu wypuścili trzecią grupę z niższego rozbiegu. Potem czwartą. Do końca się kotłowało. Wszystko mogło się zdarzyć. Mogli wygrać Japończycy, mogli Niemcy. Napięcie wzrosło potwornie. Nie wytrzymał go Horngacher. Skoczył słabiej, niż chciał ten tłum, który patrzył w niego jak w tęczę. Nie wytrzymał Funaki. Jak zwykle skoczył pięknie, ale jednak bliżej od Schimtta. Wygrali Niemcy mimo upadków Duffnera i Hannawalda. Polacy utrzymali 9. miejsce. To był prawdziwie burzliwy dzionek na mistrzostwach świata w Austrii. Kobiety - bieg na 10 km na dochodzenie st. klasycznym: 1. Stefania Belmondo (Włochy) 42.27,9; 2. Nina Gawryluk (Rosja) 42.56,8; 3. Irina Taranienko-Terelia (Ukraina) 43.02,2; 4. A. Riezcowa (Rosja) 43.07,3; 5. O. Daniłowa (Rosja) 43.14,6; 6. K. Smigun (Estonia) 43.20,4; 7. A. Ordina (Szwecja) 43.39,0; 8. B. Martinsen (Norwegia) 43.41,1; 9. M. Theurl (Austria) 43.46,2; 10. S. Villeneuve (Francja) 44.10,0. Mężczyźni - bieg na 15 km na dochodzenie st. klasycznym (czas łączny): 1. Thomas Alsgaard (Norwegia) 1:05.54,9; 2. Mika Myllylae (Finlandia) 1:05.55,6; 3. Fulvio Valbusa (Włochy) 1:06.17,6; 4. J. Isometsa (Finlandia) 1:06.18,5; 5. J. Mae (Estonia) 1:06.19,0; 6. B. Daehlie (Norwegia) 1:06.19,4; 7. A. Prokurorow (Rosja) 1:06.20,1; 8. A. Stadlober (Austria) 1:06.22,9; 9. P. Elofsson (Szwecja) 1:06.29,6; 10. F. Maj (Włochy) 1:06.30,0...; 47. Janusz Krężelok (Polska, AZS AWF Katowice) 1:10.24,8. Drużynowy konkurs skoków (K-120): 1. Niemcy (Sven Hannawald, Christoph Duffner, Dieter Thoma, Martin Schmitt) 988,0; 2. Japonia (N. Kasai, H. Miyahira, M. Harada, K. Funaki) 987,0; 3. Austria (A. Widhoelzl, M. Hoellwarth, R. Schwarzenberger, S. Horngacher) 905,5; 4. Finlandia 855,7; 5. Słowenia 762,3; 6. Norwegia 707,1; 7. Czechy 639,5; 8. Szwajcaria 559,8; 9. Polska (Wojciech Skupień, Adam Małysz, Łukasz Kruczek, Robert Mateja) 549,2; 10. Rosja 548,8.Dziś na mistrzostwach 10.30 - kombinacja norweska drużynowo - skoki (K-90) 14.30 - kombinacja norweska drużynowo - sztafeta 4x5 km
Warunki pogodowe podczas mistrzostw świata w narciarstwie klasycznym w Austrii były bardzo trudne. Bieg łączony wygrała Stefania Belmondo, za nią uplasowały się Rosjanki i Ukrainka. Bieg mężczyzn był porywającym widowiskiem: w burzy śnieżnej rywalizowali ze sobą Daehlie, Myllylae i Alsgaard. Najsilniejszy okazał się Alsgaard, który zatakował na finiszu. Konkurs drużynowy w skokach w Bischofshofen rozpoczął się z opóźnieniem. Mimo upadków dwóch zawodników Niemcy zdołali pokonać Japończyków i Austriaków. Polska drużyna zajęła 9. pozycję.
Nieprawdę można wykryć dzięki dokładnemu słuchaniu, w jaki sposób ludzie przedstawiają swoją wersję wydarzeń Kłamcy w pułapce PIOTR KOŚCIELNIAK, ŁUKASZ KANIEWSKI Wystarczy dobrze wsłuchać się w słowa, aby wykryć kłamstwo - twierdzą amerykańscy psychologowie. Nie są do tego potrzebne żadne urządzenia w rodzaju wykrywacza kłamstw - trzeba tylko wiedzieć, czego szukać. Banalna z pozoru metoda okazała się skuteczna aż w dwóch trzecich analizowanych wypadków. Zdaniem amerykańskich naukowców wykryć nieprawdę można dzięki dokładnemu słuchaniu, w jaki sposób ludzie przedstawiają "swoją wersję" wydarzeń. "Osoby, które kłamią, komunikują się w zupełnie odmienny sposób od osób prawdomównych" - powiedział agencji Reuters Matthew Newman z Uniwersytetu Teksasu w Austin. Wyniki prac jego zespołu badawczego zaprezentowane zostały podczas ostatniego kongresu Amerykańskiego Towarzystwa Psychologii Społecznej. Prace amerykańskich specjalistów to kolejny dowód na to, że używane sformułowania czy nawet niektóre słowa mogą zdradzić kłamstwo. Usta prawdy Najważniejszym mechanizmem obserwowanym u kłamców jest dystansowanie się od relacjonowanych wydarzeń. Osoba świadomie mijająca się z prawdą stara się unikać słów "ja" czy "moje" - uważa Matthew Newman. W ten sposób kłamca stawia się w pozycji obserwatora, a nie uczestnika wydarzeń. Drugim znakiem, że coś "brzydko pachnie", jest ograniczenie szczegółów w relacjonowanej historii i zastąpienie ich kilkoma, często powtarzanymi faktami. "Kiedy ktoś kłamie, jest obciążony koniecznością wymyślenia całej historyjki, a to oznacza, że ma dostatecznie dużo do myślenia, aby całość brzmiała przekonująco. Nie ma już siły na to, aby wymyślać szczegóły" - tłumaczy to zachowanie Newman. Ostatnim analizowanym przez amerykańskich badaczy sygnałem oszustwa były negatywne emocje, przebijające przez kłamliwe wypowiedzi. Zdaniem badaczy z Uniwersytetu Teksasu kłamcy czują prawdopodobnie winę z powodu oszustwa. Wina ta przejawia się strachem i złością, którą można odkryć niejako między wierszami. Aby przetestować ten prosty sposób wykrywania kłamstw, naukowcy przeprowadzili eksperyment, w którym wykorzystali zwykłych ludzi - "sędziów" mających ocenić prawdomówność oraz program komputerowy LIWC (Linguistic Inquiry and Word Count), który miał obiektywnie przeanalizować wypowiedzi kłamców, poszukując w nich opisanych wyżej wzorców. "Sędziowie" wychwycili jedynie połowę kłamstw (czyli "na dwoje babka wróżyła"), komputer aż 67 proc. Bella DePaula, psycholog na Uniwersytecie stanu Virginia w USA, przeprowadziła podobne badania kilka lat temu. Po przebadaniu 3000 osób stwierdziła, że kiedy ludzie kłamią, nie podają szczegółów, nazw miejsc ani imion; dają bardzo krótkie odpowiedzi; używają najchętniej czasu przeszłego; używają zdań przeczących (mówią "nie jestem oszustem" zamiast "jestem uczciwy"); starają się patrzeć w oczy; ich głos jest nieznacznie wyższy. "FBI używa podobnego sposobu do badania prawdziwości zeznań" - twierdzi Matthew Newman. Metoda ta jest na tyle wygodna, że umożliwia testowanie wypowiedzi zapisanych na papierze, a nie jedynie podawanych w trakcie badania lub zarejestrowanych za pomocą urządzeń audiowizualnych. Stres oszusta Najbardziej rozpowszechnionym obecnie sposobem testowania prawdomówności jest tzw. wykrywacz kłamstw, czyli poligraf. Jest to urządzenie nie tyle wykrywające kłamstwa, ile monitorujące nieświadome reakcje organizmu na to, co mówi osoba obsługująca urządzenie i to, co odczuwa badany. W przeszłości wykorzystywano znane z licznych filmów poligrafy analogowe - pisakami rysujące krzywe na papierze. Obecnie korzysta się z urządzeń skomputeryzowanych, jednak zasada ich działania pozostała niezmieniona. Poligraf może zwykle mierzyć ciśnienie krwi, puls, częstotliwość oddechów oraz przewodnictwo elektryczne skóry (pocenie się, zazwyczaj na dłoniach lub palcach). Może również rejestrować np. poruszenia rąk i nóg badanego. Wszystkie te parametry mogą zmieniać się w zależności od poziomu stresu badanego. Nieświadome reakcje organizmu mogą zatem zdradzić, kiedy badana osoba czuje dyskomfort z powodu mówienia nieprawdy. Nie mniej istotnym elementem badania niż sam mechanizm są pytania zadawane przez badającego. Ich celem jest na początku "skalibrowanie" urządzenia i przygotowanie do sesji właściwych pytań. Tych jest z reguły ok. kilkunastu, z czego jedynie część dotyczy właściwej sprawy, np. przestępstwa. Dzięki temu można precyzyjnie określić, które reakcje badanej na poligrafie osoby mogą być "podejrzane". Nigdy nie ma bowiem stuprocentowej pewności, czy badany kłamie, czy mówi prawdę - podkreśla mający 18-letnie doświadczenie z poligrafami dr Bob Lee z firmy Axciton Systems, producenta sprzętu do badania "wykrywaczem kłamstw". "Nie ma maszyny potrafiącej wykryć kłamstwo. Urządzenia nie mierzą prawdomówności, a jedynie zmiany ciśnienia krwi czy częstość oddechu, ale te fizjologiczne efekty mogą być powodowane przez rozmaite emocje" - twierdzą działacze American Civil Liberties Union (ACLU), jednej z największych organizacji chroniącej prawa jednostki w USA. Taka opinia nie jest bezzasadna, tym bardziej że od lat znane są sposoby na oszukiwanie "wykrywaczy kłamstw". Niektóre są prymitywne - można ugryźć się w język lub nadepnąć na pinezkę w bucie, aby wywołać reakcję organizmu, czy też posmarować ręce dezodorantem. Inne są bardziej wyrafinowane, jak przyjmowanie odpowiednich leków uspokajających. Coraz bliżej pewności W ostatnich latach pojawiły się jednak nowe metody badania emocji towarzyszących kłamstwu. Obserwacja zmiany barwy głosu czy mocniejszego ukrwienia niektórych części twarzy to tylko niektóre sposoby na kłamców. Kolejnym wykorzystywanym dziś sposobem jest poklatkowa analiza obrazu wideo przedstawiającego osobę podejrzewaną o mijanie się z prawdą. Trwające ułamek sekundy mikroekspresje twarzy mówią więcej o intencjach danej osoby niż badania poligrafem i analiza słów. Nagła i krótkotrwała zmiana wyrazu twarzy zwykle nie jest uświadamiana. W pełni kontrolować mimikę potrafi tylko ok. 10 proc. ludzi. Do badania prawdomówności wykorzystywane jest także badanie rezonansem magnetycznym. Podczas wykonanych w ubiegłym roku eksperymentów neurologowie z Uniwersytetu Pensylwanii zbadali w ten sposób 18 studentów, którzy mieli za zadanie oszukiwać podczas gry w karty. Okazało się, że kłamstwo powoduje zmianę aktywności w obszarach mózgu odpowiedzialnych za koncentrację uwagi, zaprzeczanie i monitorowanie błędów. Była ona wyższa wtedy, gdy studenci kłamali. Zauważono również, że kiedy człowiek kłamie, więcej obszarów mózgu jest aktywnych - zmyślanie jest trudniejsze niż mówienie prawdy. Profesor Stephen Kosslyn z Harvardu twierdzi, że w zależności od rodzaju kłamstwa uaktywniają się rozmaite obszary kory. Na przykład, kiedy ktoś kłamiąc improwizuje - nie opowiada wcześniej przygotowanej bajki - uaktywnia się tylna część mózgu, odpowiedzialna za wizualizację. Lawrence Farwell, neurofizjolog, skonstruował urządzenia do wykrywania "odcisków mózgu". Nazwa powstała przez analogię z odciskami palców, ale zasada jest trochę inna - to nie mózg odciska się na przedmiocie, ale przedmiot pozostawia niezatarty ślad w mózgu. Urządzenie Farwella wykrywa obecność specyficznej fali mózgowej zwanej P300, która uaktywnia się, gdy badany widzi przedmiot mu znajomy. Pokazując podejrzanemu narzędzie zbrodni, zdecydować można, czy brał udział w morderstwie. Bardzo owocne okazują się też badania nad ciałem migdałowatym. Jest to część tzw. układu limbicznego (odpowiedzialnego za emocje), która odpowiada za strach i złość. Mierząc dopływ krwi do tego miejsca, wykryć można strach towarzyszący kłamstwu. Sprawdzić też można np. negatywne nastawienie badanego do pokazywanego mu przedmiotu. W USA przez obserwację aktywności ciała migdałowatego próbuje się na przykład wykrywać uprzedzenia rasowe, do których badani świadomie i szczerze nie przyznają się. - Podręczny poligraf Już w 1997 roku izraelska firma Mahk-Shevet opracowała program komputerowy, dzięki któremu można sprawdzić prawdomówność rozmówcy. Określany nazwą Truster, był pierwszym ogólnie dostępnym sposobem analizy cech głosu. Początkowo pomysł badania cech głosu był opracowywany dla wojska i policji, która potrzebowała narzędzia pozwalającego wstępnie analizować intencje telefonicznych rozmówców. Później okazało się, że programem zainteresowani są biznesmeni. "Często dzwonię do różnych firm, które starają się przekonać mnie, że mają najlepsze produkty w najlepszych cenach. Lubię wiedzieć, czy mówią prawdę" twierdzi Tamir Segal, prezes Mahk-Shevet. Najdroższa wersja Trustera, przeznaczona dla przedsiębiorstw, kosztowała ok. 2,5 tys. dolarów. Przetestowano ją na politykach wypowiadających się przed kamerami telewizji. Oświadczenie izraelskiego premiera Benjamina Netanjahu o przyjęciu pełnej odpowiedzialności za zamach na palestyńskiego lidera zostało określony przez komputer jako "przesadne". Zapewnienie o wdrożeniu pełnego śledztwa policji w tej sprawie było, zdaniem komputerowego programu, zwykłym kłamstwem. Oprogramowanie wykorzystano w przenośnym urządzeniu zwanym Handy Truster południowokoreańskiej firmy 911 Computer Co. Handy Truster trafił na rynek półtora roku temu, kosztuje ok. 50 dolarów. Konstruktorzy urządzenia twierdzą, że niełatwo je oszukać. Kiedy człowiek kłamie, do jego strun głosowych dopływa mniej krwi, co wpływa na zmianę barwy głosu. Nie sposób tego kontrolować. Trzeba tylko zarejestrować próbkę głosu osoby badanej, kiedy mówi prawdę. Na podstawie odstępstw od tej próbnej barwy głosu Handy Truster wykrywa kłamstwo z dokładnością ok. 82 proc. Reporterzy "Time'a" przetestowali wynalazek podczas ostatnich wyborów prezydenckich. Wyniki były następujące: podczas trzech debat Al Gore skłamał 23 razy, George Bush - 57. Prof. dr hab. Tadeusz Tomaszewski, dziekan Wydziału Prawa i Administracji UW Termin "wykrywacz kłamstw" jest niewłaściwy, choć bardzo często stosowany. Właściwą nazwą, międzynarodową, jest poligraf, lub spotykana niekiedy w Polsce - wariograf. Poligraf nie wykrywa kłamstw, a jedynie mierzy reakcję organizmu. Tak, jak termometr mierzy temperaturę, tak poligraf mierzy reakcję na bodźce - tymi bodźcami są pytania - istotne dla sprawy. Nie można zatem powiedzieć z całkowitą pewnością, czy dana osoba kłamie. Trafność badań określana jest różnie, w zależności od tego, czy mówią o nim zwolennicy, czy przeciwnicy. Z reguły jest to między 75 a 95 proc. Dziś wykorzystuje się poligraf raczej do określenia, czy dana osoba ma wiedzę o czynie, o przestępstwie. Pozwala też na szybkie eliminowanie podejrzanych. Wiadomo, że są firmy, które prowadzą badania poligrafem np. na pracownikach. Nie ma zakazu wykorzystywania takich urządzeń na użytek niedowodowy. Policja czy UOP stosują je do celów operacyjnych. Odrębną kwestią jest jednak zastosowanie takiego urządzenia w procesie karnym. W sądzie - po zmianie kodeksu - urządzeń wykrywających reakcje emocjonalne (bo nie mówi się wprost o poligrafie) nie można używać w związku z przesłuchaniem. Przepisy pozwalają jednak na wykorzystanie takiego badania jako ekspertyzy. Wszystko wskazuje na to, że do sądów wraca ostrożne stosowanie poligrafu.
Zdaniem amerykańskich naukowców wystarczy słuchać, jak ludzie mówią, aby wykryć kłamstwo. Osoby, które kłamią, dystansują się od relacjonowanych wydarzeń, nie podają szczegółów, nazw ani imion, dają bardzo krótkie odpowiedzi, ich głos jest nieznacznie wyższy.Sposobem testowania prawdomówności jest tzw. wykrywacz kłamstw, czyli poligraf. Jest to urządzenie rejestrujące reakcje organizmu, takie jak ciśnienie krwi, puls, częstotliwość oddechu, pocenie się , które zmieniają się pod wpływem stresu. Te reakcje mogą wskazywać, czy badana osoba czuje dyskomfort z powodu mówienia nieprawdy. Nie ma jednak stuprocentowej pewności co do wyników badania, tym bardziej że znane są sposoby "oszukania" poligrafu. Nowe metody badania prawdomówności wykorzystują analizę zmian cech głosu czy mimiki. Wykorzystywane jest także badanie rezonansem magnetycznym oraz badania nad ciałem migdałowatym.Już w 1997 roku japońska firma opracowała program komputerowy, pozwalający sprawdzić prawdomówność rozmówcy na podstawie analizy głosu. Podobne oprogramowanie wykorzystano w urzadzeniu firmy południowokoreańskiej.Obecnie wykorzystuje się pol;igraf do określenia, czy badany ma wiedzę o przestępstwie, co pozwala eliminować podejrzanych.
Z ks. Piotrem Brząkalikiem, duszpasterzem trzeźwości w archidiecezji katowickiej, rozmawia Danuta Lubina-Cipińska Byłem na dnie FOT. RAFAŁ KLIMKIEWICZ Rz: Jak ksiądz wpadł w nałóg pijaństwa? KS. PIOTR BRZĄKALIK: Nie wiem. Nie umiem sprecyzować przyczyny. Nie da się jasno powiedzieć, że to samotność, opuszczenie. Wpadłem jak każdy inny człowiek, którzy nie chce dostrzec - bo jest zakłamany - objawów dowodzących, że jego sposób używania alkoholu zwiastuje niebezpieczeństwo. Pijał ksiądz sam czy w towarzystwie? Choroba alkoholowa to proces, który trwa latami. W pierwszym etapie były to spotkania towarzyskie. Należę do ludzi łatwo nawiązujących kontakt. Zawsze wydawało mi się, że istotą kapłaństwa jest być bardzo blisko ludzi. Miałem złudzenie, że alkohol może być elementem tworzenia owej bliskości. Potem jest etap, kiedy się zostaje samemu i za pomocą alkoholu rozluźnia się napięcie, coś tam próbuje się znieczulić w sobie. Dalej jest już taki etap, w którym pojawia się element wstydu, przebłyski świadomości, że należy to zostawić w czterech ścianach swego mieszkania. To następny krok. Czy na nim się ksiądz zatrzymał? Spadłem na dno. Każdy musi spaść, bo nie ma innej możliwości obiektywnego przyjrzenia się temu zjawisku. Trzeba spaść na dno. I to musi zaboleć. Zawalone obowiązki, zły przykład, zgorszenie, wszystko to sprawiło, że mój arcybiskup pozbawił mnie prawa wykonywania funkcji kapłańskiej. Nie buntował się ksiądz? Przez lata rozwoju choroby alkoholowej miałem momenty, kiedy raz, drugi, dziesiąty, trzydziesty bardzo postanawiałem, że już nigdy więcej. Miesiąc, dwa, pół roku nie piłem. Potem znowu coś pękało. Aż w końcu doszedłem do przekonania, że już sobie z tym nie poradzę. Czułem się fatalnie. Tyle razy próbowałem, obiecywałem, przepraszałem. A kiedy szef pozbawił mnie funkcji kapłańskiej, pomyślałem: po co Kościołowi taki facet, który nie potrafi się z tego wyplątać, to nie Kościół mnie wyrzuca, to ja jestem do luftu. Został ksiądz sam ze swoim problemem. Jest wielu, którzy chcą pomóc. Pytanie czy chcesz, aby ci pomagali. Myślałem: jestem wykształcony, poważny ksiądz i z głupią gorzałą nie potrafiłbym sobie dać rady? Przyznanie się do alkoholizmu było dla mnie strasznie trudne. Najtrudniej leczyć z alkoholizmu lekarzy, nauczycieli, prawników i duchownych. Oni zawsze występują z pozycji radzenia komuś, jak trzeba żyć. To oni są od dawania rozwiązań, co zażywać, jakie napisać podanie, jak się zachowywać, jak moralnie postępować. I o wiele trudniej przyznają się przed sobą do tego, że z czymś nie mogą dać sobie rady. Czy parafianie widzieli, co się z księdzem dzieje? Nikt księdzu nie powie wprost niczego złego. Jeśli ksiądz fałszuje i źle śpiewa, to nawet organista się nie odezwie. Ten mechanizm wynika może z szacunku, może z obawy. A wiadomość, że ksiądz pije, rozchodzi się błyskawicznie. Co ksiądz robił po pozbawieniu go funkcji kapłańskiej? Z czegoś trzeba żyć. Redagowałem gazetę, pracowałem w Teatrze Rozrywki. Jako kapłan byłem osobą publiczną - istniałem w mediach jako organizator koncertów i corocznego festiwalu teatralnego. Pojawili się więc dziennikarze, którzy chcieli zrobić ze mną sensacyjny wywiad. Z mety odcinałem się, że nie powiem złego słowa na biskupa czy instytucję Kościoła. Czy w nowej, "cywilnej", roli ksiądz się pozbierał? Praca niczego nie zmieniła w procesie choroby. Jedna, druga, trzecia wpadka. Nadszedł moment, że byłem na skraju życia i śmierci. Odwodniony, fizycznie wyniszczony, ostatkiem sił zwróciłem się do proboszcza mojej rodzinnej miejscowości, który kiedyś zostawił w drzwiach domu moich rodziców kartkę: "Jak będziesz potrzebował pomocy - o każdej porze dnia i nocy". Pojechaliśmy do szpitala. Zostałem odtruty. Potem było leczenie odwykowe w Gorzycach - w normalnym, nie żadnym specjalnym dla duchownych, ośrodku odwykowym. Tam nastąpił przełom? Pierwszego dnia spotkałem człowieka lat około 60, który nam, leczącym się, powiedział: Mam na imię Marian, jestem alkoholikiem, jestem księdzem. Dostałem w twarz. To była pierwsza iskra. Skoro on, to może i ja? Następnego dnia przyjechał do Gorzyc ówczesny wikariusz generalny katowickiej kurii, dziś biskup tarnowski, z jednym zdaniem: "Szef się bardzo cieszy". Czy ksiądz był w Gorzycach anonimowy? Kapłaństwa nie da się utrzymać w tajemnicy, a pojawienie się księdza w ośrodku odwykowym zawsze jest elementem sensacji dla wszystkich, także dla personelu. Nie demonstrowałem jednak kapłaństwa, robiłem wszystko to, co inni pensjonariusze: sprzątałem, myłem toaletę, miałem dyżury. Jeśli ktoś mnie po zajęciach poprosił o osobistą rozmowę, nie odmawiałem. Uważam, że uzależnieni od alkoholu duchowni winni korzystać ze zwykłych ośrodków. Skoro alkoholizm jest chorobą, to duchowni powinni się leczyć tam, gdzie wszyscy. Nie ma przecież specjalnych szpitali dla chorych cukrzyków księży. Tak, ale w odbiorze społecznym alkoholizm to wstydliwa choroba. I tego przekonania trzeba się pozbyć. Kiedy kapłan leczy się wśród innych ludzi, oni nabierają zupełnie innej perspektywy. Widzą, że choroba alkoholowa to nie tylko sprawa marginesu, roboli, ryli. Dla księdza, pod warunkiem że zostawi kapłaństwo w kieszeni, jest to również dobre, bo słysząc dramatyczne historie innych, także nabiera zupełnie innej perspektywy do własnego życia, inaczej ustawia hierarchię wartości. W Gorzycach coś się we mnie przełamało. Uwierzyłem, że rzeczy nie są ostatecznie przegrane. Przez sześć tygodni nauczyłem się paru mechanizmów przyglądania się sobie. Wyszedłem. Szef mnie przyjął. Wróciłem do posługi kapłańskiej, do tego samego miasta, do dodatkowych zajęć, które robiłem przedtem - a więc do zachęcania do korzystania z uczestnictwa w kulturze, bo ono też może prowadzić do Boga. Rozpoczął się piąty rok mojej abstynencji. Jestem zdumiona. Sześć tygodni i żadnych nawrotów? Żadnych. A wino przy ołtarzu? Jak człowiek jest uzależniony od alkoholu, to powinien wystrzegać się nawet picia tzw. trunków bezalkoholowych - piwa czy szampana. Bo cały rytuał picia - owo otwieranie, szum, smak, mogą działać na naszą świadomość i wyzwolić nawrót nałogu. Stojące w ampułce na ołtarzu wino jest alkoholem. Jednak dla mnie jest ono wyłącznie elementem mojej wiary. Nigdy w kapłaństwie nie zwracałem tak uwagi na ten fragment Przeistoczenia, jak teraz. W tym momencie wierzę, że to nie jest wino. Wierzę, że jest to krew Pana Jezusa, mimo że ma atrybuty alkoholu. To brzmi bardzo górnolotnie, ale to prawda. I to się sprawdza przez tyle lat, dzięki Bogu. Czy alkoholizm jest poważnym problemem wśród duchowieństwa? Takim samym, jak w każdym innym środowisku. Jednak opowiadają o nim tylko ci, którzy mają to doświadczenie za sobą. Założyłem sobie, że przez pierwszy rok po odwyku nie powiem nic. Choć pokusa neofity była ogromna, bo jak człowiek zobaczy ogrom strat, krzywd, które wyrządził innym, to chciałby to wszystko od razu ponaprawiać. To jest niebezpieczne. Musi być karencja. Dopiero po roku nabiera się pewnego okrzepnięcia. I teraz jest czas dawania świadectwa? Alkoholizm jest chorobą. Nie ma potrzeby robić z tego sztandaru, ale jeśli ktoś o to wyraźnie pyta, to trzeba dać ewangeliczne świadectwo prawdzie. A jeśli ono może stać się dla kogoś innego iskrą - to jest to obowiązek. Dlatego chciałbym, by znani z pierwszych stron gazet ludzie, którzy mają za sobą doświadczenie choroby alkoholowej i późniejszego życia bez alkoholu, odważyli się o tym publicznie mówić. To, jaki teraz jestem, zawdzięczam mnóstwu ludzi. Tym, którzy byli wobec mnie stanowczy i tym, którzy ofiarowali w mojej intencji modlitwy, pielgrzymki. Dopiero po latach dowiaduję się, że takich towarzyszących mi milcząco, ale z chęcią wsparcia, ludzi było wielu. Jestem im wdzięczny. W tym, co robię teraz, jest więc nie tylko świadectwo, ale i forma wdzięczności, że te modlitwy, starania, współczucie nie poszły na marne. Mam też świadomość, że jest wielu ludzi, których nigdy nie będę w stanie przeprosić za wyrządzoną im krzywdę, że ich gorszyłem, że byłem złym przykładem. To ciężar, który będę nosił do końca życia. Dlatego każdą mszę rozpoczynam od westchnienia modlitewnego za tych, którym kiedykolwiek wyrządziliśmy krzywdę. To jest jedyny sposób mojego zadośćuczynienia. Czy ksiądz uważa, że to, co najbardziej przekonuje trzeźwiejących alkoholików, to kontakt z człowiekiem, który ma to już za sobą? Mam poczucie, że to, co robię teraz, jest akceptowane. Arcybiskup obdarzył mnie funkcją duszpasterza trzeźwości i pozostawił mi wolną rękę do zorganizowania tego duszpasterstwa. W katolickim Radiu Plus od ponad dwóch lat prowadzę audycję, gdzie zapraszam ludzi ze środowiska trzeźwiejących alkoholików. Dla Radia Watykańskiego nagrałem cykl refleksji. Odwiedzam zakłady odwykowe, spotykam się z Anonimowymi Alkoholikami. Na każdych rekolekcjach, które głoszę, jest nutka zachęty do poszerzenia wiedzy na temat alkoholu i choroby alkoholowej, do uczenia się mechanizmów obronnych, do mówienia prawdy. Przez mój pokój przewija się wielu ludzi. Czasem wiedzą, że mam osobiste doświadczenie z chorobą alkoholową, czasem nie. Kiedy nie wiedzą, jest lepiej, bo mogę zweryfikować ich prawdomówność, powiedzieć: słuchaj stary, ja to też przerobiłem. To działa czasem piorunująco. Czy znalazł ksiądz nowy sposób na propagowanie trzeźwości? Nie jestem wrogiem alkoholu, nie mam ochoty zamykać sklepów monopolowych. Nie jestem za prohibicją. Jestem za wiedzą i mądrością. Zawsze daleki byłem w kapłaństwie od tonacji nakazującej: tak zrób, postępuj. O sprawach alkoholu też nie powinno się tak mówić. Nie trzeba rozkazywać, tylko dawać świadectwo. Tak narodził się w 1999 roku pomysł medialnej kampanii propagującej w województwie śląskim lipiec i sierpień jako miesiące trzeźwości. W ubiegłym roku zrobiliśmy badania i okazało się, że 46 proc. ludzi naszego regionu słysząc hasło kampanii, wiedziało, o co w niej chodzi. Co więcej, 73 proc. było za tym, by kampanię powtarzać. Nikt nie był przeciw. Czy nagłaśnianie problemu alkoholizmu może coś zmienić? Uważam, że trzeba propagować wiedzę na temat choroby alkoholowej, by umieć rozpoznawać jej symptomy, by wiedzieć, kiedy sposób używania alkoholu zwiastuje niebezpieczeństwo. Kiedy umie się je rozpoznać, może można dużo wcześniej, przed osiągnięciem dna, zatrzymać się. Pod warunkiem że środowisko alkoholika też będzie wiedziało, jak postępować, będzie traktowało alkoholizm jak chorobę, a nie jako cechę charakteru, słabą wolę, złe prowadzenie się, grzech. Taki jest zamysł mojego zaangażowania. -
KS. PIOTR BRZĄKALIK: Wpadłem jak każdy inny człowiek, którzy nie chce dostrzec objawów dowodzących, że jego sposób używania alkoholu zwiastuje niebezpieczeństwo. mój arcybiskup pozbawił mnie prawa wykonywania funkcji kapłańskiej. byłem na skraju życia i śmierci. Potem było leczenie odwykowe w Gorzycach. coś się we mnie przełamało. Wróciłem do posługi kapłańskiej. Rozpoczął się piąty rok mojej abstynencji. Arcybiskup obdarzył mnie funkcją duszpasterza trzeźwości. Nie jestem za prohibicją. Uważam, że trzeba propagować wiedzę na temat choroby alkoholowej.
ODSZKODOWANIA Strona polska na pozycji słabszego Przeciąganie liny o miliardy marek KRZYSZTOF DAREWICZ z Waszyngtonu Kiedy 17 grudnia podpisano w Berlinie porozumienie o utworzeniu przez niemieckie władze i przedsiębiorstwa przemysłowe Funduszu "Pamięć, odpowiedzialność, przyszłość", który będzie dysponował kwotą 10 mld marek na wypłatę odszkodowań za pracę przymusową w III Rzeszy, wydawać się mogło, że teraz wystarczy już tylko załatwić kilka formalności i ponad dwa miliony żyjących jeszcze ofiar nazistowskiej polityki eksploatowania "robotników ze wschodu" szybko doczeka się zadośćuczynienia. Negocjacje, które doprowadziły do porozumienia, były, bądź co bądź, bardzo trudne i trzeba było nie lada kompromisów, gróźb i nacisków, by Niemcy, upierający się początkowo przy kwocie 6 mld marek, przystali ostatecznie na 10 mld. O skali kompromisu najlepiej bodaj świadczy, że strony reprezentujące poszkodowanych żądały początkowo 25 mld marek i, głównie ze względu na presję czasu, bo codziennie umiera kolejnych kilkudziesięciu poszkodowanych, zgodziły się w końcu na kwotę zadekretowaną berlińskim porozumieniem. Do pełnego sukcesu jest jednak ciągle daleko. Przede wszystkim dlatego, że w czasie poprzedzających zawarcie porozumienia w Berlinie negocjacji nie rozwiązano kluczowego problemu zasad podziału puli odszkodowań. Różni on nadal nie tylko stronę niemiecką i przedstawicieli poszkodowanych, ale nawet w gronie tych drugich stanowi przedmiot zażartych sporów. W tym przeciąganiu liny na obu płaszczyznach strona polska znajduje się na pozycji słabszego. Niemcy narzucają Trudno jest oceniać negocjacje, które jeszcze trwają. Nie można więc z całą pewnością twierdzić, że to tylko cynizm strony niemieckiej doprowadził do stanu, że pieniądze leżą na stole, a po stronie ich odbiorców toczy się teraz żenujący konflikt o podział. Bo trzeba pamiętać, że od samego początku delegacje Polski i innych uczestniczących w negocjacjach krajów Europy Środkowej i Wschodniej (Białorusi, Czech, Rosji i Ukrainy), które reprezentują większość poszkodowanych, nalegały na jednoczesne z ustaleniem puli funduszu odszkodowawczego wypracowanie zasad jej podziału. Zwłaszcza po to, by zapobiec sytuacji, w której strona niemiecka mogłaby wpływać na kształt tych zasad. Jeśli więc Niemcy z premedytacją doprowadzili do tego, że nadal nie wiadomo, jak podzielić 10 mld marek, to zapewne właśnie dlatego, iż doskonale zdawali sobie sprawę z kontrowersji między stronami reprezentującymi poszkodowanych i wynikającej z tego możliwości wpływania przez stronę niemiecką na sposób dysponowania pulą odszkodowań. Potwierdzeniem tych intencji jest przyjęty w środę 26 stycznia przez rząd niemiecki projekt ustawy o funduszu, który zawiera warunki od dawna kwestionowane przez reprezentantów poszkodowanych. Projekt ten, na przykład, przewiduje, że o zasadach podziału miałaby decydować rada nadzorcza funduszu. To oznacza, że wbrew intencjom reprezentantów poszkodowanych, którzy woleliby wypracować zasady podziału przez kompromis polityczny, strona niemiecka usiłuje oddać rozwiązanie tego problemu w ręce częściowo przypadkowego grona, które podejmowałoby decyzje na zasadzie arytmetycznej większości i pod kontrolą Berlina. Projekt ustawy pozbawia też prawa do odszkodowań osoby, które znajdowały się w granicach III Rzeszy od roku 1937, przeznacza 20 proc. funduszu na cele inne niż wypłaty odszkodowań za pracę przymusową oraz, co dotyczy zwłaszcza polskich poszkodowanych, nie wspomina nic o rekompensatach dla osób, które pracowały podczas wojny w niemieckich gospodarstwach rolnych. A przecież, podpisując porozumienie w Berlinie, reprezentanci poszkodowanych zgodzili się jedynie na przyjęcie kwoty 10 mld marek i formułę, że o zasadach jej podziału zdecydują we własnym gronie. Strona żydowska kalkuluje To, że zepchnięcie na dalszy plan kwestii podziału puli odszkodowań było przed 17 grudnia na rękę nie tylko stronie niemieckiej, znajduje potwierdzenie w grze uprawianej teraz przez część reprezentantów poszkodowanych, czyli stronę żydowską. Ona także najwyraźniej założyła bowiem, że dopóty jedność wśród poszkodowanych jest niezbędna, dopóki Niemcy nie zaakceptują w negocjacjach ogólnej kwoty funduszu odszkodowawczego. I że dopiero po tym łatwiej będzie wynegocjować, już bezpośrednio z Niemcami, korzystne warunki podziału, ponieważ strona żydowska dysponuje o wiele bardziej skutecznymi argumentami i możliwościami nacisku niż państwa Europy Środkowej i Wschodniej. To zresztą również znajduje potwierdzenie w projekcie niemieckiej ustawy o funduszu odszkodowawczym. Zakłada on bowiem, że 2 mld marek, czyli 20 proc. puli, przeznaczonych zostanie nie na odszkodowania za pracę przymusową, lecz na tzw. Fundusz Roszczeń Majątkowych i Fundusz Przyszłościowy. Co więcej, projekt ustawy z góry określa, że środkami Funduszu Roszczeń Majątkowych, który teoretycznie ma być przeznaczony dla ofiar "aryzacji" w III Rzeszy, czyli Żydów niemieckich, dysponować będzie Żydowska Konferencja Odszkodowawcza. Ponieważ prawo niemieckie już dawno uregulowało problem rekompensat dla ofiar "aryzacji", pieniądze z Funduszu Roszczeń Majątkowych poszłyby na "projekty społeczne" Żydowskiej Konferencji Odszkodowawczej, czyli, w praktyce, na finansowanie jej działalności. Również Fundusz Przyszłościowy, mający się teoretycznie zajmować projektami edukacyjnymi związanymi z holokaustem, byłby de facto kolejnym źródłem finansowania działalności Żydowskiej Konferencji Odszkodowawczej, która w negocjacjach reprezentuje rozmaite żydowskie organizacje społeczne. Ponadto projekt niemieckiej ustawy przewiduje, że wcześniej otrzymane przez poszkodowanych przez III Rzeszę rekompensaty odliczane byłyby od odszkodowań wypłacanych przez Fundusz "Pamięć, odpowiedzialność, przyszłość". Rozwiązanie to byłoby korzystne dla poszkodowanych z państw Europy Środkowej i Wschodniej, którzy dotąd przeważnie nie dostali od Niemiec żadnych rekompensat, w przeciwieństwie do mieszkających na zachodzie i w Izraelu Żydów, których większość otrzymuje od dawna dożywotnie renty (Niemcy przeznaczają na nie 600 mln dol. rocznie). Ale, po spotkaniu w piątek 28 stycznia z przedstawicielami organizacji żydowskich w Nowym Jorku, reprezentujący w negocjacjach stronę niemiecką Otto Lambsdorff obiecał im wycofanie z projektu ustawy tego zapisu, co oczywiście spowoduje dalsze uszczuplenie puli odszkodowań mających przypaść obywatelom państw Europy Środkowej i Wschodniej. Ofiary się kłócą Źle się stało, że nie uzgodniono zasad podziału przed podpisaniem berlińskiego porozumienia - przyznają bez ogródek przedstawiciele Polski i pozostałych krajów Europy Środkowej i Wschodniej. Państwa Europy Środkowej i Wschodniej zdecydowanie sprzeciwiają się więc oddaniu aż 20 proc. środków z funduszu na potrzeby Żydowskiej Konferencji Odszkodowawczej i są gotowe wyrazić zgodę na nie więcej niż 10 proc. Kością niezgody jest też kwestia wysokości odszkodowań za pracę niewolniczą (wykonywaną przez więźniów obozów koncentracyjnych, jenieckich i gett, których połowę stanowią Żydzi) i za pracę przymusową (wykonywaną przez osoby deportowane do zakładów przemysłowych, instytucji publicznych i gospodarstw rolnych w III Rzeszy), w której to kategorii zdecydowaną większość stanowią obywatele krajów Europy Środkowej i Wschodniej. Strona żydowska nalega, żeby odszkodowania za pracę niewolniczą były pięciokrotnie wyższe niż za pracę przymusową, a delegacje państw Europy Środkowej i Wschodniej proponują, żeby różnica była jedynie dwukrotna. Poza tym strona żydowska jest podejrzewana o celowe zawyżanie rzeczywistej liczby poszkodowanych uprawnionych do rekompensat za pracę niewolniczą. Kwestia liczby ofiar jest źródłem sporów nie tylko ze stroną żydowską. Państwa Europy Środkowej i Wschodniej też mają z tym problem. Na przykład delegacja rosyjska podaje w miarę rozwoju negocjacji coraz nowe i coraz wyższe liczby poszkodowanych, stawiając pozostałe państwa Europy Środkowej i Wschodniej w trudnej sytuacji. Z tego powodu nie są bowiem one w stanie zaprezentować nawet silnej jedności we własnym gronie. To, oczywiście, nie uchodzi uwadze Niemiec. Podczas spotkania z organizacjami żydowskimi w Nowym Jorku Otto Lambsdorff nie omieszkał więc "przestrzec" przed "niebezpiecznym", jego zdaniem, zgłaszaniem przez państwa Europy Środkowej i Wschodniej "coraz wyższej z tygodnia na tydzień" liczby czekających na odszkodowania. Sugestia to jednoznaczna - im więcej "ich", tym mniejsze odszkodowania przypadną "wam". Argumenty decydują Postępowanie strony żydowskiej jest poniekąd zrozumiałe. To amerykańscy adwokaci, których większość jest pochodzenia żydowskiego, doprowadzili do negocjacji z Niemcami na temat odszkodowań za pracą przymusową, gdyż zmusili je do tego składając w sądach pozwy zbiorowe. Gdyby doszło do rozpatrzenia tych pozwów, posiadającym rozległe interesy w USA koncernom niemieckim, które podczas wojny wykorzystywały robotników przymusowych, groziłyby kompromitujące i dotkliwe sankcje. Naturalne jest więc, że społeczność żydowska rości sobie teraz prawo do dużej części puli odszkodowań. Polska i pozostałe kraje Europy Środkowej i Wschodniej są w tej sytuacji na pozycji słabszego. Nie mają bowiem za sobą potężnego lobby, jakim dysponuje strona żydowska w postaci prawników, sieci bardzo wpływowych w USA i Niemczech organizacji czy wielu czołowych amerykańskich polityków żydowskiego pochodzenia. Nie mają też argumentu w postaci pozwów sądowych, bo ani ich sądy nie są przygotowane do prowadzenia tego rodzaju spraw, ani dobro stosunków z Niemcami, które odgrywają kluczową rolę we wprowadzaniu ich do struktur zachodnich, nie sprzyja podnoszeniu przez te państwa roszczeń uznanych w ich dwustronnych stosunkach z Niemcami za uregulowane. A bez pozwów państwa Europy Środkowej i Wschodniej nie mają praktycznie żadnego wpływu na kształt warunków prawnego zamknięcia negocjacji. Skutek jest taki, że Otto Lambsdorff, zamiast w Warszawie czy Mińsku, rozmawia o warunkach podziału funduszu odszkodowawczego z żydowskimi organizacjami w Nowym Jorku, a dziesięciu z piętnastu uczestniczących w negocjacjach prawników nie popiera postulatów państw Europy Środkowej i Wschodniej i odmówiło udziału w zorganizowanych w czwartek i piątek (27 - 28 stycznia) konsultacjach na terenie Ambasady Polski w Waszyngtonie. To natomiast oznacza, że czekający w naszym kraju na odszkodowania za pracę przymusową w III Rzeszy muszą się liczyć z tym, iż będą one miały tylko symboliczny charakter i wysokość zapewne bardzo daleko odbiegającą od oczekiwań.
17 grudnia podpisano w Berlinie porozumienie o utworzeniu przez niemieckie władze i przedsiębiorstwa przemysłowe Funduszu "Pamięć, odpowiedzialność, przyszłość", który będzie dysponował 10 mld marek na wypłatę odszkodowań za pracę przymusową w III Rzeszy. Do pełnego sukcesu jest jednak ciągle daleko. nie rozwiązano problemu zasad podziału puli odszkodowań. delegacje Polski i innych krajów Europy Środkowej i Wschodniej nalegały na jednoczesne z ustaleniem puli wypracowanie zasad jej podziału. wbrew intencjom reprezentantów poszkodowanych strona niemiecka usiłuje oddać rozwiązanie tego problemu w ręce grona, które podejmowałoby decyzje pod kontrolą Berlina. Projekt ustawy pozbawia prawa do odszkodowań osoby, które znajdowały się w granicach III Rzeszy od roku 1937, przeznacza 20 proc. funduszu na cele inne niż wypłaty odszkodowań za pracę przymusową. projekt ustawy z góry określa, że środkami Funduszu Roszczeń Majątkowych dysponować będzie Żydowska Konferencja Odszkodowawcza. pieniądze poszłyby w praktyce na finansowanie jej działalności. Fundusz Przyszłościowy byłby kolejnym źródłem finansowania działalności ŻKO. projekt niemieckiej ustawy przewiduje, że wcześniej otrzymane przez poszkodowanych rekompensaty odliczane byłyby od odszkodowań wypłacanych przez Fundusz. Rozwiązanie to byłoby korzystne dla państw Europy Środkowej i Wschodniej. Ale po spotkaniu z przedstawicielami organizacji żydowskich Otto Lambsdorff obiecał wycofanie z projektu tego zapisu. Kością niezgody jest też kwestia wysokości odszkodowań za pracę niewolniczą i pracę przymusową, w której to kategorii większość stanowią obywatele krajów Europy Środkowej i Wschodniej. strona żydowska jest podejrzewana o celowe zawyżanie rzeczywistej liczby poszkodowanych uprawnionych do rekompensat za pracę niewolniczą. Postępowanie strony żydowskiej jest poniekąd zrozumiałe. To amerykańscy adwokaci pochodzenia żydowskiego doprowadzili do negocjacji z Niemcami. Polska i pozostałe kraje są na pozycji słabszego. Nie mają za sobą potężnego lobby.Skutek jest taki, że Otto Lambsdorff, zamiast w Warszawie czy Mińsku, rozmawia o warunkach podziału funduszu odszkodowawczego z żydowskimi organizacjami w Nowym Jorku.
ROZMOWA NA GORĄCO Jean Philippe Courtois, wiceprezes Microsoft Corporation Duża firma w trudnych czasach Rz: Jak zmiana nastrojów w gospodarce światowej odbiła się na Microsofcie? JEAN PHILIPPE COURTOIS: Recesja na razie jest w Stanach Zjednoczonych oraz w Niemczech. W innych krajach świata gospodarka może nie kwitnie, ale też nie odczuwa poważnych kłopotów. W Europie, według najnowszych danych, w tym roku wydatki na IT mają wzrosnąć o 11 procent. W przyszłym roku tempo wzrostu ma spaść, ale nadal będzie rosło, nawet w Stanach Zjednoczonych o około 8 procent. Jak na kraj, o którym się mówi, że jest w recesji, to niezła prognoza. Dzieje się tak, bo coraz więcej przedsiębiorstw zdaje sobie sprawę, że wykorzystując nowoczesne technologie potrafi sprzedać więcej, szybciej dociera do klienta i spadają koszty tego dotarcia. Ale z drugiej strony widać, że przemysł IT oszczędza. Chyba już wszystkie wielkie firmy z branży ograniczyły zatrudnienie? Nie tylko nasze. Dotyczy to również firm telekomunikacyjnych. Podobnie jest z biurami podróży, liniami lotniczymi, ubezpieczeniami. Rzeczywiście jest trudniej. Czy przewidując nadejście cięższych czasów Microsoft zmienił politykę cenową? Do trudniejszych warunków na rynku przygotowywaliśmy się wcześniej. Pół roku temu zmieniliśmy politykę licencyjną wobec naszych największych klientów. Daliśmy im możliwość "prenumeraty" nowych produktów. Druga oferta, to wprowadzanie niezbędnych zmian w tych wszystkich produktach, które sprzedaliśmy wcześniej. Nadal trudno mi zrozumieć tak duży wzrost w tym sektorze, podczas gdy inne tracą aż tyle. Czy zmieniło się coś w sposobie poszukiwania nowych klientów, którzy nie wiedzieli, że istnieją odpowiednie produkty właśnie dla nich? Wśród naszych zagranicznych klientów jest ok. 10 tysięcy największych firm w Europie, na Bliskim Wschodzie oraz w Azji. To 50 procent naszych obrotów. Kolejne 40 procent to małe i średnie firmy. Mamy wśród nich 20 milionów klientów. Pozostałe 10 procent to odbiorcy bezpośredni, pojedynczy. Taki podział klientów jest także efektem naszych poszukiwań dotarcia do nowych możliwości. Zauważyliśmy w porę, że gwałtownie wzrasta zainteresowanie IT właśnie ze strony małych firm. A po wynikach wszystkich widać, że większe wykorzystanie Internetu pomaga w uzyskaniu większej konkurencyjności. Dla agencji podróży koszty transakcji związanej ze sprzedażą biletu lotniczego wcześniej wynosiły ok. 70 dolarów. Teraz ten koszt spadł do 7 dolarów. Podobna sytuacja jest w wydawnictwach prasowych. Jeśli chce się ogłoszeniem prasowym w "The New York Times" dotrzeć do ponad miliona czytelników, trzeba wydać 150 tysięcy dolarów. Jeśli takie samo ogłoszenie zamieści się w Internecie, wyda się jedną dziesiątą tej sumy i dotrze się do 15 mln czytelników. To, co obecnie obserwujemy na świecie, to wielki odwrót od ogłoszeń drobnych publikowanych w gazetach, właśnie na rzecz publikowania ich w sieci. Zmieniły się również sposoby robienia zakupów przez firmy. To także pozwala wprowadzić wielkie oszczędności, w efekcie obniżyć koszty i ceny. To wyjaśnia skąd bierze się motywacja zwiększania wydatków na IT. Czy w tym wzroście popytu na usługi i produkty IT zagrożeniem nie jest piractwo? Zaskakujące, ale piractwo uległo ograniczeniu. W Europie 44 procent rynku to produkty i usługi pirackie. Jeśli chodzi o Polskę, jest to 55 procent. I udział ten szybko spada ze względu na podjętą walkę z piractwem komputerowym. Zdarza się naturalnie, że jakieś małe firmy kupują program i potem kilka razy go kopiują, ale coraz więcej ludzi rozumie, że jest to zwykła kradzież. Co robi Microsoft, by zabezpieczyć się przed nielegalnym kopiowaniem i sprzedawaniem swoich produktów? Część strategii to uproszczenie polityki licencyjnej. Wiele także można zrobić, jeśli chodzi o technologię. Wprowadzamy coraz doskonalsze programy, które uniemożliwiają nielegalne kopiowanie, ponieważ nie będą funkcjonowały w wersji, która nie jest oryginalna. Przyjechał pan do Polski z prezentacją najnowszego programu Microsoftu Windows XP. Czy nie sądzi pan, że to zbędny wysiłek w przypadku kraju, który przeżywa kłopoty gospodarcze? Rozumiem, że polskie PKB przestało rosnąć w tempie 5-6 procent rocznie i spadło do nieco ponad 1 procentu wzrostu. To przecież nie recesja. Polska wydaje na inwestycje w IT 1,7-1,8 proc. PKB, podczas gdy średnia europejska wynosi 3,5-3,6 procentu. Kiedy więc bierzemy pod uwagę polskie ambicje szybkiego wejścia do Unii Europejskiej jest dla nas zrozumiałe, że nie może to nastąpić bez posiadania odpowiedniej infrastruktury technologicznej. I tak postępuje większość kandydatów do UE. Czesi mieli 5-6 lat temu taki sam poziom wydatków, jak obecnie Polska, dzisiaj osiągnęli już średni poziom europejski. I nie jest to sztuka dla sztuki. Dzięki sprawnemu systemowi łączności, w tym Internetowi, zyskują przede wszystkim małe i średnie firmy, które łatwiej mogą się ze sobą komunikować. W efekcie powstaje samonapędzający się proces: więcej możliwości, większa produkcja, większe zatrudnienie. Zresztą i władze niektórych krajów europejskich starają się zrobić coś, aby ułatwić działalność firmom. I nie chodzi tylko o zmiany przepisów na prostsze, ale na przykład poprawiają komunikację pomiędzy poszczególnymi resortami i decyzje wydawane są szybciej. Szybciej następuje obieg dokumentów, mniej jest biurokracji. To również wpływ przedsiębiorstw na administrację, które wiedzą, że przyspieszenie obiegu informacji jest w ich interesie. Jak pan widzi możliwości rozwoju biznesu w Polsce? Z waszym krajem wiążemy duże nadzieje. Z drugiej strony, dla Polski korzystne jest to, że - decydując się na pewne rozwiązania później niż kraje rozwinięte przemysłowo - korzysta z nowocześniejszych rozwiązań niż podobne firmy w Europie Zachodniej, a zwłaszcza na południu kontynentu. Kilka miesięcy temu rozmawiałam z jednym z dyrektorów francuskiego ministerstwa zatrudnienia i solidarności. Poprosiłam też mojego rozmówcę o zeskanowanie i przysłanie mi elektronicznie zdjęcia. Powiedział, że nie ma takiej możliwości, bo komputery są stare, a skanerów nie mają. Czy we Francji ten resort jest waszym klientem? Tak, to nasz klient i wiemy, że mamy tam jeszcze wiele do zrobienia. Otoczenie, w którym działa pana firma jest niesłychanie konkurencyjne, zmienia się także bardzo szybko. Jak zmienia się sam Microsoft? Mam za sobą 18 lat pracy w Microsofcie. Wtedy pracowało w firmie 250 osób. Zawsze poruszały mnie w tej firmie stałe kontakty z klientami, wieloletnia współpraca i trwałe zobowiązania. Działamy jednocześnie w konkurencyjnym, ale też ryzykownym otoczeniu. Rzeczywiście kilka razy zaryzykowaliśmy i byliśmy w tym bardzo konsekwentni. Pierwszym takim projektem był pecet. Był to początek lat 80., w Microsofcie pracowało wtedy 50 osób, a największym naszym klientem był IBM. Jeszcze w 1985 roku ludzie śmiali się, kiedy sprzedawaliśmy Windows. Uważano, że jest zbyt wolny, że nie ma przyszłości, że nigdy nie uda nam się z nim przebić. Teraz wiadomo, że nie mieli racji. W jaki sposób wpłynął na działalność Microsoftu spór z administracją w Stanach Zjednoczonych? Jak wiadomo został niedawno polubownie załatwiony, ale to doświadczenie było bardzo bolesne dla firmy. Nikomu nie życzę, aby przydarzyło się firmie, w której pracuje. My z kolei zrozumieliśmy, że jeśli osiągnie się na rynku jakąś pozycję, o nowych produktach i planach dalszych innowacji, powinno się informować w sposób bardzo przemyślany i odpowiedzialny. Była to także lekcja, jak wprowadzać nowe produkty na rynek. Nie ukrywam, że chcielibyśmy o tym incydencie jak najszybciej zapomnieć. Rozmawiała Danuta Walewska
Rz: Jak zmiana nastrojów w gospodarce światowej odbiła się na Microsofcie? JEAN PHILIPPE COURTOIS: Recesja na razie jest w Stanach Zjednoczonych oraz w Niemczech. W Europie, według najnowszych danych, w tym roku wydatki na IT mają wzrosnąć o 11 procent. W przyszłym roku tempo wzrostu ma spaść, ale nadal będzie rosło, nawet w Stanach Zjednoczonych o około 8 procent. Jak na kraj, o którym się mówi, że jest w recesji, to niezła prognoza.Czy przewidując nadejście cięższych czasów Microsoft zmienił politykę cenową? Do trudniejszych warunków na rynku przygotowywaliśmy się wcześniej. Pół roku temu zmieniliśmy politykę licencyjną wobec naszych największych klientów. Daliśmy im możliwość "prenumeraty" nowych produktów. Druga oferta, to wprowadzanie niezbędnych zmian w tych wszystkich produktach, które sprzedaliśmy wcześniej.
POLSKA - UE Rząd, mając na względzie szybkie wprowadzenia kraju do Unii, uległ w stosunkowo niewielkim stopniu różnym grupom interesu Decyzje zapadną w Warszawie RYS. MARCIN CHUDZIK JĘDRZEJ BIELECKI Po przesłaniu przez rząd pod koniec 1999 roku stanowiska negocjacyjnego w sprawie rolnictwa kraje "15" wiedzą już dokładnie, o czym chce rozmawiać Polska przed przystąpieniem do Unii Europejskiej. Polska występuje co prawda o przynajmniej 32 czasowe wyjątki od stosowania prawa europejskiego, zapowiada jednak wypełnienie w ciągu trzech lat warunków, które znacznie bogatsze kraje zachodnie wypełniały kilkanaście razy dłużej. Można mieć jednak wątpliwości, czy to się uda. Dlatego o dacie przystąpienia Polski do Unii rozstrzygną przede wszystkim decyzje podejmowane w Warszawie, nie w Brukseli. Nigdy dotąd Polska nie podjęła wobec obcych krajów tak daleko idących zobowiązań w tylu dziedzinach życia. Nigdy także kraj przystępujący do Unii Europejskiej nie musiał obiecywać tak wiele. Gdy o członkostwo w UE starała się Grecja, a później Hiszpania i Portugalia, nie istniał jednolity rynek, unia walutowa czy wspólna kontrola unijnych granic zewnętrznych. Kiedy zaś do Unii pukały Szwecja, Finlandia i Austria, ich gospodarki były już dostosowane do unijnych wymagań, a ich możliwości finansowe były o wiele większe niż naszego kraju. Z sześciu państw, które do tej pory negocjowały członkostwo, żadne nie jest tak duże jak Polska i, oprócz Estonii, relatywnie tak ubogie. Nie zaprezentowano obliczeń Dwadzieścia dziewięć rozdziałów negocjacyjnych obejmuje niemal każdy aspekt gospodarki, administracji, zdrowia publicznego, bezpieczeństwa czy ochrony środowiska. W wielu przypadkach przyjęcie rozwiązań europejskich będzie oznaczało całkowitą zmianę dotychczasowych reguł gry. Dlatego obawiano się, że rząd nie zdoła na czas określić swojego stanowiska we wszystkich dziedzinach negocjacji. Mimo wprowadzanych równocześnie trudnych reform Polska wywiązała się z tego zadania w ciągu dwudziestu miesięcy, co jest niewątpliwym sukcesem. W najtrudniejszych sprawach (zakup ziemi przez cudzoziemców, ochrona środowiska, rolnictwo) opóźnienia wobec przyjętego kalendarza nie przekraczały jednego czy dwóch miesięcy, co nie zaważyło na tempie rozmów. Wiele wątpliwości budzi jednak umotywowanie decyzji rządu. Niemal wcale nie zaprezentowano obliczeń, które pokazywałyby realność przyjętego kalendarza zmian czy sens występowania o okresy przejściowe. Właściwie każda przygotowana do tej pory odpowiedź Unii na polskie stanowisko zawiera długą listę próśb o doprecyzowanie, skonkretyzowanie, uzasadnienie czy wytłumaczenie polskich zamierzeń. Wrażenie niedoprecyzowania postulatów pogłębia to, że rząd polski w przeciwieństwie do rządów innych kandydujących krajów nie ujawnia, jak długo mają trwać zwolnienia od stosowania europejskich reguł. Lobbyści mało skuteczni Wbrew obawom rząd uległ w stosunkowo niewielkim stopniu różnym grupom interesu, mając przeważnie na względzie ogólnonarodowy cel szybkiego wprowadzenia kraju do Unii. Polska wystąpiła do UE o przynajmniej 32 czasowe wyjątki od stosowania prawa europejskiego. Większość z nich (na przykład odsunięcie w czasie dostosowania wytrzymałości polskich dróg do obciążenia najcięższych ciężarówek) można w pełni usprawiedliwić choćby brakiem wystarczających na to funduszy w kraju, którego poziom rozwoju gospodarczego jest 2,5 razy mniejszy niż przeciętna w UE. Wątpliwości jednak mogą budzić te prośby o zastosowanie wyjątku w dostosowaniu do unijnych reguł, które służą ochronie interesów jednej firmy: odłożenie liberalizacji przewozów lotniczych (LOT), odłożenie liberalizacji rynku gazu (PGNiG) czy okazjonalnych przewozów pasażerskich (PKS). Z niechęcią mogą być także przyjmowane te postulaty, które oznaczają bezpośrednią stratę dla konsumentów - na przykład późniejsze przyjęcie minimalnej wielkości wypłaty odszkodowań właścicielom kont bankowych. Zabrakło determinacji Polska przedstawiła wyjątkowo ambitne stanowisko w dziedzinie rolnictwa. Polskie rolnictwo jest mniej wydajne od zachodniego, a bardzo wielu chłopów tylko kosztem ogromnych inwestycji będzie w stanie dostosować się do unijnych zasad weterynaryjnych, sanitarnych i organizacji rynku. Mimo to rząd zapowiedział, że - oprócz dwóch wyjątków - polskie rolnictwo w ciągu trzech lat dostosuje się do rozwiązań europejskich. Bardziej niż na gwałtownej zmianie cywilizacyjnej na wsi czy poprawie oferty dla konsumentów rządowi zależy jednak na możliwie szybkim otrzymaniu wielomiliardowej pomocy Brukseli. Aby to osiągnąć - trzeba sprostać europejskim rygorom. Rząd zrezygnował także z występowania o przejściowe zwolnienia od kluczowych dla funkcjonowania unijnego rynku reguł. Polska bardzo śmiało zdecydowała się również na zniesienie w ciągu trzech lat wszelkich (oprócz zakupu ziemi) ograniczeń w przepływie kapitału. Bardzo ambitna jest zapowiedź otwarcia rynku przewozów drogowych i energii elektrycznej. Unia uważa natomiast, że rządowi zabrakło determinacji przy opracowaniu stanowiska w sprawie ochrony środowiska. To tu wpisano prawie połowę wszystkich próśb o okresy przejściowe, a kilka z nich ma być wyjątkowo długich (dziesięcioletnie). Uznając, że pozwala na to prawo europejskie, Polska wystąpiła, jeżeli chodzi o rybołówstwo, o możliwie niewielkie zmiany dostosowawcze, w tym o ograniczenie dostępu do zarezerwowanych dla polskich rybaków łowisk. W polityce socjalnej chcemy przez kilka lat po przystąpieniu do UE uniknąć egzekwowania unijnych minimalnych warunków bezpieczeństwa i higieny pracy. Obawiając się, że nie zdoła w pierwszych latach członkostwa wykorzystać w dostatecznym stopniu pomocy Brukseli, rząd wystąpił o przyznanie pięcioletniej ulgi w płaceniu składki do UE. Bruksela twierdzi, że koszty wszystkiego nie usprawiedliwiają, bo rząd polski nie opracował do tej pory całościowej polityki "wyczyszczenia kraju". Trzeba wypełnić zobowiązania Mimo tej słabości polskie postulaty są na tyle ograniczone, że gdyby wszystkie zostały przyjęte przez kraje "15", poszerzona o Polskę Unia nadal funkcjonowałaby prawidłowo. Nie jest wykluczone, że państwa UE także wystąpią o pewne okresy przejściowe. Na pewno będą one dotyczyć prawa Polaków do podejmowania pracy na Zachodzie czy objęcia polskiej wsi korzyściami wynikającymi z polityki rolnej Brukseli. Kluczowym problemem pozostaje jednak wypełnienie zobowiązań przyjętych przez Polskę w stanowiskach negocjacyjnych. Unia nie tylko chce wpisania do polskiego prawa europejskich rozwiązań, ale przede wszystkim ich stosowania. W tej jednak dziedzinie Polska ma kłopoty spowodowane słabą koordynacją prac rządu i Sejmu lub opóźnienia wynikające z oporu stawianego przez zagrożone nowymi przepisami grupy interesu. Choć Polska nie wystąpiła o żaden okres przejściowy w polityce audiowizualnej czy swobodnym przepływie towarów, to właśnie z tego powodu od kilkunastu miesięcy rozmowy integracyjne nie posuwają się do przodu. Coraz większe są także opóźnienia w przyjęciu europejskich reguł na rynku łączności. Dlatego najtrudniejsze do zamknięcia mogą okazać się nie tylko te rozdziały, w których Polska lub Unia występują o okresy przejściowe, ale takie jak wymiar sprawiedliwości i sprawy wewnętrzne, w których spełnienie złożonych deklaracji jest dla Polski zbyt skomplikowane. Tempo poszerzenia UE w coraz większym stopniu będzie więc zależało od tego, co się dzieje w kraju, a nie od negocjacji członkowskich w Brukseli.
o dacie przystąpienia do Unii rozstrzygną przede wszystkim decyzje podejmowane w Warszawie, nie w Brukseli. obawiano się, że rząd nie zdoła na czas określić swojego stanowiska we wszystkich dziedzinach negocjacji. Polska wywiązała się z tego zadania w ciągu dwudziestu miesięcy, co jest niewątpliwym sukcesem. Wiele wątpliwości budzi jednak umotywowanie decyzji rządu. najtrudniejsze do zamknięcia mogą okazać się rozdziały takie jak wymiar sprawiedliwości i sprawy wewnętrzne, w których spełnienie złożonych deklaracji jest dla Polski zbyt skomplikowane. Tempo poszerzenia UE w coraz większym stopniu będzie więc zależało od tego, co się dzieje w kraju, a nie od negocjacji członkowskich w Brukseli.
ROZMOWA Bronisław Geremek, minister spraw zagranicznych Barbarzyńcy u progu - Niektóre przyjazne dla nas kraje powiadają: nie spieszcie się, lepiej dobrze się przygotujcie, wejdźcie do Unii z mocną pozycją, uzyskajcie jak najwięcej. Są to argumenty racjonalne, ale według mego najgłębszego przeświadczenia sprzeczne z interesem Polski i sprzeczne z interesem Unii Europejskiej. FOT. ANNA BRZEZIŃSKA Konferencja "Ku wspólnocie demokracji", która rozpoczyna się dzisiaj w Warszawie, została zwołana w 20-lecie powstania "Solidarności". Był pan obecny przy narodzinach "S" i uczestniczył w jej dziesięcioletniej walce o demokrację w Polsce. Jakie przesłanie wynika z dziedzictwa "Solidarności" dla krajów zmierzających do demokracji? BRONISŁAW GEREMEK - Jest to konferencja bez precedensu - tak ze względu na miejsce, bo odbywa się w Warszawie, jak ze względu na temat. Zarówno czas, jak i miejsce nie są przypadkowe. Czas to przede wszystkim przełom tysiąclecia - milenium. Ale także, jak pan zauważył, 20-lecie zrywu "Solidarności". To jeden z ważnych elementów przesłania konferencji, która nie ma być spotkaniem klubu tych, którzy osiągnęli sukces. Ma być miejscem, z którego pójdzie w świat znak nadziei. Przecież dwadzieścia lat temu polska "Solidarność" porwała się na zadanie zupełnie beznadziejnie - nie dysponując żadnymi środkami przemocy, żadnymi instrumentami demokratycznego państwa. I osiągnęła sukces. Bez użycia przemocy, odwołując się do fundamentalnych wartości, które stanowią o europejskiej tradycji i o wspólnocie międzynarodowej. Jest rzeczą ważną, że ta konferencja odbywa się w Warszawie - tak mocno doświadczonej przez wojnę jak niewiele miast na świecie - że dzieje się to w Polsce, której udało się wytrącić pierwszy kamień z muru berlińskiego, a w dziesięć lat później odbudować demokrację. I że odbywa się to w Europie Środkowej, która u schyłku XX wieku po dwóch systemach totalitarnych i dwóch wojnach światowych odzyskała wolność i zbudowała instytucje demokratycznego państwa prawa. Nie znaczy to wcale, że podczas tej konferencji zamierzamy udzielać lekcji, uznając, że demokracja jest wyłącznie dziedzictwem europejskim. W Warszawie są wszak przedstawiciele największej demokracji świata - Indii. Jest tutaj także demokracja o szczególnym doświadczeniu - Stany Zjednoczone. Jest Republika Mali, która zapowiada przemiany demokratyczne na kontynencie, na którym na ogół się to nie udawało. Nie jest to więc konferencja europocentryczna, ale wspólna, rzec można - globalna. A co z wielkimi nieobecnymi? Jak pozyskać dla światowej demokracji Chiny i kraje arabskie? Czy widzi pan szansę, żeby kraje te pojawiły się na następnych spotkaniach tego typu? To jeden z fundamentalnych problemów tej konferencji. Jej sukces zależy od tego, czy będzie otwarta, czy nie będzie instrumentem wykluczenia. Ale skoro nie ma czegoś takiego jak bezpłatny lunch, jak pouczają nas liberalni ekonomiści, to i na tej konferencję musi być jakiś bilet wstępu. Jej wielkim przesłaniem jest wszakże to, że demokracja jest procesem. Za niezwykle optymistyczny uważam fakt, że są kraje, które wyrażają żal, że nie zostały zaproszone, choć podejmowały starania, żeby się tu znaleźć. Państwa - tak jak ludzie - lubią się przeglądać w lustrze. Dziś nie ma wśród zaproszonych Chin, nie ma niektórych krajów europejskich - Jugosławii, Białorusi - ale jest nadzieja, że na następnej konferencji już będą, bo istotą tego procesu nie jest wykluczanie, ale włączanie. Najlepiej powołana do włączania tzw. nowych demokracji wydaje się być Unia Europejska, ale ostatnio prezentuje w tej mierze coraz większą wstrzemięźliwość... Jest to znak osłabienia poczucia wielkiej satysfakcji Europy z powodu końca zimnej wojny. Wydawało się, że to, co zaczęła polska "Solidarność" - likwidację podziału Europy, dokończy Unia Europejska, doprowadzając do zjednoczenia kontynentu. Ostatnim momentem europejskiego entuzjazmu po 1989 roku był szczyt Unii w Helsinkach, na którym nieoczekiwanie podjęta została decyzja rozpoczęcia negocjacji z wszystkimi 12 kandydatami. Ale potem Unia przestraszyła się własnej odwagi. Uznano, że tak szeroko zakreślone pole rozszerzenia może doprowadzić do osłabienia integracji europejskiej. Wielcy architekci tego procesu - Helmut Schmidt, Giscard d'Estaing, Jacques Delors - wyrażają niepokój, że wznoszona przez półwieku budowla może się rozpaść. To nie tylko problem elit politycznych, ale także problem postaw społecznych. Niektóre społeczeństwa Unii Europejskiej są przestraszone: u progu pojawili się "barbarzyńcy". Ci "barbarzyńcy" będą chcieli opanować miejsca pracy, będą chcieli wejść ze swoimi produktami na rynki europejskie i będą się domagać pomocy finansowej od Unii. Co ciekawe, ów niepokój społeczny w mniejszej mierze dotyka zamożnych krajów skandynawskich, które mogłyby przecież bronić klubu bogatych. W niewielkim stopniu znajdziemy go także wśród ongiś ubogich krajów południa Europy - Hiszpanii, Portugalii, Grecji. Dotyczy on przede wszystkim krajów, które stworzyły Unię. Tak wielkich trudności nigdy jeszcze na naszej drodze do Unii nie spotkaliśmy. Jest to kwestia w pierwszym rzędzie naszych relacji z wielkimi adwokatami sprawy polskiej, a mianowicie Niemcami i Francją. Oba te kraje uważa pan za naszych wielkich adwokatów? Uważam, że jest w polskim interesie, aby takimi były. Pojawiła się bowiem tendencja opóźnienia procesu rozszerzenia. Niektóre przyjazne dla nas kraje powiadają: nie spieszcie się, lepiej dobrze się przygotujcie, wejdźcie do Unii z mocną pozycją, uzyskajcie jak najwięcej. Są to argumenty racjonalne, ale według mego najgłębszego przeświadczenia sprzeczne z interesem Polski i sprzeczne z interesem Unii Europejskiej. Dat nie należy mistyfikować. Ale data, którą Polska sobie wyznaczyła i do której przekonała inne kraje pierwszej grupy kandydatów - 1 stycznia 2003 roku - jest datą ważną. Jeżeli nie uda nam się zrealizować tego strategicznego celu, to wówczas nie tylko Polska będzie miała kłopoty wewnętrzne, ale nie będziemy też mieli wpływu na proces przemiany wspólnoty, do której wchodzimy. Nie będziemy również mieli wpływu na decyzje budżetowe, a zatem konsekwencje są daleko idące. Mogłoby to oznaczać, że ten pociąg pod nazwą "Unia Europejska" odjedzie ze stacji, na której miał z nami spotkanie. Odjazd tego pociągu może również wywołać propozycja utworzenia Federacji Europejskiej, przedstawiona przez ministra Fischera. Przecież w ten sposób ów pociąg, do którego chcemy wsiąść, przyspiesza biegu. W sprawie propozycji Fischera rząd polski nie zajął stanowiska. Członkiem Unii Europejskiej jeszcze nie jesteśmy. I nie jesteśmy zainteresowani zabieraniem głosu w sprawie, która wewnątrz Unii jest tak kontrowersyjna. Czy to oznacza, że Polska nie chce wybierać pomiędzy federalistami i przeciwnikami federacji? Na szczęście Polska nie musi zajmować stanowiska w tej chwili. Natomiast mam swoje zdanie na ten temat jako obywatel i jako polityk. Uważam, że bogactwem Europy jest różnorodność narodów, kultur narodowych - propozycja utworzenia państwa federalnego nie odpowiada tej tradycji. Na razie zresztą propozycje Joschki Fischera należą wyłącznie do kręgu politycznej retoryki i politycznej wizji - nie mają wpływu na kształt obecnej reformy unijnych instytucji i na decyzje, które zapadają na konferencji międzyrządowej. Rzecz jasna, warto się zastanowić nad tym, jaka Unia może być w przyszłości. I do jakiej Unii my chcielibyśmy wejść. Wizja ministra Joschki Fischera jest ciekawa z trzech powodów. Po pierwsze dlatego, że opiera architekturę Unii na zasadzie subsydialności, a więc zasadzie podziału kompetencji między różnymi szczeblami władzy. Po drugie dlatego, że mówi o Unii Europejskiej jako wspólnocie państw narodowych. A po trzecie dlatego, że dostrzega, iż awangarda Unii nie może być zamkniętym kręgiem, który jednych włącza, a innych wyklucza, ale winna być grupą otwartą, która powstaje metodą wzmocnionej współpracy. Taką metodą powstał obszar Schengen jako przestrzeni bez granic czy Euroland z jedną monetą likwidującą monety narodowe. Powiedział pan, że w polskim interesie leży, aby naszymi adwokatami były zarówno Niemcy, jak i Francja. Pełna zgoda, ale jak tego dokonać? Z Niemcami sprawa jest prostsza, albowiem w niemieckim interesie narodowym leży, by Polska weszła do Unii Europejskiej. Francuzów trzeba dopiero o tym przekonać. Musimy znaleźć sposób na to, by rozproszyć obawy Francji, że rozszerzenie wzmocni rolę Niemiec w Europie. Groźba niemieckiej hegemonii to stały motyw francuskiej historii od dwóch stuleci. Musimy ją także przekonać, że rozszerzenie nie zagraża wspólnej polityce rolnej, w której utrzymaniu Francja upatruje swój narodowy interes. Że Polska, która wchodzi do Unii z dużym rolnictwem, nie stanowi dla niej zagrożenia, a przeciwnie - w tej sprawie będziemy sojusznikiem, jakiego Francja nigdy jeszcze w Unii nie miała. Chciałbym jednocześnie, by w polskiej polityce rosła rola Wielkiej Brytanii. To dzięki dialogowi polsko-brytyjskiemu udało nam się uzyskać najlepsze rozwiązanie w kwestii wspólnej polityki bezpieczeństwa i obrony. Czyli jakie? Chodziło nam o to, aby został nawiązany stały, zinstytucjonalizowany dialog pomiędzy NATO a Unią Europejską. I podczas szczytu w Feirze to zostało postanowione. Szło nam również o to, by podobny status nadać dialogowi 15 krajów Unii z sześcioma państwami NATO, które do Unii nie należą. To także zostało dzięki współpracy z Brytyjczykami w końcu przyjęte. Wielka Brytania staje się coraz bardziej europejska, a jednocześnie zachowuje obawy wobec nadmiernych tendencji federalistycznych. W tym punkcie może znaleźć zrozumienie w nowych krajach członkowskich. Przystąpienie do Unii oznacza konieczność zrzeczenia się niektórych elementów suwerenności. I jest zrozumiałe. Chcę jednak pana, jako historyka i polityka, zapytać, jakich atrybutów suwerenności wyrzekać się nie należy? Uważam, że Polska powinna mieć suwerenną politykę zagraniczną. Nie ulega wątpliwości, że w polityce bezpieczeństwa opłaca się nam wchodzić w sojusze. Zresztą, jak powiedział generał de Gaulle, w sojusze wchodzi się nie po to, by osłabiać suwerenność, ale po to, by ją wzmacniać. Wiemy to także z własnej historii. Natomiast polityka zagraniczna jest wyrazem suwerenności o kapitalnym znaczeniu i musi być własna. Toteż obserwowałbym z uwagą dyskusję o wspólnej polityce zagranicznej w Unii Europejskiej. Za rzecz niezwykle ważną uważam też zachowanie roli parlamentu narodowego. Dotychczasowe próby demokratyzacji Unii nie zdołały pokonać progu obojętności obywatela. Obywatel Europy jest przede wszystkim obywatelem swojego państwa narodowego i w wyborach do parlamentu narodowego bierze udział o wiele chętniej niż w wyborach do Parlamentu Europejskiego. Parlament narodowy wytwarza poczucie obywatelskości. A jedną z największych gróźb dla demokracji jest obojętność obywateli. Trzeba także zachować suwerenność gospodarczą. Do Unii powinniśmy wchodzić jako państwo o otwartej gospodarce, bez protekcjonistycznych barier. Ale musimy bronić własnych interesów, które nie zawsze są zgodne z interesami multinarodowych korporacji. A czasami są im przeciwstawne. Mając suwerenną politykę zagraniczną, obywatelską kontrolę na życiem politycznym i broniąc własnych interesów gospodarczych, jesteśmy zdolni realizować nasze interesy narodowe. Należą do nich również rozwinięte stosunki gospodarcze z krajami spoza Unii Europejskiej. W naszym żywotnym interesie leży przyciąganie na przykład inwestycji amerykańskich, a także utrzymywanie infrastruktury NATO-wskiej. Nie mówię tego wszystkiego po to, by dołączać do chóru hiobowych głosów na temat zagrożeń, przed jakimi rzekomo stoi Polska. Przeciwnie, Polska stoi przed ogromną szansą. Trzeba tylko umieć ją mądrze wykorzystać. Rozmawiał Jan Skórzyński
Wydawało się, że to, co zaczęła polska "Solidarność" - likwidację podziału Europy, dokończy Unia Europejska, doprowadzając do zjednoczenia kontynentu. Ale potem Unia przestraszyła się własnej odwagi. Tak wielkich trudności nigdy jeszcze na naszej drodze do Unii nie spotkaliśmy. Niektóre przyjazne dla nas kraje powiadają: nie spieszcie się, lepiej dobrze się przygotujcie, wejdźcie do Unii z mocną pozycją, uzyskajcie jak najwięcej. Są to argumenty racjonalne, ale według mego najgłębszego przeświadczenia sprzeczne z interesem Polski i sprzeczne z interesem Unii Europejskiej.
PRAWICA Czy pomysł Mariana Krzaklewskiego spowoduje kryzys w Akcji Wyborczej Solidarność Ryzykowne wezwanie do jedności Głównym motywem powstania projektu zjednoczenia przygotowanego przez Jarosława Kaczyńskiego i zatwierdzonego przez ostatni kongres PC jest obawa przed rozpadem AWS tuż po wyborach. Na zdjęciu szef PC z Romualdem Szeremietiewem, Arkadiuszem Rybickim i Stanisławem Alotem. FOT. JACEK DOMIŃSKI MARCIN DOMINIK ZDORT Przekształcenie Akcji Wyborczej Solidarność w jedną partię prawicową, w chwili gdy koncepcję tę zaczął lansować Marian Krzaklewski, wydawało się być przesądzone. Po ponad dwóch miesiącach nie tylko odsunęło się w czasie, ale wiele wskazuje też na to, że pomysł przewodniczącego "Solidarności" może w ogóle nie doczekać się realizacji. Próby odgórnego wymuszania jedności dotychczas jedynie wzmocniły tendencje odśrodkowe w AWS. Projekt Kaczyńskiego '94 O tym, że kilkadziesiąt partii prawicowych powinno rozwiązać się i na to miejsce powołać jedno nowe ugrupowanie polityczne mówiło się głośno przynajmniej od wyborów parlamentarnych w 1993 roku. W połowie listopada roku 1994 Jarosław Kaczyński podczas spotkania na plebanii kościoła św. Katarzyny przedstawił plan samorozwiązania ugrupowań antykomunistycznych, a następnie powołania przez ich członków jednej formacji. - Porozumienie Centrum jest gotowe rozwiązać się jako pierwsze, tylko na podstawie deklaracji władz innych partii, że uczynią one w bliskiej przyszłości to samo - deklarował wówczas Kaczyński. PC za nienaruszalne elementy porozumienia zjednoczeniowego uważało przyjęcie zasady, że na zjeździe zjednoczeniowym partie będą reprezentowane według proporcji głosów, jakie otrzymały w wyborach w 1993 roku (jeden delegat na 5 tys. głosów), demokratyczny charakter nowej partii oraz gotowość wysunięcia przez nią jednego kandydata na prezydenta, którym jednak nie byłby Lech Wałęsa. Jak wiadomo, ówczesne plany PC nie zostały przez partnerów z prawicy potraktowane poważnie - nawet ci, którzy mieli ochotę na zjednoczenie podejrzewali raczej Jarosława Kaczyńskiego o grę polityczną mającą na celu wzmocnienie jego własnej pozycji. Projekt Kaczyńskiego '97 Po kilku latach zawierania małych koalicji i każdorazowym ich rozpadzie powstała Akcja Wyborcza Solidarność. Zdominowane przez NSZZ "Solidarność" i zależne od związku ugrupowania prawicowe początkowo pokornie zgadzały się na wszystkie propozycje Mariana Krzaklewskiego. To na jego wniosek w połowie lutego 1997 tymczasowy Zespół Koordynacyjny AWS postanowił, że jeszcze przed wyborami Akcja przekształci się w jedną "formację partyjną", do której będą musiały włączyć się wszystkie ugrupowania chcące nadal należeć do AWS. - Chciałbym, by nasi wszyscy partnerzy i wielu członków "S" zapisało się do jednej partii. Chciałbym, żeby właśnie z AWS powstało wreszcie ugrupowanie mocne, dlatego tak mocno się w to angażuję - tłumaczył Krzaklewski. Najgoręcej Mariana Krzaklewskiego poparł Jarosław Kaczyński, który przygotował nawet projekt powołania jeszcze przed wyborami jednej partii lub przynajmniej zwołania zjazdu jej zwolenników. Głównym motywem powstania projektu zjednoczenia przygotowanego przez Jarosława Kaczyńskiego i zatwierdzonego przez ostatni kongres PC jest obawa przed rozpadem AWS tuż po wyborach. Projekt zakłada, że każdy z uczestników zjazdu zjednoczeniowego przed wyborami złożyłby deklarację wejścia do nowej partii po jej powołaniu. Dopiero podpisanie takiego zobowiązania dawałoby możliwość ubiegania się o startowanie w wyborach z listy AWS. - To konieczne, musimy mieć gwarancję, że Akcja się po wyborach nie rozpadnie - twierdzi prezes PC. Porozumienie Centrum jest jednak jedyną spośród dużych partii prawicowych, która opowiada się za powołaniem jednej partii. Oprócz tego, paradoksalnie, zwolenników koncepcja ta znajduje dziś w gronie przeciwników Kaczyńskiego, czyli w tzw. spółdzielni (chodzi o kilka partii, które nie dopuściły do wyboru prezesa PC na wiceprzewodniczącego AWS i "podzieliły się" tym stanowiskiem). To oni uczestnicząc w powołanej w tym celu komisji Akcji Wyborczej przygotowali kalendarium i proponują, aby już w czerwcu zwołać zjazd programowy, a 11 listopada - po wyborach - zjednoczeniowy. Formuła usługowa i szlachetne lęki Gdy w AWS mówi się o jednej partii, zwykle na początku pada argument, że takie są oczekiwania wyborców. - W społeczeństwie i wśród liderów partyjnych jest świadomość bolesnego doświadczenia skutków rozbicia i skonfliktowania. Wojna na górze jest do dziś odczuwana dotkliwie, a z drugiej strony zdecydowanie widoczna jest akceptacja dla wszelkich form przezwyciężania konfliktów - mówi Bronisław Komorowski, który dodaje także argument bardziej pragmatyczny: - Potrzebne jest zbudowanie partii mającej kilkaset tysięcy członków. To jedyny środek na przezwyciężenie monopolu politycznego lewicy. Sekretarz generalny SKL niezbyt entuzjazmuje się perspektywą powołania jednej partii, ale przyznaje, że "większość wyborców AWS gotowa jest głosować na jedność". Jednolita formacja miałaby nie tylko szansę na zwycięstwo wyborcze, ale też na spójne rządzenie po wyborach. - Polsce jest potrzebne silne przywództwo narodowe, a będzie oni możliwe tylko wtedy, gdy będzie silne przywództwo polityczne. Na lewicy takie przywództwo już jest, na prawicy także być powinno - mówi. Za utworzeniem partii jest wielu działaczy związkowych, którzy widzą dziś swoją przyszłość w polityce. - Jednolite ugrupowanie byłoby formułą usługową dla ludzi "Solidarności", którzy chcą przejść do polityki, a nie widzą dla siebie miejsca w żadnej z obecnych partii - tłumaczy Andrzej Anusz z "Nowej Polski". Innym argumentem przemawiającym za powołaniem nowej partii jest stworzenie sytuacji podobnej do tej, która jest w SLD - gdzie związek zawodowy mimo swojej siły jest tylko jedną z "nóg" koalicji, zaś trzon polityczny stanowi SdRP. - Jeżeli AWS nie ma być bohaterem jednego sezonu, taki trzon polityczny musi powstać - uważa Anusz. Bronisław Komorowski z SKL nie ukrywa, że jego partia - mimo wszystkich argumentów za - obawia się koncepcji szybkiego tworzenia jednej partii. Komorowski na pierwszym miejscu wymienia "lęki szlachetne": obawę przed utratą dorobku programowego i tożsamości oraz przed tym, że podczas zbyt szybkiego "klejenia" w centrum, AWS może popękać na skrzydłach. Nie ukrywa też, że istnieją innego typu lęki wynikające z aspiracji i ambicji środowisk politycznych oraz ich liderów. "Solidarność" integruje Przeciwnicy jednolitej partii twierdzą, że wielu wyborcom łatwiej jest dziś utożsamiać się z którąś z istniejących dziś partii o wyrazistym programie, niż z całą AWS stanowiącą swego rodzaju programową "magmę". - Nasze stronnictwo na przykład przyciąga wielu ludzi, dla których ważne są nie tylko reintegracja obozu "Solidarności", ale też racjonalność gospodarcza i umiarkowane polityczne oraz niepodatność dla skrajności - w ten sposób Bronisław Komorowski uzasadnia konieczność dalszego samodzielnego istnienia SKL. Sekretarz Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego mówi dziś, że trzeba budować jednolitą formację, ale nie wolno już dziś przesądzać jej przyszłego kształtu dojścia do niej. - Jeśli chodzi o federację, to nie ma problemu. Musi być wspólne kierownictwo krajowe i reprezentacja parlamentarna, ale jeszcze dużo czasu mamy na likwidowanie odrębności organizacyjnych - twierdzi Komorowski. Bardziej radykalnymi przeciwnikami powoływania dziś jednej partii na bazie AWS są politycy ZChN. - Powołanie jednej partii przed wyborami spowoduje, że z AWS odejdzie "Solidarność" oraz pozapartyjne środowiska i stowarzyszenia społeczne. Ich stopień identyfikacji z AWS będzie słabszy - obawia się Marian Piłka. Prezes Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego przede wszystkim chciałby, aby w AWS jak najdłużej pozostała "Solidarność", swoją siłą i autorytetem łagodząca powolne dopasowywanie i ścieranie się innych środowisk. - Weryfikacja wyborcza sprzyja konsolidacji. Po wyborach parlamentarnych powstać powinna konfederacja lub federacja, zaś "S" powinna utrwalać ten układ, nie może wycofać się przed wyborami samorządowymi, czyli jeszcze przez kilka lat - mówi Piłka, według którego "tworzenie dziś jednej partii jest marnowaniem wysiłku, który potrzebny jest na kampanię wyborczą". Także Bronisław Komorowski twierdzi, że w okresie przed wyborami trzeba unikać wszystkich "raf". - Jeżeli uda się przy układaniu list wyborczych dla głównych nurtów AWS stworzyć gwarancję bezpieczeństwa, że nie będzie przechyłu w jedną stronę, będzie to zachętą do przyszłej jedności - uważa sekretarz SKL. Chadecy bez tradycji Na pytanie o ideowy charakter nowej partii uczestnicy AWS odpowiadają różnie. Jedni twierdzą, że szerokie ugrupowanie prawicy powinno określić się jako chadecja, inni, że w polskich warunkach na prawicy najsilniejszy jest nurt katolicko-narodowy. Marian Krzaklewski, od którego prawdopodobnie będzie tu wiele zależeć, przyznaje, że w Europie najbardziej odpowiadają mu ugrupowania "chrześcijańsko-demokratyczne z wrażliwością społeczną". Jednak główną słabością partii chadeckiej w Polsce byłby brak fundamentów - czyli tradycji chrześcijańsko-demokratycznych. Jedynym bardziej znanym tego typu ugrupowaniem było przez wojną Stronnictwo Pracy. Dziś w Polsce chadecją nazywają się m.in. Porozumienie Centrum, Partia Chrześcijańskich-Demokratów, Chrześcijańska Demokracja - Stronnictwo Pracy i kilka innych niewielkich środowisk. - Żadna z tych partii nie imponuje mi siłą ani skutecznością, a wręcz odwrotnie - przyznaje Krzaklewski. Lider "Solidarności" sam także nie chce określać się jako chadek, gdyż "to słowo w ogóle do polskiej rzeczywistości nie pasuje i kojarzy się negatywnie ze skorumpowaną chadecją włoską". Zwolennicy chadecji uważają, że główną siłą ich pomysłu jest jego znaczenie praktyczne. - Chadecja to formuła politycznie życiowa, pragmatyczna. Pozwala na dialog z innymi pokrewnymi nurtami, z ruchem chrześcijańsko-narodowym i z formułą konserwatywną - tłumaczy Przemysław Hniedziewicz, czołowy chadek Porozumienia Centrum. Podobnie sytuację ocenia Bronisław Komorowski z SKL: - Chadecja to klamra spinająca środowisko AWS. Komorowskiemu nie przeszkadza brak tradycji chrześcijańsko-demokratycznych w Polsce. - Na naszych oczach tworzy się zupełnie nowy, nie odpowiadający żadnym tradycjom podział sceny politycznej. Nie mają swoich odpowiedników w czasach międzywojennych także takie ugrupowania jak SLD i UW, jedynie UP czerpie z tradycji PPS, a PSL z ruchu ludowego - mówi sekretarz SKL. Czas partii wyrazistych Dotychczasowe decyzje AWS wskazują, że nurt chadecki nie zdominował Akcji. Nie tylko poglądy lidera Akcji Mariana Krzaklewskiego są bliższe ideologii chrześcijańsko-narodowej niż chadecji, ale też w trakcie wyborów wiceprzewodniczących koalicji dwa spośród czterech miejsc zajęli przedstawiciele ugrupowań katolicko-narodowych: Marian Piłka z ZChN i Kazimierz Kapera z Federacji Stowarzyszeń Rodzin Katolickich, zaś odwołujący się do idei chadeckich Jarosław Kaczyński nie miał szans na wybór. - W Polsce centralnym nurtem politycznym nie jest chadecja, ale nurt chrześcijańsko-narodowy. Polską specyfiką jest bardzo silny element narodowy - uważa Piłka. Krytycy "formuły chadeckiej" zarzucają jej też, iż przedstawiany jako atut pragmatyzm chadecji zwykle przekształca się w koniunkturalizm. - Partia taktyczna, której celem będzie głównie przeforsowanie iluś tam ustaw, załamie się. Nowe ugrupowanie musi mieć silny fundament ideowo-programowy. O jego sukcesie czy porażce rozstrzygnie umiejętność odpowiedzi na pytania, które stoją przed narodem w perspektywie 15 - 20 lat - mówi prezes ZChN. Ponieważ w ostatnich latach nastąpiła wyraźna polaryzacja polityczna, Piłka uważa, że w Polsce roku 1995 szanse mają ugrupowania wyraziste. - Dziś następuje proces krystalizacji ideowej. Jeśli powstanie jedna partia, to nie może to być partia taktyczna, taka jaką kiedyś było Porozumienie Centrum - dodaje Marian Piłka. Przyspieszenie spowoduje opóźnienie Bronisław Komorowski, który opowiada się za późniejszą integracją twierdzi, że jej elementem będzie "wspólny rząd i wspólna odpowiedzialność". - Jeśli powstanie rząd sukcesu, to nastąpi przy okazji upodobnienie programowe, podobnie jak poglądy polityków ZChN i UW zbliżały się w rządzie Suchockiej - mówi Komorowski. Pośrednio przesuwa moment zjednoczenia poza rok 2000 zwracając uwagę, że "najbardziej sprzyjać będą integracji wybory personalne, czyli prezydenckie, jeśli AWS zdoła wykreować mocnego kandydata". Marian Piłka uważa, że powołanie przez AWS federacji politycznej powinno nastąpić nie wcześniej niż po wyborach parlamentarnych. Nie wyklucza, że jednolita partia może nie powstać nigdy. - Nadmierne przyspieszenie może spowodować opóźnienie. W dalszej przyszłości nie wykluczam formuły jednej partii, choć nie jest to niezbędne: we Francji np. UDF działa sprawnie jako federacja polityczna - mówi lider ZChN. Piłka uważa, że twierdzenie, iż powołanie jednej partii zapobiegnie rozłamom, to "myślenie magiczne". - Przykładem, że może być odwrotnie, są losy Porozumienia Centrum - dodaje lider ZChN. Nad statutem nowej partii i sposobem jej powołania pracuje od pewnego czasu zespół utworzony przez AWS, jego członkami są jednak tylko przedstawiciele niewielkich ugrupowań. Zespół dysponuje już dziś trzema projektami statutu - federacyjnym, unitarnym i mieszanym. - Jeśli nie wszystkie ugrupowania zechcą wejść do nowej partii, to powstanie ona jako chadecki trzon partyjny AWS. Na jej orbicie będą mogły funkcjonować inne części koalicji: na przykład Ruch STU czy SKL - mówi Andrzej Anusz, członek zespołu pracującego nad koncepcją wspólnego ugrupowania. Jednocześnie wiadomo jednak, że sam Marian Krzaklewski opowiada się za przymusowym wstępowaniem dotychczasowych ugrupowań do nowej, wyłaniającej się z AWS, partii. Problem lidera Choć Czesław Bielecki z Ruchu STU uważa, że dziś "nie warto sobie zadawać pytania, kto i na jakich zasadach będzie numerem jeden w Akcji Wyborczej", to jedną z poważniejszych kwestii, jakie staną przed nową partią, będzie na pewno wybór personalny. Partią, jak słusznie zauważył Jarosław Kaczyński, nie mógłby kierować żaden z liderów obecnych partii prawicowych, a jedynie "ktoś z »Solidarności«". - Dziś jednym liderem chadecji może być Marian Krzaklewski. Innego logicznego rozwiązania nie widzę - nie ukrywa kolega partyjny Kaczyńskiego, Przemysław Hniedziewicz. Jeśli jednak Krzaklewski - jak wciąż zapowiada - zostanie w "Solidarności" do końca swojej kadencji, czyli do 1988 roku, to problem przywództwa może stać się przyczyną poważnych konfliktów w AWS. Pojawiła się więc koncepcja - jeśli do powołania partii miałoby dojść w najbliższym czasie - aby stanowisko jej lidera pozostało jeszcze przez jakiś czas wakatem, i aby ugrupowaniem kierowała szeroka grupa polityków. Potem na ich czele stanąłby obecny przewodniczący "Solidarności". Kłopoty z Wałęsą Stworzenie nowej partii napotykać więc będzie liczne przeszkody. Oprócz wszystkich wymienionych powyżej, znacząco zaszkodzić tej koncepcji może Lech Wałęsa. Powstanie silnego ugrupowania prawicowego pozostawiłoby go na marginesie życia politycznego i mogłoby uniemożliwić mu realizację koncepcji zaplanowanej na czas po wyborach: powołania własnego bloku politycznego, co były prezydent zapowiadał kilkakrotnie. Z planami Wałęsy często kojarzone są działania sympatyzującego z eks-prezydentem Porozumienia Prawicy, którego odpowiedzią na nawoływanie do utworzenia jednej partii była początkowo próba powołania własnego, niezależnego od Akcji Wyborczej, komitetu wyborczego. Ostatnio natomiast nieobecność posłów PP na spotkaniu zwołanym przez wiceprzewodniczącego Akcji Janusza Tomaszewskiego spowodowała, iż nie mogło dojść do powstania klubu parlamentarnego na rzecz AWS. W tej sytuacji sformułowane przez Mariana Krzaklewskiego stanowcze wezwanie do jedności może spowodować podziały i groźny konflikt w Akcji Wyborczej. Gdy plan zjednoczenia się nie powiedzie, zaszkodzi też liderowi AWS nadwerężając jego autorytet. Jeżeli politycy z wielu ugrupowań Akcji Wyborczej Solidarność będą w dalszym ciągu sprzeciwiać się szybkiemu powołaniu jednej partii na bazie AWS, będzie to pierwsza poważna prestiżowa porażka Krzaklewskiego, który dotychczas skutecznie łączył i rządził na polskiej prawicy.
Od 1993 roku pojawia się pomysł rozwiązania wszystkich partii prawicowych i powołania na ich miejsce jednego ugrupowania politycznego. Dziś za takim rozwiązaniem opowiada się Akcja Wyborcza Solidarność z Marianem Krzaklewskim na czele. Krzaklewski ogłosił, że AWS przeształci się w jedną "formację partyjną", a wszystkie ugrupowania, które chcą należeć do Akcji, będą musiały się do niej włączyć. Jednak jedyna duża partia, która go poparła, to Porozumienie Centrum. AWS podkreśla, że wyborcy oczekują powołania jednej partii, gdyż świadomi są możliwych skutków rozbicia i skonfliktowania. Zjednoczona partia miałaby większe szanse w wyborach, a także mogłaby spójnie rządzić. Za taką wizją opowiada się wielu działaczy „Solidarności”, którzy chcieliby znaleźć się na arenie politycznej. Nie brakuje jednak przeciwników idei połączenia partii – należą do nich członkowie SKL i ZChN. Członkowie AWS prezentują różne poglądy na temat ideowego charakteru nowej partii. Jedni twierdzą, że ugrupowanie powinno określać się jako chadecja, inni są zdania, że najsilniejszy będzie nurt katolicko-narodowy. Jedną z najważniejszych decyzji, przed jakimi musiałaby stanąć nowa partia, jest wybór przewodniczącego. Pojawiają się głosy, że partią powinien kierować ktoś z "Solidarności", a nie żaden z przywódców partii prawicowych. Powołanie jednej partii byłoby niekorzystne dla Lecha Wałesy, który znalazłby się na marginesie życia politycznego. Jeśli jednak politycy ugrupowań AWS będą dalej sprzeciwiać się temu pomysłowi, pierwszą poważną porażkę zapisze na swym koncie rządzący prawicą Krzaklewski.
ROZMOWA Wiesław Walendziak, minister szef Kancelarii Premiera, wiceprzewodniczący Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego (AWS) Bez Unii Wolności ten rząd byłby gorszy Czy funkcjonowanie koalicji AWS - UW jest potwierdzeniem tezy, że historia lubi się powtarzać? WIESŁAW WALENDZIAK: W jakim sensie? Na przykład, że zachowanie Unii Wolności, mniejszego koalicjanta, zaczyna przypominać zachowanie PSL pod koniec funkcjonowania poprzedniej koalicji? Rzeczywiście jestem zaskoczony ostrością ostatnich wypowiedzi kolegów z Unii Wolności, ponieważ nie były one poprzedzone tak radykalnym stawianiem spraw ani podczas rozmów koalicyjnych, ani tym bardziej w trakcie prac rządowych. Na ogół jest tak, że gdy w rządzie dochodzi do bardzo ostrych konfliktów, to są one wyciszane, choć zdarza się, że przedostają się na zewnątrz i wybuchają z dużą mocą. Teraz kolejność była odwrotna. To znaczy? Wewnątrz rządu jest systematyczna współpraca, zdolność do ustalania wspólnych stanowisk. A jednocześnie następuje "medialna" eskalacja konfliktu, stwarzanie "na zewnątrz" wrażenia, że rząd właściwie już nie funkcjonuje, a koalicja jest pozornym bytem. W związku z tym medialny obraz koalicji jest znacznie gorszy, niż by na to ona zasługiwała. Po co więc ta eskalacja? Gołym okiem widać, że idzie ciężki czas dla koalicji. Jest on związany nie tylko z trudnościami we wprowadzaniu reform i ich skalą, ale również z niedobrymi trendami w gospodarce światowej, rzutującymi wprost na możliwości wzrostu w naszej gospodarce. Czyli z tym, o czym ostatnio mówił wicepremier Balcerowicz w swoim memorandum, tak? Tak różne osoby jak wicepremier Balcerowicz i prof. Marek Belka podobnie oceniają sytuację. Przychody budżetu będą prawdopodobnie mniejsze. Sądzę, że koledzy z Unii Wolności obawiają się w związku z tym takiego scenariusza: jeśli dochody budżetu okażą się mniejsze, a opór materii większy - trzeba będzie zapłacić wysoką cenę za bycie w koalicji. A Unia nie ma chyba pewności, że AWS okaże się lojalnym koalicjantem w momencie możliwego ostrego kryzysu społecznego bądź politycznego. Lojalnym w jakim sensie? Unia obawia się, co będzie, kiedy padną z ust polityków SLD okrzyki: "Leszek Balcerowicz po raz drugi doprowadził do katastrofy polskiej gospodarki". Obawia się, czy przedstawiciele AWS nie przyłączą się do tych absurdalnych oskarżeń i prostą receptą: "tak, to nie my, to Balcerowicz" przerzucą koszt politycznych reform na mniejszego koalicjanta. Obawy, że tak się stanie, dostrzegam wśród wielu czołowych polityków Unii Wolności. Być może doświadczenie UW wskazuje, że są to uzasadnione obawy? Co się działo przy przedstawianiu reformy podatkowej przez wicepremiera Balcerowicza? To nie są uzasadnione obawy. Powiedzmy otwarcie: przed wyborami były ogromne wątpliwości co do kondycji polskiej prawicy. Pojawiały się tam nawet głosy powątpiewające w zdolność myślenia prawicowych polityków w kategoriach państwowych. Okazało się, że AWS jest formacją dojrzałą, będącą w stanie wspierać najtrudniejsze reformy. To zaskoczyło wielu polityków Unii. To może są w szoku? Jeśli porównać podejrzenia, jakie formułowano pod adresem AWS przed wyborami z tym, co działo się później - to jest przepaść. Dlatego tym, którzy podważają istnienie tej koalicji, należy zadać pytanie: co dalej? Wzmocniony PSL, bo jest trudna sytuacja na wsi? Być może podzielona AWS i wzmocnione skrzydło związane z politykami, którzy z Akcji odeszli? To są ważkie pytania. Gdyby koalicja pękła, trudniej byłoby realizować jakikolwiek projekt przebudowy państwa, warunki politycznego do tego byłyby gorsze. Dlatego, mówiąc wprost, sadzę, że Unia wyładowała na AWS własny strach, że AWS może zachować się wobec niej tak, jak ona zachowała się w stosunku do swojego koalicjanta w pierwszych dniach wdrażania reformy służby zdrowia. Dość piętrowe konstrukcje pan buduje. Ale zachowanie Unii nie było racjonalne, tym bardziej że nie widziałem zwiastunów ostrego konfliktu na etapie prac rządowych. A jeśli jest to próba dochodzenia do silniejszej pozycji w koalicji, to jest to zła próba. Bo manifestowanie różnic w rządzie to zaproszenie wszystkich chętnych, ośmielanie ich do frontalnego ataku na rząd. A może Unia Wolności w koalicji z SLD lepiej dałaby sobie radę w przebudowie państwa? Absolutnie w to nie wierzę; chyba że Sojusz przejdzie po wyborach cudowną przemianę. W tym parlamencie SLD wspiera każde populistyczne roszczenie. Ale SLD jest opozycją. Nie na tym polega rola opozycji, by najpierw mówić o zagrożeniach budżetu, całkiem przytomnie liczyć pieniądze, a potem domagać się wielomiliardowego wzrostu wydatków budżetu. SLD będąc u władzy przez cztery lata nie miał odwagi narazić się komukolwiek w jakiejkolwiek sprawie. Kto miałby być w SLD motorem tej cudownej przemiany? Nie widzę takiej siły. I nie dostrzegam w Unii wiary, że taka przemiana SLD nastąpi. Gdyby ostatniej awanturze koalicyjnej towarzyszył plan polityczny, to bym się z nim nie zgadzał, ale rozumiałbym motywy tych kolegów z Unii, którzy dążą do wyjścia z rządu. Ale ja takiego planu nie widzę. Widzę tylko wielką obawę, że za chwilę Unia zostanie poświęcona na ołtarzu reform. Że stanie się "nawozem historii", że prochy Unii zostaną rozsypane na polach zreformowanego państwa polskiego, a potem to państwo uprawiać będzie AWS na zmianę z SLD. To jest strach nieuzasadniony. Może lepiej byłoby dążyć do utworzenia dwublokowego układu politycznego w Polsce, jeśli nawet dwuczłonowe koalicje wywołują takie spięcia i zawirowania? Podobnie przecież było w koalicji SLD - PSL. A tak samodzielnie rządziłoby albo jedno, albo drugie ugrupowanie. W Polsce jest trwałe miejsce, jest elektorat dla takiej partii jak Unia Wolności. Takiej, czyli jakiej? Prawicowej w sensie programu gospodarczego i liberalnej w sprawach światopoglądowych. Powtarzam: Unia ma swoje miejsce na scenie politycznej. Można nawet dyskutować, jak to miejsce ugruntować również w prawie wyborczym. Namawiałem kolegów z Unii Wolności byśmy spokojnie porozmawiali o ordynacji wyborczej, zanim się okaże, że wybory są już za pasem. Ale te sprawy nigdy nie były podejmowane. Natomiast ogromne emocje wywoływały kwestie personalne. To mnie zaskakuje. Sprawa ordynacji to kwestia ustrojowa. Jeśli Unia mówi, że czuje się zagrożona w koalicji z AWS, to porozmawiajmy o okręgach wyborczych, które będą się musiały zmienić z powodu reformy administracyjnej; porozmawiajmy o ordynacji wyborczej. Broni pan Unii? Uważam, że wyjście Unii z rządu byłoby poważnym zagrożeniem dla zdolności funkcjonowania rządu. UW wnosi do naszej wspólnej pracy olbrzymie wartości. Jestem absolutnie przekonany co do sensowności współpracy AWS - UW. To uważa pan, że samodzielny rząd AWS, abstrahując od większości parlamentarnej, byłby gorszy? Tak. Bez Unii Wolności, przy tym kształcie sceny politycznej, przy takiej, a nie innej strukturze poglądów Polaków byłby to rząd gorszy. Bo mniej stabilny i - co ważniejsze - pozbawiony wsparcia istotnej części społeczeństwa, które chce wspierać konieczne, a spóźnione reformy. Czyli te spięcia przynoszą dobre efekty? Spięcia nie dają niczego dobrego, nie widzę sensu ich aranżowania. Aranżowania? Ostatnie spięcia koalicyjne były aranżowane? Tak sądzę. W rządzie nic tego konfliktu nie zwiastowało, od razu pojawił się on "na zewnątrz". Być może także po to, by na nowo spojrzeć na umowę koalicyjną i napisać dalszy ciąg scenariusza prac rządowych. We wtorek kończymy pracować nad planem prac Rady Ministrów na najbliższy rok. Może dyskusja nad nim wygasi polityczne emocje. Czy ten konflikt już się zakończył? Ten konflikt się zakończył. I jeśli przejdziemy z poziomu ogólnych deklaracji politycznych do szczegółowych, merytorycznych rozmów, to jestem przekonany, że w każdej szczegółowej sprawie podnoszonej przez Unię dojdzie do porozumienia. I Unia nabierze przekonania, że w momencie próby nie zostanie sama. Ale jeśli w Unii nie da się wyzwolić takiego przekonania, to kolejnej kryzysowej sytuacji - aranżowanej bądź nie - nie przetrwamy jako koalicja. A jak do tego, o czym pan mówi, ma się memorandum przygotowane przez Leszka Balcerowicza? Z punktu widzenia prac rządu takie memorandum może odgrywać także pozytywną, stymulującą rolę. Pod warunkiem że otwiera debatę, a nie ją zamyka, i nie jest epitetem. Czy to nie dziwne, że tego typu memorandum nie zostało najpierw przedstawione na posiedzeniu rządu? Kiedy premier otrzymał memorandum Leszka Balcerowicza, zaproponowałem, aby wprowadzić ten materiał pod obrady rządu. Jako oficjalny, choć ściśle poufny, dokument wicepremiera i ministra finansów. Nie zdążyliśmy, bo następnego dnia ukazał się w "Gazecie Wyborczej" i "Rzeczpospolitej". Ale chcieliśmy, i niech to będzie miarą naszych intencji. A że warto nad tym dokumentem dyskutować? To oczywiste, on mówi o zagrożeniach, a trzeba do niego dopisać cały nowy rozdział: co zrobić, żeby ich uniknąć. Wiem jedno, unikniemy kłopotów, jeśli ten rozdział napiszemy razem - AWS i Unia Wolności. rozmawiała Małgorzata Subotić
WIESŁAW WALENDZIAK: Wewnątrz rządu jest systematyczna współpraca. jednocześnie następuje "medialna" eskalacja konfliktu, stwarzanie wrażenia, że rząd właściwie już nie funkcjonuje, a koalicja jest pozornym bytem. idzie ciężki czas dla koalicji. związany z trudnościami we wprowadzaniu reform i ich skalą. koledzy z Unii Wolności obawiają się scenariusza: jeśli dochody budżetu okażą się mniejsze, a opór materii większy - trzeba będzie zapłacić wysoką cenę za bycie w koalicji. Unia nie ma pewności, że AWS okaże się lojalnym koalicjantem w momencie kryzysu społecznego bądź politycznego. obawia się, czy przedstawiciele AWS nie przyłączą się do oskarżeń i przerzucą koszt politycznych reform na mniejszego koalicjanta. To nie są uzasadnione obawy. przed wyborami były ogromne wątpliwości co do kondycji polskiej prawicy. Okazało się, że AWS jest formacją dojrzałą. To zaskoczyło polityków Unii. Gdyby koalicja pękła, trudniej byłoby realizować jakikolwiek projekt przebudowy państwa. może Unia Wolności w koalicji z SLD lepiej dałaby sobie radę w przebudowie państwa? w to nie wierzę; chyba że Sojusz przejdzie po wyborach cudowną przemianę. będąc u władzy przez cztery lata nie miał odwagi narazić się komukolwiek w jakiejkolwiek sprawie. Widzę obawę, że za chwilę Unia zostanie poświęcona na ołtarzu reform, że prochy Unii zostaną rozsypane na polach zreformowanego państwa, a potem to państwo uprawiać będzie AWS na zmianę z SLD. W Polsce jest trwałe miejsce dla takiej partii jak Unia Wolności. Prawicowej w sensie programu gospodarczego i liberalnej w sprawach światopoglądowych. Jestem przekonany co do sensowności współpracy AWS - UW. Ostatnie spięcia koalicyjne były aranżowane? W rządzie nic tego konfliktu nie zwiastowało, pojawił się on "na zewnątrz". Ten konflikt się zakończył. kolejnej kryzysowej sytuacji nie przetrwamy jako koalicja.
ROZMOWA Andrzej Chyra, aktor po filmowym "Długu", przed teatralnymi "Barbarzyńcami" Jest w naszych czasach napięcie BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI Zaczyna pan próby do "Barbarzyńców" Gorkiego w reżyserii Agnieszki Glińskiej w warszawskim Teatrze Współczesnym. To efekt braku propozycji filmowych czy chęć odpoczynku od filmowego planu? ANDRZEJ CHYRA: Na razie nie zagrałem tyle, żebym miał od czego odpoczywać. Teatr zawsze traktowałem jako miejsce najpełniej realizujące aktora. Myślę, że kiedy dostaje się interesującą propozycję teatralną, przyjęcie takiej roli jest wręcz zawodowym obowiązkiem. Co do propozycji filmowych, to otrzymałem ich kilka. Czy na którąś już się pan zdecydował? Nie, jeszcze nie. Nie przeczytałem do tej pory scenariusza, który powaliłby mnie na kolana. Zresztą wcale na to nie liczyłem. Taka szansa, jak zagranie Gerarda w "Długu", trafia się aktorowi raz, może kilka razy w życiu. Czy to wina polskich scenarzystów? Nie tylko, ale z pewnością spoczywa na nich duży ciężar odpowiedzialności za nie najlepszy stan polskiego kina. Mam wrażenie, że autorzy scenariuszy są czymś skrępowani. Może chodzi tu o oczekiwania producentów, a może sami wpadli w jakąś pułapkę niemocy. Tworzą historie, które obfitują w przeróżne niesamowite wydarzenia, zamiast sięgać choćby do własnego życia. Za mało jest w polskim kinie historii, które opowiadałyby o prawdziwych emocjach i uczuciach. Uczucia są, ale dotyczą pieniędzy, władzy i podobnych problemów. Jest przecież w życiu tyle innych, istotnych spraw, które mogłyby stać się tematem filmowej opowieści. Ludzie kochają się i nienawidzą nie tylko z powodu pieniędzy. Większość polskich filmów powstaje na podstawie scenariusza pisanego przez reżysera... To świadczy o tym, że nie ma w Polsce rynku, który stwarzałby nowych autorów. Skoro nie jest najlepiej, komu należałoby oddać polskie kino? Wiadomo, że nikt nikomu niczego nie odda. Problem polega na tym, że młodzi ludzie, chcąc robić filmy, muszą mieć jakieś atuty w ręku. Niech takim atutem będzie na początek ciekawa historia do opowiedzenia. Pojawiają się pewne okazje do prezentacji własnego talentu. Duże możliwości daje na przykład kamera cyfrowa. W sytuacji, gdy mało jest pieniędzy na filmy, gdy mało kto chce te pieniądze dawać, trzeba się umieć do tego dostosować. Jedną z metod, zwłaszcza dla debiutantów, może być znalezienie grupy kolegów, którzy chcą się bawić w kino. Takich ludzi jest sporo i myślę, że wielu młodych aktorów czy operatorów nie wzięłoby honorarium za udział w ambitnym i świeżym przedsięwzięciu. Zdarzyło się panu odrzucić jakąś propozycję przed zagraniem w "Długu"? Dostawałem ich tak mało, że nie było czego odrzucać. A castingi? Chodziłem, choć czasem trochę z przymusu. Głupio jest nie pójść, będąc zaproszonym. Jednak, jeśli w trakcie czytania scenki czułem, że coś jest nie tak, nie wkładałem chyba wystarczająco dużo serca w jej zagranie. Czy teraz, po gdyńskiej nagrodzie, czuje pan, że mógłby już sobie pozwolić na rolę w mniej ambitnym przedsięwzięciu np. telenoweli? Widzowie pomyśleliby przecież: "no tak, Chyra się wygłupia"... Być może, ale z drugiej strony nie chcę stwarzać takiej sytuacji. To pułapka, w którą wpada wielu znanych aktorów. Wydaje im się, że mogą sobie pozwolić na żarty z samego siebie albo stać ich już na odcinanie kuponów. Wśród propozycji, które ostatnio otrzymałem, było kilka interesujących ról serialowych. Musiałem porozmawiać sam ze sobą i zdecydować, czy mam teraz brać wszystko, co mi życie podrzuca, czy też zaryzykować i brać rzeczy, które usatysfakcjonują mnie artystycznie. Wybrałem to drugie, stąd też m.in. próby w teatrze. Co potem? Mam pewne plany na drugą połowę roku. Na razie nie zdradzę konkretów, chodzi o film i dużą rolę. Podobną do tej w "Długu"? Nie chciałbym konkurować sam ze sobą. Byłoby niedobrze, gdyby widzowie czy krytycy zastanawiali się tylko nad tym, czy jestem lepszy, czy gorszy niż w nagrodzonej roli. Jeżeli pojawia się szansa grania innych typów psychologicznych, chcę z niej skorzystać. Wolę wzbogacać swój wizerunek. Studiował pan reżyserię teatralną. Zrobiłby pan ze sobą film? To zależy od scenariusza, ale nie tylko. Z aktorstwem jest tak: kiedy grasz, to znaczy, że dałeś się wynająć. Mówisz sobie: dobrze, spróbuję stworzyć taką a taką postać, zagrać takiego a takiego człowieka. Z reżyserią jest zupełnie inaczej, trzeba mieć nieodpartą potrzebę opowiedzenia jakiejś historii. W tej chwili nie czuję takiego imperatywu, ale pewnie kiedyś to wróci. Na razie mam co robić jako aktor i jestem z tego powodu bardzo szczęśliwy. Dzięki nagrodzie mogę spokojnie zabrać się do robienia rzeczy, o których myślałem w czasie studiów i potem. Ona otworzyła mi drzwi do wielu ważnych ludzi, sprawiła, że poznało mnie chyba całe środowisko filmowe w Polsce. Stałem się aktorem, który ma już jakieś osiągnięcie. Teraz w moim życiu jest czas na normalne uprawianie tego zawodu. Sukces nie psuje? Czy nie jest tak, że kiedy przebiera pan w scenariuszach i zastanawia się nad proponowaną rolą, to myśli pan sobie: "Nie, tej nie wezmę, bo za nią nie dostanę nagrody, bo jest zbyt mało efektowna"? Efektowność nie jest dla mnie ważna. Liczy się złożoność postaci i prawda. Myślenie w kategoriach nagród jest mi obce. Miał pan wiele koncepcji na zagranie Gerarda? Nie, ta rola ewoluowała tylko trochę. Byliśmy wszyscy w tej szczęśliwej sytuacji, że mieliśmy czas na aktorskie próby. Jestem aktorem, który lubi dużo wiedzieć. Ważna jest dla mnie konstrukcja psychiczna człowieka, którego mam grać. Zrozumienie, czym jest moja rola dla filmu czy spektaklu, jakie są jej zadania, jakie miejsce w całości - to dla mnie sprawy kluczowe. Kiedy już się gra, trzeba oczywiście odrzucić wszystkie te przemyślenia i po prostu odnaleźć w sobie tego drugiego człowieka. Czy Gerard jest uosobieniem tego, czego się pan boi? Tak. Od początku czułem, że ta rola wymaga bardziej ukrycia się niż eksponowania. To trochę antyaktorskie myślenie, ale w tej sytuacji wydawało mi się to najodpowiedniejsze. Musiałem wymyślić kogoś, kogo sam bym się przestraszył i komu bym ze strachu uległ. Z czego wynika, pana zdaniem, rosnąca fala przemocy w Polsce? Czy kino ma na to jakiś wpływ? Przede wszystkim jest w naszych czasach jakieś napięcie. Każdy walczy o swoje, Polacy chcą możliwie jak najszybciej zdobyć jak najwięcej. Przez to częściej zaczynają wykraczać poza przyjęte wcześniej normy. Co gorsza, coraz częściej nie widzą w tym nic złego. A kino? Z pewnością upowszechnia pewne sposoby zdobywania swojej przestrzeni i znieczula na brutalność, ale na pewno to nie ono jest jednym z ważniejszych czynników powodujących wzrost przestępczości. Krzysztof Feusette
Zaczyna pan próby w Teatrze Współczesnym. To efekt braku propozycji filmowych czy chęć odpoczynku od planu? ANDRZEJ CHYRA: Teatr zawsze traktowałem jako miejsce najpełniej realizujące aktora. propozycji filmowych otrzymałem kilka. na którąś się pan zdecydował? jeszcze nie. to wina polskich scenarzystów? spoczywa na nich duży ciężar odpowiedzialności za nie najlepszy stan polskiego kina. komu należałoby oddać polskie kino? młodzi ludzie, chcąc robić filmy, muszą mieć jakieś atuty w ręku. na początek ciekawa historia do opowiedzenia. po gdyńskiej nagrodzie pan mógłby sobie pozwolić na rolę w mniej ambitnym przedsięwzięciu? To pułapka, w którą wpada wielu znanych aktorów. Wydaje im się, że mogą sobie pozwolić na żarty z samego siebie.
W firmach konieczne są zwolnienia i wzrost wydajności pracy Zbędne są nie tylko panie od herbaty Pierwszy etap zwolnień najbardziej zbędnych pracowników większość polskich firm ma już za sobą. W najbliższych latach możemy spodziewać się kolejnych redukcji zatrudnienia - oceniają ekonomiści. Firmy będą do tego zmuszone, by ograniczyć koszty i poprawić swą konkurencyjność nie tylko w eksporcie, ale przede wszystkim na rynku krajowym. Bohdan Wyżnikiewicz z Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową (IBnGR) ocenia, że mamy już za sobą pierwszy etap restrukturyzacji przedsiębiorstw, który polegał na pozbyciu się absolutnie niepotrzebnej siły roboczej, np. pań do parzenia herbaty w biurach. Dotychczas jednak bardzo ostrożnie zwalniano pracowników zatrudnionych bezpośrednio w produkcji. Teraz przyszedł na to czas. Jak przypomina Bohdan Wyżnikiewicz, gdy porównamy największe polskie przedsiębiorstwa z ich zachodnimi odpowiednikami, okazuje się, że w stosunku do wielkości produkcji zatrudnienie u nas jest drastycznie większe. Wprawdzie koszty pracy stale w Polsce rosną, ale wciąż nie stanowią problemu dla firm z dobrymi wynikami. Nadmierne zatrudnienie przedsiębiorstwa rekompensują sobie stosunkowo niskimi płacami. Nadrobić stracony czas W raporcie opublikowanym latem tego roku ekonomiści z Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju (EBOR) stwierdzili, że jeśli w polskich przedsiębiorstwach nie zostanie przeprowadzona głęboka restrukturyzacja, z ograniczeniem zatrudnienia i wzrostem wydajności, nie ma co marzyć, aby stały się one konkurencyjne w momencie wejścia Polski do Unii Europejskiej. Prawie 45 procent z przebadanych przez EBOR polskich firm przyznało, że ma przerost zatrudnienia. Choć wiele firm zapowiada restrukturyzację i zwolnienia pracowników w projekcie budżetu na 2000 r. przewidziano, że poziom bezrobocia w przyszłym roku spadnie do 11,5 proc. z 11,8 proc. na koniec '99. Waldemar Kuczyński, doradca ekonomiczny premiera Buzka, jest przekonany, że w przyszłym roku średnioroczne bezrobocie będzie większe, niż planowane w projekcie ustawy budżetowej 11,5 proc. i przekroczy 12 proc. Jedną z przyczyn będą zwolnienia restrukturyzacyjne. - Musi się zwiększyć konkurencyjność polskiej gospodarki, a zwłaszcza wydajność pracy. Musi spaść poziom zatrudnienia i kosztów. Dopiero wtedy będzie można utrzymać większe tempo wzrostu gospodarczego bez zwiększania deficytu w handlu zagranicznym, podkreśla Waldemar Kuczyński. Według niego, teraz będziemy ponosić konsekwencje konsumpcyjnego boomu lat 1993-98. - Stracono 4-5 najlepszych lat za rządów koalicji SLD-PSL. To wtedy była pora na redukcję zatrudnienia. Tymczasem mieliśmy chorobliwy wzrost zatrudnienia i spadek bezrobocia. W ciągu czterech lat stopa bezrobocia spadła z 15 do 10 proc. - przypomina doradca premiera. Konieczność zwiększenia konkurencyjności dotyczy nie tylko eksporterów, ale i firm, których produkcja i usługi skierowane są na rynek krajowy. Wymusza to konkurencja importu, którego presja wzrosła w tym roku wraz z obniżeniem do zera większości stawek celnych w handlu z Unią Europejską. - Zmniejszenie zatrudnienia to jeden z warunków poprawy antyimportowej konkurencyjności polskich firm. Najważniejszą sprawą jest obrona rynku krajowego. 80 proc. polskiej produkcji trafia nie na eksport, lecz do sprzedaży w kraju - przypomina Waldemar Kuczyński. Inwestorzy ostrożni W opinii Mirosława Panka, doradcy inwestycyjnego członka zarządu ING BSK Asset Management kryzys w Rosji wymusił w wielu polskich firmach przyspieszoną restrukturyzację i jest to pozytywny efekt załamania rynku na wschodzie. Również wejście zagranicznego inwestora często oznacza zmniejszenie zatrudnienia, choć przedsiębiorstwa bronią się przed większymi zwolnieniami zabezpieczając sobie 2-3-letnią ochronę pracowników w pakiecie socjalnym. Od chwili wejścia inwestora strategicznego do TC Dębica trwa proces zmniejszania zatrudnienia. Za każdym razem zatrudnienie zmniejszane jest o kilkaset osób, jego wielkość i wysokość odpraw jest negocjowana ze związkami zawodowymi. Można przyjąć, że kolejne zwolnienia następują zawsze po zakończeniu następnego etapu unowocześniania zakładu. Według dostępnych danych, sprzedaż na zatrudnionego w TC Dębica jest o 1/3 niższa niż w Stomilu Olsztyn. Z kolei wartość sprzedaży na zatrudnionego w olsztyńskiej spółce jest dwa razy niższa niż w całej grupie Michelin, do której Stomil należy. W samym Stomilu, jak do tej pory nie było zwolnień, choć upłynął już termin gwarancji zatrudnienia danych przez Michelina. Liczba osób zatrudnionych w spółce zmniejsza się z przyczyn naturalnych - np. poprzez odejścia na emerytury. Bardzo ostrożnie podchodzi do zwolnień Daewoo FSO, choć w marcu minął okres ochronny, w którym Koreańczycy gwarantowali utrzymanie zatrudnienia w swych polskich zakładach (ponad 20 tys. osób). Zwolnień grupowych w Daewoo FSO jednak nie będzie, gdyż ograniczanie liczby pracowników ma nastąpić głównie poprzez ich przenoszenie do spółek pracujących dla firmy matki. Natomiast papiernicza spółka Frantschach Świecie SA zapowiedziała niedawno zwolnienia pracowników, informując jednocześnie o dobrych wynikach finansowych. Spośród 2011 pracowników ma z firmy odejść nie więcej niż 475 osób. Jak ocenia Jan Żukowski, dyrektor ds. restrukturyzacji i zasobów ludzkich Frantschach Świecie SA, dzięki restrukturyzacji, w tym zwolnieniom, spółka zaoszczędzi łącznie 40 mln zł. Co po fuzji Do zmniejszania liczby pracowników prowadzą fuzje przedsiębiorstw. W wyniku fuzji BRE z Bankiem Handlowym pracę stracić ma ok. 1,5 tys. osób (24 proc. łącznej liczby zatrudnionych), z czego 2/3 w Banku Handlowym. Zwolnienia już się zaczęły i obejmują przede wszystkim osoby, które dublują się na stanowiskach w obu bankach. Eksperci twierdzą, że aby bank Pekao SA osiągnął europejskie normy zatrudnienia, powinno ono zostać drastycznie zmniejszone. Radykałowie mówią o konieczności zredukowania zatrudnienia do jednej trzeciej obecnego poziomu. Najłagodniejsze prognozy mówią o redukcji o jedną trzecią. Przeprowadzona na początku tego roku fuzja trzech fabryk kabli z grupy Elektrim spowodowała zwolnienia 1000 osób. Redukcje objęły zakład w Ożarowie i Załomiu. W obu tych kablowniach do fuzji nie redukowano zatrudnienia, bo obowiązywał tzw. pakiet socjalny. Zwolnienia kosztowały spółkę ponad 35 mln zł. Wszystko wskazuje na to, że w najbliższym czasie w spółce Elektrim Kable dojdzie do kolejnej fali redukcji zatrudnienia, tak by wydajność na zatrudnionego zbliżyła się do średniej europejskiej. Wcześniej Elektrim znacząco ograniczył zatrudnienie w trzeciej swojej fabryce kabli - w Bydgoszczy. Jednocześnie spółka ta była intensywnie modernizowana. Parasol ochronny Zwalniani pracownicy Frantschach Świecie SA otrzymają odprawy w wysokości ośmiokrotnego miesięcznego wynagrodzenia. Opłacanie przez firmę szkolenia komputerowego przewiduje dla ok. 87 zwalnianych pracowników (ponad 40 proc.) giełdowe Polskie Przedsiębiorstwo Wydawnictw Kartograficznych (PPWK SA), największy w kraju producent atlasów szkolnych. Na ochronny parasol pakietów socjalnych i hojne odprawy dla zwalnianych mogą liczyć zatrudnieni górnictwie i hutnictwie. W Hucie Katowice, która poinformowała, że w 1999 r. zmniejszy zatrudnienie o ponad połowę do 7 tys. osób. (głównie przez przejścia pracowników do wydzielonych z huty spółek) 1300 osób skorzysta z hutniczego pakietu socjalnego. Na osłonę nie mogą liczyć pracownicy przemysłu lekkiego, gdzie - jak informuje Zbigniew Kaniewski, przewodniczący Krajowej Rady Federacji NSZZ Przemysłu Lekkiego oraz Sejmowej Komisji Gospodarki - w tym roku pracę straci ok. 40 tys., czyli ok. 10 proc. pracowników. Już zwolniono ok. 25 tys. osób. Związkowcy i pracodawcy zdają sobie sprawę, że zatrudnienie w przemyśle lekkim będzie musiało się zmniejszyć wraz z poprawą wydajności. Na razie wskaźnik wydajności w polskim przemyśle lekkim jest 7-11-krotnie niższy niż w krajach Unii Europejskiej. W przemyśle lekkim największe zwolnienia dotyczą zwykle spółek przeżywających problemy finansowe. Zagrożone upadłością białostockie Fasty - jeden z największych krajowych producentów tkanin informował niedawno o zwolnieniach grupowych 100 do 400 osób z 1100-osobowej załogi. Około 23 proc. redukcja liczby pracowników w ciągu 12 miesięcy (do czerwca tego roku) związana była też z restrukturyzacją zatrudnienia w spółkach z grupy tekstylnej Próchnika. Zwolnienia grupowe nastąpiły także w innych giełdowych spółkach przemysłu lekkiego, np. w Arielu i Lubawie. Bielawski Bielbaw, giełdowy producent tkanin i pościeli, w drugiej połowie 1998 r. i w pierwszych 6 miesiącach tego roku zmniejszył zatrudnienie o 545 osób do 1906. Zwolnienia to za mało Zbigniew Skowroński, prezes zarządu Bielbawu, zapowiada kolejne redukcje w przyszłym roku. Podkreśla, że wydajności w przemyśle tekstylnym nie da się podwyższyć przez same zwolnienia, bez inwestycji w technologię. W większości zakładów pracownicy obsługują przestarzałe maszyny, które pracują na granicy swych możliwości i nie są w stanie produkować więcej. - Jeden złoty płacy w przestarzałej technice nie daje dużych przychodów ani zysków - uważa dyr. Skowroński. Tymczasem przy niewielkiej rentowności, bez wsparcia większymi ulgami inwestycyjnymi, przedsiębiorstw nie stać na modernizację. - Potrzebne są również inwestycje w zarządzanie produkcją, logistykę, magazyny. Problem nie polega na tym, że nasze szwaczki szyją wolniej - podkreśla Cezary Przybysławski, prezes Bytomia. Dodaje, że w wyniku trwającej od 1998 r. restrukturyzacji Bytomia, już 80 proc. z 2400 pracowników jest zatrudnionych bezpośrednio przy produkcji. W 1998 i 1999 r. ze spółki odejdzie łącznie ok. 300 osób. Po inwestycjach w nowe maszyny i technologie, Bytom mógłby zmniejszyć zatrudnienie jeszcze o 20 proc. W ostatnich dniach zwolnienia grupowe zapowiedziały Vistula i Elpo. Elpo, które w 1998 r. zatrudniało ponad 740 osób, zmniejsza niezbyt opłacalną produkcję przerobową i chce ograniczyć zatrudnienie o ok. 130 osób. Vistula w ostatnich latach ograniczyła liczbę pracowników z 3100 do 2366. Teraz spółka zapowiada, że od nowego roku jej główny zakład w Krakowie będzie pracował na jedną zmianę, co oznacza grupowe zwolnienia 220 osób spośród 750 pracowników. - Musimy dostosować zatrudnienie do wielkości sprzedaży i produkcji - mówi prezes spółki, Edward Robak. Anita Błaszczak, Tomasz Świderek
W najbliższych latach możemy spodziewać się kolejnych redukcji zatrudnienia. Firmy będą do tego zmuszone, by ograniczyć koszty i poprawić swą konkurencyjność nie tylko w eksporcie, ale przede wszystkim na rynku krajowym. Nadmierne zatrudnienie przedsiębiorstwa rekompensują sobie stosunkowo niskimi płacami. Prawie 45 procent polskich firm przyznało, że ma przerost zatrudnienia. wydajności w przemyśle nie da się podwyższyć przez same zwolnienia, bez inwestycji w technologię. Potrzebne są również inwestycje w zarządzanie produkcją, logistykę, magazyny.
MEDYCYNA Nieporozumieniem jest twierdzenie, że po trunki należy sięgać ze względów zdrowotnych Wątpliwa pochwała czerwonego wina ZBIGNIEW WOJTASIŃSKI Ludzie spożywający umiarkowane ilości wina są mniej narażeni na zawały serca i nowotwory niż zwolennicy innych trunków - piwa i wyrobów spirytusowych. Wino od wielu lat uznawane jest za najbardziej korzystny dla zdrowia napój alkoholowy. Mimo to żadna organizacja medyczna nie namawia do picia alkoholu w jakiejkowiek postaci. Nie ma wciąż pewności, jaka jest optymalna jego dawka, trudno też wyjaśnić, dlaczego niektórzy uzależniają się od tej używki. Picie alkoholu uznawane jest za czynnik rakotwórczy aż na 25 listach Międzynarodowej Agencji Badań nad Rakiem (IARC). Znani badacze Doll i Peto uważają, że jest ono odpowiedzialne w USA za 3 proc. zgonów z powodu nowotworów. Podejrzewa się, że zwiększa ryzyko takich chorób górnej części układu oddechowo-pokarmowego, jak rak jamy ustnej, gardła, krtani, przełyku, a także - raka wątroby. Mimo to alkohol nie jest całkowicie potępiany jako czynnik rakotwórczy. Trzy lampki wina lub dwa kufle piwa W 1989 r. amerykańska Narodowa Akademia Nauk oświadczyła, że choć nie poleca jego konsumpcji, to przyznaje, że pewna ilość jest dopuszczalna: 28 g czystego etanolu dziennie, czyli ponad dwa drinki, za które uznaje się napój zawierający 12 g czystego alkoholu (tj. 270 ml piwa, 100 ml wina oraz 30 ml napojów spirytusowych 40-proc.). Bardziej powściągliwe jest Amerykańskie Towarzystwo Zwalczania Raka. W 1996 r. opublikowało oświadczenie, że nawet umowne dwa drinki zwiększają ryzyko choroby nowotworowej. Specjaliści od dawna spierają się o to, jaką dawkę alkoholu można uznać za nieszkodliwą, a nawet korzystniejszą dla zdrowia niż abstynencja. Najczęściej mówią o umiarkowanym piciu alkoholu. Ale nie ma pewności, co to oznacza. Ci sami badacze - Doll i Peto twierdzą, że wśród ponad 12 tys. lekarzy brytyjskich w wieku 48-78 lat, ogólna śmiertelność była niższa u tych, którzy pili nie więcej niż trzy drinki dziennie - czyli 36 g etanolu. Duńczycy stwierdzili, że najdłużej żyją mieszkańcy Kopenhagi spożywający od jednego do dwóch drinków dziennie. Można zatem przyjąć, że optymalna dawka w przeliczeniu na etanol mieści się w granicach od 20 do 40 g. Wiele nieporozumień wynika z tego, że wpływ alkoholu na zdrowie zależy nie tylko od jego dawki, ale też rodzaju trunku. W tym porównaniu coraz wyraźniej wygrywa wino, szczególnie czerwone. Nawet Duńczycy przyznają, że lepszym zdrowiem cieszą się mieszkańcy ich kraju, którzy wypijają 3-5 drinków w postaci wyłącznie czerwonego wina. Dotąd wiadomo było, że zwolennicy tego płynu rzadziej chorują na chorobę niedokrwienną serca. Z najnowszych badań wynika, że są też mniej narażeni na choroby nowotworowe, przynajmniej w porównaniu z ludźmi preferującymi inne napoje alkoholowe. W poszukiwaniu napoju Bogów - Zaletą umiarkowanego picia wina jest to, że zmniejsza ryzyko nowotworów górnego odcinka przewodu pokarmowego, czego nie można powiedzieć o piwie i napojach spirytusowych - twierdzi na łamach "British Medical Journal" dr Morten Grobaek z Instytutu Medycyny Prewencyjnej w Kopenhadze. Uczony tłumaczy to tym, że ulubiony trunek starożytnych Greków i Francuzów zawiera substancje przeciwrakowe, jak np. wykryty niedawno resveratrol. Inni badacze ostrzegają, że alkohol w każdej postaci zawiera szkodliwe substancje, nawet czerwone wino; hamują one syntezę białek, co zaburza mechanizmy naprawcze komórek, a tym samym zwiększa ryzyko raka. Nawet wina nie można zatem uznać za "cudowny napój Bogów". Czerwone wino, jak Cabernet Sauvignon, faktycznie zmniejsza ryzyko zawału serca, gdyż zawiera znaczne ilości polifenoli, działających jak przeciwutleniacze i zapobiegających osadzaniu się tłuszczu na ściankach naczyń krwionośnych serca. Substancje te znajdują się w skórce winogron, które są usuwane w początkowej fazie wyrobu białego wina. Dlatego mniej chroni ono przed arteriosklerozą, podobnie jak częste nawet spożycie ciemnych winogron, gdyż w czerwonym winie stężenie polifenoli jest znacznie większe. Amerykanie wymyślili nawet tabletkę o tych samych właściwościach, ale pozbawioną alkoholu. Mało jednak jest osób, które chcą zrezygnować z przyjemności picia wina. Zresztą, badania specjalistów z Papworth Hospital w Cambridge, opublikowane na łamach "American Journal of Clinical Nutrition", wykazały, że Cabernet skuteczniej niż tabletki z polifenolami chroni przed zawałem serca. Abstynenci przekonują jednak, że do wyboru są też inne napoje, bogate w tego rodzaju dobroczynne substancje - zielona i czarna herbata. Kontrowersyjny jest też tzw. paradoks francuski. Słynne badania sugerują, że Francuzi o jedną trzecią rzadziej umierają na chorobę niedokrwienną serca i zawały niż Walijczycy i jedną czwartą rzadziej niż Szkoci. Cieszą się lepszym zdrowiem, choć wcale nie odżywiają lepiej niż inni Europejczycy, gdyż spożywają dużo mięsa oraz tłustych serów, zawierających znaczne ilości szkodliwych tłuszczy pochodzenia zwierzęcego. Podobnie jest z Francuzkami: umierają na serce aż 5-6 razy rzadziej niż Walijki i Szkotki. Mniej jednak mówi się o tym, że we Francji jest większa umieralność z powodu innych przyczyn niż choroba wieńcowa, jak nowotwory alkoholozależne, przewlekłe schorzenia wątroby, samobójstwa i wypadki komunikacyjne. Zastanawiające jest tylko, że kobiety w tym kraju rzadziej umierają na nowotwory. Jest to tym bardziej zaskakujące, gdyż panie są o połowę bardziej zagrożone marskością wątroby. Inne badania sugerują, że szczególnie młode kobiety są bardziej narażone na raka. Kultura rasy białej Alkohol sam w sobie jest toksyną uszkadzającą serce. Wydaje się jednak, że najbardziej szkodliwe jest wypijanie go w dużych dawkach, nawet jeśli się to zdarza od czasu do czasu. Więcej zalet ma częste, ale umiarkowane spożywanie trunków. Bo sam alkohol - nie tylko czerwone wino - ma też kilka zalet: zwiększa stężenie we krwi HDL, tzw. dobrego cholesterolu, chroniącego przed zawałem. Zapobiega oksydacji LDL - złego cholesterolu, który jest szkodliwy dla tętnic po utlenieniu. W umiarkowanych ilościach korzystnie modyfikuje procesy krzepnięcia i fibrynolizy: hamuje agregację płytek, nasila uwalnianie tkankowego aktywatora plazminogenu, zmniejsza poziom fibrynogenu. Dopiero przekroczenie dopuszczalnej dawki (40-50 g) wykazuje odwrotne działanie, np. zwiększa krzepliwość krwi. W Skandynawii powstało nawet określenie "poniedziałkowych" zatorowych udarów mózgu - po zaprzestaniu picia i wzrostu krzepliwości krwi. Badania te pokazują, jak trudno jest ocenić wpływ alkoholu na zdrowie ludzi. Nieporozumieniem jest zatem twierdzenie, że po trunki należy sięgać ze względów zdrowotnych, że tak powinni postępować nawet abstynenci. Obecnie przeważa raczej pogląd, że jeśli komukolwiek można zalecać picie alkoholu, to jedynie ludziom z wysokim ryzykiem choroby niedokrwiennej, ale o niskim ryzyku innych zaburzeń alkoholozależnych. Trzeba też pamiętać, że nawet umiarkowane picie może doprowadzić do uzależnienia. Wielu specjalistów woli zatem przemilczać korzyści, jakie wynikają nawet z picia czerwonego wina, a częściej mówią - i chyba słusznie - o zagrożeniach. Tym bardziej, że alkohol i tak jest częścią naszej kultury.
Picie alkoholu uważane jest przez wiele organizacji zdrowotnych za czynnik rakotwórczy, dlatego nikt nie zaleca sięgania po alkoholowe trunki. Specjaliści nie są jednak zgodni co do tego, czy i jaką dawkę alkoholu można uznać za niegroźną, a czasem nawet sprzyjającą zdrowiu. Z pewnością najmniej szkodliwe jest czerwone wino, którego picie zmniejsza ryzyko zawału serca. Z drugiej strony jak każdy alkohol hamuje ono syntezę białek, co zwiększa ryzyko raka. Pewne jest, że organizmowi najbardziej szkodzi wypijanie dużych ilości trunku na raz, nawet jeśli zdarza się to rzadko. Lepiej więc pić częściej, ale w umiarkowanych ilościach, ponieważ każdy alkohol pity z umiarem ma też kilka zalet.
Wszyscy kandydaci złożyli sprawozdania z kampanii prezydenckiej, jednak o finansowaniu polityki w Polsce można się z nich dowiedzieć bardzo mało Jawność w cyfrach utopiona Na organizację wieców podczas kampanii wyborczej prezydent Kwaśniewski wydał dwa miliony złotych. FOT. PIOTR KOWALCZYK KRZYSZTOF LESKI To była kampania multimilionerów. Kandydaci, jeśli wierzyć ich sprawozdaniom, wydali prawie 28 mln zł. Zaledwie ubiegłej wiosny, gdy parlament uchwalał nową ordynację i Sejm ograniczył wydatki każdego kandydata do 20 mln zł, a Senat ten pułap obniżył do 12 mln, w kuluarach mówiono, że to bez znaczenia. "Nikogo w tym kraju nie stać, by wydać nawet milion dolarów" - usłyszeć można było także z ust ludzi, którzy rządzili potem w sztabie Aleksandra Kwaśniewskiego. I wydali niemal trzy miliony dolarów. Dokładnie, jeśli uwzględnić "darowizny niepieniężne" - do granicznej kwoty 12 mln zł zabrakło niespełna 400 zł. Gdyby Marian Krzaklewski wtedy o tym wiedział, zapewne podarowałby konkurentowi hulajnogę, tę z tych ostatnio modnych, aluminiową. Kwaśniewski, wsiadając na nią choć raz, "skorzystałby z użyczenia", mówiąc językiem ordynacji. W efekcie przekroczyłby limit i mógłby być zdyskwalifikowany, o czym marzył Krzaklewski. Pewność, że nikt nie zbliży się do 12 mln, wynikała pewnie z nowych zapisów w ordynacji. Nakazywały one pozornie precyzyjne rozliczanie się z wpływów i wydatków, a na pełnomocników, którzy by tego nie zrobili, nakładały wysokie kary. Ale okazało się, że choć wszyscy złożyli sprawozdania z grubsza zgodne z prawnym schematem, opinia publiczna nie dowiedziała się wiele o finansowaniu polityki w Polsce. Owszem, więcej niż po którychkolwiek poprzednich wyborach, ale jednak niewiele. Magiczne rubryki "Inne wpływy", "Inne koszty" itd. sprawiły, że choć ordynacja zaordynowała jawność finansów, jest to niestety "jawność inaczej". Niemniej warto zajrzeć w to, co ujawniono. W tej próbie analizy uwzględniam 13 kandydatów: 12 uczestników wyborów z 8 października 2000 roku i Jana Olszewskiego, który, choć nie wystartował, kampanię prowadził - a zatem wydawał pieniądze - niemal do końca. Sprawozdania pozostałych są mniej interesujące. Na przykład pełnomocnik Zbigniewa Antoniego Wesołowskiego pracowicie wpisał w każdej rubryce rodzajów wpływów i wydatków: "nie wystąpiły". Cztery z dwunastu Ponad dwie trzecie zgromadzonych i wydanych pieniędzy komitetu Aleksandra Kwaśniewskiego pochodzi ze źródeł, które trudno nazwać jasnymi. Ponad 7 mln zł dał mu Fundusz Wyborczy SLD, ponad milion przyniosła sprzedaż cegiełek. Razem 8,2 mln z 12 mln. Pytanie, skąd SLD, ponoć biedny, miał tyle pieniędzy, pozostaje bez odpowiedzi. Pod sprzedaż cegiełek podciągnąć można każdy przychód, a szczegółowe rozliczenie komitetu Kwaśniewskiego (ile cegiełek o jakich nominałach wydrukowano, ile sprzedano, ile zwrócono), mnie nie przekonuje. Dość jasne jest pochodzenie niecałych 4 mln zł po stronie wpływów tego komitetu. Jawność finansów kampanii prezydenta wyniosła więc nieco mniej niż jedną trzecią. Ale to o niebo lepiej niż u Jarosława Kalinowskiego: z ponad 2 mln zł, które zebrał, jasno wskazane jest pochodzenie zaledwie co dwunastej złotówki. Na 1,85 mln zł składają się: dotacja NKW PSL, zbiórki i cegiełki oraz anonimowy (przynajmniej w ujawnionej części sprawozdania) "przychód niepieniężny". Przyjmijmy, że "współczynnik jawności finansów kampanii" to udział "jawnych" dochodów w ich ogólnej kwocie. Do "jawnych" zaliczmy datki firm i osób fizycznych oraz darowizny niepieniężne, które zostały szczegółowo wyliczone w sprawozdaniu, oraz odsetki z kont bankowych. Do dochodów niejawnych - dotacje własnych partii oraz anonimowe. Opieramy się na tym, co Państwowa Komisja Wyborcza ujawniła - nie można wykluczyć, że niejawna część sprawozdań zmieniłaby nieco wyniki obliczeń (patrz - wykresy) Triumf Andrzeja Olechowskiego w tej klasyfikacji nie dziwi: pieniędzy od własnej partii nie dostał, bo jej nie miał, na cegiełki nie tracił czasu. Ale nie ujawnił dawców na dwie trzecie wartości "darowizn i usług niepieniężnych". A to, co ujawnił, pozostawia miejscami niedosyt. Jakąż to darowiznę niepieniężną wartą 90 zł otrzymał komitet Olechowskiego od wytwórni komponentów dźwigów osobowych? Wyobraźni mi nie staje. Błagam o publiczną odpowiedź. Wałęsie, zgodnie z przyjętymi tu kryteriami, do "jawnych" zaliczyć można tylko połowę datków od osób prawnych, gdyż choć kandydat podał listę, nie umieścił na niej kwot. Pawłowskiemu nie było czego zaliczyć do "jawnych", bo zapewne sam sfinansował swoją kampanię. Trudno, reguły mej klasyfikacji są twarde. Listy życzliwych To była huśtawka nastrojów! Najpierw wyglądało na to, że listy indywidualnych sponsorów kampanii nie poznamy. Ciekawscy wpadli chyba w euforię, gdy Państwowa Komisja Wyborcza postanowiła je jednak udostępnić, choć tylko do wglądu w swej siedzibie, z samymi nazwiskami, bez adresów. I wreszcie - rozczarowanie: listy są nieciekawe, oczekiwanych nazwisk z biznesowej czołówki mało. Na dodatek, według PKW, listy przedstawiło tylko ośmiu kandydatów: Kwaśniewski, Olechowski, Krzaklewski, Kalinowski, Lepper, Łopuszański, Wilecki i Olszewski. Żeby było trudniej, tylko listy Krzaklewskiego i Łopuszańskiego są według alfabetu. Owszem, wśród sponsorów jest wielu polityków. Nie dziwi, że na Krzaklewskiego złożyło się wielu parlamentarzystów AWS, na Kwaśniewskiego - z SLD oraz wysokich urzędników z prezydenckiej kancelarii itd. Dzisiejszych i wczorajszych rekinów biznesu najwięcej widać u Kwaśniewskiego. Państwo Niemczyccy wpłacili wspólnie 10 tysięcy, choć wpłacając osobno mogli dać 21 tysięcy. Po 10,5 tysiąca dali Władysław Bartoszewicz (Plus GSM), Lew Rywin (Canal+), Grzegorz Tuderek. Jest sporo, z wysokimi wpłatami, nazwisk z Bartimpeksu i firm z nim powiązanych, choć brak Aleksandra Gudzowatego. Nazwisko P. J. Buchnera znalazłem na listach Kwaśniewskiego (10 tys. zł) i, już jako Piotra J. Buchnera, u Olechowskiego (lepiej, bo 10,5 tys, zł). Ale może to tylko zbieżność inicjałów i nazwisk? U Olechowskiego zwraca też uwagę Leszek Kuzaj (10,5 tys. zł) i Hotel Gołębiewski (10 tys. zł). Nie widać polityków Unii Wolności, którzy dziś z Olechowskim tworzą Platformę Obywatelską, choć Unia kandydata nie miała i żadnej zdrady by nie było. Lista Krzaklewskiego to lista nieobecności. Nie ma na niej na przykład byłych prezesów PZU lub ludzi z PKN Orlen, jakoby powiązanych z AWS. Znajduje się natomiast aż dwóch panów o nazwisku Krzak (nie mieli wyjścia?) i tajemnicza "Małżonka Kuklińska". Konkurentów Krzaklewski pobił na głowę łączną kwotą indywidualnych wpłat, a zwłaszcza ich liczbą: 3166 (drugi w kolejności Kwaśniewski - ponad jedenaście razy mniej). Kandydaci często wpłacali sami sobie: Kwaśniewski i Olechowski - maksymalną dozwoloną kwotę 10,5 tysiąca, Wilecki - 10 tysięcy, Olszewski - 13 tysięcy, Lepper - 500 złotych. Na liście wpłat figurują też zwykle pełnomocnicy finansowi kandydatów z kwotami rzędu tysiąca złotych. Zastanawiają dwa datki: Marek Ratuszniak, pełnomocnik Wileckiego, wpłacił mu 287 złotych, a prowadząca finanse Łopuszańskiego Barbara Łuczak swemu kandydatowi - 56 groszy. Czy po to, by słupki się zgadzały? Gigaplakaty górą Dość o dochodach - czas na wydatki. Kwaśniewski, według sprawozdania, na reklamę w prasie wydał prawie tyle samo, co na telewizyjną. To nieco szokujące - tak jakby w myśl zarzutów prawicy uznał, że w TVP i tak widać go dość. Ale Kalinowski - według prawicy również pupil telewizji publicznej - najwyraźniej nie był tego zdania: na telewizję, tak jak Krzaklewski, wydał trzecią część budżetu swej kampanii. Ogólne proporcje zdają się zrazu zgodne z oczekiwaniami. Telewizje i producenci TV zarobili na wszystkich kandydatach ponad 7 mln zł, prasa niecałe 2,5 mln, radia tylko 400 tys. zł. Ale uwaga: wszyscy kandydaci zadeklarowali, że na plakaty wydali 7,2 mln zł - nieco więcej niż na promocję telewizyjną. Zapewne lwią część tej kwoty pochłonęły bardzo drogie europlakaty. Inna sprawa, że ordynacja gwarantowała darmowy czas w TVP, ale darmowych plakatów już nie. Prasa, radio i właściciele plakatowych tablic większość zarobku zawdzięczają Kwaśniewskiemu. Zaskakująco małe wydatki na plakaty, wydawnictwa, ulotki itd. zadeklarował Olechowski. Deptał mu po piętach pod tym względem Łopuszański, którego cały budżet był przecież nieporównanie skromniejszy niż Olechowskiego. Zwraca uwagę wiara Krzaklewskiego w tradycyjną propagandę drukowaną; kandydaci SLD i PSL wydali znaczne kwoty na "inne materiały wyborcze", zapewne głównie reklamowe gadżety. Ale teza o konserwatyzmie prawicy byłaby przedwczesna: Lech Wałęsa deklaruje, że wydał na "inne" 169 tys. zł - ponad połowę swego budżetu i pięciokrotnie więcej niż na promocję w telewizji. Podróż za jeden uśmiech Nasi politycy wiedzą, że telewizyjny spot nie zastąpi uścisku dłoni wyborcy. Z doniesień podczas kampanii wynikało, że wszyscy bez przerwy gdzieś jeżdżą. Nie dziwi mnie, że tak różne są wydatki kandydatów na organizację wieców, choć dwa miliony prezydenta szokują. Można wynająć drogą salę albo spotykać ludzi na targu. Skąd jednak drastyczne różnice kosztów podróży? Kwaśniewski twierdzi, że wydał na nie dwanaście razy mniej niż Krzaklewski i trzy razy mniej niż Olechowski. Czy to nie pośredni dowód, że kampanię w terenie prowadził "przy okazji" obowiązków prezydenckich? Kalinowski podróżował minimalnie taniej niż Łopuszański, reszta deklaruje na podróże najczęściej po kilka tysięcy złotych, Olszewski - niecały tysiąc. Pawłowski zaś zero! A był na prawyborach w Nysie. Teleportował się za darmo? Do grafiki z wiecami i podróżami pozwoliłem sobie dołączyć słupek "Pozostałe". Jest on sumą dwóch pozycji ze sprawozdań: "pozostałe koszty" i "pozostałe wydatki gotówkowe". Pieniądze te wydali niektórzy na coś, co nie było promocją ani kosztami podróży i wieców, nie mieściło się w rubrykach "Materiały i energia" ani "Wynagrodzenia i ubezpieczenia społeczne". A propos tych ostatnich: tylko czterej kandydaci zadeklarowali, że dali zarobić swoim pomocnikom. Kwaśniewski wydał na to prawie 200 tysięcy, Krzaklewski ponad 150, Olechowski niespełna 90, a Łopuszański 7 tysięcy. Reszta oparła się tylko na społecznikach. A może na jednorazowych umowach o dzieło? Odwróć tabelę, wojak na czele Skoro były "dochody od innych podmiotów" oraz "inne wpływy", musiały też być "pozostałe" koszty i wydatki. Kwaśniewski i Krzaklewski zmieścili tam ponad milion każdy - ich wydatki różnią się zaledwie o tysiąc złotych. Te rubryki w sprawozdaniach zwiększają "szarą strefę" finansów kampanii. Jawność dochodów jest dużo ważniejsza, ale czemu nie stworzyć "współczynnika tajności wydatków"? Sumę kwot wspomnianych "pozostałych" wydatków i kosztów dzielę przez ogół wydatków - kto na czele, ten najmniej "jawny". Czyżby Olechowski znów zająć miał pierwsze, tym razem niechlubne miejsce? Nie, bo pretendenci z drugiej ligi (wedle budżetu i sukcesu wyborczego) byli nie do pobicia. Generał Wilecki nie bardzo wie, na co wydał prawie połowę pieniędzy. Ale w pierwszej lidze Olechowski zdecydowanie wyprzedza trójkę głównych rywali. Może kosztowała go konserwacja czy wręcz naprawa owej darowizny niepieniężnej od wytwórni komponentów dźwigów osobowych? Gdybym chciał się czepiać, zrobiłbym jeszcze tabelę stopnia zaufania do banków. Ordynacja zachęcała, by pieniądze przepuszczać przez specjalnie zakładane konta bankowe. Grabowski je założył, ale wpłynęło tam raptem 356 złotych, dalsze 74 tysiące ominęły bank. U Wileckiego proporcje są podobne, a Pawłowski w sprawozdaniu nawet nie wspomina o kontach. Wielcy przepuścili przez konta ogromne kwoty. Trzymali je krótko, ale od prawie 12 mln zł można nawet w tydzień uzyskać niezłe odsetki. A Kwaśniewski deklaruje, że zyskał (w Kredyt Banku) tylko 16 tysięcy, około półtora promila, Krzaklewski (w PKO BP) jeszcze słabiej - niewiele ponad jeden promil, Olechowski (Raiffeisen) - około pół promila, podobnie Łopuszański (PKO BP), Olszewski (PBK), Wałęsa (Pekao SA) i nawet Kalinowski w bliskim sobie BGŻ. PKO BP, najpopularniejszy wśród kandydatów, nie naliczył Piotrowi Ikonowiczowi od 500 złotych - według sprawozdania - ani grosza odsetek. Tylko Janusz Korwin-Mikke, jak przystało na fanatyka rynku, wycisnął z PBK ponad cztery promile. Kredytu bankowego żaden kandydat, według sprawozdań, nie brał. Każdy po swojemu Nietrudno porównać Kwaśniewskiego z Krzaklewskim lub wydatki na reklamę radiową i telewizyjną. Jak porównać strukturę wpływów i wydatków wszystkich kandydatów? Sądząc, że widoczne gołym okiem ogromne różnice mogą być pozorne, poprosiłem o pomoc fachowców z Instytutu Podstaw Informatyki PAN. Do opracowanego przez nich unikatowego w skali świata programu komputerowego do gradacyjnej analizy danych wprowadziliśmy macierz głównych elementów wszystkich sprawozdań. Wyniki opublikować można raczej w czasopiśmie specjalistycznym, ale komentarz fachowców brzmiał: "Znikome podobieństwo struktury". Nie dały się zauważyć ani większe podobieństwa, ani nawet dające się intuicyjnie zinterpretować reguły zróżnicowania. Innymi słowy, obliczenia potwierdziły wrażenie, że każdy kandydat zbierał i wydawał fundusze w innym kraju, w innym społeczeństwie. Wynik działania programu to swoista graficzna "mapa" kandydatów i ich finansów. Na mapie, od lewej do prawej, uszeregowani wedle względnego podobieństwa swych finansów, widnieją: Kwaśniewski, Olszewski, Lepper, Krzaklewski, Olechowski, Łopuszański, Korwin-Mikke, Grabowski, Wilecki, Pawłowski, Wałęsa, Kalinowski i Ikonowicz. W takiej właśnie kolejności. Nic dziwnego, że sporządzenie sprawozdań sprawiło pełnomocnikom trudności. Wszystkie sprawozdania zawierają niedociągnięcia formalne i PKW mogłaby je odrzucić. Tyle że ordynacja konsekwencji za to nie przewiduje. Wnioski? Przed polskimi politykami jeszcze wiele pracy, by ustabilizować swoje źródła finansowania. Przed prawodawcami - wiele wysiłków, zanim uda się uczynić te źródła naprawdę jawnymi. Prawo jednak nie wystarczy - bez zmiany obyczajów się nie obejdzie. Wtedy współczynniki jawności i tajności finansów kampanii stracą sens, bo te pierwsze wynosić będą po sto, a te drugie - zero procent. Krzysztof Leski jest dziennikarzem BBC Polska
Kandydaci choć złożyli sprawozdania, opinia publiczna nie dowiedziała się wiele o finansowaniu polityki w Polsce. W tej próbie analizy uwzględniam 13 kandydatów: 12 uczestników wyborów z 8 października 2000 roku i Jana Olszewskiego. Ponad dwie trzecie zgromadzonych i wydanych pieniędzy komitetu Aleksandra Kwaśniewskiego pochodzi ze źródeł, które trudno nazwać jasnymi. u Jarosława Kalinowskiego: z ponad 2 mln zł, które zebrał, jasno wskazane jest pochodzenie zaledwie co dwunastej złotówki. Andrzej Olechowski nie ujawnił dawców na dwie trzecie wartości "darowizn i usług niepieniężnych". Wałęsie do "jawnych" zaliczyć można tylko połowę datków od osób prawnych. Pawłowskiemu nie było czego zaliczyć do "jawnych", bo zapewne sam sfinansował swoją kampanię. listy indywidualnych sponsorów kampanii Państwowa Komisja Wyborcza postanowiła udostępnić. listy przedstawiło ośmiu kandydatów: Kwaśniewski, Olechowski, Krzaklewski, Kalinowski, Lepper, Łopuszański, Wilecki i Olszewski. Kwaśniewski na reklamę w prasie wydał prawie tyle samo, co na telewizyjną. Kalinowski na telewizję, tak jak Krzaklewski, wydał trzecią część budżetu swej kampanii.wszyscy kandydaci zadeklarowali, że na plakaty wydali 7,2 mln zł. tylko czterej kandydaci zadeklarowali, że dali zarobić swoim pomocnikom. musiały być "pozostałe" koszty i wydatki. Kwaśniewski i Krzaklewski zmieścili tam ponad milion każdy. Te rubryki w sprawozdaniach zwiększają "szarą strefę" finansów kampanii. Przed polskimi politykami jeszcze wiele pracy, by ustabilizować swoje źródła finansowania.
Po telewizji publicznej przyszedł czas na upolitycznienie stacji komercyjnych Dajecie to, czy nie dajecie? LUIZA ZALEWSKA Czy gdyby, nie daj Boże, dziś przytrafiły się prezydentowi kłopoty z golenią prawą, moglibyśmy dowiedzieć się o tym z telewizji? Z TVP, która nie dała nam szansy przyjrzeć się nawet ubiegłorocznemu incydentowi z Charkowa? Z Polsatu, gdzie nad treścią serwisów informacyjnych czuwa były rzecznik komitetu Aleksandra Kwaśniewskiego? Czy może z TVN, której prezes w dniu wyborów świętował wygraną razem ze zwycięzcą? Pogłoski o planach mianowania Dariusza Szymczychy szefem agencji, która będzie produkować informacje aż dla trzech kanałów - Polsatu, Polsatu Info i ponadregionalnej stacji TV 4, krążyły po Warszawie od wielu tygodni. Jednak mało kto w nie wierzył. Właściciel Polsatu Zygmunt Solorz słynął przecież z tego, że umie świetnie ustawić się w każdej politycznej konstelacji i z każdej partii może w razie potrzeby liczyć na poparcie. Wiele można było o nim powiedzieć, ale nigdy, że jest związany z jedną opcją polityczną. Nikt nie miał wątpliwości, iż właściciel Polsatu czyni to świadomie. Nikogo nie dziwił więc dobór jego najbliższych doradców: jeden dbał o to, by Polsat miał dobre stosunki z lewicą, drugi zabiegał o poparcie prawicy. Równowaga, jaką udawało się Solorzowi zachować przez lata rozmaitych politycznych koalicji, świadczyła o jego sile. Mówiono, że to politycy są zależni od właściciela Polsatu, a nie, że on zależy od polityków. Tak silna pozycja stwarzała Solorzowi komfortową sytuację i pozwalała zachować spory dystans do bieżących rozgrywek. Dzięki temu właściciel Polsatu politycznie się nie afiszował, nikogo publicznie nie musiał wspierać. Zdarzały się co prawda incydenty, na przykład "policyjny" film o Lidze Republikańskiej w trakcie kampanii prezydenckiej w 1995 r., ale można je policzyć na palcach. Także na antenie Polsatu polityka nigdy nie była priorytetem i jeśli już politycy pojawiali się w programach, to zgodnie z parytetem (np. program "Bumerang"). Ale ostatnie miesiące dla dziennikarzy tej stacji nie były tak beztroskie - dziennikarka, która w grudniowym "Politycznym Graffiti" zbyt dociekliwie przepytywała gen. Jaruzelskiego, została odsunięta od tego programu. Nominacja Dariusza Szymczychy potwierdza, że w Polsacie nadeszły nowe czasy. Trudno jednak uwierzyć, iż zabiegający dotychczas o niezależność Solorz z radością zdecydował się na tak oczywistą politycznie decyzję, jak mianowanie na kluczowe stanowisko w stacji byłego redaktora naczelnego "Trybuny" z rekomendacji SdRP, a potem rzecznika komitetu wyborczego Kwaśniewskiego. Co mogło Solorza - choć bardziej właściwe wydaje się słowo: musiało - do tego skłonić? Najpewniej układ sił w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji, w której już dziś obóz prezydenta i SLD ma mocną pozycję, a jeśli dać wiarę sondażom wkrótce może mieć na Radę jeszcze większy wpływ. Nie dość więc, że organ ten - w założeniu apolityczny - jest całkowicie upolityczniony, to istnieje obawa, że zostanie całkowicie zdominowany przez jedną tylko opcję polityczną. Rada zamiast stać na straży pluralizmu mediów i niezależności (także od polityki), tę niezależność ogranicza. Widz był ważniejszy Jeszcze do niedawna mieliśmy w Polsce gwarancję, że informacja, jaką oferują nam stacje telewizyjne, może być odporna na polityczne naciski. Prywatne stacje dawały tego dowody. Kiedy podczas kampanii samorządowej w 1997 r. publiczna stacja arbitralnie wstrzymała emisję reklamówki wyborczej, ostro atakującej prominentnych działaczy lewicy, znalazła się stacja komercyjna, która nie bała się tej samej reklamówki wyemitować. Była to decyzja odważna, bo TVN naraziła się z tego powodu na proces (właśnie wygrany). Ale dzięki temu opinia publiczna mogła żyć w przeświadczeniu, że stacje czymś się od siebie różnią, że walka o widza, polegająca na dostarczaniu mu wszystkich, nie tylko wybranych informacji, jest ważniejsza od politycznych znajomości, a manipulacje, które przytrafiają się TVP, ujawniane będą przez konkurencję. Potwierdził to incydent z Charkowa, który - mimo telefonów prezydenckich ministrów - upubliczniły i Polsat i TVN, choć wielu narzekało, że zbyt późno. Rzeczywiście, musieliśmy czekać na to pięć dni, ale czy dziś stacje telewizyjne w ogóle pokazałyby taki film? Czy bliski współpracownik Kwaśniewskiego może uznać, iż jest to temat, którym podlegające mu serwisy informacyjne powinny się zająć? Czy podobną decyzję podjąłby prezes TVN Mariusz Walter? "Coraz częściej w polskich mediach pada pytanie: dajecie to, czy nie dajecie? Jest wydarzenie, którego nie sposób ignorować, a ludzie dzwonią do siebie i pytają: dajecie to? A jak dajecie? Dajecie teraz, czy dopiero w wieczornym wydaniu? Okrojone, czy nie? Czyli przeszliśmy już na poziom, na którym wszyscy się w jakimś stopniu przyzwyczaili do ograniczania wolności słowa" - mówił niedawno podczas dyskusji o wolności prasy Tomasz Lis z TVN. Niedawna kampania wyborcza ujawniła, z jak wielkim trudem dziennikarzom udaje się przekonać swoich szefów do wyrwania się ze świata politycznych wpływów. Co prawda TVN informowała o mieszkaniu prezydenckiej pary wykupionym za niewielkie pieniądze czy niefortunnym zachowaniu prezydenckiego ministra na lotnisku pod Kaliszem, ale już po wyborach nie odważyła się na emisję pełnego filmu z lotniska, kompromitującego Pałac Prezydencki. Było to kilka dni po tym, jak prezes TVN Mariusz Walter świętował w sztabie Kwaśniewskiego wygrane wybory. Musimy być wiarygodni Trudno uwierzyć, by Walter nie zdawał sobie sprawy z rangi tego gestu. Na wieczory wyborcze nie przychodzą przecież przypadkowi ludzie, lecz ci, którzy kampanię wspierali, albo chociaż życzyli kandydatowi zwycięstwa. Tymczasem Walter, jeśli popierał kandydata lewicy, nigdy przedtem nie robił tego tak ostentacyjnie. Zaledwie cztery lata wcześniej w wywiadzie dla "Gazety Wyborczej" zapewniał: "Musimy być maksymalnie wiarygodni. Nie myślimy, jak politycy, od wyborów do wyborów, ale w dłuższej perspektywie. Uleganie żadnym politykom nam się nie opłaca". Wygląda jednak na to, że Walter musi rezygnować nie tylko z marzeń o prowadzeniu telewizji ambitnej, ale też niezależnej. "Nie ma powodów bać się polityków. Co złego mogą nam zrobić? Odebrać koncesję? Z nami to nie jest takie proste" - mówił wówczas. I chociaż istotnie trudno spodziewać się nawet po tak upolitycznionej KRRiTV, by podczas procesu rekoncesjonowania zaczęła niepokornym stacjom odbierać częstotliwości, przez minione lata prezesi komercyjnych telewizji z pewnością dobrze zrozumieli, że aby ich interes mógł się rozwijać potrzebują nie tylko pieniędzy, ale też dobrych układów w coraz bardziej jednostronnej Radzie Rada mogłaby na przykład nieoczekiwanie zapałać chęcią zwalczania w TVN programów, które mogą niekorzystnie wpływać na dzieci, a mimo to emitowane są tam od rana. I nagle nakładać dotkliwe kary finansowe, co mogłoby popsuć opinię stacji wśród reklamodawców. Rada mogłaby zastanowić się, czy przygotowywany właśnie "Big Brother" jest naprawdę niewinnym programem. Ale co gorsza, mogłaby poważnie ograniczyć rozwój stacji i uznać, że TVN nie zasługuje na nowe częstotliwości, które właśnie są do rozdania. Byłaby to kara wyjątkowo dotkliwa, bo poszerzenie zasięgu jest priorytetem dla każdego właściciela stacji, której nie może odbierać 40 proc. mieszkańców kraju. Sporo do stracenia mógłby mieć też Polsat. Teoretycznie Krajowej Radzie mogłoby przecież przyjść do głowy, że co najmniej dziwny na słabym i koncesjonowanym rynku telewizyjnym jest fakt, iż z trzech dużych stacji aż dwie są związane z Solorzem. Politycy zawsze gotowi pomóc Skoro szefowie stacji telewizyjnych w coraz większym stopniu zależni są od świata polityki, powoli przestaje dziwić coś, co tuż po 1989 r. było nie do pomyślenia - że po prezesach przyjdzie czas na dziennikarzy i oni szukać będą poparcia u polityków. Tymczasem dziesięć lat po odzyskaniu wolności na sejmowym korytarzu usłyszeć można dziennikarkę, która prosi lidera ludowców, by załatwił jej i grupie jej znajomych wyrzuconych właśnie z pewnej medialnej instytucji, pracę w telewizji publicznej. Kiedy wydawca zdejmuje materiał z konferencji na temat sytuacji kobiet, dziennikarz, który ten materiał przygotowywał (ale na nim nie zarobił), odwołuje się do posłanki, która na tej konferencji występowała. I namawia ją do złożenia oficjalnej skargi. Dyrektora, który nie może pogodzić się z tym, że stracił pracę w TVP, spotkać można pod drzwiami lidera SLD. Nawet dziennikarz komercyjnej stacji, który przegrał walkę o pozycję w swojej firmie, idzie do prezydenta, który co prawda miał okazję dobrze poznać ten zawód, ale dziś ma z dziennikarstwem niewiele wspólnego. Niezwykle trudno w takiej sytuacji wyobrazić sobie rzetelną relację z konferencji z udziałem tych polityków. Tak samo trudno, jak to, że ktoś, kto wcześniej prosił prezydenta o poparcie, zdobędzie się na przygotowanie rzetelnej relacji, gdyby głowie państwa zdarzyły się inne przykre incydenty. Laureatka prestiżowej nagrody Grand Press Monika Olejnik radziła przed kilkoma laty, by dziennikarz nie zaprzyjaźniał się z politykami. Dziś takie rady wydają się mocno nieaktualne. Teraz już nie ma mowy o przyjaźni. Dziennikarze, którzy z założenia powinni kontrolować polityków, nawet nie tyle im ulegają, ile podlegają. Jeśli komuś się wydaje, że zależność od polityków powinna być dla dziennikarza równoznaczna z końcem kariery, winien przyjrzeć się zwolnieniom grupowym w TVP. Kryteria zwolnień są tak niejasne, iż zwolnić można każdego. Jednak nie przypadkiem tracą pracę akurat ci, którzy ze światem polityki nie mają nic wspólnego. Niebezpieczne dotychczas związki są teraz jawnie premiowane. Trudno usprawiedliwić dziennikarzy, którzy szukają poparcia u polityków. Ale warto pamiętać, że takie sytuacje nie miałyby miejsca, gdyby telewizyjni prezesi mogliby zdobyć się na absolutną niezależność. Prezesi tymczasem może i o takiej niezależności marzą, ale przede wszystkim muszą liczyć się z realiami. Nie znajdą przecież wsparcia w Krajowej Radzie, bo jej członkowie nie są zainteresowani udzielaniem takiej pomocy. Skoro sami są w większości politykami, nie można od nich wymagać, by w związkach mediów z polityką widzieli coś niewłaściwego. Za żadną ze swych błędnych decyzji (od przyznania koncesji kodowanej stacji, która przez kilka lat blokowała cenne częstotliwości, a teraz uznała, że ich nie potrzebuje, po nierówne - jak uważa NIK - traktowanie ogólnopolskich nadawców radiowych) Krajowa Rada nie została rozliczona, trudno więc oczekiwać, że będzie można wyciągnąć konsekwencje za to, czego nie robi.-
Niedawna kampania wyborcza ujawniła, z jak wielkim trudem dziennikarzom udaje się przekonać swoich szefów do wyrwania się ze świata politycznych wpływów. Dziennikarze, którzy z założenia powinni kontrolować polityków, nawet nie tyle im ulegają, ile podlegają. takie sytuacje nie miałyby miejsca, gdyby telewizyjni prezesi mogli zdobyć się na niezależność. Prezesi o takiej niezależności marzą, ale muszą liczyć się z realiami. Nie znajdą przecież wsparcia w Krajowej Radzie, bo jej członkowie nie są zainteresowani udzielaniem takiej pomocy.
ROZMOWA Mecenasi Edward Klein i Melvin Urbach, autorzy pozwu zbiorowego o zwrot mienia utraconego po wojnie w Polsce przez Żydów Będziemy walczyć o prawa naszych klientów Od złożenia przez Panów pozwu przeciwko Polskim władzom minęło już kilka miesięcy i cały czas pracujecie, żeby doszło do jego rozpatrzenia przez sąd. Jakie doświadczenia zdobyliście do tej pory? EDWARD KLEIN: Może to niezbyt właściwe określenie, ale sprawa jest fascynująca. Bardzo dużo nauczyliśmy się o polskim społeczeństwie, historii, polityce. Jeśli ten pozew mielibyśmy składać teraz, z pewnością zrobilibyśmy to, ale może z większym wyczuleniem na drażliwe dla Polaków kwestie. Trzeba jednak pamiętać, że gdyby w Polsce nie było aż tak wielkich problemów z odzyskaniem mienia, tego pozwu nie byłoby w sądzie. Również gdyby władze polskie starały się rozwiązać ten problem poprzez negocjacje, droga sądowa byłaby zbędna. Dlatego mamy nadzieję, iż polskie władze rozumieją, jak bardzo uzasadnione jest rozżalenie tysięcy ludzi, którym zrabowano mienie i którzy, na razie, nie widzą innej możliwości odzyskania go, prócz dochodzenia swych praw poprzez sąd. MELVIN URBACH: 22 grudnia strona polska wystąpiła z wnioskiem, by nowojorski sąd nie rozpatrywał naszego pozwu. Ale my nie ustąpimy. Na marzec przygotowujemy nasz wniosek ze stosowną argumentacją, by nie uwzględniać żądania polskich władz. A w międzyczasie dołączyło już do nas dziesięć kancelarii prawniczych, w tym z Izraela i Niemiec, toteż do walki o prawa naszych klientów stajemy się coraz lepiej przygotowani. Czy fakt, że w wyniku negocjacji z Niemcami zawarte zostało porozumienie o odszkodowaniach dla robotników przymusowych III Rzeszy wnosi coś nowego do waszej sprawy? Melvin Urbach: Niewątpliwie. Kiedy trzy lata temu grupa adwokatów wystąpiła z pozwem przeciwko bankom szwajcarskim, zapoczątkowany został proces, który doprowadził do powstania prawnej interpretacji holokaustu i jego skutków. To z kolei zaowocowało porozumieniami odszkodowawczymi z bankami szwajcarskimi, niemieckimi i austriackimi, szwajcarskimi i niemieckimi firmami ubezpieczeniowymi, a ostatnio z niemieckimi przedsiębiorstwami i władzami. Tym samym Polska też znalazła się w nowej sytuacji. I to raczej niewygodnej. Bo z jednej strony, dzięki porozumieniu o odszkodowaniach za pracę przymusową, dostanie dla swych obywateli ponad miliard dolarów, z tego 75 proc. od niemieckich władz, którym podczas negocjacji nie dała zasłonić się immunitetem suwerenności. Tymczasem, we wniosku o odrzucenie przez sąd naszego pozwu Polska odwołuje się właśnie do rzekomo chroniącego ją immunitetu suwerenności. Czyli, gdy Polska bierze pieniądze od innych rządów, immunitet nie gra roli, ale gdy ma sama płacić, to nagle chce być chroniona. Ten aspekt będziemy się starali wyeksponować w sądzie i nie pozwolimy polskim władzom na tak bezceremonialne uprawianie podwójnej gry. Podobny pozew o zwrot mienia, złożony przeciwko polskim władzom w sądzie w Chicago, został jednak w październiku odrzucony, gdyż sędzia uwzględnił immunitet suwerenności, jak też odwołał się do braku jurysdykcji amerykańskich sądów w tego rodzaju sprawach. Melvin Urbach: Pozew złożony w Chicago był po prostu źle przygotowany przez adwokata, który nie miał żadnego doświadczenia w sprawach związanych z holokaustem. My mamy już za sobą doświadczenie związane z odszkodowaniami od banków szwajcarskich i negocjacjami na temat odszkodowań za pracę przymusową. Proszę zwrócić uwagę, że choć amerykańskie sądy dwukrotnie odrzuciły pozwy o odszkodowania za pracę przymusową już podczas trwania negocjacji na ten temat i powoływały się przy tym właśnie na brak jurysdykcji, to jednak negocjacje doprowadziły do porozumienia na kwotę 10 mld marek. A przecież Niemcy też mogli upierać się, że skoro amerykańskie sądy odrzucają tego rodzaju pozwy, to nic nie zmusi ich do zapłacenia nawet jednej marki. Edward Klein: Wniosek strony polskiej o odrzucenie naszego pozwu zamierzamy podważyć argumentem, że Polski nie chroni immunitet, ponieważ przejęcie mienia Żydów przez skarb państwa miało charakter komercyjny i do dziś państwo czerpie z tego tytułu zyski. Mamy na to dowody i na pewno lepiej udokumentujemy naszą argumentację, niż zrobił to adwokat w Chicago. Czy strona polska usiłowała z Wami nawiązać jakikolwiek kontakt i przynajmniej wyjaśnić, czy istnieje możliwość porozumienia? Edward Klein: Nie. I bardzo trudno jest nam to zrozumieć. Bo podczas negocjacji z Niemcami przedstawiciele Polski ciągle powtarzali, że ze względu na podeszły wiek poszkodowanych z zawarciem porozumienia nie należy zwlekać. Tymczasem nasi klienci, choć są to też ludzie bardzo starzy, schorowani i bliscy śmierci, polskich władz zupełnie nie obchodzą. Jakby byli młodsi, zdrowsi, mieli dłużej żyć. Taka dwulicowa postawa polskich władz jest doprawdy żenująca. Nie rozumieją tego również nasi klienci, którzy cały czas pytają nas, dlaczego tak uparcie strona polska nie chce podjąć z nimi i z nami, ich przedstawicielami, jakiegoś konstruktywnego dialogu. Przecież nic by na tym nie straciła, wiele nieporozumień mogłoby zostać wyjaśnionych. My nie chcemy kontynuować tej zimnej wojny, ale intencje polskich władz są chyba odwrotne. Więc jeśli ta "zimna wojna" będzie kontynuowana, jak zamierzacie postępować? Edward Klein: 22 marca złożymy w sądzie wniosek o odrzucenie żądania strony polskiej o nierozpatrywanie naszego pozwu. Do tego czasu będziemy też ustalać, jakie polskie firmy, w których udziały ma skarb państwa, prowadzą interesy w Stanach Zjednoczonych, żeby sąd nie mógł odwołać się do braku jurysdykcji. Ponadto kontynuować będziemy kampanię na rzecz wywierania na polskie władze nacisku przez różne środowiska. Mamy już rezolucje 59 kongresmanów i rady miejskiej Nowego Jorku, skierowane do polskiego rządu i Sejmu z apelem o sprawiedliwe uregulowanie kwestii zwrotu mienia. Podobnych rezolucji strona polska może się wkrótce spodziewać od gubernatora stanu Nowy Jork, a potem Kalifornii i Florydy. Mamy też zapewnienia od wielu czołowych polityków oraz organizacji żydowskich i władz Izraela o gotowości wsparcia naszego pozwu. Melvin Urbach: Strona polska musi zrozumieć, że mienie, którego zwrotu się domagamy, ma swoich prawowitych właścicieli, że jest to mienie zrabowane Żydom przez Niemców, a potem bezprawnie przejęte przez polskie władze, którego nie można bezkarnie zajmować i czerpać z niego korzyści. Niemcy, Szwajcarzy czy Austriacy też mogli się wykręcać i nie wypłacić żadnych odszkodowań, a jednak zrozumieli, że nie uciekną przed sprawiedliwością. Im szybciej Polska dojdzie do tego wniosku, tym lepiej. Ale nawet gdyby amerykański sąd uznał wasz pozew, to jego wyrok praktycznie nie może zmusić polskich władz do czegokolwiek. Edward Klein: Po złożeniu przez nas pozwu w sądzie premier Jerzy Buzek publicznie oświadczył, że Polska podporządkuje się decyzji sądu. Powiedział to w imieniu Polski i trzeba wierzyć, że słowo premiera zostanie dotrzymane. Byłoby bardzo niedobrze, gdyby polskie władze usiłowały wykręcić się od odpowiedzialności pod pretekstem jakichś technicznych drobiazgów. Bo żaden kraj i żaden rząd nie uciekną przed odpowiedzialnością związaną z holokaustem. I żadne prawo nie ochroni Polski. Zrozumieli to Niemcy i dlatego udało się zawrzeć porozumienie w sprawie odszkodowań za pracę przymusową. Więc gdyby zapadł w amerykańskim sądzie wyrok zobowiązujący Polskę do zwrotu mienia naszym klientom, to jesteśmy przekonani, że wyrok taki zostanie wyegzekwowany. Wasza propozycja podjęcia z polskimi władzami negocjacji pozostaje dotychczas bez odpowiedzi. Czy nadal jesteście gotowi do negocjacji i ugody poza sądem? Melvin Urbach: Tak, ale pod warunkiem, że najpierw polski rząd zdeklaruje gotowość pełnego zwrotu mienia naszym klientom i ich spadkobiercom, uzna ich prawo własności. Ponadto o ewentualnym przystąpieniu do negocjacji ze stroną polską nie będziemy już decydować sami, gdyż od chwili złożenia pozwu dołączyło do nas dziesięć kancelarii prawniczych i decyzja w tej sprawie musiałaby zapaść zbiorowo. Natomiast to, że do tej pory strona polska nie zgłosiła chęci podjęcia negocjacji, wynika, naszym zdaniem, z niewystarczającego jeszcze zrozumienia przez nią, jak poważna jest ta sprawa. Była też, jak wszyscy, pochłonięta negocjacjami z Niemcami na temat odszkodowań za pracę przymusową. Ale teraz Polska powinna zrozumieć, jak coraz bardziej negatywne dla jej wizerunku skutki będzie miała niechęć do uregulowania kwestii zwrotu mienia Żydom. I może Polska rzeczywiście powinna zacząć doświadczać tych skutków, żeby przemyśleć całą sprawę i zająć bardziej konstruktywne stanowisko. Nam wydawało się, że dojdzie do tego szybko. Tym bardziej wydawało się tak naszym klientom, dla których znaczenie ma każdy dzień. Teraz, po zakończeniu negocjacji z Niemcami, Polska znajdzie się w pełnym świetle i może to zmobilizuje ją wreszcie do sprawiedliwego wyrównania historycznych krzywd. Rozmawiał Krzysztof Darewicz w Nowym Jorku
Mecenasi Edward Klein i Melvin Urbach, autorzy pozwu zbiorowego o zwrot mienia utraconego po wojnie w Polsce przez Żydów Od złożenia przez Panów pozwu przeciwko Polskim władzom minęło już kilka miesięcy. Jakie doświadczenia zdobyliście do tej pory? EDWARD KLEIN: Bardzo dużo nauczyliśmy się o polskim społeczeństwie, historii, polityce. gdyby w Polsce nie było problemów z odzyskaniem mienia, tego pozwu nie byłoby w sądzie. mamy nadzieję, iż polskie władze rozumieją, jak bardzo uzasadnione jest rozżalenie tysięcy ludzi, którym zrabowano mienie. MELVIN URBACH: 22 grudnia strona polska wystąpiła z wnioskiem, by nowojorski sąd nie rozpatrywał naszego pozwu. Ale my nie ustąpimy. Polska dzięki porozumieniu o odszkodowaniach za pracę przymusową, dostanie dla swych obywateli ponad miliard dolarów, z tego 75 proc. od niemieckich władz, którym podczas negocjacji nie dała zasłonić się immunitetem suwerenności. Tymczasem Polska odwołuje się właśnie do rzekomo chroniącego ją immunitetu suwerenności. Podobny pozew o zwrot mienia został jednak w październiku odrzucony. Urbach: Pozew złożony w Chicago był źle przygotowany przez adwokata. Klein: Polski nie chroni immunitet, ponieważ przejęcie mienia Żydów przez skarb państwa miało charakter komercyjny i do dziś państwo czerpie z tego tytułu zyski. Czy strona polska usiłowała z Wami nawiązać jakikolwiek kontakt? Klein: Nie. Urbach: Strona polska musi zrozumieć, że mienie, którego zwrotu się domagamy, ma swoich prawowitych właścicieli, jest to mienie zrabowane Żydom przez Niemców, bezprawnie przejęte przez polskie władze. żadne prawo nie ochroni Polski. Wasza propozycja podjęcia z polskimi władzami negocjacji pozostaje bez odpowiedzi. Czy nadal jesteście gotowi do negocjacji i ugody poza sądem? Urbach: Tak, ale pod warunkiem, że polski rząd zdeklaruje gotowość pełnego zwrotu mienia naszym klientom i ich spadkobiercom.
JUGOSŁAWIA Ludzie nie narzekają. Czekają na dalsze wydarzenia. Przede wszystkim na sformowanie rządu republiki Serbii. Naród sięga po władzę Grupa belgradczyków celebruje przy pieczystym obalenie Slobodana Miloszevicia FOT. (C) EPA PIOTR JENDROSZCZYK z Belgradu W Belgradzie życie toczy się tak, jakby nic się w ostatnich dniach nie wydarzyło. Ruch na ulicach jak w Warszawie w godzinach szczytu, mimo że benzyna kosztuje 1,25 niemieckiej marki za litr i dostępna jest jedynie za dewizy. W sklepach niczego nie brakuje, ale nie ma też wielu chętnych do kupowania. Przeciętna płaca - od trzech do czterech tysięcy dinarów, czyli w granicach 50 dolarów, kiedy kilogram chleba kosztuje 20 dinarów, a kilogram mięsa 10 marek - świadczy najlepiej o standardzie życia. Ale ludzie nie narzekają. Czekają na dalsze wydarzenia. Przede wszystkim na sformowanie rządu republiki Serbii. W czasie przetargów i negocjacji z partią byłego prezydenta Slobodana Miloszevicia, radykałami Vojislava Szeszlja i Serbskim Ruchem Odnowy, niegdysiejszego lidera opozycji Vuka Draszkovicia, demokratyczna opozycja nowego prezydenta Vojislava Kosztunicy dysponuje co najmniej dwoma atutami. Pierwszym, o którym mówi Boris Tadić, jeden z liderów opozycji z Partii Demokratycznej (największa partia opozycji), jest możliwość wyprowadzenia ludzi na ulice. - Nie robimy tego jednak, bo pragniemy wyczerpać wszystkie opcje pokojowego przekazania władzy. Ale wiemy, że czas ucieka. Nie jestem pewien, czy odwołanie się do mas będzie możliwe jeszcze za miesiąc - mówi Tadić. Z drugiej jednak strony koalicja partii opozycyjnych DOS (Demokratyczna Opozycja Serbii) rośnie w siłę. Jej zwolennicy zajęci są od kilku dni formowaniem tzw. sztabów kryzysowych w instytucjach państwowych, przedsiębiorstwach, bankach i innych organizacjach. Sztaby przejmują władzę i stają się realną siłą kontrolowaną przez DOS. Demokracja przede wszystkim Jeden ze sztabów kryzysowych powstał kilka dni temu w przedsiębiorstwie budowlanym Trudbenik. Firma znana jest także w Polsce. Kilka lat temu wybudowała w Szamotułach wytwórnię margaryny. Jej siedziba mieści się w centrum Belgradu. W wielkiej sali konferencyjnej zebrali się w ubiegły piątek rano po raz drugi członkowie sztabu kryzysowego. Jest ich trzydziestu pięciu. Zostali delegowani do tej pracy przez ponad trzytysięczną załogę. Zastępują kierownictwo firmy. Przewodniczącym sztabu jest główny technolog Djordje Żivković. Sztab powstał z jego inicjatywy w środę. Dwa dni trwały przygotowania. Żivković podzielił się w poniedziałek swym pomysłem z dwoma przyjaciółmi. Objechali place budowy i podczas zebrań z robotnikami uzyskali ich poparcie. Wszyscy byli zgodni, że firmą nie może już kierować dyrektor z partyjnej miloszeviciowskiej nomenklatury. Na pierwszym zebraniu sztabu postanowili przeprowadzić strajk ostrzegawczy. Odbył się on w czwartek i trwał zaledwie godzinę. Wtedy wystosowano ultimatum do dyrekcji oraz szefa lokalnej organizacji związków zawodowych, aby do wtorku podali się do dymisji. Jeżeli tego nie uczynią, rozpocznie się bezterminowy strajk. Rewolucyjny zapał Wczoraj w sali konferencyjnej członkowie sztabu kompletowali dokumenty mające świadczyć o korupcji w kierownictwie firmy. - Wiemy o wszystkim, co tu się działo. Jak wypływały pieniądze z firmy, jak nas okradano i wykorzystywano. Opracujemy materiał na ten temat i przedstawimy odpowiednim władzom - mówi Żivković. Jakie to będą władze, nikt nie ma ma pojęcia. Członkowie sztabu narzekają na brak wiarygodnych dokumentów, ale nikomu nie przychodzi do głowy, aby sięgnąć do archiwum przedsiębiorstwa. - Włamanie się do tego pomieszczenia byłoby działaniem nielegalnym. Tego nie zrobimy. Sami udowodnimy, że przewodniczący związków zawodowych założył własną firmę budowlaną, korzystał ze sprzętu przedsiębiorstwa i brał łapówki. Wszystko to działo się za zgodą dyrektora, który zawierał fikcyjne umowy. Po skompletowaniu dokumentów będziemy szukać sprawiedliwości w sądzie - wyjaśnia Żivković. - Tego oczekuje od nas prezydent Kosztunica. Jako prawnik nie toleruje bezprawia - zapewnia Mira. Na archaicznej maszynie przepisuje dokumenty sztabu kryzysowego. Tym samym zajmuje się od kilku dni w największym jugosłowiańskim szpitalu w Belgradzie 38-letnia lekarka Żeljika Ilić. Od sześciu lat jest w opozycji. W ramach Partii Demokratycznej utworzyła komisję zdrowia, licząc, iż któregoś dnia reżim Miloszevicia upadnie, trzeba więc się przygotować do objęcia władzy. Rozmawiamy w gabinecie dyrektora naczelnego szpitala. Następnego dnia po rewolucji dyrektor, członek partii JUL (Lewica Jugosłowiańska, na której czele stoi żona Slobodana Miloszevicia), podał się do dymisji. Po prostu zawiadomił sekretarkę, że już się więcej nie pojawi w gabinecie. Żeljika Ilić zajęła gabinet dwa dni później. Utworzyła w szpitalu sztab kryzysowy złożony z dziesięciu członków. Przez dwa dni sztab pracował nad stworzeniem dokumentu, będącego czymś w rodzaju protokołu przejęcia. Wynika z niego, że szpital, zatrudniający dwa tysiące lekarzy i personelu pomocniczego, ma 7 miliardów dinarów długów. - Liczymy tylko na pomoc humanitarną. W budżecie pustki i nie ma mowy o żadnym dofinansowaniu - mówi Żeljika. Ma zamiar kierować sztabem kryzysowym do czasu powstania rządu i powołania przez ministra zdrowia Serbii nowego dyrektora szpitala. Dwoi się i troi, równocześnie rozmawia przez dwa telefony, podejmuje decyzje i odpowiada na pytania tłoczących się w gabinecie współpracowników. Jej 28-letnia przyjaciółka, Slavica Vuijkadinović, uczestniczyła z ramienia Partii Demokratycznej w tworzeniu sztabów kryzysowych w dwu innych szpitalach w Belgradzie. - Nie robię tego dla kariery. Tuż przed wyborami zrobiłam specjalizację. Jestem lekarzem ogólnym i gdy nastąpi przekazanie władzy, poświęcę się swemu zawodowi. Mam jedynie nadzieję, że na początek zdołam zarobić 300 marek miesięcznie - mówi. Jest to suma dwukrotnie wyższa, niż wynosi obecnie pensja lekarska. Slavica przekonuje, że nie potrzebuje więcej pieniędzy. - Mam samochód, telefon komórkowy, wkrótce kupię mieszkanie. Mam bogatych rodziców. Oboje są adwokatami - opowiada. Matka Slavicy była wiceministrem spraw wewnętrznych, zanim Miloszević objął władzę. Ojciec był w przeszłości szefem gabinetu ministra w MSW. - W opozycji jest sporo ludzi zamożnych. Jest to gwarancją, że w nowych władzach nie będzie korupcji - przekonuje Slavica. Wszechwładna korupcja - To jest Jugosławia. Korupcja zawsze tutaj była, jest i będzie, bez względu na to, kto jest u władzy - twierdzi z kolei Dragoljub, kierowca taksówki. Nie jestem po żadnej stronie, chociaż popieram prezydenta Kosztunicę. Interesuje mnie, ile kosztuje ropa do mego samochodu i za co mam utrzymać rodzinę. Haruję po dwanaście godzin na dobę i zarabiam na czysto maksimum 20 marek. W siedzibie Partii Demokratycznej zapewniają, że sztaby kryzysowe powstają spontanicznie. - Nie mamy żadnych zastrzeżeń co do legalności takiego działania. Jest to konieczne - mówi Boris Tadić. Innego zdania jest Borka Vutić, od kilku lat prezes największego w Jugosławii banku Beograd Banka. - Sztaby działają bezprawnie. Nie mam zamiaru rezygnować ze stanowiska pod presją żadnego sztabu. W moim banku na 13 tysięcy pracowników listę z żądaniem mojej dymisji podpisało zaledwie 68 osób. Wszyscy z departamentów, w których jest najmniej roboty. Oczywiście jestem członkiem miloszeviciowskiej nomenklatury. I nie żałuję. Przez 30 lat pracy w banku widziałam, jak się rozwinął właśnie w czasach Miloszevicia - mówi pani prezes na konferencji prasowej. Pytają o pieniądze Miloszevicia i jego rodziny. - Nic o tym nie wiem. Bank ma ponad sto tysięcy klientów - odpowiada Borka Vutić. Sztab kryzysowy nie powstał do tej pory w państwowej telewizji. - Nie ma tam po prostu ludzi, którzy nie byliby skompromitowani współpracą z byłym reżimem - przekonuje Filip David, były pracownik telewizji, zwolniony kilka lat temu za antyrządowe poglądy. Jego zdaniem, konieczne jest zatrudnienie w telewizji młodych ludzi z opozycji, najlepiej z niezależnego radia B92. - Byłaby to doskonała gwarancja niezależności telewizji - przekonuje Bez kontroli nad telewizją trudno sobie wyobrazić możliwość rzetelnego informowania społeczeństwa o tym, co się naprawdę w kraju dzieje. David przyznaje jednak, że telewizja nie jest już taka jak dawniej. Wszystko się w Jugosławii zmieniło. Ludzie mają nadzieję, że to dopiero początek.
ludzie Czekają na sformowanie rządu republiki Serbii. W czasie przetargów i negocjacji z partią byłego prezydenta Slobodana Miloszevicia demokratyczna opozycja nowego prezydenta Vojislava Kosztunicy dysponuje co najmniej dwoma atutami. Pierwszym, o którym mówi Boris Tadić, jeden z liderów opozycji z Partii Demokratycznej (największa partia opozycji), jest możliwość wyprowadzenia ludzi na ulice. Z drugiej jednak strony koalicja partii opozycyjnych DOS (Demokratyczna Opozycja Serbii) rośnie w siłę. Jej zwolennicy zajęci są od kilku dni formowaniem tzw. sztabów kryzysowych w instytucjach państwowych, przedsiębiorstwach, bankach i innych organizacjach. Sztaby przejmują władzę i stają się realną siłą kontrolowaną przez DOS.W siedzibie Partii Demokratycznej zapewniają, że sztaby kryzysowe powstają spontanicznie.Innego zdania jest Borka Vutić, od kilku lat prezes największego w Jugosławii banku Beograd Banka. - Sztaby działają bezprawnie. Nie mam zamiaru rezygnować ze stanowiska pod presją żadnego sztabu. Oczywiście jestem członkiem miloszeviciowskiej nomenklatury. I nie żałuję.Sztab kryzysowy nie powstał do tej pory w państwowej telewizji. - Nie ma tam po prostu ludzi, którzy nie byliby skompromitowani współpracą z byłym reżimem - przekonuje Filip David, były pracownik telewizji, zwolniony kilka lat temu za antyrządowe poglądy. Jego zdaniem, konieczne jest zatrudnienie w telewizji młodych ludzi z opozycji, najlepiej z niezależnego radia B92.Bez kontroli nad telewizją trudno sobie wyobrazić możliwość rzetelnego informowania społeczeństwa o tym, co się naprawdę w kraju dzieje. David przyznaje jednak, że telewizja nie jest już taka jak dawniej. Wszystko się w Jugosławii zmieniło. Ludzie mają nadzieję, że to dopiero początek.
Prawica Dziesięć lat temu powstało Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe Partia skorodowana przez system Ostatnio polityków ZChN zaczęły trapić także skandale obyczajowe. Głośna była sprawa więcej niż przyjaznych stosunków rzecznika prasowego i członka zarządu ZChN Michała Kamińskiego z posłanką SLD Sylwią Pusz (na zdjęciu w czasie balu dziennikarzy 13 lutego 1998 r.), a o ich wakacyjnej romantycznej podróży do Turcji informował nawet jeden z tygodników. Fot. Michał Sadowski Marcin Dominik Zdort Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe po dziesięciu latach istnienia może pochwalić się wieloma osiągnięciami: ma swoich posłów i ministrów, przezwyciężyła niechęć mediów, ale poniosła też koszty tego sukcesu - została "skorodowana przez system". - Są u nas trzy grupy: ludzie szlachetni, łajdacy i kretyni. Przez cały czas toczy się walka o to, kto przekona kretynów, a ostatnio udało się to łajdakom - przyznaje jeden z liderów Zjednoczenia. Historia ZChN zaczęła się od Wiesława Chrzanowskiego. Obecny honorowy prezes partii długo przed 1989 rokiem skupił wokół siebie środowiska katolicko-narodowe. Przez dłuższy czas wstrzymywał się jednak z powołaniem stronnictwa, gdyż utrzymywał, że dopiero w wolnym i niepodległym państwie działalność partii politycznych ma sens. Wiosną 1989 Chrzanowski podjął jednak decyzję i zaprosił swoich współpracowników do zorganizowanej współpracy. 28 października, podczas zjazdu założycielskiego w Warszawie, powołano Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe - pierwszą partię w III Rzeczypospolitej. Pierwsze koty za płoty Spośród polityków, którzy przeszli przez ZChN w pierwszych miesiącach jego istnienia, wielu po pewnym czasie wybrało inną drogę. Już w 1989 roku, w sześć tygodni po zjeździe założycielskim, z ZChN odszedł Ludwik Dorn, późniejszy wiceprezes Porozumienia Centrum, dziś poseł nie zrzeszony. - W 1989 roku po naszej stronie były tylko dwie partie: Konfederacja Polski Niepodległej i Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe, wybór był więc niewielki. Do Zjednoczenia wszedłem jako członek grupy "Głosu" Antoniego Macierewicza, miałem nadzieję, że ZChN będzie taką mocno utwardzoną chadecją, jednak okazało się, że w partii dominują grupy o orientacjach postendeckich. Szybko zorientowałem się, że nie ma tam dla mnie miejsca - wspomina Ludwik Dorn. Kilka miesięcy po zjeździe ZChN, w 1990 roku, odeszli z niego politycy związani z tygodnikiem "Młoda Polska" - Wiesław Walendziak i Jarosław Sellin. - W redakcji naszego pisma dyskutowaliśmy o tym, co należy zrobić z dziedzictwem Ruchu Młodej Polski. Część z nas uznała, że naturalną kontynuacją RMP jest ZChN, i wstąpiliśmy do Zjednoczenia - opowiada Sellin, dziś członek Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Wiesław Walendziak, obecnie wiceprezes Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego, uznał, że czas odejść z ZChN, kiedy "zwyciężyła koncepcja zawężająca" stronnictwo do idei katolicko-narodowych. - Uważałem, że miejsce krystalizacji idei powinno być wokół takich czasopism, jak "Młoda Polska", a partia ma być szerokim środowiskiem o profilu konserwatywnym, mogącym skutecznie wpływać na politykę państwa - mówi Wiesław Walendziak. Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe opuścił także inny jego współtwórca, dla którego partia Wiesława Chrzanowskiego była za mało radykalna, a akceptacja ładu państwa liberalnego stała się niemożliwa do przyjęcia. Mowa o Adamie Gmurczyku, liderze Narodowego Odrodzenia Polski, organizacji narodowo-radykalnej działającej w nurcie "International Third Position". Okres heroiczny "Twardy trzon" stronnictwa pozostał nienaruszony - jego wizerunek kształtowali trzej posłowie Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego: Marek Jurek, Jan Łopuszański i Stefan Niesiołowski. Ich sejmowe wystąpienia w latach 1989 - 1991 były niechętnie przyjmowane przez kolegów z klubu, wyśmiewane przez liberalne media, które przywołując wypowiedzi polityków ZChN groziły Polsce państwem wyznaniowym. - Ten czas nazywam okresem heroicznym. Byliśmy atakowani, ale też podziwiani - wspomina Marek Jurek (obecnie członek Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji) i dodaje, że na początku lat 90. Zjednoczenie było partią świadomie kontestującą liberalną koncepcję demokracji, opowiadało się za państwem narodowym i za rozliczeniem komunistów za to, co zrobili Polsce. - Będąc wówczas w opozycji, miałem ogromne poczucie wolności w działaniu, czułem się nie skrępowany układami. Mogliśmy pokazywać, że jest taka grupa ludzi, która chce żyć w państwie opartym na zasadach chrześcijańskich - mówi Jurek, a Marian Piłka dodaje, że ZChN było partią o bardzo silnym poczuciu misji, dostrzegającą zagrożenie ze strony świata laickiego. Marek Jurek i Marian Piłka wspominają ówczesne działania stronnictwa: zaangażowanie w poparcie Polaków na Wileńszczyźnie, petycję przeciwko "nowej Jałcie" domagającą się obecności przedstawicieli Polski na konferencji zjednoczeniowej Niemiec, ustawę o majątku PZPR oraz żądanie przez posłów ZChN, aby w życiorysach osób kandydujących na wysokie stanowiska podawać informację, czy były one członkami PZPR (główny spór dotyczył Henryki Bochniarz, kandydatki na ministra przemysłu w rządzie Jana Krzysztofa Bieleckiego). Gdy pełniący ówcześnie obowiązki prezydenta Wojciech Jaruzelski zgłosił projekt o przywróceniu dawnego godła Rzeczypospolitej - orła w otwartej koronie - zetchaenowcy bezskutecznie domagali się choćby podjęcia dyskusji w sejmowych komisjach nad kwestią, czy korona nie powinna być zamknięta i zwieńczona krzyżem, znakiem suwerenności państwa. - Tylko pod krzyżem, tylko pod tym znakiem Polska jest Polską, a Polak Polakiem - wołał wówczas z trybuny sejmowej Marek Jurek, przypominając Adamowi Michnikowi i Bronisławowi Geremkowi, że nie przeszkadzało im słuchanie tego zdania, gdy w stanie wojennym odwiedzali kościół św. Brygidy. - Ale emblematyczna dla naszej działalności była kwestia ochrony życia poczętego. To dla ZChN był temat zasadniczy i w żadnym razie nie zastępczy - mówi dziś Jurek. Sejmowe wystąpienia Marka Jurka, Jana Łopuszańskiego i Stefana Niesiołowskiego w latach 1989 - 1991 były niechętnie przyjmowane przez kolegów z klubu, wyśmiewane przez liberalne media, które przywołując wypowiedzi polityków ZChN groziły Polsce państwem wyznaniowym. Był to w życiu ZChN okres heroiczny. Fot. Michał Sadowski Strach przed własnymi poglądami Dla ewolucji oblicza stronnictwa przełomowy wydaje się rok 1991 - wprowadzenie samodzielnej reprezentacji do parlamentu i udział w dwóch kolejnych rządach: Jana Olszewskiego i Hanny Suchockiej. Politycy Zjednoczenia rozwinęli struktury partii wokół swoich biur poselskich, nabierali doświadczenia, ale jednocześnie wrastali w układy polityczne. - Kiedy wchodziliśmy do rządu, naszym hasłem mogłoby być "nie tylko gospodarka", mieliśmy upominać się o wartości moralne i sprawy ustrojowe. Ale udział w kolejnych ekipach rządowych spowodował mocne poranienie Zjednoczenia - uważa jeden z dawnych liderów partii. Ówczesne "załamanie moralne" w ZChN przypisuje się też kompleksowi, jaki mieli działacze partii wobec opinii publicznej, wobec mediów, którym chcieli się podobać. Zaczęli więc stosować autocenzurę i przestali mówić o wielu rzeczach, które wcześniej były dla nich ważne. - ZChN przestraszył się swoich własnych poglądów - mówi były członek władz Zjednoczenia. Ujawnienie zawartości archiwów służb specjalnych w czerwcu 1992 roku przez szefa MSWiA Antoniego Macierewicza - wówczas wiceprezesa ZChN - nadwerężyło partię. Na liście współpracowników UB i SB znalazł się prezes Zjednoczenia Wiesław Chrzanowski, a Macierewicz niedługo później został wyrzucony z partii. ZChN natomiast współtworzył niechętny lustracji rząd Suchockiej, w którym wicepremierem został uważany za czołowego pragmatyka Henryk Goryszewski. Obrzydzenie do polityki Powrót do świata wartości miał nastąpić w ZChN w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych. Zmiany wymuszone zostały przez kolejne klęski. Najpierw nastąpiła porażka w wyborach parlamentarnych. Potem doszło do kompromitacji podczas kampanii prezydenckiej, gdy Zjednoczenie początkowo wspierało Hannę Gronkiewicz-Waltz, aby niedługo przed głosowaniem przenieść swoje poparcie na silniejszego kandydata - Lecha Wałęsę. Winę za tę ostatnią decyzję przypisywano drugiemu prezesowi ZChN Ryszardowi Czarneckiemu, który jako szef partii miał godzić tradycję z nowoczesnością, ideowość z pragmatyzmem i skutecznością w działaniu. Okazało się jednak, że w 1997 roku z wyniku wyborczego sprzed czterech lat pozostało już tylko 1 - 2 proc. w sondażach. Czarnecki odszedł ze stanowiska, biorąc na siebie odpowiedzialność za wiele błędów. Za kolejny przełom w historii Zjednoczenia można więc było uznać wybór na stanowisko prezesa Mariana Piłki, uznawanego za czołowego przedstawiciele ideowej frakcji "integrystów". - W ZChN nie ma rozbieżności programowych, ale nastąpiło osłabienie artykulacji programu - mówił wówczas Piłka, zapowiadając odnowę partii i powrót do jej radykalnych korzeni. Mocną stroną nowego prezesa, na którą liczyli zwolennicy odnowy w Zjednoczeniu, była uczciwość, prostolinijność i pryncypialność. Niedługo ujawniła się jednak także pewna słabość Mariana Piłki: obrzydzenie do uprawiania gabinetowej polityki, do uczestnictwa w wielogodzinnych nasiadówkach, tak uwielbianych i celebrowanych przez przyszłych sojuszników ZChN - związkowców z "Solidarności". To właśnie z inicjatywy związkowców w 1997 roku partia Piłki - podobnie jak większość partii prawicowych - stała się współtwórcą Akcji Wyborczej Solidarność i z jej list wprowadziła dużą grupę posłów do Sejmu. Choć w programie AWS politykom Zjednoczenia udało się przeforsować wiele własnych postulatów, to funkcjonowanie w ramach Akcji wymusiło na partii Piłki takie bolesne kompromisy, jak zgoda na podział Polski na 16 województw (przy okazji tego sporu - AWS, a następnie ZChN opuścił jeden z twórców stronnictwa, Jan Łopuszański) czy rezygnacja z wpływu na warunki integracji Polski z Unią Europejską (po zdymisjonowaniu Ryszarda Czarneckiego premier nie dopuścił żadnego polityka Zjednoczenia do negocjacji z Unią Europejską). Odejście frakcji Łopuszańskiego osłabiło nieco ZChN, jednak istnieją też przykłady wzmocnienia kadrowego partii Piłki - najpierw do ZChN wstąpiła grupa "ROP-Razem" z Jackiem Kurskim na czele, a ostatnio środowisko Młodzieży Wszechpolskiej. Chrześcijańskie dojrzewanie Marian Piłka zwykł był mawiać, że na prawicy bywają skandale obyczajowe, a na lewicy - finansowe. Sytuacją zaniepokoić będzie się można dopiero wtedy, gdy także na prawicy dojdzie do afer finansowych. Tymczasem ostatnio polityków ZChN zaczęły trapić skandale obu rodzajów. Głośna była sprawa więcej niż przyjaznych stosunków rzecznika prasowego i członka zarządu ZChN Michała Kamińskiego z posłanką SLD Sylwią Pusz, a o ich wakacyjnej romantycznej podróży do Turcji informował nawet jeden z tygodników. Jednak skompromitowany Kamiński nie chciał zrezygnować nawet ze stanowiska rzecznika swojej chrześcijańsko-narodowej partii, a nader łagodny Piłka nie wyrzucił go. - Marian nie wyrzucił Michała, bo zdaje sobie sprawę, że ZChN nie jest dziś partią jego marzeń i usunięcie jednego źle prowadzącego się posła niewiele zmieni - mówi jeden z posłów Zjednoczenia. Natomiast sekretarz generalny partii Artur Zawisza tłumaczy łagodność wobec Kamińskiego świadomością prezesa, że "każdy z nas idzie drogą dojrzewania chrześcijańskiego". Bardziej stanowczo prezes ZchN zareagował w sprawie innego posła swojej partii, Henryka Goryszewskiego. "Gazeta Polska" ujawniła, że szef komisji finansów publicznych doradzał spółce "Agros", w jaki sposób ma ona uniknąć zapłacenia wysokiego podatku. Piłka był pierwszym, który oświadczył, że Goryszewski powinien zrezygnować, jeśli zarzuty "Gazety Polskiej" się potwierdzą. Został jednak ostro skrytykowany przez kolegów posłów, którzy zobowiązali szefa zespołu parlamentarnego ZChN Stefana Niesiołowskiego do wydania oświadczenia w obronie Henryka Goryszewskiego. Dlaczego tak się stało? Członek zarządu Zjednoczenia ze smutkiem tłumaczy, że w ZChN jest tak jak we wszystkich innych partiach: - są trzy grupy: ludzie prawi, łajdacy i kretyni. Przez cały czas toczy się walka o to, kto przekona kretynów, a tym razem udało się to łajdakom. Przesunięcie na prawo Objawy degrengolady moralnej w partii Mariana Piłki są na pewno rezultatem atmosfery w całej Akcji Wyborczej Solidarność, w której zasadą jest obrona partyjnego kolegi bez względu na jego winę. ZChN zostało - jak mówi jeden z jego byłych przywódców - "skorodowane przez system". Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe jednak, oprócz obrony kolegów, szczyci się także innymi osiągnięciami. Prezes stronnictwa wylicza sukcesy, które udało się osiągnąć jego partii w tej kadencji Sejmu: przedłużenie urlopów macierzyńskich, wprowadzenie instytucji separacji małżeńskiej, likwidacja wychowania seksualnego jako ustawowego przedmiotu w szkołach, zasiłki dla rodzin z trojgiem i więcej dzieci. - Jesteśmy najbardziej wyrazistą partią w AWS, jedyną, która ma samodzielny elektorat - dodaje Piłka. Najważniejszym sukcesem minionych dziesięciu lat jest jednak chyba wpływ na świadomość społeczną, osiągnięcie tego, co Artur Zawisza nazywa "przesunięciem obszaru konsensusu społecznego na prawo" - dziś chrześcijańsko-narodowe postulaty mogą być głoszone bez narażania się na oskarżenia o faszyzm i totalitaryzm.
Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe po dziesięciu latach istnienia może pochwalić się wieloma osiągnięciami. Historia ZChN zaczęła się od Wiesława Chrzanowskiego. Spośród polityków, którzy przeszli przez ZChN w pierwszych miesiącach jego istnienia, wielu po pewnym czasie wybrało inną drogę. "Twardy trzon" stronnictwa kształtowali trzej posłowie: Marek Jurek, Jan Łopuszański i Niesiołowski. Ich sejmowe wystąpienia były niechętnie przyjmowane przez kolegów z klubu, wyśmiewane przez media. Dla ewolucji stronnictwa przełomowy wydaje się rok 1991 - wprowadzenie samodzielnej reprezentacji do parlamentu i udział w dwóch kolejnych rządach: JanaOlszewskiego i Hanny Suchockiej. Ujawnienie zawartości archiwów służb specjalnych przez Antoniego Macierewicza nadwerężyło partię. Za kolejny przełom w historii Zjednoczenia można uznać wybór na stanowisko prezesa Mariana Piłki. Mocną stroną nowego prezesa była uczciwość, prostolinijność i pryncypialność. Piłka zwykł był mawiać, że na prawicy bywają skandale obyczajowe, a na lewicy - finansowe. Sytuacją zaniepokoić będzie się można dopiero wtedy, gdy także na prawicy dojdzie do afer finansowych.Tymczasem polityków ZChN zaczęły trapić skandale obu rodzajów.Głośna była sprawa więcej niż przyjaznych stosunków Michała Kamińskiego z posłanką SLD Sylwią Pusz, a o ichwakacyjnej podróży do Turcji informował nawet jeden z tygodników.
POLSKA - UNIA Tam, gdzie ziemia jest częścią obrotu kapitałem, nie ma możliwości, aby ów obrót hamować administracyjnie Anachroniczna walka o ziemię RYS. TOMASZ NIEWIADOMSKI KLAUS BACHMANN W negocjacjach z UE Polska ubiega się o pięcioletni okres przejściowy dla sprzedaży nieruchomości miejskich pod inwestycje i osiemnastoletni okres przejściowy dla gruntów rolnych i lasów. Jednak cel, do którego zmierza polski rząd, dałoby się łatwiej osiągnąć poprzez uchwalenie nowocześniejszej i bardziej realistycznej ustawy o obrocie nieruchomościami. Ustawa jest nieprecyzyjna. Dacze na terenach odrolnionych nie są bowiem objęte wnioskiem. Również niewiele wyjaśnia twierdzenie, że w polskim wniosku chodzi o dalsze obowiązywanie obecnej ustawy o sprzedaży nieruchomości obcokrajowcom po przystąpieniu do UE. Pojęcie "inwestycja", zasadnicze dla wniosku o okres przejściowy, w ogóle nie pojawia się w ustawie. Niejasne jest też, jaka część ustawy miałaby obowiązywać jeszcze przez pięć lat, a jaka część przez osiemnaście lat. Nieracjonalne ograniczenia Ustawa w obecnym brzmieniu i tak nie przeżyje negocjacji z UE, ponieważ znacznie odbiega od zasad stosowanych przez inne kraje UE, które w przeszłości uzyskały okresy przejściowe. Podczas gdy w Austrii i Danii ograniczenia w obrocie nieruchomościami są regionalnie regulowane, polska ustawa traktuje wszystkie regiony jednakowo, niezależne od tego, czy większy popyt na ziemię byłby tam korzystny, czy nie. W ten sposób tymi samymi ograniczeniami objęte są tereny upadłych pegeerów, gdzie napływ kapitału z zewnątrz mógłby rozwiązać problem strukturalnego bezrobocia, i wysoce atrakcyjne działki nad Bałtykiem, gdzie zbyt duży napływ kupców grozi wzrostem cen, wyparciem miejscowych mieszkańców i ekologicznymi problemami. Ustawa nie rozgranicza obcokrajowców z UE i obcokrajowców spoza niej, rozróżnia ich co prawda według statusu prawnego (czy mają kartę stałego pobytu), ale nie według stałego miejsca zamieszkania. Zawiera też anachroniczne ograniczenia obrotu nieruchomościami w strefie nadgranicznej, które Europejski Trybunał Sprawiedliwości uznał już kilka lat temu w przypadku Grecji za niezgodne z prawem europejskim. To wszystko jednak przesłania fakt, że cel, do którego zmierza polski rząd, da się łatwiej osiągnąć bez okresu przejściowego, poprzez uchwalenie nowocześniejszej i bardziej realistycznej ustawy regulującej obrót nieruchomościami. Byłoby to skuteczniejsze, zgodne z prawem europejskim i znacznie bardziej strawne dla negocjatorów "piętnastki". Jeżeli nie przez drzwi, to przez okno Po przystąpieniu do UE żaden okres przejściowy i żadna polska ustawa nie będą w stanie zapobiec wzrostowi cen nieruchomości - tak samo jak obecna ustawa o sprzedaży nieruchomości cudzoziemcom nie zapobiegła wzrostowi cen gruntów. Wzrost cen nie zależy bowiem od tego, czy bogaci kupcy będą kupować legalnie lub nielegalnie, lecz od tego, czy jest większy popyt, czy nie. Załóżmy, że polskiemu rządowi uda się przeforsować swój wniosek o okres przejściowy i że obejmie on też działki rekreacyjne i dacze. Wtedy zachodnia firma nie mogłaby bez zezwolenia kupić dużej działki rolnej na Mazurach. Ale polska firma mogłaby całkiem legalnie kupić na przykład dwieście tysięcy hektarów, a potem wypuścić akcje na giełdzie w Londynie, gdzie również całkiem legalnie może je objąć w stu procentach zagraniczny inwestor. Bez zezwolenia, ponieważ polskie prawo po przystąpieniu do UE nie może zakazać notowania akcji polskiej firmy na zagranicznej giełdzie, a brytyjskie prawo nie zakazuje przejęcia notowanej tam firmy przez kapitał zagraniczny. Zresztą byłoby to bardzo zabawne, gdyby na przykład niemiecka firma chcąca kupić akcje notowane na londyńskiej giełdzie musiała najpierw uzyskać zezwolenie na nabycie ziemi od polskiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji. Nie broni, lecz szkodzi Widać jak na dłoni, że obecna ustawa o sprzedaży nieruchomości cudzoziemcom pochodzi z zupełnie innej epoki. Jak w świetle tej ustawy wygląda na przykład transakcja giełdowa, podczas której większość akcji firmy posiadającej ziemię w Polsce znajdzie się przez dwie godziny w rękach zagranicznego inwestora? Czy giełda zawiesza wtedy obrót na miesiąc, aby nowy inwestor mógł uzyskać odpowiednie zezwolenie? Czy MSWiA zamierza też blokować internetowy handel papierami wartościowymi, aby za każdym razem, kiedy rozproszeni akcjonariusze uczestniczący na przykład w przetargu internetowym przypadkiem - i być może wcale o tym nie wiedząc - nabywają razem więcej niż 50 procent kapitału polskiej firmy posiadającej nieruchomości? Tam, gdzie ziemia i nieruchomości są częścią obrotu kapitałem, nie ma ani sensu, ani możliwości, aby ów obrót hamować administracyjnie. Obecnie MSWiA jest jeszcze w stanie opracować wnioski o zezwolenie na nabycie gruntów. Jeśli jednak Polska stanie się bardzo atrakcyjnym terenem dla inwestycji zagranicznych, to wydawanie zezwoleń stanie się albo fikcją, albo wielkim hamulcem tych inwestycji. Więcej, jeżeli Polska będzie objęta wszystkimi dotacjami Wspólnej Polityki Rolnej i opłacalność rolnictwa znacznie wzrośnie (o co zabiega polski rząd) - to i polskie grunty orne staną się atrakcyjne dla inwestorów zagranicznych, przyspieszy to koncentrację gruntów, a bezrobotni na wsi znajdą nowe miejsca pracy, ponieważ wieś będzie miała większą siłę nabywczą. Jeżeli UE pozbawi polskich rolników dobrodziejstw Wspólnej Polityki Rolnej, to nie będzie powodu, dla którego zagraniczni inwestorzy mieliby tu kupować więcej niż dotychczas. Nieruchomości rolne i nierolne Mimo wszystko istnieje jednak parę powodów, dla których utrzymanie pewnej kontroli nad obrotem nieruchomości może być korzystne. Restrukturyzacji rolnictwa będzie towarzyszyć komasacja gruntów. Nagły wzrost cen może ją utrudnić, szczególnie wtedy, kiedy transakcje nieruchomościami nierolnymi będą silnie wpływały na poziom cen nieruchomości rolnych. Jeżeli w ramach komasacji gruntów rolnik chciałby objąć dodatkową działkę, a tuż przedtem wieść o usytuowaniu supermarketu w okolicach spowodowałaby nagły wzrost cen, to ów rolnik musiałby dużo dopłacić lub zdecydować się na mniejszą działkę. Można tego uniknąć, oddzielając rynek ziemi rolnej od ziemi nierolnej. Jeżeli Polska przejmie acquis communitaire z zakresu Wspólnej Polityki Rolnej, to bardzo trudno będzie nierolnikom kupić ziemię rolną w celach spekulacyjnych. Wtedy też wzrost cen ziemi odrolnionej nie będzie już tak wpływać na poziom cen gruntów ornych jak dziś. Pochodzenie i popyt na ziemię Problemy, które może spowodować liberalizacja handlu nieruchomościami, nie wiążą się z pochodzeniem nabywców. Są one wywołane nagłym wzrostem popytu na ziemię - obojętnie, czy stoją za tym niemieccy, angielscy, czy polscy klienci. Dlatego też nie ma sensu, aby z przyczyn ekonomicznych ograniczyć obrót nieruchomościami według obywatelstwa potencjalnego nabywcy. Stosowanie "klucza obywatelskiego" ma sens, ale w innych przypadkach. Duży napływ obcokrajowców może stanowić problem społeczny, zwłaszcza na obszarach, na których ludność polska żyje dopiero od 1945 i ma - co łatwo udowodnić za pomocą badań socjologicznych - słabe poczucie zakorzenienia. Jest to sytuacja, która ani w Alzacji, ani na Majorce, ani na pograniczu niemiecko-duńskim nie ma miejsca i która może usprawiedliwić wyjątkowe rozwiązania. Jest to uzasadnienie przekonujące na terenach zachodnich, natomiast nie ma powodu, aby z tej przyczyny domagać się szczególnego traktowania na przykład Podlasia, Podkarpacia lub Gór Świętokrzyskich. Ograniczenia w nabywaniu gruntów nie muszą też stanowić bariery w osiedlaniu się większej liczby obcokrajowców na jakimś szczególnie atrakcyjnym terenie - mogą oni tam po prostu wynająć mieszkania, w wyniku czego wzrastają najpierw czynsze, a potem ceny nieruchomości, a temu ani obecna ustawa, ani jakikolwiek okres przejściowy nie zapobiegną. Limity wzrostu cen Podstawowym problemem w negocjacjach z UE nie jest więc, jak bronić się przed wykupem nieruchomości przez obcokrajowców. Nawet nie wstępując do UE, Polska nie mogłaby się przed tym skutecznie chronić. Musiałaby zamknąć się, wprowadzić samowystarczalność gospodarczą, wyłączyć się z międzynarodowego podziału pracy, znieść obrót giełdowy i zakazać używania Internetu. Podstawowym problemem jest natomiast, jak bronić się przed niektórymi negatywnymi następstwami ewentualnego gwałtownego wzrostu cen nieruchomości po przystąpieniu do UE. Problemom wywołanym nagłym wzrostem popytu na nieruchomości można zapobiec za pomocą odpowiedniego mechanizmu przeglądowego, jaki zresztą polscy negocjatorzy sami zaproponowali w związku z okresami przejściowymi dotyczącymi ochrony środowiska. Mogłoby to wyglądać tak: Polska i UE ustalają pewne limity wzrostu cen na danym terenie (na przykład w powiatach). Jeśli wzrost cen w jednym powiecie będzie wyższy niż ów limit, MSWiA na wniosek starosty może ponownie wprowadzić obowiązek uzyskania pozwolenia na kupno nieruchomości przez osoby nie mieszkające na stałe w danym powiecie. Przepis ten nie stosuje sprzecznego z prawem europejskim "klucza obywatelskiego" i nie ogranicza swobody transferu kapitału dopóty, dopóki nie następuje istotnie zachwianie równowagi na rynku nieruchomości w danym powiecie. Do czasu pojawienia się rzeczywistego problemu praktyka będzie więc całkowicie zgodna z prawem europejskim. Lekkie naruszenie zasad Wspólnego Rynku - ale bez dyskryminacji według klucza obywatelskiego - następuje dopiero wtedy, kiedy rzeczywiście pojawi się problem. Obecne ustawodawstwo nakłada obowiązek uzyskania zezwolenia przez zagranicznego nabywcę nawet wtedy, kiedy jest on w całej Polsce jedynym chętnym do kupna jakiejś większej działki. Problem wody i betonu Pozostaje jeszcze wiele pozaekonomicznych problemów spowodowanych nagłym wzrostem popytu na nieruchomości, którym ani obecna ustawa, ani żaden okres przejściowy nie są w stanie zapobiec. Gwałtowny wzrost cen nieruchomości w Międzyzdrojach miał miejsce wskutek wielkiego popytu na "drugie miejsca zamieszkania" wśród berlińczyków, z których jednak wielu ma polskie paszporty. Problemem stają się tam nie konflikty narodowościowe lub komasacja gruntów (w obrębie Wolińskiego Parku Narodowego i tak nie ma rolnictwa), lecz brak wody pitnej i "zabetonowanie krajobrazu" - zjawiska znane skądinąd z wysp środziemnomorskich. Przed tym można się uchronić - ale nie za pomocą ustawy, która jedynie obcokrajowcom zakazuje zabetonowywanie polskiego Wybrzeża.
W negocjacjach z UE Polska ubiega się o pięcioletni okres przejściowy dla sprzedaży nieruchomości miejskich pod inwestycje i osiemnastoletni okres przejściowy dla gruntów rolnych i lasów. Jednak cel, do którego zmierza polski rząd, dałoby się łatwiej osiągnąć poprzez uchwalenie nowocześniejszej ustawy o obrocie nieruchomościami.Problemy, które może spowodować liberalizacja handlu nieruchomościami, nie wiążą się z pochodzeniem nabywców. Problemom wywołanym nagłym wzrostem popytu na nieruchomości można zapobiec za pomocą odpowiedniego mechanizmu przeglądowego.
Wiadomo, że jesteśmy uzależnieni do rosyjskiego gazu. Wiadomo, że to niedobrze. Wiadomo, że aby się uniezależnić, trzeba podpisać kontrakt z Norwegami. Dlaczego nie udaje się go podpisać od dziesięciu lat? Tego akurat nie wiadomo. Gaz z Norwegii? Jeszcze chwileczkę MICHAŁ MAJEWSKI, PAWEŁ RESZKA Ślimaczące się od lat negocjacje w sprawie umowy na dostawy gazu z Norwegii zdenerwowały Jerzego Buzka. Za punkt honoru postawił sobie jak najszybsze podpisanie kontraktu na budowę gazociągu, który da nam bezpośrednie połączenie ze złożami na Morzu Północnym i częściowo uniezależni od dostaw z Rosji. Szef rządu w kwietniu zeszłego roku obiecał, że kontrakt będzie podpisany w lipcu. W lipcu mówił, że w grudniu, a w grudniu, że w lutym. Fachowcy od gazu spodziewają się rychło kolejnego wystąpienia szefa rządu. W środowisku mówi się, że w lutym żadnego kontraktu podpisać się nie uda. W Unii Europejskiej obowiązuje zasada, iż z jednego kierunku powinno się brać nie więcej niż trzecią część dostaw. Dyktują to względy bezpieczeństwa. Polska ponad 70 procent gazu ziemnego kupuje od Rosji. Problem naszego uzależnienia od sąsiedniego mocarstwa politycy zauważyli na początku lat 90. Rozpoczęliśmy wtedy negocjacje z Wielką Brytanią, Holandią i Norwegią. Z rozmów nic nie wyszło. W latach 1993 i 1995 podpisaliśmy kontrakty wiążące nas energetycznie z Rosją - o budowie gazociągu jamalskiego i o długoterminowych dostawach gazu. Ogromne ilości gazu zakontraktowane w Rosji stawiały pod znakiem zapytania zasadność szukania następnych dostawców (ramka). W 1997 roku, zaraz po przejęciu władzy, Jerzy Buzek powołał zespół ds. dywersyfikacji dostaw gazu, polecił także przyspieszyć rozmowy z Norwegami. Rząd zdecydował, że bezpieczeństwo energetyczne zapewni nam tylko bezpośredni dostęp do złoża gazu. To zaś oznaczało konieczność budowy gazociągu z norweskich złóż wprost do północno- -zachodniej Polski. Mimo poparcia rządu rozmowy z Norwegami nie nabierały właściwego tempa. Jedna z przyczyn to prawdopodobnie postawa negocjatorów - byli to ci sami od lat szefowie Polskiego Górnictwa Naftowego i Gazownictwa. Ludzie PGNiG Ludzie PGNiG mieli jasne wytyczne nakazujące wręcz doprowadzenie do kontraktu norweskiego: Uchwała Sejmu z 9 listopada 1990 r. w sprawie założeń energetycznych Polski do 2010 r. Sejm uznał m.in. konieczność zróżnicowania kierunków dostaw. "Raport w sprawie dostaw gazu ziemnego do roku 2010" z lipca 1992 r., opracowany przez MPiH i PGNiG. Stwierdzono w nim m.in., że dla uniknięcia katastrofy energetycznej konieczne jest doprowadzenie gazu z drugiego kierunku - z Morza Północnego. Raport ten został przyjęty przez KERM w grudniu 1992 r. Minister przemysłu został zobowiązany do podjęcia działań w celu pozyskania gazu ze źródeł na Morzu Północnym i jego tranzytu gazociągiem przez Danię. Kontrola NIK z przełomu 1995 na 1996 r. wykazała, że w sprawie uniezależnienia się od Rosji ponieśliśmy same klęski: - Nie przyniosły spodziewanych efektów działania zmierzające do importu gazu z innych [niż rosyjski] kierunków. Upadła bowiem w połowie 1994 r. koncepcja realizacji gazociągu Polpipe z Morza Północnego po wycofaniu się z tego przedsięwzięcia strony brytyjskiej ze względu na znaczne koszty budowy. Fiaskiem zakończyły się rozmowy z Norweskim Komitetem ds. Sprzedaży Gazu (GFU) - pisał 15 marca 1996 r. wiceszef NIK do Kazimierza Modzelewskiego, przewodniczącego Sejmowej Komisji Stosunków Gospodarczych z Zagranicą. Wśród wniosków Najwyższej Izby Kontroli ponownie znalazło się zobligowanie resortu przemysłu do przyspieszenia negocjacji w sprawie umów na dostawy gazu z innych kierunków niż Rosja, np. Norwegii, Wielkiej Brytanii i innych. Mniej więcej w tym samym czasie, w styczniu 1996 r., "Rzeczpospolita" pisała: "Wbrew temu, co od lat twierdzi PGNiG, firma odpowiedzialna m.in. za zaopatrzenie kraju w gaz ziemny, Polska nie prowadzi rozmów na temat alternatywnych dostaw gazu z Morza Północnego". "Rzeczpospolita" dysponuje pismem z norweskiej firmy Statoil, właściciela złóż na Morzu Północnym, w którym Statoil zaprzecza, jakoby PGNiG składało ofertę zakupu gazu. Tym samym - jeśli nic się szybko nie zmieni - jedynym kierunkiem, z którego importujemy i będziemy w przyszłości importować gaz, pozostanie Rosja. Zaplątany premier Taki stan zastał Jerzy Buzek w 1997 roku. Jedną z pierwszych spraw, jakie poruszył publicznie, było bezpieczeństwo energetyczne i konieczność zróżnicowania źródeł zaopatrzenia w gaz. Mimo tych deklaracji nie doszło do zmian we władzach PGNiG, czyli sprawy gazowe pozostawiono w rękach ludzi, którzy od lat nie umieli o nie zadbać. Dymisje nastąpiły dopiero w 1999 i 2000 r. Stało się wtedy jasne, że nie tylko dywersyfikacja jest bolączką PGNiG. Raport komisji rządowej wskazuje, iż Polska straciła niemal kontrolę nad gazociągiem tranzytowym oraz kablem światłowodowym, biegnącym obok niego. Można wnosić, że z powodu takiego stanu premier postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. Czy się udało? W 1999 r. pojechał do Norwegii. Potem, 12 kwietnia 2000 r., po powrocie ze szczytu premierów Rady Państw Morza Bałtyckiego ogłosił: - W lipcu możliwe jest podpisanie umowy między Polską i Norwegią w sprawie budowy gazociągu przez Bałtyk do polskiego wybrzeża. W lipcu przyjedzie premier Norwegii i chcielibyśmy sfinalizować całą sprawę. Rzeczywiście, w lipcu Jens Stoltenberg gościł w Warszawie. Oczekiwana umowa nieoczekiwanie zamieniła się we: "wspólną deklarację w sprawie zapewnienia Polsce dostaw z Norwegii 5 mld metrów sześciennych gazu ziemnego rocznie. To może stworzyć podstawę do budowy nowego gazociągu z norweskiego szelfu kontynentalnego do bałtyckiego wybrzeża Polski". - Negocjacje na temat dostaw norweskiego gazu, zarówno samego kontraktu, jak i budowy nowego gazociągu, zakończą się w grudniu tego roku - zapewnił premier. Niestety, pod koniec roku stało się jasne, że umowy nie da się wynegocjować. Szef rządu musiał 2 stycznia 2001 r. poinformować dziennikarzy, że rozmowy, choć bardzo złożone, są na dobrej drodze. Pytany o termin zakończenia negocjacji, przyznał, że został przesunięty o kilka tygodni: - W żaden sposób nie osłabło nasze przekonanie, że ta umowa jest dobra i korzystna dla obu stron - dodał. Steinhoff w składzie porcelany Dlaczego nic nie wychodzi, skoro tak wielka jest determinacja szefa rządu? Norwegowie są w rokowaniach ostrożni, i trudno im się dziwić. Gazociąg pod dnem Bałtyku ma kosztować prawie miliard dolarów. Polska jest w stanie przyjąć najwyżej 5 miliardów metrów sześciennych gazu. Do tego Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo - państwowy właściciel sieci gazowniczej - ma być prywatyzowane. Dlatego Norwegowie domagają się gwarancji rządowych na odbiór gazu. Chcą mieć pewność, że sprywatyzowana firma zechce brać gaz, który będzie o 30 procent droższy od rosyjskiego. Norwegowie zastanawiają się, czy w ogóle wchodzić w ten interes. Nasłuchują sygnałów z Polski. A są one niepokojące. Politycy SLD - który ma duże szanse na objęcie rządów w tym roku - otwarcie podważają sens budowy bałtyckiej rury. Wicepremier Steinhoff mówił nam, że ze strony opozycji słychać głosy, iż po ewentualnym zwycięstwie wyborczym porozumienie z Norwegami będzie zakwestionowane. Co więcej, sami członkowie rządu zachowują się, oględnie mówiąc, różnie. Premier Buzek i prezes PGNiG Andrzej Lipko w Zgorzelcu. Uroczysta inaugruracja tzw. małego kontraktu norweskiego odbyła się bez Norwegów. FOT. (C) WOJTEK ROBAKOWSKI / GAZETA WROCŁAWSKA Janusz Steinhoff pojechał 15 stycznia do Szczecina na konferencję poświęconą projektowi konkurencyjnemu dla norweskiego rurociągu. Jest to o tyle dziwne, że premier Buzek wiele razy powtarzał, iż podpisanie umowy z Norwegami jest dla jego gabinetu priorytetowe. Sam Steinhoff mówi oficjalnie: "Nie chcielibyśmy, aby teraz jakikolwiek projekt zagrażał kontraktowi norweskiemu". Mimo to wicepremier wybrał się na spotkanie poświęcone budowie w Policach potężnego terminalu do importu gazu skroplonego. Inwestycją ma się zająć konsorcjum sześciu firm, m.in. Polimex-Cekop i Zakłady Chemiczne "Police". Skroplony gaz przypływałby do Polski na statkach z Libii, Algierii lub Nigerii. Tym sposobem miałoby trafiać do kraju 5 miliardów metrów sześciennych gazu. Tak się składa, że właśnie 5 miliardów mamy sprowadzać przez podmorską rurę z Norwegii. Pomysłodawca konsorcjum Krzysztof Piotrowski (prezes Stoczni Szczecińskiej Porta Holding SA) nie kryje zresztą, że idea terminalu jest alternatywą dla gazociągu: - Realizacja naszej koncepcji byłaby tańsza od budowy rurociągu norweskiego. Czy jest to koncepcja najlepsza, ocenią eksperci. Jest bezdyskusyjne, że daje dużą niezależność i stanowi impuls dla gospodarki Pomorza Zachodniego - zachwalał w "Głosie Szczecińskim". Premier Steinhoff pytany przez nas o wizytę w Szczecinie bagatelizował sprawę: "Nie znam żadnych sygnałów, by negatywnie odebrano to, iż spędziłem godzinę, słuchając opowieści o skroplonym gazie i możliwości budowy takiej instalacji w Polsce. To nawet nie jest jakiś przedwstępny projekt. To była jakaś koncepcja, co do której mam wątpliwości, czy można przełożyć ją na język ekonomii". Według naszych informacji premier Buzek przyjął wizytę Steinhoffa na tym spotkaniu z najwyższym zdziwieniem i odbył z wicepremierem rozmowę na ten temat. Norweg, czyli rodowity Bawarczyk Cztery dni po wizycie Steinhoffa w Szczecinie przytrafiła się kolejna wpadka. Tym razem rzecz rozegrała się na polu koło Zgorzelca. Premier Buzek pojechał tam, żeby przed kamerami TV odkręcić kurek z gazem. Była to inauguracja tzw. małego kontraktu norweskiego. Impreza miała charakter czysto symboliczny, ponieważ gaz przez stację przesyłową w Laskowie koło Zgorzelca płynie od początku października. Chodziło o to, żeby premier politycznie wsparł trwające negocjacje w sprawie budowy gazociągu z Norwegii. Rzecz zakończyła się blamażem, ponieważ na polu pod Zgorzelcem nie było żadnego Norwega. Nerwowo szukano reprezentanta norweskiej firmy Statoil, ale bez rezultatu. Okazało się, że jedynym "Norwegiem" na polu w Laskowie jest honorowy konsul Norwegii w Niemczech, na dodatek rodowity Bawarczyk, zatrudniony w koncernie rywalizującym ze skandynawskim Statoilem. Polska Agencja Prasowa napisała 19 stycznia, że Buzek rozmawiał w Laskowie z przedstawicielami norweskiego Statoila. Takiej rozmowy być nie mogło. Dlaczego doszło do wpadki? Impreza z premierem odbywała się w piątek, zaproszenia na nią rozesłano dopiero w środę wieczorem. Niemcy zdążyli przyjechać, bo mieli bliżej, Norweg z zarządu Statoila nie zdążył. Andrzej Lipko, prezes PGNiG, tłumaczył, że przedstawiciel Statoila trafił na roboty drogowe na autostradzie z Berlina. Do Zgorzelca przyjechał, ale premiera Buzka już tam nie było. Z naszych informacji wynika, że raport o zgorzeleckiej inauguracji kontraktu norweskiego bez Norwegów trafił na biurko premiera, ale sprawa ucichła. Wiecznie żywy Bernau - Szczecin Wciąż głośna jest sprawa innego konkurencyjnego projektu. Chodzi o gazociąg Bernau (Niemcy) - Szczecin, który połączyłby Polskę z systemem gazociągów zachodnioeuropejskich. PGNiG jeszcze w 1998 r. negocjowało w sprawie tego gazociągu z Ruhrgasem (największą niemiecką firmą gazowniczą). Jednak rozmowy nie przyniosły efektu. Z Niemcami dogadał się za to Aleksander Gudzowaty - właściciel firmy Bartimpex, wieloletni pośrednik w zakupach gazu od Rosji do Polski. PGNiG jeszcze w 1999 r. popierało ten projekt: - Nie tyle ważne jest, do kogo należy rurociąg, ale kto jest jego operatorem, czyli rządzi strumieniem gazu. My chcemy, by po stronie polskiej było to PGNiG - powiedział "Gazecie Wyborczej" we wrześniu 1999 r. ówczesny prezes PGNiG Stefan Geroń. Problem w tym, że budowa gazociągu Bernau - Szczecin torpeduje budowę rury norweskiej. Dlatego wiceminister gospodarki Jan Szlązak (odszedł z funkcji w 1999 r.) wprost nakazał Polskiemu Górnictwu Naftowemu i Gazownictwu przerwanie rozmów z Bartimpeksem w sprawie rurociągu Bernau - Szczecin. Oburzony Aleksander Gudzowaty napisał list otwarty do premiera. Potem publicznie zarzucał polskiemu rządowi, że przedkłada zagraniczną firmę Statoil nad polskie przedsiębiorstwo Bartimpex. Wsparcie znalazł wśród prominentnych polityków SLD. O przewagach połączenia Bernau - Szczecin mówią głośno m.in. Wiesław Kaczmarek i Marek Borowski. W końcu (2 lutego) Bartimpex złożył do prokuratury zawiadomienie "o popełnieniu przestępstwa nadużycia władzy przez byłego wiceministra gospodarki Jana Szlązaka, wiceminister skarbu Barbarę Litak-Zarębską i Jerzego Kropiwnickiego jako członka zespołu rządowego ds. dywersyfikacji dostaw gazu". Powodem wystąpienia przez Bartimpex na drogę sądową była decyzja Jana Szlązaka nakazująca Polskiemu Górnictwu Naftowemu i Gazownictwu przerwanie rozmów z Bartimpeksem. - Podjęto naszym zdaniem bezprawną decyzję, wydano polecenie Polskiemu Górnictwu Naftowemu i Gazownictwu, żeby się wstrzymało z udziałem w tej inwestycji. Tę decyzję wydał pan Szlązak, a on przecież nie ma żadnych uprawnień tego typu. Z kolei pan Kropiwnicki i pani Litak-Zarębska uczestniczyli w prokurowaniu tej decyzji - powiedział PAP Lech Falandysz, który reprezentuje interesy prawne Bartimpeksu. Bartimpex ocenił szkodę z powodu przerwania rozmów na ponad 6 mln złotych. Na własnej piersi Do kolejnych działań, które mogłyby doprowadzić do fiaska norweskich negocjacji, doszło na walnym zgromadzeniu akcjonariuszy firmy EuRoPol Gaz (spółka polsko-rosyjska powołana do budowy rurociągu jamalskiego). Pod koniec zeszłego roku Aleksander Gudzowaty (jako reprezentant udziałowca, czyli firmy Gas Trading) próbował przeforsować na walnym zgromadzeniu akcjonariuszy zmiany w statucie EuRoPol Gazu. Miały umożliwić firmie handel gazem na terytorium Polski. Oznaczałoby to, że państwo za darmo oddaje monopol na handel gazem, firmie, w której 48 proc. akcji ma rosyjski Gazprom. Propozycję udało się zablokować. Gdyby przeszedł pomysł szefa Bartimpeksu, EuRoPol Gaz stałby się groźnym konkurentem dla PGNiG. Zagroziłoby to także koncepcji prywatyzacji PGNiG. Ministerstwo Skarbu chce podzielić tę spółkę na siedem mniejszych. Cztery zajmowałyby się dystrybucją gazu i konkurowały ze sobą. Inwestorzy przejęliby długi, zapłacili za te firmy i zainwestowali w ich rozwój. Z naszych informacji wynika, że rozważana jest możliwość sprzedaży północno-zachodniej spółki dystrybucyjnej Norwegom. Miałoby to ich dodatkowo zachęcić do budowy gazociągu do naszego kraju. Spółki, w których udziały ma rosyjski Gazprom, stosowały lub próbowały stosować metody wchodzenia na wewnętrzny rynek w innych krajach Europy Wschodniej. W ten sposób rosyjski koncern stał się firmą współdecydującą o warunkach działania na danym rynku gazowym. Tak było na przykład w Bułgarii. W tym kraju Gazprom, korzystając z groźby zakręcenia kurków, konsekwentnie występował z ofertami umorzenia części długów gazowych w zamian za udziały w bułgarskich firmach przemysłu petrochemicznego oraz gazowniczego. Taktyka przyniosła rezultaty: zgodnie z podpisaną w 1998 roku umową za umorzenie części bułgarskiego zadłużenia Gazprom przejął od państwowego Bułgargazu 100 procent udziałów w spółce Topenergy, przejmując kontrolę nad komercyjną dystrybucją gazu wewnątrz kraju. Rozmowy z Norwegami są trudne. W dodatku cały czas dzieje się coś wokół tych negocjacji. W tych warunkach determinacja premiera, by doprowadzić sprawę do końca, jest godna uznania. Pytanie, czy Jerzemu Buzkowi się uda, czy też będzie kolejnym szefem rządu, który nie poprawi bezpieczeństwa energetycznego kraju. Współpraca Artur Morka
Ślimaczące się negocjacje w sprawie umowy na dostawy gazu z Norwegii zdenerwowały Jerzego Buzka. Za punkt honoru postawił sobie podpisanie kontraktu na budowę gazociągu, który da nam bezpośrednie połączenie ze złożami na Morzu Północnym i częściowo uniezależni od dostaw z Rosji. W latach 1993 i 1995 podpisaliśmy kontrakty wiążące nas energetycznie z Rosją. W 1997 roku Jerzy Buzek polecił przyspieszyć rozmowy z Norwegami. Ludzie PGNiG mieli jasne wytyczne nakazujące wręcz doprowadzenie do kontraktu norweskiego. Kontrola NIK wykazała, że w sprawie uniezależnienia się od Rosji ponieśliśmy same klęski. w 1996 r., "Rzeczpospolita" pisała: "Wbrew temu, co twierdzi PGNiG, firma odpowiedzialna m.in. za zaopatrzenie kraju w gaz ziemny, Polska nie prowadzi rozmów na temat alternatywnych dostaw gazu z Morza Północnego". Raport komisji rządowej wskazuje, iż Polska straciła niemal kontrolę nad gazociągiem tranzytowym oraz kablem światłowodowym. premier pojechał do Norwegii. Oczekiwana umowa zamieniła się we: "wspólną deklarację w sprawie zapewnienia Polsce dostaw z Norwegii 5 mld metrów sześciennych gazu ziemnego rocznie. To może stworzyć podstawę do budowy nowego gazociągu z norweskiego szelfu kontynentalnego do bałtyckiego wybrzeża Polski". Norwegowie domagają się gwarancji rządowych na odbiór gazu. wicepremier wybrał się na spotkanie poświęcone budowie w Policach potężnego terminalu do importu gazu skroplonego. Inwestycją ma się zająć konsorcjum sześciu firm. Pomysłodawca konsorcjum prezes Stoczni Szczecińskiej Porta Holding SA nie kryje, że idea terminalu jest alternatywą dla gazociągu. Premier Steinhoff bagatelizował sprawę: "Nie znam żadnych sygnałów, by negatywnie odebrano to, iż spędziłem godzinę, słuchając opowieści o skroplonym gazie i możliwości budowy takiej instalacji w Polsce". koło Zgorzelca. Premier Buzek pojechał, żeby przed kamerami TV odkręcić kurek z gazem. Była to inauguracja tzw. małego kontraktu norweskiego. Chodziło o to, żeby premier politycznie wsparł trwające negocjacje w sprawie budowy gazociągu z Norwegii. Rzecz zakończyła się blamażem, ponieważ na polu pod Zgorzelcem nie było żadnego Norwega. Wciąż głośna jest sprawa innego konkurencyjnego projektu. Chodzi o gazociąg Bernau (Niemcy) - Szczecin, który połączyłby Polskę z systemem gazociągów zachodnioeuropejskich. Z Niemcami dogadał się Aleksander Gudzowaty. PGNiG w 1999 r. popierało ten projekt: Problem w tym, że budowa gazociągu Bernau - Szczecin torpeduje budowę rury norweskiej. wiceminister gospodarki wprost nakazał Polskiemu Górnictwu Naftowemu i Gazownictwu przerwanie rozmów z Bartimpeksem w sprawie rurociągu Bernau - Szczecin. Bartimpex ocenił szkodę z powodu przerwania rozmów na ponad 6 mln złotych. Do kolejnych działań, które mogłyby doprowadzić do fiaska norweskich negocjacji, doszło na walnym zgromadzeniu akcjonariuszy firmy EuRoPol Gaz. Aleksander Gudzowaty próbował przeforsować na walnym zgromadzeniu akcjonariuszy zmiany w statucie EuRoPol Gazu. Oznaczałoby to, że państwo za darmo oddaje monopol na handel gazem, firmie, w której 48 proc. akcji ma rosyjski Gazprom. Propozycję udało się zablokować. Rozmowy z Norwegami są trudne. determinacja premiera, by doprowadzić sprawę do końca, jest godna uznania.
PODKARPACKIE Referendum w Sędziszowie za odwołaniem radnych Między burmistrzem, posłem a plebanem JÓZEF MATUSZ W Sędziszowie Małopolskim odbyło się wczoraj pierwsze w województwie podkarpackim referendum lokalne. Ponad szesnaście tysięcy uprawnionych do głosowania miało zdecydować o odwołaniu Rady Miasta i Gminy. Aby referendum było ważne, musiało w nim wziąć udział trzydzieści procent uprawnionych, a za odwołaniem rady musiałoby się opowiedzieć ponad pięćdziesiąt procent głosujących. Wyniki znane będą dzisiaj. Tuż przed referendum lokalni politycy i nie tylko politycy podzielili się na dwa zwalczające się obozy. Kampania wyborcza chwilami przypominała co najmniej wybory prezydenta kraju. Mieszkający pod Sędziszowem poseł Zdzisław Pupa (AWS - "S" RI) popiera obecny układ i był przeciwny referendum. - Mam nadzieję, że się nie uda odwołać rady - powiedział. Poseł jeździł na spotkania z mieszkańcami organizowane przez przeciwników oraz zwolenników referendum. - Nie zapraszaliśmy go, ale sam przyszedł. Nagle wyskoczył na scenę, wyrwał mikrofon, zdjął marynarkę i zaczął krzyczeć - kto tu rządzi? - opowiada Zbigniew Idzik, przewodniczący komisji koordynacyjnej "Solidarności" w Sędziszowie. W referendum, po obu stronach, zaangażowali się także księża. Zwolennicy referendum twierdzą, że na przykład znany w okolicy ksiądz Eugeniusz Miłoś związany z posłem Pupą, chodząc po kolędzie, namawiał, by w niedzielę parafianie nie brali udziału w głosowaniu. Natomiast ksiądz dziekan Stanisław Ryba, proboszcz kościoła parafialnego w Sędziszowie, agitował do udziału w referendum. - W niedzielę 2 stycznia podczas nabożeństw ksiądz dziekan odczytał pismo wzywające wyborców do udziału w referendum i głosowania za odwołaniem rady - mówi Stanisław Wozowicz, przewodniczący Rady Miasta i Gminy. Z pomocą poselsko-kościelną Spory wśród radnych Sędziszowa zaczęły się jeszcze w 1998 roku, tuż po wyborach samorządowych. Na dwadzieścia osiem mandatów osiemnaście przypadło AWS, a dziesięć wyłonionemu na czas wyborów Porozumieniu Samorządowemu. Z pomocą poselsko-kościelną radni AWS ustalili, że burmistrzem będzie dotychczasowy wiceburmistrz Stanisław Paśko. Część radnych AWS zaczęła się jednak wycofywać z tych uzgodnień. - Zauważyliśmy, że w naszych szeregach jest opozycja i AWS zaczyna topnieć - mówi Stanisław Wozowicz, którego wybrano na przewodniczącego rady. Gdy na dwóch sesjach nie udało się wybrać Paśki, pojawiła się kandydatura dotychczasowego burmistrza Wiesława Olesia, również związanego z AWS. Opowiedziało się za nim dziewiętnastu radnych, a przeciwni mu byli radni nazywani "grupą posła Pupy i księdza Miłosia". Wozowicz twierdzi, że osoby, które złamały ustalenia i przeszły na stronę Olesia, zrobiły to dla władzy. Przyznaje, że Oleś wiele dobrego zrobił, ale nie potrafił w odpowiednim momencie odejść. Przewodniczący zaprzecza, by był przez kogoś sterowany. - To bzdura, że o wszystkim decyduje ksiądz lub poseł. Nie wyobrażam sobie, by ktoś miał za mnie podejmować decyzje - mówii. Dodaje, że ma już jednak dość bycia radnym i bawienia się w demokrację. Tymczasem poseł Pupa nie ukrywa, że mocno pracował nad tym, aby AWS wygrała w Sędziszowie wybory. I tak się stało. - Doszło jednak do tego, że Wiesław Oleś wykiwał nas i związał się z innymi - wyznaje poseł. Chcieli uległego burmistrza - Aby to wyjaśnić, trzeba przypomnieć rok 1998. Odmówiłem wówczas księdzu Eugeniuszowi Miłosiowi odwołania dyrektorki szkoły w Zagórzycach Górnych. Domyślam się, że ksiądz musiał się poskarżyć posłowi Zdzisławowi Pupie, na którego głosował w wyborach do parlamentu. Oni chcieli burmistrza, który byłby im całkowicie uległy. Nie spodziewałem się jednak, że poseł, któremu ja i moja rodzina pomagała w kampanii wyborczej, będzie przeciwko mnie - mówi Wiesław Oleś. Twierdzi, że poseł Pupa proponował mu wcześniej dobrze płatną funkcję przewodniczącego Rady Miasta oraz prowadzenie wspólnych interesów. - Miały to być interesy o wymiarze politycznym i gospodarczym, aby zgromadzić środki na następną kampanię posła. On zawsze powtarzał, że musi się zabezpieczyć, by nie obudzić się z ręką w nocniku - utrzymuje Oleś. - To ewidentne kłamstwo. Niech nie rzuca inwektyw i nie podjudza ludzi. Przyzwyczaiłem się już do tych kłamstw, jak choćby do plotki, że ostatnio wykupiłem PGR. Lepiej by było, żeby ktoś sprawdził, jakie interesy gminne przechodziły przez "Inwest Dom" prowadzony przez brata Wiesława Olesia - odpowiada poseł Pupa. Karykatura demokracji Wiesław Oleś burmistrzem na trzecią kadencję został z poparcia Porozumienia Samorządowego, przez jego przeciwników nazywanego lewicowym, oraz grupy radnych AWS. Ta współpraca nie trwała jednak długo, gdyż radni PS wycofali poparcie dla burmistrza. - Domagali się wielu stanowisk. Zauważyłem, że zaczyna się tworzyć karykatura demokracji, nawrót do PRL. W taką demokrację, w której rządzi sitwa, nie chciałem się bawić. Chcieliśmy się połączyć z grupą radnych kierowaną przez posła Pupę. Nie chcieli o tym słyszeć - mówi Wiesław Oleś. Przewodniczący Wozowicz utrzymuje natomiast, że porozumienie było możliwe, ale Oleś stawiał jeden warunek - musi być burmistrzem. Opozycyjna AWS ponownie związała się z radnymi Porozumienia Samorządowego (wcześniej nazywali ich lewicowymi) i wspólnie uradzili, że trzeba odwołać Olesia i cały zarząd. - Wotum nieufności nie wchodziło w grę, gdyż brakowało nam jednego głosu. Rada podjęła więc uchwałę o nieudzieleniu absolutorium zarządowi, którą podtrzymało Kolegium Regionalnej Izby Obrachunkowej w Rzeszowie - mówi Wozowicz. Burmistrz Oleś odwołał się od tej uchwały do Naczelnego Sądu Administracyjnego, ale sąd umorzył postępowanie. Pismo z sądu nie dotarło jednak do radnych i nie ma o nim wzmianki w dzienniku podawczym. Wiesław Oleś tłumaczy lakonicznie, że zawiniła młoda pracownica, która przyjmowała pocztę. Jego przeciwnicy skierowali w tej sprawie wniosek do prokuratury. Radni uciekali przed przewodniczącym Nie wiedząc o decyzji NSA, radni złożyli wniosek o wotum nieufności dla burmistrza i zarządu, ale zabrakło jednego głosu. Przewodniczący Wozowicz przypadkiem dowiedział się, że sąd dawno umorzył postępowanie, co dało podstawę do odwołania zarządu zwykłą większością głosów. - Radnych trzeba zawiadomić o sesji siedem dni wcześniej, a osoby związane z Olesiem nie przyjmowały zawiadomień. Jeździłem więc osobiście z wezwaniem do ich domów. Niektórzy uciekali na mój widok, a jednego uciekającego radnego to nawet goniłem samochodem, by mu wręczyć zawiadomienie - opowiada Wozowicz. Tymczasem grupa osób, głównie sołtysów okolicznych wsi związanych z Olesiem, zebrała wymaganą liczbę podpisów i złożyła wniosek o referendum w sprawie odwołania Rady Miasta i Gminy Sędziszów. Gotowi byli wycofać wniosek, jeżeli burmistrzem pozostanie Wiesław Oleś. Na sesji 29 listopada 1999 roku odwołano zarząd i burmistrza Olesia. - Przez lata sprawowania tego urzędu moją dewizą było nie szkodzić, ale w tej kadencji zabrakło drużyny do kolegialnej gry - uważa odwołany burmistrz. Jego przeciwnicy z AWS mówią, że to on, przy poparciu Zarządu Regionu "Solidarności", w którym często gościł, był inicjatorem referendum. Od ponad miesiąca jego następcą jest Kazimierz Kiełb, radny powiatowy z AWS. Tego samego dnia, gdy odwołano burmistrza Olesia, wojewódzki komisarz wyborczy w Rzeszowie, sędzia Jan Jaskółka, zarządził przeprowadzenie referendum w Sędziszowie Małopolskim. - Takie są zasady demokracji. Społeczeństwo ma prawo zweryfikować osoby, które wybrało. Jest to środek dość drastyczny, ale należy sięgać po ten oręż w konieczności. Obawiam się, że może to być zaraźliwe, gdyż mam sygnały o zamiarze przeprowadzenia referendum w kolejnych gminach - mówi sędzia Jaskółka.
W Sędziszowie Małopolskim odbyło się wczoraj referendum lokalne, w którym mieszkańcy mieli zdecydować o odwołaniu Rady Miasta i Gminy. Wyniki znane będą dzisiaj. Tuż przed referendum społeczność lokalna podzieliła się na dwa zwalczające się obozy. Po obu stronach zaangażowali się nie tylko politycy, ale także księża. Spory wśród radnych Sędziszowa zaczęły się przy wyborze burmistrza tuż po wyborach samorządowych. Początkowo radni AWS poparli kandydaturę dotychczasowego wiceburmistrza Stanisława Paśki, następnie część radnych wycofała się i pojawiła się kandydatura dotychczasowego burmistrza Wiesława Olesia, który ostatecznie został wybrany burmistrzem. Niedługo po wyborze część radnych wycofała swoje popracie dla Olesia. W konsekwencji zarząd i burmistrz zostali odwołani. Wtedy wojewódzki komisarz wyborczy w Rzeszowie zarządził przeprowadzenie referendum, żeby społeczeństwo zweryfikowało wybrane przez siebie osoby.
EKONOMIA Eksport, inwestycje i popyt konsumpcyjny to najważniejsze mechanizmy napędowe wzrostu gospodarczego Zmiana lokomotywy DARIUSZ FILAR Powiększanie się masy wytwarzanych w gospodarce produktów i usług, które stanowi istotę wzrostu gospodarczego, może nabierać tempa pod wpływem różnych czynników. Jeśli na światowych rynkach pojawia się dodatkowe zapotrzebowanie dokładnie na to, co dana gospodarka ma do zaoferowania, to zaczyna ona przyspieszać. Jeśli przedsiębiorcy optymistycznie oceniać będą przyszłe możliwości zbytu i zdecydują się do nich przygotować poprzez modernizację i rozbudowę swoich firm, to wzrost gospodarczy czerpać będzie dodatkowe siły. Wreszcie jeśli ogół obywateli uzna, że nadszedł czas, by pozwolić sobie na nieco śmielszą konsumpcję, to dążenie do zaspokojenia ich oczekiwań także pozwoli na rozwinięcie skrzydeł producentom i usługodawcom. Dynamiczniejszy eksport, powiększanie nakładów inwestycyjnych i dodatkowy popyt konsumpcyjny to najważniejsze mechanizmy napędowe wzrostu gospodarczego. Czasami ciągną wzrost razem, w wyrównany i zgodny sposób, a czasami przetasowują się szybko na pozycji lidera. Momenty takich przetasowań, które oznaczają dokonywaną w marszu przebudowę mechanizmu napędowego gospodarki, bywają dla niej niełatwe. Wspaniały rok 1997 W 1997 roku gospodarka polska odnotowała wzrost PKB prawie o 7 procent. Zapracowały nań wszystkie trzy lokomotywy. Polski eksport, który przez większą część 1996 roku i pierwszą połowę 1997 roku osiągał wartość około 2 miliardów dolarów miesięcznie, od lipca 1997 roku zaczął zbliżać się do 2,5 miliarda dolarów. Nieco wcześniej, bo w kwietniu, z 300 - 400 milionów dolarów miesięcznie do około 500 milionów dolarów miesięcznie wzrosła nadwyżka osiągana w handlu przygranicznym. Niemieccy turyści i drobni kupcy z Ukrainy i Białorusi skutecznie uzupełniali to, co udawało się uzyskać oficjalnym polskim eksporterom. Dobre perspektywy zbytu zachęcały do inwestowania. W porównaniu z 1996 rokiem wzrost nakładów inwestycyjnych wyniósł w 1997 roku 21,7 procent. Jest to najwyższa roczna stopa przyrostu inwestycji osiągnięta w całym okresie transformacji gospodarczej. Możliwości wzrostu produkcji i rosnące inwestycje pozwalały na powiększanie zatrudnienia - między styczniem i grudniem 1997 roku bezrobocie obniżyło się z 12,6 do 10,3 procent. Wzrost zatrudnienia i towarzysząca mu poprawa płac realnych wywierały stymulujący wpływ na wskaźniki optymizmu konsumentów i zachęcały ich do zakupów. Spożycie indywidualne w kolejnych kwartałach utrzymywało wzrost w ujęciu rocznym zbliżony do 7 procent; wynik ten także należał do najlepszych w całym okresie transformacji. Trzy lokomotywy - eksport, inwestycje i krajowa konsumpcja - z pełną szybkością wprowadziły gospodarkę w 1998 rok. I przez pierwsze półrocze nie spowalniały biegu - jeszcze w lipcu eksport sięgnął prawie 3 miliardów dolarów, co stanowiło miesięczny rekord dziesięciolecia. Dokładnie w tym samym czasie padały też rekordy w handlu przygranicznym - nadwyżka z tego tytułu wynosiła już 600 - 800 milionów dolarów miesięcznie. Tempo wzrostu inwestycji pozostawało dwucyfrowe, a tempo wzrostu spożycia indywidualnego dorównywało, przynajmniej w pierwszym kwartale, wskaźnikowi z ostatniego kwartału roku poprzedniego. Sytuacja zaczęła się zmieniać zasadniczo od sierpniowego kryzysu w Rosji. Na domiar złego jego destrukcyjny wpływ początkowo nie był doceniany - gospodarka zawsze reaguje z pewnym opóźnieniem, więc wskaźniki drugiej połowy 1998 roku nie były jeszcze alarmujące. Po lipcowym rekordzie eksport przestał wzrastać, ale aż do końca roku utrzymywał się na poziomie zbliżonym do 2,5 miliarda dolarów miesięcznie. Tempo wzrostu indywidualnego spożycia krajowego nieco osłabło, ale wiązano to raczej z polityką "schładzania" popytu wewnętrznego. Przyrost inwestycji nadal dokonywał się w tempie dwucyfrowym i dopiero w czwartym kwartale sygnały "przygasającej dynamiki" stały się wyraźniejsze. Bezrobocie na koniec roku okazało się wyższe niż latem, ale nie był to wzrost szczególnie wysoki (z 9,6 do 10,4 procent). Szybka i bardzo wyraźna reakcja na rosyjski kryzys nastąpiła właściwie tylko w handlu przygranicznym - w stosunku do rekordowych nadwyżek z lata ich poziom już we wrześniu okazał się niższy o połowę (spadek do 400 milionów dolarów) i taki pozostał przez ostatnie miesiące roku. Dobre wyniki pierwszego półrocza i swoista siła bezwładu trzech rozpędzonych lokomotyw wzrostu w drugim półroczu sprawiły, że całoroczny wzrost PKB w 1998 roku osiągnął nie najgorszy wskaźnik 4,8 procent. Prawdziwe trudności miały się dopiero zacząć. Trudny początek 1999 roku Na początku 1999 roku widać już było wyraźnie, że ze wszystkich trzech kotłów zeszła para. Eksport stopniowo cofał się do poziomu z początku 1997 roku (około dwóch miliardów dolarów miesięcznie) i pozostawał na nim przez kolejne miesiące. Nadwyżka w handlu przygranicznym jeszcze raz przycięta została prawie o połowę; ustabilizowała się na poziomie dwustu kilkudziesięciu milionów dolarów miesięcznie. Tempo wzrostu inwestycji w ujęciu rocznym obniżyło się w pierwszym kwartale do zaledwie 6 procent, a tempo wzrostu spożycia indywidualnego w tym samym ujęciu i okresie spadło do 4,2 procent, co upodabniało ten wskaźnik do wyników notowanych w latach 1994 - 1995. Osłabienie możliwości eksportowych oraz niższa dynamika konsumpcji i inwestycji musiały pociągnąć za sobą wzrost bezrobocia. Już pod koniec pierwszego kwartału powróciło ono do poziomu powyżej 12 procent. Przekonanie, że wszystkie trzy lokomotywy ciągnąć będą gospodarkę jedynie na pół gwizdka, zaowocowało - i w kraju, i za granicą - dość pesymistycznymi prognozami. Bardzo poważne źródła zapowiadały, że całoroczny wzrost PKB wyniesie w Polsce w 1999 roku co najwyżej od 1,5 do 2,5 procent. W ostatnich dniach 1999 roku stało się pewne, że wzrost PKB sięgnie 3,8 - 3,9 procent. Co sprawiło, że pesymistyczne prognozy sprzed niespełna dwunastu miesięcy okazały się chybione? Nie napędzały wzrostu gospodarczego eksport i handel przygraniczny, bo w obu tych dziedzinach wyniki będą niższe od osiągniętych w 1998 roku. Nie można też tego wzrostu uzależnić od inwestycji, bo przyrastały w mizernym tempie. Zatem lokomotywą - liderem wzrostu gospodarczego musiał być w 1999 roku wewnętrzny popyt konsumpcyjny. Z różnych pozycji można krytykować decyzje o redukcji stóp procentowych podjęte przez Radę Polityki Pieniężnej w styczniu 1999 roku, ale nie sposób zaprzeczyć, że przyczyniły się do podwyższenia poziomu PKB. Obniżone w styczniu stopy procentowe już w maju przyniosły istotny przyrost nowych kredytów konsumpcyjnych (o miliard złotych; przez wiele poprzednich miesięcy średni przyrost kredytów wynosił około 600 milionów miesięcznie), a od lipca nastąpiło kolejne przyspieszenie (do około 1,2 - 1,4 miliarda złotych nowych kredytów miesięcznie). Te nowe kredyty spowodowały, iż z miesiąca na miesiąc podnosiło się tempo wzrostu konsumpcji krajowej. W trzecim kwartale zbliżyło się do wartości rejestrowanych na przełomie lat 1997/1998. Wzrostowi gospodarczemu, stymulowanemu głównie przez krajowy popyt konsumpcyjny, towarzyszą zwykle zagrożenia, z których najważniejsze to narastanie deficytu na rachunku obrotów bieżących. To zjawisko w połączeniu z niską skłonnością gospodarstw domowych do oszczędzania i nasileniem się inflacji z powodu problemów fiskalnych stworzyło klimat, w którym Rada Polityki Pieniężnej zdecydowała się na ruch w przeciwną stronę - w listopadzie podstawowe stopy procentowe zostały istotnie podwyższone, wskutek czego konsumpcyjna lokomotywa wzrostu już wkrótce poruszać się będzie z mniejszym impetem. Gospodarkę czeka kolejna zmiana napędu. Rysująca się szansa Prognoza wzrostu PKB, na której opiera się budżet państwa w 2000 roku, to 5,2 procent. W niezależnie sporządzanych prognozach różnych ośrodków badawczych najwięksi optymiści zapowiadają wzrost nawet na poziomie 6 procent. Biorąc pod uwagę to, że konsumpcja powinna już szykować się do lekkiego zmniejszenia dynamiki, a inwestycje - przynajmniej na razie - przyspieszają w bardzo umiarkowany sposób, większość prognoz zakłada, iż to eksport stanie się lokomotywą gospodarki. Za eksportem do Niemiec i pozostałych krajów Unii mogłoby bowiem podążyć prawdziwe przyspieszenie w inwestycjach (raczej w drugiej połowie 2000 roku), a później także nowa fala wzmożonego popytu konsumpcyjnego. Otwarte pozostaje pytanie, czy kilkanaście minionych, trudnych miesięcy pozwoliło polskim przedsiębiorstwom w takim stopniu poprawić własną konkurencyjność, by teraz w pełni mogły skorzystać z rysującej się szansy. Nie brak ku temu zachęcających sygnałów - eksport w październiku z poziomu około 2 miliardów dolarów miesięcznie podniósł się do 2,2 miliarda, produkcja przemysłowa w listopadzie wzrosła w stopniu wyższym, niż uzasadniałyby to wyłącznie potrzeby wewnętrzne. Ale mimo wszystko za wcześnie chyba jeszcze, by głosić ostateczne przezwyciężenie kłopotów ze wzrostem gospodarczym. Dopiero gdy miesięczny eksport dojdzie do poziomu około 2,5 miliarda dolarów i zdoła się na nim utrzymać, będzie można uznać, że gospodarkę ciągnie już nowa lokomotywa. Autor jest profesorem ekonomii w Uniwersytecie Gdańskim i głównym ekonomistą banku Pekao SA.
Powiększanie się masy wytwarzanych w gospodarce produktów i usług stanowi istotę wzrostu gospodarczego. Jeśli na światowych rynkach pojawia się dodatkowe zapotrzebowanie dokładnie na to, co dana gospodarka ma do zaoferowania, to zaczyna ona przyspieszać. Jeśli przedsiębiorcy optymistycznie oceniać będą przyszłe możliwości zbytu to wzrost gospodarczy czerpać będzie dodatkowe siły. jeśli ogół obywateli uzna, że nadszedł czas na nieco śmielszą konsumpcję, to także pozwoli na rozwinięcie skrzydeł producentom i usługodawcom. W 1997 roku gospodarka polska odnotowała wzrost PKB prawie o 7 procent. Zapracowały nań eksport, inwestycje i krajowa konsumpcja. Sytuacja zaczęła się zmieniać zasadniczo od kryzysu w Rosji. Na domiar złego jego destrukcyjny wpływ początkowo nie był doceniany. Dobre wyniki pierwszego półrocza i swoista siła bezwładu trzech rozpędzonych lokomotyw wzrostu w drugim półroczu sprawiły, że całoroczny wzrost PKB w 1998 roku osiągnął nie najgorszy wskaźnik 4,8 procent. Prawdziwe trudności miały się dopiero zacząć. Na początku 1999 roku widać już było wyraźnie, że ze wszystkich trzech kotłów zeszła para. Eksport stopniowo cofał się. Nadwyżka w handlu przygranicznym jeszcze raz przycięta została prawie o połowę. Wzrostowi gospodarczemu towarzyszą zwykle zagrożenia, z których najważniejsze to narastanie deficytu na rachunku obrotów bieżących. To zjawisko stworzyło klimat, w którym Rada Polityki Pieniężnej zdecydowała - podstawowe stopy procentowe zostały istotnie podwyższone. Otwarte pozostaje pytanie, czy kilkanaście minionych, trudnych miesięcy pozwoliło polskim przedsiębiorstwom w takim stopniu poprawić własną konkurencyjność, by teraz w pełni mogły skorzystać z rysującej się szansy. Nie brak ku temu zachęcających sygnałów, Ale mimo wszystko za wcześnie chyba jeszcze, by głosić ostateczne przezwyciężenie kłopotów ze wzrostem gospodarczym.
MEDIA "City Magazine" i "Aktivist" wyciągają ludzi (i to nie tylko młodych) z domów i zmuszają ich do chłonięcia kultury Aktywne miasto KUBA KOWALSKI Przed dwoma laty w Polsce pojawił się "City Magazine" - pierwsze darmowe pismo zawierające informacje o kulturalnym życiu miasta, wydawane na dobrym papierze, kolorowe, pełne zdjęć, w starannej formie edytorskiej. Pół roku temu "City Magazine" doczekał się następcy - w kilku największych miastach ukazuje się "Aktivist", bezpłatny dwutygodnik o zbliżonej formule. "City Magazine" Wydawało się, że przyszłość magazynu rozdawanego za darmo będzie wisieć na włosku. Tymczasem dziś nakład "City Magazine" jest przyzwoity (w Warszawie 40 tys. egzemplarzy), a lista miejsc, w których można go znaleźć, zajmuje pełne dwie strony. Miesięcznik doczekał się edycji w Trójmieście, Poznaniu i Krakowie. Lokalne mutacje łączy tylko pstrokata szata graficzna oraz uniwersalne recenzje płyt, książek i filmów. Wszystko inne, wraz z okładką i zespołem redakcyjnym, jest już dostosowane do miejsca wydawania. To zrozumiałe: "City Magazine" to miesięcznik o mieście, musi z niego wyrastać oraz, by posłużyć się językiem z łamów, czuć jego klimat. Czym jest "City Magazine"? Mimo nieporęcznego formatu, ciut mniejszego od A3, jest przewodnikiem po mieście. Dzień po dniu opisane są w nim ciekawe wydarzenia kulturalne (wraz z minirecenzjami): koncerty, festiwale, imprezy, pokazy, otwarcia, widowiska, happeningi. Nie ma kultury masowej. Raczej kultura wysoka pomieszana z undergroundową ("bohaterem miasta" w lutowym wydaniu trójmiejskim jest Tymon Tymański, w wydaniu warszawskim rozmowa z Wojciechem Marczewskim). Coś dla ludzi młodych, ale i myślących. Nie ma ani słowa o polityce. Nie ma też waty, która wypełnia kolorowe pisemka pełne plotek z życia wielkich gwiazd, porad kosmetycznych, zdjęć bajecznie drogich ubrań. Tam człowiek ma się ocierać o świat, tutaj - go tworzyć. "City Magazine" jest dla ludzi aktywnych, którzy mają trochę wolnego czasu, trochę pieniędzy, ale przede wszystkim dużo energii. Miesięcznik rzuca im surową informację, podsuwa tropy. Dobre są pomysły na artykuły - o dziwactwach miasta, o obcokrajowcach w mieście, o nietypowych zawodach. "City Magazine" wystawiany jest w specjalnych stelażach w knajpach, kinach i miejscach odwiedzanych przez młodych ludzi. Nieprzypadkowo - w miesięczniku młodzi piszą dla młodych, używając "młodej" polszczyzny (innej niż ta z telewizji i gazet, bliższej ulicy, co wcale nie znaczy, że plugawej). Na tym polega siła - różnica między nadawcą i odbiorcą zaciera się. Dla młodych ludzi istnieje przede wszystkim świat zurbanizowany, w nim czują się u siebie. Miasto jest ich żywiołem, tętni energią, ma swoje tajemnice. By je odkryć, wystarczy po prostu wyjść z domu. Dlatego w miesięczniku jest wszystko, czym żyje miasto. Coś jak dział miejski poważnego dziennika, tyle że redagowany z większym luzem. Czasem, co irytujące, brak wiedzy maskowany jest zbytnią lekkością stylu. Jeżeli wiesz coś, czego nie wie "City Magazine" - redakcja prosi o kontakt. Tymczasem w dużych miastach zaczynają pojawiać się przedsięwzięcia, które odmawiają reklamy czy nawet małych wzmianek w darmowych pismach. W gdyńskiej Klubokawiarni i warszawskiej Kopalni, niezwykłych lokalach obleganych przez młodych ludzi, usłyszałem, że kultowość ich wiąże się z zupełnym brakiem zabiegania o klientów, którzy o istnieniu tych miejsc dowiadują się pocztą pantoflową, od przyjaciół i znajomych. Aktivist "Aktivist" - dziecko grupy medialnej z Finlandii, zadomowione już w Estonii, Rosji - zadebiutował w Polsce pół roku temu. Ukazuje się w Warszawie, Trójmieście, Krakowie, Łodzi, Poznaniu i Wrocławiu, a niebawem pojawi się w Szczecinie i Katowicach. Choć "Aktivist" ma zbliżoną formułę do "City Magazine", nie naśladuje starszego brata - z marketingowego punktu widzenia byłoby to samobójstwo. Jest to dwutygodnik o formacie nieco większym niż A4, ma niezwykle elegancką szatę graficzną, kładzie nacisk na Internet, zgodnie z zasadą, że w sieci mieści się więcej niż na papierze (w stopce nie ma telefonów do redakcji, są adresy e-mailowe do członków zespołu). Poszczególne wydania obok stron lokalnych - kalendarza wydarzeń i opisów knajp - mają te same artykuły i identyczną okładkę. Większość tekstów, podobnie jak w "City Magazine", pisana jest bez większego przygotowania merytorycznego. Tyle że w "Aktiviście" jest dużo mniej konkretu. Marek Kłosowicz, redakcyjny podróżnik, zwiedza daleki świat tylko po to, żeby robić tam to samo, co w Polsce - chodzić do klubów, jeść frytki i pić piwo. Z jego kenijskiej relacji wynika niewiele, ale artykuł ma być przede wszystkim śmieszny. Cóż z tego, że pismo zamieszcza dużo wywiadów z ciekawymi osobami, skoro dziennikarze albo nie przedstawiają swoich rozmówców, uznając ich działalność za doskonale znaną, albo popadają w banał (Jerzemu Stuhrowi zadano ogólnikowe pytania o to, jak traktuje film, jak traktuje teatr i jak radzi sobie z popularnością). "Aktivist" określa swoich odbiorców jako technopokolenie (nieprzypadkowo w lutowym numerze edycji trójmiejskiej jest wywiad z didżejem Romero, puszczającym muzykę w sopockim klubie Sfinks, świątyni polskiego techno). A techno to mechaniczna muzyka, dobra zabawa i brak refleksji. Redaktor naczelny Sławek Belina (zastąpił na tym stanowisku Tomasza Lipińskiego, legendarnego muzyka z Tiltu i Brygady Kryzys) o jednym z felietonów Józefy Hennelowej w "Tygodniku Powszechnym" pisze: "Utwór Hennelowej utrzymany jest - jak zawsze - w dętym, nieprzyzwoitym tonie. Odnotować muszę mistrzowską nieobecność dowcipu w piórze felietonistki. Nieobecność ta maskowana jest misyjną mądrością z rutynowego repertuaru katolickiego posła Tomczuka". Na przedostatniej stronie redakcja "Aktivista" zamieszcza opinie znanych twarzy (piosenkarka Renata Przemyk, pisarka Izabela Filipak, smakosz Maciej Nowak), które mogą tu napisać coś, czego nie napiszą nigdzie indziej. Teksty publikowane są nieodpłatnie, co ma sugerować, że pismo staje się opiniotwórcze, dobrze w nim publikować, a jeszcze lepiej je czytać. To element autokreacji, ale jeśli granica między humorem a rzetelną wiedzą nie zostanie odpowiednio wyważona - pismo zostanie przede wszystkim przewodnikiem. Teksty - choć pomysły mają ciekawe, ale realizację zwykle mizerną - wciąż będą odgrywać rolę dodatku do wzorowo redagowanego kalendarium imprez. I do knajpy Oba pisma wyciągają ludzi (i to nie tylko młodych) z domów, zmuszają ich do aktywnego życia, do chłonięcia kultury. Z przebogatego kalendarium zawsze można wybrać coś dla siebie. "Odkryj swoje miasto" radzi "Aktivist". A jeśli w danym dniu kultura zamiera (zdarza się to niezwykle rzadko - "Aktivist" czerwoną czcionką drukuje pełen niedowierzania napis "Nic się nie dzieje!!!"), zawsze można wybrać się do knajpy. Belina zapowiedział nawet, że kolegia redakcyjne organizowane są w knajpach, wszyscy członkowie redakcji mają obowiązek się stawić i wstawić. Wszystkie lokale w mieście, wraz z cenami i krótkim omówieniem menu, można znaleźć na ostatnich stronach - okazuje się, że jest ich bez liku. A tam, na specjalnych stelażach, leży "City Magazin" i "Aktivist". Koło się zamyka. Ale miasto otwiera. -
Przed dwoma laty w Polsce pojawił się "City Magazine" - pierwsze darmowe pismo zawierające informacje o kulturalnym życiu miasta. Pół roku temu "City Magazine" doczekał się następcy - w kilku największych miastach ukazuje się "Aktivist", bezpłatny dwutygodnik o zbliżonej formule. Wydawało się, że przyszłość magazynu rozdawanego za darmo będzie wisieć na włosku. Tymczasem dziś nakład "City Magazine" jest przyzwoity (w Warszawie 40 tys. egzemplarzy), a lista miejsc, w których można go znaleźć, zajmuje pełne dwie strony. Miesięcznik doczekał się edycji w Trójmieście, Poznaniu i Krakowie. Lokalne mutacje łączy tylko pstrokata szata graficzna oraz uniwersalne recenzje płyt, książek i filmów. Wszystko inne jest już dostosowane do miejsca wydawania. "City Magazine" to miesięcznik o mieście, musi z niego wyrastać oraz czuć jego klimat. "City Magazine" jest przewodnikiem po mieście. Dzień po dniu opisane są w nim ciekawe wydarzenia kulturalne (wraz z minirecenzjami): koncerty, festiwale, imprezy, pokazy, otwarcia, widowiska, happeningi. Nie ma kultury masowej. Raczej kultura wysoka pomieszana z undergroundową. "City Magazine" jest dla ludzi aktywnych, którzy mają trochę wolnego czasu, trochę pieniędzy, ale przede wszystkim dużo energii. Miesięcznik rzuca im surową informację, podsuwa tropy. "City Magazine" wystawiany jest w specjalnych stelażach w knajpach, kinach i miejscach odwiedzanych przez młodych ludzi. w miesięczniku młodzi piszą dla młodych, używając "młodej" polszczyzny.
TABLICE Rusza wymiana tablic rejestracyjnych. Na razie białe rejestracje przykręci niewielu kierowców. Większość musi czekać jeszcze przez rok Spiesz się jak minister transportu Wzory nowych tablic rejestracyjnych. Od góry rejestracje: tymczasowa, dla pojazdów zabytkowych, normalna, indywidualna i jeszcze raz tablica tymczasowa. FOT. PIOTR KOWALCZYK MICHAŁ MAJEWSKI Po pierwszym maja zobaczymy na ulicach pierwsze auta z białymi, polskimi tablicami rejestracyjnymi. Ministerstwo Transportu na przygotowania tej akcji straciło co najmniej trzy lat. - I tak wszystko jest zrobione na ostatnią chwilę - narzekają urzędnicy w powiatach. Na razie niewielu kierowców przykręci nowe tablice. Za rejestrację będą musieli słono płacić - ponad dwa razy więcej niż kosztowało to do tej pory. Kierowcy, którzy po pierwszym maja będą chcieli zarejestrować samochód, muszą wydać 135 złotych, a nie 66, jak do tej pory. W zamian dostaną białą tablicę (podobną do tych w Unii Europejskiej), naklejki legalizacyjne i nowy dowód rejestracyjny. Reszta kierowców, przynajmniej do maja 2001 roku, będzie jeździć z czarnymi rejestracjami. Po tym terminie mogą zgłosić się po nowe tablice. Mogą, ale nie muszą. Ministerstwo Transportu nie wprowadziło nakazu wymiany tablic, co oznacza, że przez najbliższe lata po drogach nadal będą jeździć auta ze starymi numerami. Do kiedy? Przynajmniej przez pięć lat. Potem powoli ministerstwo będzie starało się przymusić kierowców do zmian, chociażby dlatego, że nowe dokumenty i tablice są lepiej zabezpieczone przed fałszerstwem. Jeśli ktoś szalenie pragnie mieć białe tablice przed majem następnego roku - może "zgubić" dowód rejestracyjny. - Mam nadzieję, że za kilka dni nie zaczną masowo ginąć te dowody - żartem wtrąca Leszek Kornalewski z Komendy Głównej Policji. Nowością w amerykańskim stylu będą indywidualne tablice za tysiąc złotych. Właściciel będzie mógł umieścić wymyślony przez siebie napis - od trzech do pięciu znaków. Zgodnie z ministerialnym rozporządzeniem litery nie będą mogły układać się w "wyrazy powszechnie uznane za obraźliwe". - Myślę, że nie zabraknie snobów, którzy zapragną mieć indywidualne rejestracje - ocenia Sławomir Jaszczuk, prezes Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Producentów Tablic Rejestracyjnych. Koncesje trzy, dwie albo osiem Wymiana tablic rejestracyjnych zyskała w ciągu ostatnich trzech lat niezasłużony rozgłos. Największy udział ma w tym dwóch ludzi - Bogusław Liberadzki i Eugeniusz Morawski. O sprawie zrobiło się głośno latem 1997 roku, gdy na światło dzienne wypłynął projekt rozporządzenia w sprawie tablic przygotowany, gdy ministrem transportu (w rządzie Włodzimierza Cimoszewicza) był Bogusław Liberadzki. Według projektu na produkcję tablic miały być tylko trzy koncesje. Do przetargu mogłyby stanąć firmy, które posiadałyby zabezpieczenie w wysokości 1,5 mln euro. Tu wypada wtrącić, że tablice w Polsce produkuje blisko sześćdziesiąt małych firm. Zrozumiałe, że taki projekt wywołał przerażenie wśród drobnych wytwórców. Przyjęcie takiego rozwiązania oznaczałoby wyeliminowanie ich z rynku - bo nie dość, że koncesje były tylko trzy, to w dodatku potrzebne byłoby ogromne zabezpieczenie - 1,5 mln euro, a takich pieniędzy w małych firmach nikt nigdy nie widział. Pomysł wydawał się od początku dziwny, ponieważ w większości krajów zachodniej Europy produkcja tablic nie jest koncesjonowana i taką działalnością zajmuje się wiele firm. Sprawa budziła podejrzenia, ponieważ chodziło o gigantyczne pieniądze. W Polsce jest ponad 12 milionów pojazdów. Otrzymanie koncesji oznaczałoby, że zwycięska firma trafia na żyłę złota. Ministerstwo Transportu broniło kontrowersyjnego pomysłu właściwie tylko jednym argumentem - że nowy system uniemożliwi dorabianie tablic na lewo. W obronie swoich interesów Stowarzyszenie Producentów Tablic Rejestracyjnych podjęło akcję, którą można nazwać "propagandowo-lobbingową". Została do niej włączona fachowa firma public relations. Jej pracownik wędrował po redakcjach i próbował zainteresować dziennikarzy sprawą tablic rejestracyjnych. Stowarzyszenie szukało ratunku w Urzędzie Antymonopolowym, Ministerstwie Skarbu, wśród posłów Komisji Transportu. Sprawa wydawała się jednak przegrana, gdyż gorącym zwolennikiem koncesji okazał się następca Liberadzkiego, Eugeniusz Morawski (gabinet Jerzego Buzka), rekomendowany przez Unię Wolności. Latem 1998 roku "Rzeczpospolita" zdobyła projekt rozporządzenia, w którym Morawski zapowiedział przyznanie dwóch koncesji. Sprawa lukratywnych kontraktów zaczyna interesować duże firmy. Z zagranicznymi partnerami w spółkę, która ma się zająć produkcją tablic, weszła m.in. Mennica Państwowa. Swoje zainteresowanie potwierdzała firma Zasada SA. Tymczasem minister transportu miał kłopoty z przeforsowaniem swojego pomysłu. Na wydanie koncesji i tym samym zniszczenie drobnych producentów nie godziły się Urząd Antymonopolowy i Ministerstwo Skarbu. W tej sytuacji minister Morawski jeszcze raz zmienił projekt - zaproponował przyznać nie dwie, ale osiem koncesji. W tym samym czasie przeciwnicy koncesji dostają do ręki bardzo poważny argument. W przyjętej przez Radę Ministrów ustawie o działalności gospodarczej (wejdzie w życie 1 stycznia 2001 r.) są zapisy o koncesjonowaniu np. produkcji alkoholu czy broni, nie ma natomiast mowy o koncesjach na tablice rejestracyjne. Sprawy stają w miejscu i jest jasne, że Ministerstwo Transportu nie dotrzyma terminu wprowadzenia tablic, który wyznaczono na 1 lipca 1999 roku. Pod koniec 1998 r. z posady rezygnuje Eugeniusz Morawski. Jego następcą jest Tadeusz Syryjczyk. - Z odejściem pana Morawskiego sprawa koncesji przycichła. Okazało się, że nowy minister jest przeciwny koncesjom - opowiada Jerzy Folga, wicedyrektor Departamentu Transportu, który przez długie miesiące gorąco bronił pomysłu koncesjonowania produkcji tablic. Minister na ostatnią chwilę Ostatecznie cała historia skończyła się zwycięstwem drobnych producentów - nie ma koncesji, wystarczy certyfikat Instytutu Transportu Samochodowego, który dostało blisko sześćdziesiąt firm. Zadowolenia z takiego obrotu spraw nie kryje Tadeusz Aziewicz, prezes Urzędu Antymonopolowego, i Hanna Linke, doradca ministra gospodarki, która zajmowała się sprawą tablic. Cieszy się również inspektor Leszek Kornalewski z Komendy Głównej Policji: - Gorąco popieraliśmy wprowadzenie nowych tablic i zabezpieczeń. Czy nowe dokumenty są do podrobienia? Wszystko można podrobić, ale złodzieje będą mieli utrudnione zadanie. Mimo iż nowy termin wprowadzenia tablic był znany od wielu miesięcy, trudno nie dostrzec, że Ministerstwo Transportu działa w pośpiechu i przygotowuje dokumenty na ostatnią chwilę. Na przykład bardzo ważne rozporządzenie ministra transportu w sprawie tablic ukazało się dopiero 7 kwietnia. Do wielu powiatów Dziennik Ustaw z tym dokumentem zwyczajnie jeszcze nie dotarł. - Całe szczęście, że do ostatniej chwili wstrzymałem się z zamówieniem tablic, bo to rozporządzenie wprowadza istotne zmiany w oznaczeniach. Miałem szczęście, ale nie dałbym głowy, że inni nie naprodukowali złomu - opowiada Marek Chrzanowski, kierownik Wydziału Komunikacji w starostwie bełchatowskim. Nadal w drodze jest dokument, który mówi, ile kierowcy mają płacić za nowe tablice i dokumenty (wiadomo, że chodzi o 135 złotych). W wielu powiatach urzędnicy nie zdążyli zorganizować przetargów dla producentów tablic i posiłkują się, budzącym wątpliwości w tym przypadku, trybem zapytania o cenę. Na przykład w wielkopolskim powiecie Wolsztyn przetarg odbędzie się dopiero 12 maja. Co z pierwszymi dniami nowego miesiąca? - Kupiliśmy kilkaset kompletów tablic, wybierając najlepszą ofertę. Żeby przetrwać do przetargu - mówi Zygmunt Hildebrand, kierownik Wydziału Komunikacji w Wolsztynie. Podobnie jest w wielu innych miejscach. Ile starostowie płacą producentom za tablice? W Parczewie urzędnicy wynegocjowali 23 złote za komplet, w Wolsztynie i Bełchatowie 40 złotych, w Mońkach 51 złotych. Teoretycznie powinno im zależeć na wynegocjowaniu jak najniższych stawek. Różnica między opłatą pobieraną od kierowcy za wydanie tablic oraz dokumentów (135 złotych) i ceną wynegocjowaną z producentem trafia do kasy powiatu. Od tego urzędnicy starosty muszą odjąć jeszcze 17 złotych 60 groszy. Tyle kosztują znaki legalizacyjne na tablice, nalepka na szybę i dowody rejestracyjne, które produkuje monopolista - Państwowa Wytwórnia Papierów Wartościowych. Wiesław Jarocki, z Wydziału Komunikacji w Mońkach koło Białegostoku, trochę się boi reakcji pierwszych petentów, kiedy usłyszą, że cała zamiana będzie kosztować teraz 135 złotych: "Do tej pory kosztowało 66 złotych i co chwila ludzie w urzędzie narzekali, że jest drogo. Lepiej nie myśleć, co powiedzą o nowej cenie...". Cała operacja zaczyna się za kilka dni. Ministerstwo wybrało ostrożny wariant i na razie sprawa będzie dotyczyła niewielu kierowców - tych, którzy chcą zarejestrować nowy samochód albo muszą przerejestrować swoje auto np. w związku z przeprowadzką do innego miasta. Tak naprawdę zmiana rejestracji ruszy pełną parą dopiero za rok - wtedy będziemy mogli wejść do urzędu z ulicy i postarać się o nowe tablice. Pytanie tylko, czy to wszystko nie trwało odrobinę za długo i czy trzeba było tracić tyle lat na jałowe deliberowanie o koncesjach.
Kierowcy, którzy po pierwszym maja będą chcieli zarejestrować samochód, muszą wydać 135 złotych, a nie 66, jak do tej pory. W zamian dostaną białą tablicę (podobną do tych w Unii Europejskiej), naklejki legalizacyjne i nowy dowód rejestracyjny. Ministerstwo Transportu nie wprowadziło nakazu wymiany tablic, co oznacza, że przez najbliższe lata po drogach nadal będą jeździć auta ze starymi numerami.
Uchodźcy czeczeńscy w Polsce Najgorszy jest brak poczucia bezpieczeństwa, wędrówki z ośrodka do ośrodka Życie w zawieszeniu W Polsce przebywa około czterystu Czeczenów. Prawie połowa z nich to dzieci. Przeważająca większość mieszka w sześciu ośrodkach dla uchodźców. Niemal wszyscy czekają, żeby polskie władze przyznały im status uchodźcy. FOT. PIOTR KOWALCZYK RADOSŁAW JANUSZEWSKI Ramazan Israiłow został postrzelony w nogę podczas potyczki patroli. Przyjaciele pomogli mu wydostać się z okrążonego Groznego. Potem była długa droga do Polski. W Polsce przebywa około czterystu Czeczenów. Prawie połowa z nich to dzieci. Przeważająca większość mieszka w sześciu ośrodkach dla uchodźców. Niemal wszyscy czekają, żeby polskie władze przyznały im status uchodźcy. Przez Niemcy do Polski Achmed Tupajew był kierowcą. Do Polski przyjechał w tym miesiącu. Rozmawiamy w warszawskim meczecie - willi przy ulicy Wiertniczej, niedaleko Wilanowa. Achmed nie walczył. W sierpniu uciekł z Groznego. Był razem z kobietami i dziećmi. Trafił do obozu filtracyjnego. Jego żona, Luiza Mieżidowa, wyjechała do obozu w Inguszetii. Gdy na jej oczach pijani żołnierze rosyjscy zabili szesnastoletnią dziewczynę, postanowiła uciekać. Luiza miała ze sobą dwunastoletnią córkę i dziesięcioletniego synka. Sprzedała całe rodzinne złoto - kolczyki, naszyjnik, ślubną obrączkę. Krewni coś dołożyli. Miała ze sobą pięćset dolarów i dwie torby podróżne. Ukraińscy pogranicznicy przez godzinę wypytywali, a skąd, a po co. Po polskiej stronie dali stempel i puścili. Potem przyszli reketerzy i zabrali jej jedną torbę - tę z pieniędzmi i paszportem zagranicznym. Przyjechała na Dworzec Centralny. Stanęła w wielkiej hali kasowej i nie wiedziała, co dalej. Zwróciła się do jakiegoś mężczyzny. - Wyglądał na solidnego - mówi. Ten poradził jej, żeby jechała do Gubina, tam może przejść na niemiecką stronę. Pojechała. Dobrzy Polacy pomogli. Jeden nawet przeniósł jej synka przez rzekę. Na drugim brzegu czekała już niemiecka straż graniczna. Namierzyli ją radarem. Przez trzy dni trzymali w areszcie. - Kafelki jak w łaźni, zakratowane okna, betonowe ławy z kocami. Karmili, dali suche ubrania. Na spacer nie puszczali. Potem przewieźli na polską stronę. - Taka piękna policjantka w mundurze tam była - wzrusza się Luiza. Wsadziła ją z dziećmi do pociągu. Powiedziała, żeby zostali w Polsce, że tu będzie dobrze. Azyl dla Achmeda Achmed, mąż Luizy, ma poczciwą, słowiańską twarz. Niedogolony, trochę niedźwiedziowaty. Pokazuje na bark i kolano. Luiza, która już całkiem dobrze mówi po polsku, wyjaśnia: - W obozie go tak załatwili. Po czterech miesiącach siostra wykupiła go za dwa tysiące dolarów. Wyjechał do Brześcia. Tam mieszkał trzy miesiące, bo paszport miał nieważny, jak wielu jego ziomków. Za niepodległości nie aktualizowali rosyjskich dokumentów. Białorusini zawracali go z granicy. Próbował wiele razy. Luiza powiedziała o tym Hubertowi Kossowskiemu, działaczowi Komitetu Polska - Czeczenia. Prosiła, by pomógł rodzinie się połączyć. Kiedy Rosjanie wzięli Achmeda, był ubrany do figury. A tu nastała zima. Dobrzy ludzie, Białorusini i Czeczeni, pomogli. Coś do jedzenia dawali, cieplejsze ubranie. Gdy wsiadał do pociągu w Grodnie, dostał kurtkę. - Była piąta rano, gdy Kossowski przyjechał - wspomina Achmed. - Adres znał, bo dzwoniłem do żony. Powiedział, jak przejechać przez Ukrainę, i dał dobrą radę. Na granicy głośno krzyczeć - azyl! Achmed krzyczał: - Azul! Azul! Polacy dali jeść i pić, wyrobili dokumenty. Na granicy jest strażnica Toita Sulejmanowa mieszka z mężem i czwórką dzieci w ośrodku dla uchodźców w Dębaku. - Jestem muzułmanką - mówi z dumą. Jak zresztą wszyscy Czeczeni. - A to znaczy czystość ducha i uczciwe postępowanie z ludźmi - dodaje. Toita pochodzi z zamożnej rodziny. Na stole w dużym pokoju, którego umeblowanie stanowią żelazne łóżka, szafki, stół i kilka krzeseł, leżą podniszczone zdjęcia. Były w piwnicy podczas bombardowania - sumituje się. Na zdjęciach ruiny. Jeszcze przed wojną była w tym miejscu nowoczesna ferma drobiowa. Żołnierze Federacji Rosyjskiej zabrali z niej wszystko, co się dało wymontować i wywieźć. Potem zniszczony został dom. Rodzina przedostała się do Kaliningradu. Po drodze Rosjanie łowili "czornych", jak nazywają Czeczenów, sprawdzali w komputerze dane, brali odciski palców nawet od dzieci. Kilka razy Toita wraz z rodziną próbowała przejść granicę. Za pierwszym razem zatrzymali ich Rosjanie. - Taką mam pracę - tłumaczył się rosyjski komandir. Potem nie puszczali Polacy. - Mówiłam, że spod bomb, że z dziećmi. Nie pomogło. Cofnęli. Nauczyłam się kilku słów po polsku: azul, iz Czeczenii. Kiedy kolejny razy chcieli ją zawrócić z granicy, nie usłuchała. Dzieci płakały, zmęczone. Powiedziała, że chce rozmawiać z dziennikarzami. Wkrótce przyjechali. Po kilku telefonach pozwolono Toicie zostać. Ramzan Ampukajew, szef czeczeńskiego ośrodka informacyjnego, też ubiegający się o status uchodźcy od paru lat, bo został w Polsce po pierwszej wojnie czeczeńskiej, pokazuje faks wysłany z Białorusi. Dwadzieścia nazwisk. Polacy nie puszczają. Rzecznik prasowy Straży Granicznej, podporucznik Mirosław Szaciłło, twierdzi, że wbrew twierdzeniom dziennikarzy Toita nie prosiła o azyl. Obie strony, zarówno Toita, jak i funkcjonariusze, potwierdziły, że nie składała wniosku o status uchodźcy. - A ponadto względy humanitarne nie zawsze pokrywają się z prawnymi. W przypadku trzech Czeczenów z grupy, która wysłała faks, okazało się, że również nie składali wniosków o status uchodźcy. Jeden mówił, że jedzie do Polski po samochód, pozostali mieli ważne dokumenty i vouchery, ale nie wykupili w Polsce usług turystycznych. - Daję słowo honoru, że wnosili o status uchodźcy i tak jest w dziesiątkach przypadków - zaklina się Ramazan Ampukajew i kładzie rękę na sercu. Żołnierze tułacze Dżambułat Junajew ma dwadzieścia cztery lata. Przebywa z żoną w ośrodku w Dębaku. Żona dopiero co rodziła, mają jej zdejmować szwy. Dżambułat porusza się powoli, ostrożnie. Mówi, że nie ma połowy wnętrzności. Został ciężko ranny. Operowano go w konspiracji. Gdy doszedł do siebie, wraz z ciężarną żoną uciekł z Groznego. Ruble, flaszka wódki, marlboro i przejechał przez posterunki. Dotarł do Kaliningradu. - Facet z federacyjnej służby bezpieczeństwa całą noc mnie przesłuchiwał, wreszcie puścił - mówi. Na szczęście dla Dżambułata armia i bezpieka mają ponoć oddzielne serwery komputerowe, więc nie można było sprawdzić, kto zacz. Ale z polskiej granicy go cofnięto. - Ma pan prawo złożyć skargę w konsulacie w Kaliningradzie - powiedzieli. Po tygodniu znów spróbował. Tym razem powiodło się. Cztery dni temu żona powiła córkę. Ramazan Israiłow z Luizą Achmiejewą i czworgiem dzieci mieszkają w ośrodku w Smoszewie. Jechali przez Rosję. Dawali "wziatki" milicjantom. Ukraińskim pogranicznikom zapłacili czterdzieści dolarów za wolny przejazd. Polski pogranicznik popatrzył tylko na nogę, na kule. - Zrozumiał i od razu dał stempel, choć vouchera nie było - mówi Ramazan. W Dębaku spędzili tylko jedną noc, na podłodze w świetlicy. Rano wyprawiono ich do Lublina. - Bez lekarza, bez badań, bo w Dębaku miejsc nie było. Po miesiącu trafili do Smoszewa. - Bo tu są krewniacy, jakby co, pomogą - mówi. Robiono mu prześwietlenie, ortopeda pisał, że operacja potrzebna. To było około trzech miesięcy temu. Kość się do końca nie zrosła. - Sprawa rozbiła się o pieniądze - mówi Andrzej Pilaszkiewicz, zastępca dyrektora Departamentu Migracji i Uchodźstwa w MSWiA. - Nie jest to operacja ratująca życie, więc można zwlekać. Na podstawowe leczenie i ratowanie życia pieniądze są. Na pomoc medyczną czeka wielu Czeczenów. Idrys Satujew z żoną Luizą Churajewą mieszkają w ośrodku w Białymstoku. - Wziąłem karabin i pięć minut potem dostałem - śmieje się. Pocisk przeszedł w okolicach kolana. Teraz Idrys kuleje i czeka na aparat, który usprawni mu nogę. Jest i chłopczyk z ośrodka w Białymstoku. Nie był partyzantem, ale, jak twierdzą jego rodzice, wybuch miny zniszczył mu słuch. Powinien nosić aparat słuchowy. Lepiej nie pytać - Na początku było zdziwienie - mówi Luiza Mieżidowa - nikt nie bombardował. Ale jak przelatywał samolot, dzieci drżały, usta córce siniały, chłopak bladł. Chowali się pod łóżkiem. Dzieci bały się pójść do stołówki, bo tam stali ochroniarze w mundurach. Myślały, że to Rosjanie. Były i inne problemy. - Nie podoba się, to jedźcie do Czeczenii i mieszkajcie tam. Tak mi powiedział w Dębaku pan Jacek z administracji - twierdzi Luiza. - To było wtedy, gdy przenoszono mnie do innego ośrodka, a ja chciałam zostać w Dębaku, bo bałam się sama, bez męża. Tylko w Dębaku jest ochrona. Rada Idajewa mieszka z dziećmi w Lublinie. - Mleko dają takie jak woda - skarży się. Kiełbasa bywa zielona. A to jabłka, które dostajemy - pokazuje małe, pokryte plamkami jabłuszko. - To gdzieś z ziemi zebrane. Rada chciała pieniędzy zamiast wyżywienia, żeby kupować na własną rękę. - Pani kierownik powiedziała tylko "nie można" - twierdzi Rada. - Wróciłabym do Czeczenii, gdyby nie wojna - dodaje. - Pan Tomasz w ogóle nas nie słuchał. Nie można było o nic zapytać - skarży się Luiza, wspominając swój pobyt w Lublinie. Kiedy z trzema innymi kobietami poszłyśmy do niego zapytać o ubrania dla dzieci, wskazał palcem drzwi i kazał nam wyjść. Powiedział, że polskie dzieci żyją gorzej. - Nigdy nie było sytuacji wypraszania uchodźców za drzwi. Najwyżej prośba, żeby zaczekali - mówi Violetta Kędzierska, kierowniczka ośrodka w Lublinie. Tomasz Świdziński, pracownik socjalny, też nie przypomina sobie takiego zdarzenia, żąda konkretów. Uchodźcy skarżą się, że lekarstw za mało, że przenoszą z ośrodka do ośrodka, że jedzenie złe. Boją się o bezpieczeństwo, szczególnie samotne kobiety z dziećmi. Jedna wróciła do Czeczenii, nie chciała zostawać dłużej bez męża. Kilka kobiet zostało pobitych i ograbionych przez bandytów - w biały dzień. - W Smoszewie woda nie nadaje się do picia. Z kranów cieknie rdzawa ciecz. Trzeba brać wodę ze studni z pobliskiego gospodarstwa. Właściciele współczują i chętnie na to pozwalają. Dają ziemniaki, latem owoce - opowiada Luiza Mieżidowa. Trzecia wojna czeczeńska Albi Osmanow i Dagman Osmanowa przyjechali do Lublina w styczniu. Jak wielu przeżyli w Rosji prześladowania. Jego dwa razy aresztowano. - Patrolom trzeba było dawać łapówki. Bo jak nie - do kieszeni wsadzali pistolet albo narkotyk i był pretekst, żeby człowieka zabrać - opowiada Osmanow. Po polskiej stronie granicy nie było problemów. - Mieliście dwie wojny czeczeńskie, ja wam urządzę trzecią, powiedział pan Tomek - twierdzi Albi. Poszło o to, że w stołówce, przed okienkiem, w którym wydawano żywność, kazał podnosić dzieci, żeby je mógł widzieć, a Albi zaoponował. Mieszkańcy ośrodka w Lublinie skarżą się, że na ogólnym zebraniu z udziałem kierownictwa Jacek Chmiel z administracji Dębaka oznajmił: Właściciel hotelu, w którym jest ośrodek, dostaje pieniądze za usługę. Może z nimi zrobić, co chce - jechać na wyspy tropikalne albo poprawić wyżywienie. - Tłumaczyłem, że nie mam wpływu na to, w jaki sposób właściciel obiektu wydatkuje pieniądze pochodzące z zysku ze świadczeń za zakwaterowanie i wyżywienie uchodźców - argumentuje Chmiel. Jacek Chmiel zgodził się na wizytę w Dębaku, ale odmówił pozwolenia na wejście do ośrodka w Lublinie. - Nie udzielam zgody, bo uważam, że napiszecie tekst tendencyjny. Dlaczego? - Nie mam ochoty odpowiedzieć. Uśmiech w "Kolorado" - Szkoła to najważniejsze! Niech statusu nie będzie, byleby była szkoła. Dzieci nie uczą się już drugi rok - skarży się Luiza Mieżidowa. - Na szczęście poznaliśmy pana Ryszarda Pietruchę. Jest nauczycielem polskiego w jednej z warszawskich podstawówek STO. Zaczął przynosić książki, zeszyty, długopisy. Przyjeżdża, uczy, zabiera dzieci do swojej szkoły. Kiedyś za pieniądze z Fundacji Batorego zabrał je na wycieczkę: Wilanów, Łazienki, ogród zoologiczny, miejsce dziecięcych zabaw "Kolorado". - Widziałam, jak dzieci w "Kolorado" pierwszy raz zaczęły się uśmiechać - mówi Luiza. Młodsze dzieci nie znają już rosyjskiego. Zaczynają mówić po polsku. Uczęszczają do polskich szkół. Ale z zeszytami, pomocami, podręcznikami bieda. Córeczka Albiego i Dagmany Osmanowów siada przy stoliku w holu ośrodka. - Lubisz szkołę? - Tak. A z czego jesteś najlepsza? - Z matiematiki. Rodzice mówią, że ich dzieci chodzą do szkół jako "wolni strzelcy", bez wpisów do dzienników. W ośrodkach są nauczyciele polskiego, ale Czeczeni skarżą się, że lekcje odbywają się rzadko. Problem w tym, że nauka w zakresie szkoły podstawowej przysługuje tym, którzy mają status uchodźcy. Między niebem a ziemią - Żyjemy tu między niebem a ziemią - mówi Albi. - W Rosji nie było praw i tu ich nie ma. Co robimy? Nic! Jemy, śpimy, czekamy na status. Z człowieka robi się automat. - Ustawa mówi, że postępowanie w sprawie statusu powinno być zakończone w ciągu trzech miesięcy - twierdzi Andrzej Pilaszkiewicz. - Praktyka jest taka, że wnioski są rozpatrywane wszechstronnie. Przyznaję, dużo jest wypadków przeciągania procedury. Szachrudin Bażajew i Toita Magomadowa dostali wreszcie status. Wraz z nim mieszkanie. Teraz Szachrudin czeka na wieści z pośredniaka z ulicy Ciołka w Warszawie. Jest budowlańcem, ale może być też kierowcą. - I w ogóle robić wszystko - mówi, błyskając złotymi zębami. Gorzej powiodło się Magomedowi Abubakarowi. Odmówiono mu statusu. Niech wraca do Federacji, skoro pokój zapanował, a on nie brał udziału w walkach. Rzeczywiście nie brał. Ale z obawy przed rosyjskimi wtykami nie podał w aplikacji, że przeszedł szkolenie wojskowe. Instruktorami byli Palestyńczycy i Kuwejtczycy. Magomed jest przekonany, że federacyjna służba bezpieczeństwa ma oko na ośrodki w Polsce. Będzie się odwoływał. Co daje status Status uchodźcy daje m.in. prawo do legalnego zatrudnienia, zameldowania (bez prawa do mieszkania), wyjazdów za granicę (na okres do trzech miesięcy), nieodpłatnej nauki na poziomie szkoły podstawowej.
W Polsce przebywa około czterystu Czeczenów. większość mieszka w ośrodkach dla uchodźców. czekają, żeby polskie władze przyznały im status uchodźcy. Toita Sulejmanowa mieszka w ośrodku w Dębaku. Kilka razy próbowała przejść granicę. nie puszczali Polacy. Ramazan Israiłow z Luizą Achmiejewą mieszkają w ośrodku w Smoszewie. Robiono mu prześwietlenie, ortopeda pisał, że operacja potrzebna. To było około trzech miesięcy temu. Na pomoc medyczną czeka wielu Czeczenów. Uchodźcy skarżą się, że lekarstw za mało, że przenoszą z ośrodka do ośrodka. Boją się o bezpieczeństwo. - Niech statusu nie będzie, byleby była szkoła - skarży się Luiza Mieżidowa. postępowanie w sprawie statusu powinno być zakończone w ciągu trzech miesięcy. dużo jest wypadków przeciągania procedury.
W 1990 roku były zaledwie trzy napady na banki,w 1998 roku już 40, w ubiegłym - 91 Złapani podczas skoku Budynek banku przy ulicy Jasnej 1 FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI Telefon od przygodnej osoby uratował Powszechny Bank Kredytowy przed utratą dużej sumy pieniędzy. W niedzielę wieczorem warszawski oddział banku opanowali bandyci, którzy prawdopodobnie współpracowali z dwoma strażnikami. To już drugi duży napad w centrum Warszawy w ciągu trzech miesięcy. A 37 lat temu skradziono 1,3 mln zł w oddziale NBP, który mieścił się również w tym samym budynku przy ulicy Jasnej 1. W ostatnich latach liczba skoków na banki w całej Polsce gwałtownie rośnie. Bandytów zauważył mężczyzna, który w niedzielę około północy poinformował przez telefon policję, że w banku kręcą się podejrzani ludzie. Dyżurny oficer stołecznej komendy potraktował sygnał poważnie i wysłał patrol na ulicę Jasną, w pobliże filharmonii. Pod dom "pod orłami", w którym na parterze mieści się VIII Oddział PBK, podjechał radiowóz. Do policjantów wyszedł jeden z ochroniarzy bankowych, który przekonywał, że w środku wszystko jest w porządku. - Wyglądał na odurzonego i nie wzbudził zaufania. Czuć było od niego alkohol. Policjanci go zatrzymali - mówi rzecznik prasowy stołecznej policji, komisarz Dariusz Janas. Sygnał o zatrzymaniu trafił do oficera dyżurnego, który przysłał następnych policjantów. Obstawili wszystkie wejścia do banku. Wtedy wyszedł do nich kolejny mężczyzna, który oświadczył, że w środku nie dzieje się nic niepokojącego. Został zatrzymany. Policjanci dostrzegli na dziedzińcu banku chryslera, który w nocy nie powinien tu stać. Po sprawdzeniu okazało się, że auto było kradzione. Wezwano grupę antyterrorystyczną. Po negocjacjach z banku wyszło z podniesionymi rękami czterech mężczyzn. Poddali się bez oporu. - Wiedzieli, że nie mają szans. Policjanci z Wydziału Patrolowo-Interwencyjnego Komendy Stołecznej Policji otoczyli budynek - mówi Krzysztof Hajdas. - W samochodzie zatrzymanych były worki, palnik do cięcia metalu, wiertarki i młot pneumatyczny - podał komisarz Dariusz Janas, który w nocy z niedzieli na poniedziałek cztery godziny spędził na miejscu planowanego napadu. W banku policjanci znaleźli trzy pistolety ukryte w koszu na śmieci. Dwa miały tłumiki. Napastników zarejestrowały kamery bankowego systemu bezpieczeństwa. Taśmy z zapisem napadu ma policja. Portier pilnujący domu "pod orłami", w którym siedzibę ma też Krajowa Rada Spółdzielcza, nie zauważył niczego niepokojącego. - Sprawę prowadzi Prokuratura Rejonowa Warszawa Śródmieście. Prawdopodobnie zajmie się nią nasz Wydział Przestępczości Zorganizowanej - powiedziała rzeczniczka stołecznej Prokuratury Okręgowej, Małgorzata Dukiewicz. - Napad na bank to poważna sprawa. Na razie za wcześnie na wnioski - dodała. Rzeczniczka prokuratury zaprzecza, jakoby zatrzymani bandyci mieli związek z wcześniejszym napadem na placówkę Kredyt Banku przy ul. Żelaznej. Zatrzymani to dwaj strażnicy Grzegorz G. i Tomasz J. i czterech napastników: Adam K., Włodzimierz J. Leszek B. i Janusz C. Dopiero dziś prokurator sformułuje zarzuty i wystąpi o ewentualne tymczasowe aresztowanie zatrzymanych mężczyzn. - Napad się nie udał, bo zareagowało społeczeństwo. Ktoś zauważył, że coś dziwnego dzieje się przy banku, zadzwonił na policję. Dzięki bardzo sprawnej akcji nie ucierpiał bank i pieniądze klientów - powiedział rzecznik prasowy Powszechnego Banku Kredytowego Marek Kłuciński. Banku pilnowała agencja PBK Ochrona SA należąca do Grupy PBK. W agencji pracuje ponad 1,5 tys. ludzi. - Pracownicy są starannie selekcjonowani oraz poddawani szczegółowemu procesowi sprawdzania - podał PBK. - Policja wysoko ocenia nasze zabezpieczenia. Mamy własną agencję ochrony. Są podejrzenia, że jej dwóch pracowników mogło współpracować w przygotowaniu napadu. Trwa sprawdzanie, jak mogło dojść do takiej sytuacji. Chcemy się też dowiedzieć, co zaszło w banku - mówi Kłuciński. - Z moich informacji wynika, że pracownik ochrony wyłączył przy użyciu kodów zabezpieczających urządzenie nadające sygnał alarmowy do centrali ochrony. Do dziś nie wykryto sprawców innego napadu. W sobotę 3 marca tego roku doskonale zorganizowana grupa bandytów napadła na filię Kredyt Banku przy ul. Żelaznej w Warszawie. Napastnicy zamordowali ochroniarza i trzy kasjerki. Z filii zginęło około 30 tys. zł. Nie pomogła wyznaczona nagroda, której łączna suma wynosi 230 tys. zł. Nikt niczego nie zauważył. Niczego podejrzanego nie widzieli też ochroniarze pilnujący budynku, w którym mieści się filia, chociaż feralnego ranka przechodzili obok okien banku kilka razy. Harald Kittel, PAP JAK TO BYŁO W 1964 ROKU 22 grudnia 1964 roku dotąd nieodnalezieni bandyci napadli na bank przy ulicy Jasnej w Warszawie ,mieszczący się w domu "pod orłami". Zrabowali całodzienny utarg z Centralnego Domu Towarowego. O pół do siódmej wieczorem kasjerka Jadwiga Michałowska z dwoma konwojentami przywiozła do III Oddziału Narodowego Banku Polskiego 1 336 500 zł. Gdy wchodzili do banku, niewysoki młody mężczyzna strzelił w pierś strażnikowi Stanisławowi Piętce, wyrwał worek z pieniędzmi i zaczął uciekać. Wtedy drugi napastnik wyszedł zza rogu i dwa razy strzelił do konwojenta Zdzisława Skoczka, który zmarł. Zaraz potem milicję zawiadomił redaktor Andrzej Olszewski z "Kuriera Polskiego". Napad widział z okna. Milicja zbadała znalezione na miejscu zdarzenia łuski. Okazało się, że trzy pochodziły z pistoletu PW-33 użytego wcześniej w 1957 r. w napadzie na Krystynę Wawerek, kasjerkę sklepu "Chełmek". W roku 1959 zabito z niego plutonowego milicji Zygmunta Kiełczykowskiego a dwa miesiące potem - konwojenta Łukasza Czeczunia i raniono strażnika pocztowego Stanisława Furmańczyka. Pięć innych łusek znalezionych przed domem "pod orłami" pochodziło z pistoletu zabranego zabitemu milicjantowi. Prowadzone na dużą skalę śledztwo po napadzie nie przyniosło efektów. Śledczym udało się tylko zdobyć zeznania świadków, którzy widzieli, jak worek z pieniędzmi przejął mężczyzna w samochodzie. HK CORAZ WIĘCEJ NAPADÓW Z policyjnych statystyk wynika, że liczba napadów na banki i inne placówki obracające gotówką rośnie w zastraszającym tempie. Jeszcze dziesięć lat temu były rzadkością . W 1990 roku zaledwie trzy . W 1998 roku napadów było już 40, w ubiegłym - 91. W ubiegłym roku straty spowodowane napadami na banki wyniosły ponad dwa miliony zł, a łącznie w skokach na banki oraz konwoje, listonoszy, poczty i stacje benzynowe padło łupem bandytów ponad sześć milionów zł. - We Włoszech jest ponad trzysta napadów rocznie. U nas, niestety, będzie tyle samo. Napada się na bank, bo są tam pieniądze. Nie wszyscy poważnie traktują to zagrożenie - uważa Ryszard Kuciński, zajmujący się zabezpieczaniem banków. Przeciętny napad trwa nie dłużej niż kilka minut. Zwykle sprawcy rzadko robią użytek z broni, ale używają jej do zastraszenia personelu placówek finansowych. - Najczęściej obiektem ataku przestępców są małe filie lub oddziały dużych banków w niewielkich miejscowościach. Te filie często są gorzej ochraniane niż duże centrale banków - mówi komisarz Zbigniew Matwiej z biura prasowego Komendy Głównej Policji. HK
W niedzielę wieczorem napadnięto na warszawski oddział Kredyt Banku przy ulicy Jasnej, gdzie do napadu na bank doszło również w 1964 roku. Policję powiadomił przypadkowy przechodzień. Otoczono budynek. Bandyci, którzy współpracowali z ochroniarzami, poddali się bez oporu. W ostatnich latach liczba skoków na banki w całej Polsce gwałtownie rośnie.
MEDYCYNA Nowa szansa dla chorych na raka krwi i niektóre nowotwory złośliwe Uzdrawiająca chimera ZBIGNIEW WOJTASIŃSKI Miniprzeszczepy komórek krwiotwórczych są nową nadzieją w leczeniu chorób nowotworowych - szczególnie białaczek i chłoniaków. - W ten sposób udało się nam uzyskać całkowitą remisję u pięciu pacjentów z wyjątkowo trudnym do leczenia rakiem nerki z przerzutami - twierdzi prof. Shimon Slavin z Izraela, jeden z pionierów tej metody immunoterapii. Inni specjaliści zalecają ostrożność. Przyznają jednak, że dla niektórych chorych pojawiła się nowa szansa skutecznej terapii. - Pomysł tej metody powstał w latach 60., ale żeby ocenić jej skuteczność, potrzebny jest dłuższy okres obserwacji - mówi prof. Jerzy Hołowiecki, kierownik kliniki transplantacji szpiku Śląskiej Akademii Medycznej w Katowicach. Prof. Slavin przytacza przykłady: - Terapię tę po raz pierwszy zastosowaliśmy przed 14 laty u chorego na białaczkę. Żyje on do dziś. Wtedy nikt nie chciał uwierzyć, że w strzykawkach podawaliśmy mu jedynie krwinki pobrane od dawcy. Wydawało się to zbyt proste, by było możliwe - podkreśla uczony. Od 6 lat tę metodę stosuje się w Jerozolimie rutynowo. W przewlekłych białaczka szpikowych jej skuteczność sięga 80 proc., a w chłoniakach nieziarniczych - 70 proc. Gorsze rezultaty uzyskuje się jedynie w ostrych postaciach choroby. W przypadku białaczki szpikowej wyleczalność nie przekracza 20-30 proc. Metoda ostatniej szansy O podobnych efektach mówią polscy specjaliści, którzy od niedawna również stosują tę metodę. - W nowotworowych chorobach hematologicznych wyniki, jakie dotąd uzyskaliśmy, można ocenić jako dobre: zostali uratowani chorzy, którzy musieliby umrzeć, gdyż nie pomogły im tradycyjne metody leczenia - mówi prof. Janusz Hansz z kliniki AM w Poznaniu, gdzie zabiegom takim od stycznia tego roku poddano 23 chorych na białaczki, chłoniaki i szpiczaki. W Katowicach leczonych było ośmiu chorych, spośród których żyje sześciu. Pierwsze trzy przeszczepy wykonano także w Warszawie - w klinice hematologii i onkologii Akademii Medycznej. Trzeba jednak pamiętać, że jest to metoda ostatniej szansy - gdy nie pomaga chirurgia, radio- i chemioterapia. - Nie jest też panaceum na wszystkie oporne na leczenie choroby nowotworowe. Na podstawie dotychczasowych prób możemy powiedzieć jedynie, że można ją stosować w niektórych chorobach hematologicznych, gdy nie ma innej możliwości leczenia - uważa prof. Hansz. Nie wiadomo też, na ile miniprzeszczepy komórek krwiotwórczych zastąpią klasyczne transplantacje szpiku kostnego lub komórek macierzystych szpiku. Dotychczasowe doświadczenia z użyciem tej metody są zbyt skromne - nawet w klinice prof. Slavina. W Europie dopiero planowane są większe badania, które mają wykazać jej skuteczność. Shimon Slavin sądzi, że jest ona nadzieją w leczeniu schorzeń zarówno nowotworowych, jak i w zaburzeniach genetycznych układu odpornościowego, np. w anemii aplastycznej i niedokrwistości Fanconiego, w których również uzyskał ponad 80 proc. wyleczalności. A nawet w chorobach autoimmunologicznych, jak stwardnienie rozsiane czy reumatoidalne zapalenie stawów. Wcześniejsze niepowodzenia tego rodzaju immunoterapii powodowane były tym, że do miniprzeszczepów wykorzystywano leukocyty pobrane od chorego. To był błąd. Nie można leczyć komórkami odpornościowymi, które przecież "zdradziły" już pacjenta. Dać nadzieję W miniprzeszczepach używa się wyłącznie komórek macierzystych układu krwiotwórczego oraz dojrzałych limfocytów dawcy o podobnej zgodności tkankowej. Metoda ta jest zatem podobna do tradycyjnego przeszczepu szpiku kostnego (lub komórek krwiotwórczych), jaki wykonywany jest od wielu lat. Różni się głównie tym, że szpik chorego nie jest od razu niszczony (chemioterapią i napromieniowaniem), lecz stopniowo - w ciągu kilku miesięcy - zastępowany komórkami z krwi dawcy. W tym czasie jego limfocyty mają zniszczyć komórki nowotworowe i odtworzyć układ krwiotwórczy. Taka metoda jest mniej toksyczna, zmniejsza też podatność na infekcje - szczególnie niebezpieczne w początkowym etapie zabiegu. Grozi jedynie reakcją "przeszczep przeciwko gospodarzowi", gdy komórki dawcy zaczynają atakować organizm ich biorcy. Przez pewien czas w jego organizmie utrzymuje się tzw. chimeryzm hemopoetyczny - współistnienie dwóch układów krwiotwórczych. Dlatego największą trudnością tej metody jest maksymalne zwiększenie dawki limfocytów dawcy, przy jednoczesnym zminimalizowaniu ryzyka tej niekorzystnej reakcji. - Ważne jest też, że stwarza ona szansę leczenia chorych dotąd niekwalifikujących się do klasycznej transplantacji szpiku od dawcy - twierdzi prof. Wiesław W. Jędrzejczak z kliniki hematologii i onkologii warszawskiej AM. Do takich pacjentów zaliczane są osoby z niewydolnością serca, płuc, nerek, wątroby, powyżej 50. roku życia, gdyż są znacznie bardziej narażone na powikłania grożące śmiercią. W Polsce jest to szansa jedynie dla chorych mogących znaleźć dawcę komórek - najlepiej wśród najbliższych krewnych. Koszty przekraczają 100 tys. zł. 24 miliony zł na przesiewowe badania onkologiczne Ministerstwo Zdrowia uruchomiło w tym roku cztery programy wczesnego wykrywania nowotworów piersi, szyjki macicy, jelita grubego i prostaty. Przeznaczyło na nie prawie 19 milionów złotych. Uczestniczące w programach kasy chorych dołożyły jeszcze na ten cel dalsze 5 milionów złotych. Według szacunków koordynatorów programów, badaniami przesiewowymi zostanie objętych 415 tysięcy osób. Onkolodzy zwracają uwagę na znaczenie skriningu - czyli badań, którym poddają się osoby, u których nie występują żadne niepokojące objawy choroby. - Niestety, w Polsce ciągle jeszcze nie ma zwyczaju poddawania się takim badaniom - ocenia prof. Marek Nowacki, szef Centrum Onkologii. Lekarzy niepokoi szczególnie wysoka dynamika wzrostu zachorowań na nowotwory jelita grubego. Zapada na nie 10,5 tysiąca osób rocznie, a 7,5 tysiąca - umiera. Wykrywane stany rakowe są w Polsce dwukrotnie bardziej zaawansowane (a więc dające mniejsze szanse na wyleczenie) niż na zachodzie Europy i w USA. - Rak jelita grubego to wśród chorób nowotworowych drugi zabójca - alarmują onkolodzy. Ryzyko zachorowania wzrasta po 50 roku życia. Dlatego każdy powinien poddać się między 50 a 65 rokiem życia kolonoskopii. W ramach programu badań przesiewowych lekarze pierwszego kontaktu będą mieć prawo do wystawiania skierowań na takie badanie. Trzy pozostałe programy będą realizowane w ten sposób, że samorządy terytorialne lub placówki zdrowotne będą wysyłać zaproszenia do wybranych osób (z grup wiekowych szczególnie zagrożonych poszczególnymi nowotworami). Przedstawiciele ministerstwa i lekarze przyznają, że potrzeby są dużo większe. Ale na objęcie większej grupy osób potrzebne byłyby i większe pieniądze (których nie ma) i większa liczba ośrodków. - Od czegoś trzeba zacząć. To jest program skierowany do ludzi potencjalnie zdrowych. Jeśli ktoś zaobserwuje u siebie jakieś niepokojące objawy, bez żadnego skierowania powinien udać się do onkologa - przypomina prof. Nowacki. W Polsce na choroby nowotworowe zapada rocznie 110 tysięcy osób. 75 tysięcy umiera. Realizacja programów wczesnego wykrywania raka może uratować - według szacunków onkologów - 10 tysięcy osób. SOL
Miniprzeszczepy komórek krwiotwórczych są nową nadzieją w leczeniu chorób nowotworowych. Niektóre polskie placówki wprowadziły tę metodę do leczenia i osiągają dobre wyniki. Podkreśla się, że jest to metoda stosowana wtedy, gdy inne nie pomagają, i jest skuteczna jedynie w niektórych chorobach hematologicznych. W miniprzeszczepach używa się komórek macierzystych układu krwiotwórczego oraz dojrzałych limfocytów dawcy. Szpik chorego jest zastepowany komórkami dawcy, które niszczą komórki nowotworowe i pomagają odtworzyć układ krwiotwórczy. Taka metoda jest mniej toksyczna niż tradycyjne przeszczepy, zmniejsza podatność na infekcje, grozi jedynie reakcją "przeszczep przeciwko gospodarzowi". Stwarza ona również szansę leczenia chorych dotąd niekwalifikujących się do klasycznej transplantacji szpiku.
KAZIMIERZ GLABISZ Opowiadał o Rydzu-Śmigłym, o generałach Kutrzebie i Kopańskim, a przede wszystkim o marszałku Piłsudskim, tak jak my mówimy o sławnych, ale dobrych znajomych Bezpowrotna melodia polszczyzny Generał brygady Kazimierz Glabisz (w środku) dokonuje przeglądu 4. Dywizji Piechoty w Dundee (Szkocja) w 1945 roku. ZDJĘCIA: ARCHIWUM BOHDANA TOMASZEWSKIEGO BOHDAN TOMASZEWSKI To było wyjątkowe pokolenie naszych rodaków. Urodzeni u schyłku XIX stulecia, wzrastali w niewoli trzech zaborów, walczyli o niepodległość, przeżyli jej utratę, przeszli jeszcze raz przez wojnę, działali na Zachodzie, a potem nie starczyło im już zdrowia lub życia, by powrócić do ojczyzny w latach dziewięćdziesiątych. Edward Raczyński, Stanisław Maczek, Wacław Jędrzejewicz i inni, a do tej generacji należał również Kazimierz Glabisz. Całe jego życie wypełniły dwa działania: praca dla Wojska Polskiego i dla polskiego sportu. Jakie było to bogate życie! Muszę ograniczyć się do skrótowego przedstawienia drogi tego człowieka, a cenny materiał dotyczący wielu faktów otrzymałem dzięki uprzejmości jego siostrzeńca, p. Andrzeja Rożanowicza, mieszkającego w Katowicach. U boku Piłsudskiego Kazimierz Glabisz urodził się w 1893 roku w wielkopolskim Odolanowie w zasłużonej dla tamtego regionu rodzinie, zdał maturę w 1913 r. w Ostrowie Wielkopolskim, a był młodzieńcem, który bardzo wcześnie zaczął uprawiać sport. Był nawet twórcą klubu sportowego Venetia w jego rodzinnych stronach i grał w piłkę nożną. Po maturze studiował prawo w Monachium, a potem we Wrocławiu, biorąc czynny udział w działalności konspiracyjnej patriotycznej organizacji studenckiej "Z" i krzewiąc sport w drużynach strzeleckich. Jako poddany cesarza Wilhelma II, został wcielony w 1915 r. do armii niemieckiej. W latach I wojny był artylerzystą, a rozkazy i losy rzuciły go najpierw na front wschodni, potem zachodni. Kolejny chrzest bojowy przeszedł opodal głośnego Ypres. Z ogniomistrza awansował w 1917 r. na podporucznika. U schyłku wojny został ranny. Podczas pobytu w poznańskim szpitalu nawiązał kontakt z tajną Polską Organizacją Wojskową działającą w zaborze pruskim. Po zakończeniu wojny niezwłocznie wziął udział w Powstaniu Wielkopolskim. Perfekcyjna znajomość niemieckiego i Niemców sprawiła, że w 1919 r. został porucznikiem i powierzono mu już stanowisko operacyjne frontu wielkopolskiego. Awansował szybko i w 1920 r. przeniesiono go do Naczelnego Dowództwa WP w Warszawie. Ten urodzony żołnierz dzięki zdolnościom, coraz większemu doświadczeniu i osobistej dyscyplinie awansował coraz wyżej i systematycznie obejmował odpowiedzialne funkcje operacyjne podczas wojny z bolszewikami. Rychło wszedł do adiutantury Naczelnego Wodza. Błyskawicznie zauważony przez Józefa Piłsudskiego, odegrał ważną rolę w 1921 roku w pomyślnym zakończeniu Powstania Śląskiego. Dwa lata później skończył naukę w Wyższej Szkole Wojennej i otrzymał awanse na kapitana oraz na majora Sztabu Generalnego. Był wysokiej klasy sztabowcem, blisko współpracował z marszałkiem Piłsudskim, a jako oficer do zadań specjalnych brał udział w pięciu grach wojennych prowadzonych przez marszałka. Po dojściu Hitlera do władzy Piłsudski wysłał Glabisza do Niemiec, a także do Austrii, by zebrał informacje o sytuacji w tych krajach. Po śmierci marszałka Rydz-Śmigły powierzył Glabiszowi dokonanie analizy sytuacji panującej w ZSRR, a więc funkcje tajne, wymagające najgłębszego zaufania. Wybuch II wojny zastał płk. dypl. Glabisza na stanowisku I oficera do zadań specjalnych w Głównym Inspektoracie Sił Zbrojnych. W armii i sporcie Nie chce się wierzyć, że ten człowiek miał jeszcze czas i energię, aby pracować dla polskiego sportu. Sport kiedyś uprawiał, lubił i wierzył w jego funkcje kształtujące charakter. Pewnie myślał przede wszystkim o charakterze przyszłych żołnierzy. Przez krótki czas był wiceprezesem naszego Związku Tenisowego, wiceprezesem Polonii Warszawa. Podczas olimpiady w Amsterdamie w 1928 r. kierował polską reprezentacją lekkoatletyczną i miał szczęśliwą rękę, wtedy bowiem dyskobolka Konopacka zdobyła pierwszy złoty medal dla Polski. PZPN pragnął, by był jego działaczem. Glabisz został więc wiceprezesem, a na dwa lata przed wybuchem wojny prezesem Związku. Nasz futbol zaczął wtedy wyraźnie iść w górę. Jaką żywotność miał ten człowiek! Piął się nieustannie zarówno w armii, jak i w polskim sporcie. Przecież już wcześniej, od 1929 roku, był prezesem PKOl. Powtórzmy: to była ta generacja Polaków, którzy wciąż odnajdywali nowe pokłady energii i satysfakcję w tym, co można zrobić. Był szefem olimpijskiej reprezentacji Polski w 1936 r. podczas zimowych igrzysk w Garmisch-Partenkirchen oraz letnich w Berlinie. Lubiany przez zawodników, za to niektórzy działacze uważali, że kieruje wszystkim nazbyt stanowczo, nieomal po wojskowemu. Ale w kontaktach nieurzędowych był czarujący. Bies wlazł Po raz pierwszy zobaczyłem Kazimierza Glabisza latem 1938 roku, kiedy stał przed trybuną stadionu Legii i rozmawiał z medalistkami olimpijskimi, pięknymi dziewczętami, dyskobolką Jadwigą Wajsówną i oszczepniczką Marią Kwaśniewską. Były w dresach, a prezes PKOl w mundurze pułkownika. Żartowali, śmieli się. Pan pułkownik, pełen staroświeckiej rewerencji wobec dam i szarmancki oficer, elegancko zasalutował paniom na pożegnanie. Zawodniczki były zachwycone. Ale - jak słyszałem - wobec młodzieży kierował się zarówno przyjaźnią, jak i dyscypliną. Wiele wymagał! Jak to różni się od obecnych metod wychowawczych, kiedy często nazbyt schlebiamy młodym ludziom, pozwalając im nieomal na wszystko. Miałem okazję przelotnie poznać pułkownika osobiście, bo często zaglądał na korty Legii. Spotykał się tam z przyjaciółmi i czasem grywał w brydża w domu klubowym z dawnymi mistrzami rakiety Jadwigą Jędrzejowską i Ignacym Tłoczyńskim. Cóż, młodzik tenisowy mógł zostać jedynie przedstawiony prezesowi PKOl i najwyżej zamienić z nim dwa słowa. Widziałem go także na tym ostatnim, wyjątkowym meczu polskich piłkarzy z Węgrami na Legii kilka dni przed wybuchem wojny. Ze stanu 0:2, przypomnę, wygraliśmy 4:2 z ówczesnymi wicemistrzami świata! "Jakiś fluid poszedł z trybun na boisko - powiedział po meczu płk Glabisz. - Bies wlazł w naszą drużynę." To jego słowa. W pierwszych dniach wojny był w sztabie przy Rydzu Śmigłym. Zaraz poszedł na front, brał udział w bitwie pod Iłżą, przebijał się wraz z rozbitymi oddziałami. Do Warszawy dotarł w październiku. Jego mieszkanie zajęło gestapo. Okupant szukał człowieka, który przed wojną odkrywał jego tajemnice wojskowe. 1 stycznia 1940 r. Kazimierz Glabisz przekroczył granicę, dostał się do Budapesztu, gdzie uczestniczył w organizowaniu dalszych przerzutów oficerów na Zachód. Dopiero w rok później kolejnymi etapami przez Jugosławię, Grecję, Turcję, Palestynę i Egipt, przez Afrykę i Portugalię trafił wiosną 1941 r. do Londynu. Najpierw pracował w szefostwie oddziału organizacyjnego, potem w Szkocji był zastępcą dowódcy Samodzielnej Brygady Strzeleckiej, zajmował wysokie stanowisko w Brygadzie Pancernej gen. Maczka, a w 1944 r. kierował 4. Dywizją Piechoty. Zaraz po kapitulacji Niemiec został mianowany generałem brygady. "Pod jarzmo nie wrócę" Nie wrócił do kraju. Nastał pokój, więc generał zabrał się do sportu. Gdy Anders powołał w 1947 r. Radę WF i Sportu na emigracji, Glabisz stanął na jej czele. Powstało 60 klubów, organizowano rozgrywki w wielu dziedzinach sportu, reaktywowano odznakę POS, wychodziły "Nowiny Sportowe". Organizował także korespondencyjne zawody dla rozsianej po świecie polskiej emigracji. Stanął na czele Związku Polskich Klubów Sportowych. Nasi rodacy wiedli wówczas w Anglii skromne życie, nie przelewało się im. Gen. Glabisz utrzymywał się z bardzo szerokiej pracy publicystycznej w dziedzinie wojskowości i sportu. "Praca społeczna zajmuje mi sporo czasu, ale daje niemałe zadowolenie, bo sportowe organizacje i imprezy należą do najskuteczniejszych środków utrzymania młodego pokolenia przy polskości - pisał do swojej siostry Marii Rożanowiczowej, mieszkającej w kraju. - Niestety, zanosi się, że nasz byt na obczyźnie przeciągnie się na dalsze lata..." Mimo podeszłego wieku starał się uprawiać sport, grał w tenisa. W jednym z listów do siostry napisał także: "Osobiście wierzę niezachwianie, że jeszcze zobaczę nadwarciańskie łęgi, nadwiślańskie piaski i tatrzańskie turnie, choć wiem, że pod jarzmo dobrowolnie nie wrócę." To słowa pisane jeszcze pod koniec lat pięćdziesiątych. Jadzia i Marysia Na zakończenie niechaj będzie już coś bardzo osobistego, ale to przecież uzupełni losy i charakterystykę Kazimierza Glabisza. Wspomniałem o przelotnym spotkaniu z nim na kortach Legii i oto wiele lat później, w 1957 roku, podczas mego pierwszego pobytu na turnieju w Wimbledonie w towarzystwie rodaków osiadłych po wojnie w Londynie spotkałem Kazimierza Glabisza. Ośmieliłem się przypomnieć mu jego dawne wizyty na kortach. Udał, że mnie pamięta, ale trochę się wzruszył, że rozmawia z kimś stamtąd, a w dodatku ten ktoś zna i widuje Jędrzejowską, Kwaśniewską oraz Staszka Marusarza. Ożywił się i powiedział, aby pozdrowić jak najserdeczniej Jadzię i Marysię, a także tenisistę Hebdę. "No i Marusarza - mówił generał - i w ogóle dawnych sportowców, którzy przeżyli wojnę i przebywają w kraju." Na tym skończyła się krótka rozmowa w dość licznym gronie, w którym Kazimierz Glabisz był traktowany ze szczególnym szacunkiem. Minęły znów lata, równo 21. Jakieś zawody lekkoatletyczne odbywały się w Londynie. W przeddzień zaszedłem do kawiarni "Daquiza" na Kensingtonie, w której spotykali się często Polacy z Anglii i kraju. Przy sąsiednim stoliku siedział generał. Był rok 1978. Miał wtedy 85 lat. Wahałem się: podejść i się przypomnieć? Wahałem się. Ale zaczął mi się uważnie przyglądać. To mnie ośmieliło. - Bardzo przepraszam, ale czy pan generał pozwoli... - Ależ oczywiście. Niechże pan siada. - Nie wiem, czy pan generał może pamięta?... - zacząłem nieśmiało. - Jakże. Pamiętam. Przecież poznaliśmy się w swoim czasie u generałostwa Ujejskich. Miał pan pozdrowić nasze mistrzynie. Także Staszka i Hebdę. Wiem, niektórzy pomarli. A ja wciąż żyję. - Pozdrowił pan? - mówił krótkimi zdaniami, jakby wydawał rozkazy, a jednocześnie z tą bezpowrotną melodią polszczyzny, która w kraju już zanikała, a usłyszeć ją można jedynie u bardzo starych rodaków od lat przebywających na obczyźnie. No i zadziwiająca pamięć generała! - Pozdrowił ich pan? - powtórzył, bacznie mi się przyglądając. - Tak, oczywiście. Nie rozkaz, lecz prośba Przeszedł na czas wojny, bo tym przecież żył. Opowiadał, jak w samym początku Września zgłosił się do Rydza-Śmigłego. - Panie Marszałku, melduję, że mam prośbę! - Mówcie. - Proszę o odkomenderowanie ze sztabu na front. Rydz-Śmigły spojrzał ostro. Odczekał chwilę. - Jedźcie. - Rozkaz Panie Marszałku! - To nie był rozkaz, to wasza prośba. Opowiadał o Rydzu-Śmigłym, o generałach Kutrzebie i Kopańskim, a przede wszystkim o marszałku Piłsudskim, tak jak my mówimy o sławnych, ale dobrych znajomych. Mówił, jakby byli blisko - wciąż byli i można się było u nich lada chwila zameldować. To, co przeciętny człowiek zna jedynie z legendy lub z podręczników, stary generał swobodnie wyjmował z kart historii i ożywiał. Kazimierz Glabisz zmarł w Londynie w 1981 roku i tam jest pochowany. Można sobie wyobrazić, co czuł w tamtych miesiącach niedługo przed śmiercią, kiedy w ojczyźnie, której już nie zobaczył, zaczęło się tyle dziać i budziły się nowe nadzieje. Mamy rok olimpijski. Już za kilka miesięcy igrzyska w Sydney. Sądzę, że to sposobna pora, aby przypomnieć człowieka, który całe życie poświęcił ojczyźnie i polskiemu sportowi.
To było wyjątkowe pokolenie naszych rodaków. Urodzeni u schyłku XIX stulecia, wzrastali w niewoli trzech zaborów, walczyli o niepodległość, przeżyli jej utratę, przeszli jeszcze raz przez wojnę, działali na Zachodzie, a potem nie starczyło im już zdrowia lub życia, by powrócić do ojczyzny w latach dziewięćdziesiątych. do tej generacji należał również Kazimierz Glabisz. Całe jego życie wypełniły dwa działania: praca dla Wojska Polskiego i dla polskiego sportu. Jakie było to bogate życie! Ten urodzony żołnierz dzięki zdolnościom, coraz większemu doświadczeniu i osobistej dyscyplinie awansował coraz wyżej.
ANALIZA Zamknięty system źródeł prawa Jaka rachunkowość w bankach JAROSŁAW MAJEWSKI Dlaczego banki obowiązane są stosować się do ustawy o rachunkowości, ale już nie do przepisów aktów wykonawczych wydanych na jej podstawie? Przepisy ustawy z 29 września 1994 r. o rachunkowości (Dz. U. nr 121, poz. 591 ze zm.; dalej: u.r.) stosuje się m.in. do "jednostek organizacyjnych działających na podstawie prawa bankowego", czyli banków (art. 2 ust. 1 pkt 3 u.r.). W dwóch punktach art. 81 ust. 1 u.r. - jak należy przypuszczać, ze względu na specyfikę działalności prowadzonej przez banki - zawarto delegację dla prezesa Narodowego Banku Polskiego do określenia: w porozumieniu z ministrem finansów szczególnych zasad rachunkowości banków, sporządzania informacji dodatkowej oraz skonsolidowanych sprawozdań finansowych banków, po zasięgnięciu opinii ministra finansów zasad tworzenia rezerw na ryzyko związane z działalnością banków i sporządzania innych sprawozdań. Na podstawie tej delegacji prezes NBP wydał trzy zarządzenia: nr 13/94 z 10 grudnia 1994 r. w sprawie zasad tworzenia rezerw na ryzyko związane z działalnością banków (Dz. Urz. NBP nr 23, poz. 36 ze zm.), nr 1/95 z 16 lutego 1995 r. w sprawie szczególnych zasad rachunkowości banków i sporządzania informacji dodatkowej (Dz. Urz. NBP nr 4, poz. 8 ze zm.), nr 10/95 z 29 grudnia 1995 r. w sprawie szczególnych zasad sporządzania skonsolidowanych sprawozdań finansowych banków (Dz. Urz. NBP z 1996 r. nr 1, poz. 1). 1 stycznia 1998 r. - mocą art. 190 ustawy z 29 sierpnia 1998 r. - Prawo bankowe (Dz. U. nr 140, poz. 939) - przepis art. 81 ust. 1 u.r. został znowelizowany. Zmieniono organ właściwy do wydania aktów wykonawczych: stosowne kompetencje utracił prezes NBP, a uzyskała je Komisja Nadzoru Bankowego. Na podstawie znowelizowanego art. 81 ust. 1 pkt 1 u.r. KNB wydała dwie uchwały: nr 1/98 z 3 czerwca 1998 r. w sprawie szczególnych zasad rachunkowości banków i sporządzania informacji dodatkowej (Dz. Urz. NBP nr 14, poz. 27), nr 2/98 z 3 czerwca 1998 r. w sprawie szczególnych zasad sporządzania skonsolidowanych sprawozdań finansowych banków (Dz. Urz. NBP nr 14, poz. 28). Obie uchwały weszły w życie 1 lipca 1998 r., uchylając zarządzenia prezesa NBP: pierwsza - nr 1/95, druga - nr 10/95. Stosowne klauzule derogacyjne są zawarte odpowiednio w § 46 uchwały nr 1/98 KNB oraz § 20 uchwały nr 2/98 KNB. Ponadto w KNB toczą się prace legislacyjne nad uchwałą w sprawie zasad tworzenia rezerw na ryzyko związane z działalnością banków, która zastąpiłaby przepisy zarządzenia nr 13/94 prezesa NBP. Wydanie przez KNB uchwały w tej sprawie stanowiłoby wykonanie delegacji zawartej w art. 81 ust. 1 pkt 2 u.r. w jego obecnym brzmieniu. Tyle może nieco nużącego, ale koniecznego dla zasadniczych rozważań przypomnienia. Ad rem! Wyłania się mianowicie kwestia, czy banki w prowadzeniu swej rachunkowości są obecnie obowiązane przestrzegać przepisy aktów wykonawczych, wydanych na podstawie upoważnienia zawartego w art. 81 ust. 1 u.r. Wprawdzie stawianie takiego pytania może nieco dziwić, zwłaszcza w pierwszym odruchu, bo przecież adresatami zakazów i nakazów zawartych w rzeczonych przepisach są właśnie banki, ale, jak pokaże bliższa analiza, kwestia ta nie jest wbrew pozorom banalna. Przy czym wątpliwość dotyczy zarówno przepisów zarządzenia nr 13/94 prezesa NBP, jak i uchwał nr 1/98 oraz nr 2/98 KNB, choć w pierwszym wypadku ma inne źródło niż w drugim. Zacznijmy od wątpliwości związanej z zarządzeniem nr 13/94 prezesa NBP. Krótko można ją wyrazić w pytaniu: czy konsekwencją wejścia w życie nowelizacji art. 81 ust. 1 u.r. nie była aby utrata mocy wydanych wcześniej na podstawie tego przepisu przez prezesa NBP zarządzeń wykonawczych, w tym zarządzenia nr 13/94? Skąd to podejrzenie? Wedle powszechnie dziś uznawanej, ugruntowanej m.in. przez orzecznictwo Trybunału Konstytucyjnego reguły interpretacyjnej skutkiem utraty mocy obowiązującej przez normę zawierającą upoważnienie do wydania aktu wykonawczego jest również utrata mocy obowiązującej przez ten akt. A moim zdaniem z taką właśnie sytuacją mieliśmy do czynienia 1 stycznia 1998 r., kiedy weszła w życie nowelizacja art. 81 ust. 1 u.r. Norma upoważniająca zawarta w art. 81 ust. 1 u.r. przed 1 stycznia 1998 r. (tj. do jego nowelizacji) oraz norma upoważniająca zawarta w tymże przepisie od tej daty (tj. po jego nowelizacji) to dwie różne normy. Druga z nich zastąpiła pierwszą - pierwsza 1 stycznia 1998 r. utraciła moc, skutkiem czego utraciły moc również akty wykonawcze wydane na jej podstawie: zarządzenia nr 13/94, 1/95 oraz 10/95 prezesa NBP. Nie można ulegać pozorom, że cały czas chodzi o ten sam przepis ustawy. Nie można bowiem faktu utraty mocy obowiązującej przez normę zawierającą upoważnienie do wydania aktu wykonawczego wiązać jedynie z uchyleniem (skreśleniem) przepisu, z którego ową normę się odtwarza. Równie dobrze może chodzić o zmianę tego przepisu, a już na pewno o taką zmianę, która polega - jak w analizowanym wypadku - na modyfikacji istotnych elementów upoważnienia. Przyjmuje się zwykle, że upoważnienie do wydania aktu wykonawczego charakteryzują trzy elementy: podmiot kompetentny do wydania aktu, forma aktu oraz zakres spraw przekazanych do uregulowania. Art. 92 ust. 2 konstytucji daje podstawę do wyodrębnienia jeszcze jednego elementu charakterystycznego: wytycznych dotyczących treści aktu. Zauważmy, że nowelizacja art. 81 ust. 1 u.r. przyniosła zmianę dwóch spośród tych elementów: organu właściwego do wydania aktu (prezes NBP utracił w tym zakresie kompetencję na rzecz KNB) oraz formy aktu (formę zarządzenia zastąpiła forma uchwały). W związku z tym naprawdę trudno przyjąć, że cały czas była to, i jest nadal, ta sama norma upoważniająca. Naturalnie mimo zmiany przepisu art. 81 ust. 1 u.r., powodującej uchylenie zawartego do tej pory w tym przepisie upoważnienia dla prezesa NBP do wydania aktów wykonawczych, ustawodawca mógł akty wykonawcze wydane na podstawie tego upoważnienia czasowo zachować w mocy. Jednak gdyby tak miało być, powinien to wyraźnie zaznaczyć w stosownym przepisie przejściowym. Skoro tego nie uczynił, to zgodnie z przywołaną regułą interpretacyjną akty te utraciły moc w tym samym czasie, w którym utraciła moc norma ustawowa zawierająca upoważnienie do ich wydania, czyli 1 stycznia 1998 r. Co się tyczy zarządzenia nr 13/94 prezesa NBP, to gwoli ścisłości należy jeszcze dodać, że w jego podstawie prawnej zostało powołane nie tylko upoważnienie zawarte w art. 81 ust. 1 pkt 2 u.r., ale również w art. 100 ust. 5 pkt 1 ustawy z 31 stycznia 1989 r. - Prawo bankowe (tekst jedn.: Dz. U. z 1992 r. nr 72, poz. 359 ze zm.), uchylonej przez prawo bankowe z 1997 r. Ten wątek jednak bez szkody dla dalszych rozważań można pominąć. Podobnie trudno przyjąć, choć już z innego powodu, że banki są związane postanowieniami uchwał nr 1/98 oraz nr 2/98 KNB. Dlaczego? Koncepcja źródeł prawa, której hołdują postanowienia polskiej konstytucji, opiera się na rozróżnieniu prawa powszechnie obowiązującego oraz aktów normatywnych o charakterze wewnętrznym. Banki są samodzielnymi podmiotami prawa, przeto mogą je wiązać jedynie nakazy i zakazy zawarte w przepisach prawa powszechnie obowiązującego. Ale w świetle postanowień konstytucji uchwały KNB żadną miarą nie mogą być uznane za źródła prawa powszechnie obowiązującego. Jak wiadomo, konstytucja realizuje - przynajmniej w odniesieniu do stanowienia prawa powszechnie obowiązującego - ideę zamknięcia systemu źródeł prawa, zarówno w aspekcie przedmiotowym (wylicza wyczerpująco rodzaje aktów normatywnych, które mogą być źródłami prawa), jak i przedmiotowym (wylicza wyczerpująco podmioty wyposażone w kompetencje do stanowienia prawa). W tak zamkniętym systemie źródeł prawa uchwały KNB się nie mieszczą - do aktów prawa powszechnie obowiązującego ustrojodawca zaliczył jedynie konstytucję, ustawy, ratyfikowane umowy międzynarodowe, rozporządzenia oraz akty prawa miejscowego, a nadto rozporządzenia z mocą ustawy wydawane przez prezydenta RP w czasie stanu wojennego (art. 87 i 234 konstytucji). Ażeby adresowane do banków nakazy i zakazy określone w przepisach uchwał nr 1/98 oraz nr 2/98 KNB istotnie mogły je wiązać, rzeczone nakazy i zakazy należałoby zawrzeć w akcie prawa powszechnie obowiązującego. Rzecz jednak w tym, że de lege lata nie może to być akt wydany przez KNB. Rozporządzenia, a więc jedyny rodzaj aktu normatywnego będący źródłem prawa powszechnie obowiązującego, który mógłby tu wchodzić w grę, mogą wydawać bowiem tylko organa wskazane w konstytucji (art. 92 ust. 1 konstytucji); pośród nich próżno by szukać KNB (szerzej o różnych aspektach konstytucyjnej reformy źródeł prawa oraz jej praktycznych konsekwencjach pisała Sławomira Wronkowska w cyklu artykułów "Koncepcja źródeł prawa", "Rz" z 7, 28 lipca i 10 sierpnia). Wprawdzie pojawiła się propozycja, żeby akty normatywne wydawane przez KNB, a zawierające nakazy i zakazy adresowane do banków, podobnie jak takież akty prezesa NBP oraz Rady Polityki Pieniężnej, traktować jako akty wewnętrzne o szczególnym charakterze, przy czym owa szczególność miałaby polegać na tym, że akty te wiązałyby banki, mimo że nie są one jednostkami organizacyjnymi podległymi KNB czy organom NBP w rozumieniu art. 93 ust. 1 konstytucji (R. Tupin: "Status prawny i kompetencje organów Narodowego Banku Polskiego i Komisji Nadzoru Bankowego", "Przegląd Ustawodawstwa Gospodarczego" 1998, nr 7-8), jednak propozycji tej, moim zdaniem, nie można zaaprobować. Nie tylko nie znajduje ona żadnego oparcia w przepisach konstytucji, ale wręcz się im sprzeciwia. Jak wspomniałem, postanowienia konstytucji dotyczące źródeł prawa opierają się na wyraźnym rozróżnieniu aktów prawa powszechnie obowiązującego oraz aktów normatywnych o charakterze wewnętrznym. Łatwo zauważyć, że omawiana propozycja ów wyraźnie w konstytucji zarysowany dualizm w obrębie źródeł prawa burzy, wprowadzając trzecią kategorię aktów prawnych. Akty prawne należące do owej trzeciej kategorii miałyby charakter hybrydalny: byłyby niby to aktami prawa wewnętrznego, bo nie mieściłyby się w zamkniętym katalogu źródeł prawa powszechnie obowiązującego, niby to aktami prawa powszechnie obowiązującego, bo jednak wiązałyby podmioty nie pozostające w stosunku podległości względem organów, które je wydały. Wykładnia językowa przepisów obowiązującej konstytucji dotyczących źródeł prawa nie pozostawia miejsca dla takich hybryd. Podstawę dla nich mogłaby stworzyć jedynie wykładnia rozszerzająca tych przepisów. Taką wykładnię w tym wypadku uznać należy jednak za niedopuszczalną. Zgoda na nią oznaczałaby bowiem faktycznie przekreślenie idei zamknięcia systemu źródeł prawa, a więc zasadniczej idei, która legła u podstaw konstytucyjnej reformy źródeł prawa. Zbierzmy na koniec wnioski z przeprowadzonej analizy. Po pierwsze - 1 stycznia 1998 r. utraciły moc zarządzenia nr 13/94, 1/95 oraz 10/95 prezesa NBP. Nieuzasadnione jest więc rozpowszechnione, jak wskazuje praktyka bankowa, przekonanie, jakoby przepisy tego pierwszego zarządzenia obowiązywały nadal, a przepisy pozostałych zakończyły żywot dopiero z końcem czerwca 1998 r. Po wtóre - banki nie są związane postanowieniami uchwał nr 1/98 oraz 2/98 KNB, mimo że zawierają one nakazy i zakazy właśnie do nich adresowane. Dodajmy też dla porządku, że banki nie będą związane również przepisami uchwały KNB mającej zastąpić zarządzenie nr 13/98 prezesa NBP, gdyby doszło do jej wydania. Cóż to oznacza w praktyce? Otóż to, że od 1 stycznia 1998 r. banków nie obowiązują żadne "szczególne zasady" rachunkowości, sporządzania informacji dodatkowej, skonsolidowanych sprawozdań finansowych czy też tworzenia tzw. rezerw celowych, formułowane w aktach wykonawczych wydanych na podstawie upoważnienia zawartego w art. 81 ust. 1 u.r. Od tego też dnia banki obowiązane są prowadzić swą rachunkowość - odmiennie niż to było do końca 1997 r. - na zasadach ogólnych, tj. stosować się do przepisów u.r, ale już nie do przepisów aktów wykonawczych wydanych na podstawie jej art. 81 ust. 1. W szczególności te ostatnie przepisy nie mogą stanowić podstawy decyzji podejmowanych wobec banków przez organa państwowe, np. rozstrzygnięć nadzorczych KNB. Autor jest doktorem prawa, pracownikiem naukowym UJ, zastępcą dyrektora Departamentu Prawnego Centrali PKO BP
Banki obowiązane są stosować się do ustawy o rachunkowości (Dz. U. nr 121, poz. 591 ze zm. - dalej: u.r.), ale już nie do przepisów aktów wykonawczych wydanych na jej podstawie (a dokładniej - upoważnienia zawartego w art. 81 ust. 1 u.r.). Dotyczy to zarówno przepisów zarządzenia nr 13/94 prezesa Narodowego Banku Polskiego, jak i uchwał nr 1/98 oraz nr 2/98 Komisji Nadzoru Bankowego. Wedle powszechnie dziś uznawanej, ugruntowanej m.in. przez orzecznictwo Trybunału Konstytucyjnego reguły interpretacyjnej, skutkiem utraty mocy obowiązującej przez normę zawierającą upoważnienie do wydania aktu wykonawczego jest również utrata mocy obowiązującej przez ten akt. Z taką sytuacją mieliśmy do czynienia 1 stycznia 1998 r., kiedy weszła w życie nowelizacja art. 81 ust. 1 u.r. , skutkiem czego utraciły moc również akty wykonawcze wydane na jej podstawie: zarządzenia nr 13/94, 1/95 oraz 10/95 prezesa NBP. Nieuzasadnione jest więc rozpowszechnione, jak wskazuje praktyka bankowa, przekonanie, jakoby przepisy tego pierwszego zarządzenia obowiązywały nadal, a przepisy pozostałych zakończyły żywot dopiero z końcem czerwca 1998 r. Banki nie są też związane postanowieniami uchwał nr 1/98 oraz 2/98 KNB, mimo że zawierają one nakazy i zakazy właśnie do nich adresowane ponieważ są samodzielnymi podmiotami prawa, przeto mogą je wiązać jedynie nakazy i zakazy zawarte w przepisach prawa powszechnie obowiązującego. A w świetle postanowień konstytucji, uchwały KNB żadną miarą nie mogą być uznane za źródła prawa powszechnie obowiązującego. Dodać należy też dla porządku, że banki nie będą związane również przepisami uchwały KNB mającej zastąpić zarządzenie nr 13/98 prezesa NBP, gdyby doszło do jej wydania. Cóż to oznacza w praktyce? Otóż to, że od 1 stycznia 1998 r. banków nie obowiązują żadne "szczególne zasady" rachunkowości, sporządzania informacji dodatkowej, skonsolidowanych sprawozdań finansowych czy też tworzenia tzw. rezerw celowych, formułowane w aktach wykonawczych wydanych na podstawie upoważnienia zawartego w art. 81 ust. 1 u.r. Od tego też dnia banki obowiązane są prowadzić swą rachunkowość - odmiennie niż to było do końca 1997 r. - na zasadach ogólnych, tj. stosować się do przepisów u.r, ale już nie do przepisów aktów wykonawczych wydanych na podstawie jej art. 81 ust. 1. W szczególności te ostatnie przepisy nie mogą stanowić podstawy decyzji podejmowanych wobec banków przez organa państwowe, np. rozstrzygnięć nadzorczych KNB.
SPOŁECZEŃSTWO Jeśli liczba urodzeń nadal będzie spadać, grozi nam demograficzna katastrofa Mało nas RYS. ROBERT DĄBROWSKI PIOTR EBERHARDT Pojawienie się w społeczeństwie polskim nowych postaw socjologiczno- -psychologicznych doprowadziło do radykalnego obniżenia się liczby urodzeń. Przyszłość demograficzna Polski zależy od tego, czy ta tendencja będzie trwała czy przejściowa. Styl życia społeczeństwa polskiego wskazuje, że raczej nie należy oczekiwać zmian na lepsze. W ciągu ostatnich kilkunastu lat obserwujemy w Polsce stały spadek liczby urodzeń. Na początku lat 80. rodziło się ponad 700 tys. dzieci rocznie. W 1988 liczba urodzeń spadła w skali rocznej do poniżej 600 tys., w 1993 do poniżej 500 tys., a w 1998 - poniżej 400 tys. Dla porównania do pierwszej wojny światowej rodziło się w Polsce ponad jeden milion dzieci rocznie, zaś w okresie międzywojennym liczba urodzeń nie spadała w skali rocznej poniżej 800 tys. Przyrost bliski zeru Tak raptowne obniżenie się stopy urodzeń było zjawiskiem nieoczekiwanym, zwłaszcza że od połowy lat 90. zakładano, iż w wyniku zwiększenia się liczby młodych kobiet wchodzących w wiek prokreacyjny urodzeń będzie więcej. Niestety tendencje spadkowe utrzymują się. Obniżenie się liczby urodzeń przy stałym poziomie zgonów doprowadziło do gwałtownego załamania przyrostu naturalnego, który zbliżył się do zera. Załamanie demograficzne w Polsce tłumaczy się często ciężkimi warunkami życia, trudną sytuacją mieszkaniową itp. Sądzę, że nie są to prawdziwe przyczyny - warunki materialne ludności były dawniej jeszcze trudniejsze. Nawet w najcięższych latach drugiej wojny światowej rodziło się proporcjonalnie dwukrotnie więcej dzieci niż obecnie. Olbrzymi spadek płodności kobiet wynika z utrwalenia się nowego modelu życia. Coraz częściej preferowany jest model rodziny małodzietnej lub bezdzietnej. W latach 50. w przeciętnej rodzinie polskiej była trójka dzieci. W latach 80. w rodzinie było średnio dwoje dzieci, co przy korzystnej strukturze wieku gwarantowało wzrost zaludnienia kraju. Obecnie na jedną kobietę przypada średnio niecałe 1,5 dziecka, zaś w większych miastach przeciętna rodzina ma jedynaka. W konsekwencji kolejna generacja może być o połowę mniej liczna od pokolenia swoich rodziców. Proces zmniejszania się stopy urodzeń zaczął doprowadzać do zjawiska depopulacji, czyli zmniejszania się stanu zaludnienia. Początkowo objęło ono większe miasta, następnie dotarło do mniejszych miast, a w końcu również wsi. Pozostały jeszcze kurczące się obszary wiejskie, gdzie przyrost naturalny jest dodatni, utrzymuje się model tradycyjnej rodziny, a różnorodne akcje związane z tzw. świadomym macierzyństwem spotykają się z krytyką. Są to: konserwatywne, katolickie Podkarpacie oraz znacznie mniej rozległy rejon kaszubski. Również w rejonach wiejskich Małopolski przyrost naturalny, pomimo wyraźnego spadku, nadal jest dodatni i wpływa pozytywnie na wskaźnik ogólnokrajowy. Natomiast na tzw. ziemiach odzyskanych, które jeszcze do lat 80. cechowały się znacznym przyrostem naturalnym, liczba urodzeń radykalnie się obniża. Rodziny małodzietne Należy zastanowić się nad konsekwencjami utrwalania się modelu małodzietności i utrzymywania się dotychczasowego trendu spadku urodzeń. Jeszcze do niedawna prognozy demograficzne wskazywały, że około 2000 roku Polska przekroczy 40 mln mieszkańców. Już obecnie wiadomo, że jest to całkowicie nierealne. Grozi nam regres demograficzny. Jedynie w rezultacie wchodzenia w ciągu najbliższych lat w wiek prokreacyjny liczniejszych roczników kobiet urodzonych na przełomie lat 70. i 80. uda się utrzymać w miarę ustabilizowaną liczbę ludności w wysokości 38,5 - 39,0 mln. Natomiast po roku 2010 liczba ta będzie stopniowo spadać. Dramatyczna sytuacja wystąpi około 2020 roku, gdy na skutek zmian w strukturze wieku nieunikniony wzrost liczby zgonów nałoży się na niską stopę urodzeń. Rachunki symulacyjne wykazują, że jest prawdopodobne, iż liczba ludności wyniesie w 2030 roku około 30 mln, a w 2050 obniży się do poniżej 20 mln mieszkańców. Tego typu rachunki nie muszą się jednak sprawdzić. Tak wiele może się wydarzyć, że konstruowanie długookresowych prognoz demograficznych na podstawie sytuacji w ciągu ostatniej dekady ma jedynie charakter ostrzegawczy. Skala oczekiwanego regresu demograficznego jest trudna do oszacowania, ponieważ różnorodne przyszłe uwarunkowania społeczne mogą oddziaływać w sposób trudny do przewidzenia. Znacznie ważniejszym problemem, który się już ujawnił, jest postępujący proces starzenia się społeczeństwa polskiego. Zagadnienie to jest już powszechnie dostrzegane, więc nie wymaga dokładniejszego omówienia. Zwiększanie się liczby ludzi w wieku podeszłym przyniesie negatywne skutki społeczne, ekonomiczne, a może i polityczne. Silny elektorat polityczny ludzi w wieku emerytalnym wysuwać będzie coraz większe roszczenia materialne. Wiadomo zaś, że nawet zreformowany system emerytalny nie będzie w stanie temu podołać. Szczególnie niekorzystna sytuacja demograficzna jest prawdopodobna około 2020 roku, kiedy to liczne roczniki z lat 50. i 60. będą osiągały wiek emerytalny, a w wiek produkcyjny wejdą roczniki niżu z końca XX wieku. Wędrówki ludów Zmniejszanie się stanu zaludnienia wymagać będzie opracowania odpowiedniej długookresowej polityki migracyjnej. Narastający deficyt siły roboczej w niektórych mniej atrakcyjnych zawodach może się pojawić nawet przy skali 5 - 10 proc. bezrobocia. Zjawisko to występowało we wszystkich krajach zachodnich. Można więc oczekiwać, że po 2010 roku Polska stanie się atrakcyjnym miejscem pracy dla migrantów zza granicy, przede wszystkim wschodniej. Nie wiadomo tylko, w jakim stopniu Polska stanie się dla Rosjan, Białorusinów czy Ukraińców krajem otwartym. Będzie to zależeć nie tylko od przepisów prawnych, obowiązujących w tym czasie, lecz również od stosunku do tej kwestii władz Unii Europejskiej. Kiedy Polska wstąpi do tej organizacji, wschodnia granica naszego kraju stanie się zewnętrzną granicą Unii. Stosunek do migrantów wśród przeciętnych Polaków może też być różny - od skrajnej ksenofobii po dobrosąsiedzką przychylność. Przystąpienie Polski do UE umożliwi zatrudnienie Polaków w zachodniej Europie. Trudno przewidzieć, ilu młodych ludzi znajdzie zatrudnienie i wyjedzie na stałe z Polski. W każdym razie stanie się to kolejnym impulsem do zatrudniania migrantów ze wschodniej Europy. Procesami emigracji i imigracji trzeba będzie sterować, tak aby aspekty pozytywne przeważały nad negatywnymi. Trzeba będzie stworzyć takie mechanizmy, aby odpływ emigracyjny nie nabrał charakteru drenującego z kraju młodą siłę roboczą, zwłaszcza tę o wysokich kwalifikacjach zawodowych. Z drugiej strony napływ np. Ukraińców czy Białorusinów na wyludnione obszary wschodniej Polski zmieniłyby charakter narodowościowy. Abstrakcyjna katastrofa Mimo że problematyka demograficzna jest kwestią ważną dla przyszłości kraju i narodu, wiedza o tych zagadnieniach jest znikoma nie tylko wśród ogółu społeczeństwa polskiego, ale również wśród elit intelektualnych kraju. Można sądzić, że wynika to z ignorancji oraz bagatelizowania spraw nie dotyczących dnia dzisiejszego. O ile bowiem zagrożenia gospodarcze od razu się ujawniają, o tyle skutki pewnych procesów demograficznych przynoszą pozytywne lub negatywne rezultaty w przyszłości. Katastrofa, która może się ujawnić za lat kilkanaście lub kilkadziesiąt, jest sprawą tak abstrakcyjną, że nie dochodzi do świadomości społecznej. W Polsce nie była prowadzona celowa polityka urodzeniowa. Na procesy w tej dziedzinie wpływały zmienne uwarunkowania polityczno-gospodarcze. Różnorodne organizacje feministyczne, działając na rzecz tzw. planowania rodziny, nie interesowały się konsekwencjami swoich przedsięwzięć. Prace z zakresu demografii miały natomiast charakter specjalistyczny. Sytuacja dojrzała do radykalnych zmian. Należy zorganizować zespół ekspertów grupujący demografów, socjologów, geografów, politologów i ekonomistów. Powinien on dokonać dokładnej oceny sytuacji demograficznej Polski. Taka diagnoza powinna stać się podstawą do opracowania zaleceń dla poszczególnych resortów rządowych oraz organizacji społecznych. Powinna ona mieć charakter prourodzeniowy, zmierzający do ekonomicznego i prestiżowego umocnienia rodziny wychowującej dzieci. Polityka w tej dziedzinie musi mieć charakter kompleksowy, uwzględniający całokształt problemów demograficznych kraju. Należy jedynie zaznaczyć, że bez przygotowania informacyjnego społeczeństwa i uzyskania jego poparcia wszelkie celowe działania zakończą się niepowodzeniem. Autor jest profesorem demografii.
W ciągu ostatnich lat obserwujemy w Polsce stały spadek liczby urodzeń. Załamanie demograficzne tłumaczy się często trudną sytuacją mieszkaniową itp. nie są to prawdziwe przyczyny. spadek płodności kobiet wynika z nowego modelu życia. Coraz częściej preferowany jest model rodziny małodzietnej lub bezdzietnej. Proces zmniejszania się stopy urodzeń zaczął doprowadzać do zmniejszania się stanu zaludnienia. Grozi nam regres demograficzny. Rachunki symulacyjne wykazują, że liczba ludności w 2050 obniży się poniżej 20 mln mieszkańców. problemem jest postępujący proces starzenia się społeczeństwa. przyniesie negatywne skutki społeczne, ekonomiczne. Zmniejszanie się stanu zaludnienia wymagać będzie opracowania długookresowej polityki migracyjnej. wiedza o tych zagadnieniach jest znikoma. wynika to z bagatelizowania spraw niedotyczących dnia dzisiejszego. Sytuacja dojrzała do radykalnych zmian.
OCHRONA KONSUMENTA Jak to robią gdzie indziej Informacja musi byś jasna, niedwuznaczna i zrozumiała EWA ŁĘTOWSKA Anachroniczna jest koncepcja, u nas bynajmniej nierzadko wyznawana, że swoboda umów wyklucza ideę ochrony konsumenta. Przed kilkoma laty dwa orzeczenia niemieckiego Trybunału Konstytucyjnego zbulwersowały światek prawniczy. Otóż poszło o poręczenia. TK (BVerfG 19 października 1993 r. i 5 sierpnia 1994 r.) uznał, że nawet osoba pełnoletnia, samodzielna, nie poddana żadnemu przymusowi wymaga ochrony ręcząc za kredyt bankowy. Bo nierównowaga wiedzy i doświadczenia między poręczycielem i bankiem jest tak wielka i wręcz zinstytucjonalizowana, że jej tolerowanie zagraża jednej z konstytucyjnych zasad niemieckiego porządku prawnego: wyrażonej w art. 2 konstytucji autonomii woli. W konsekwencji wedle niemieckiego TK takie umowy poręczenia, gdzie podsuwa się papier do podpisania, są tak wadliwe, że aż nieważne. A kwestię istnienia takiej nierównowagi (i nieważności umowy) powinien rozważać sąd powszechny z urzędu. TK wypowiedział się także w sprawie remedium na dostrzeżone zło. Konieczna jest szczegółowa, wyczerpująca, niedwuznaczna, jasna informacja, ze wskazaniem na kwestie najbardziej niebezpieczne dla poręczyciela. Lepsza informacja dla konsumenta łagodzi bowiem nierówność pozycji rynkowej. Prawnicy nastawieni tradycjonalnie obruszą się: przecież jeśli poręczyciel okaże się niewypłacalny, to bank będzie sam ukarany. Nie ściągnie poręczonego kredytu. Po co więc nakładanie powinności, wręcz obowiązku, informacji i ostrzeżeń? To bank sam powinien dbać, aby mieć "dobrych" poręczycieli. Wszak chcącemu nie dzieje się krzywda. Tradycjonaliści zapominają jednak o jednym. Jeśli bank się pomyli i przyjmie niewypłacalnego poręczyciela, to będzie to klasyczny, niewiele znaczący wypadek przy pracy. Przy tej skali interesów jedna wpadka nie ma znaczenia. Ale dla poręczyciela może to oznaczać ruinę i przez wiele lat życie pod groźbą, że co zarobi, będzie zabrane na poczet długu. W konsekwencji wspomnianych orzeczeń TK zmieniła się praktyka powszechnych sądów w Niemczech. Gdy mający 1500 DM żołdu żołnierz ręczy za kredyt wartości 30 tys. DM, uznaje się (ze wskazanych przyczyn) taką umowę za nieważną. Podobnie poręczenie gospodyni domowej bez własnych zarobkowych dochodów. Za sprzeczne z dobrymi obyczajami (i wskutek tego nieważne) uznano dokonywanie poręczenia w mieszkaniu poręczyciela (bo jest on tam zaskoczony i nie przygotowany na przemyślenie ryzyka podobnych transakcji). Z najwyższą nieufnością zaczęto traktować poręczenia między najbliższymi, bo uznano, że odwołanie do uczuć rodzinnych i solidarności familijnej ogranicza prawidłową ocenę i swobodę podejmowania decyzji. W opisywanej ewolucji niemieckiego orzecznictwa trzy kwestie zasługują na uwagę. Po pierwsze - umowy kredytowe i sytuacja poręczyciela doczekały się w Niemczech oceny TK, dokonywanej z konstytucyjnego punktu widzenia. Po drugie - TK za remedium na strukturalne zachwianie równowagi umownej uznał zwiększenie obowiązków informacyjnych kontrahenta konsumenta. Po trzecie wreszcie - opisywana sytuacja jest kolejnym przykładem tego, jak dalece anachroniczna jest koncepcja (u nas bynajmniej nierzadko wyznawana), że swoboda umów wyklucza ideę ochrony konsumenta. Do czego konstytucja może się przydać Nie tak dawno byłam recenzentką w przewodzie doktorskim, gdzie młoda i zdolna adeptka z wielkim sceptycyzmem wypowiadała się o art. 76 konstytucji, gdzie powiedziano, iż "władze publiczne chronią konsumentów (...) przed działaniami zagrażającymi ich zdrowiu, prywatności i bezpieczeństwu oraz przed nieuczciwymi praktykami rynkowymi. Zakres tej ochrony określa ustawa". Otóż doktorantka była zdania, że chodzi tu o czystą deklarację, bo przecież to nie sama konstytucja, lecz "ustawodawca zwykły" ma określić poziom ochrony konsumenta. Niezależnie więc od tego, co ten zwykły ustawodawca zrobi w zakresie spraw konsumenckich, konstytucja "będzie musiała" to zaakceptować. To prawda, że z samej konstytucji nie można wyczytać, jakimi środkami i na jakim poziomie ma się chronić konsumenta, ale to nie jest przecież jedyny możliwy sposób "użycia konstytucji" do takich celów. Wedle mnie ustawa zasadnicza w cytowanym artykule da się użyć jako norma rozstrzygająca na wypadek kilku możliwych interpretacji jakiegoś przepisu: "prokonsumenckiej" (w zakresie wymienionych w konstytucji, szczególnie chronionych praw konsumenta) i "antykonsumenckiej" lub choćby "konsumencko neutralnej". Albo na wypadek interpretacji norm blankietowych, klauzul generalnych czy zwrotów niedookreślonych, które sąd musi odkodować, nadać im konkretną treść. Pisałam dwa miesiące temu o pułapce klauzul generalnych, o tym, że zamiast wyraźnie napisać (tak czynią na Zachodzie), o czym np. bank ma wyraźnie i przed zawarciem umowy poinformować klienta, u nas koledzy prawnicy uznają za wystarczające, że kodeks cywilny wymaga tu poziomu informacji nakazanego "przez dobre obyczaje". A skoro już mamy tak generalną regulację, trzeba, aby ktoś w konkretnym wypadku rozstrzygnął, czy - przykładowo - podanie oprocentowania kredytu przy przemilczeniu, że obok procentu płaci się jeszcze różne koszty, opłaty i prowizje, jest czy nie jest zgodne z dobrymi obyczajami? Czy zmiana warunków kredytu w czasie jego spłaty może dokonać się zawsze, czy tylko w wypadkach z góry klientowi podanych w umowie? Czy jeżeli taka zmiana jest - zgodnie z umową - możliwa "z ważnych powodów", to czy równie zgodne z dobrymi obyczajami będzie zastrzeżenie sobie przez bank wyłączności interpretacji tych "ważnych powodów"? Otóż podaję przykłady wzięte z praktyki, i to takie, gdzie "na Zachodzie" rozstrzygano na korzyść konsumenta. Czyniono tak dlatego, że tamtejsze ustawodawstwo, stanowiące zresztą implementację dyrektyw dotyczących kredytu konsumenckiego (87/102 z 22 grudnia 1986 r., 90/88 z 22 lutego 1990 r.), akurat w tych kwestiach jest przychylne konsumentom. A u nas? Może właśnie wypełnienie treścią naszych klauzul generalnych i zwrotów niedookreślonych w podobnym kierunku mogłoby się dokonać (skoro nie mamy do tej pory, a szkoda, żadnej regulacji umowy kredytu konsumenckiego) przez wybór prokonsumenckiej wykładni, dokonany dlatego, że sugeruje go art. 76 naszej konstytucji? Przecież odwoływanie się do wartości, aksjologii konstytucyjnej, jest jedną z przesłanek decydujących o wyborze interpretacji. Nie namawiam do rewolucji w stylu niemieckim (u nas nie ma normy, która byłaby ścisłym odpowiednikiem art. 2 niemieckiej konstytucji), ale do skromnego użytku skromnych narzędzi wykładni w klasycznym stylu. Ostrzeżony - uzbrojony Drugą ważną kwestią jest znaczenie informacji jako oręża konsumenta, co akcentuje niemiecki TK. Pisałam już wiele razy, że w europejskim prawie wspólnotowym kamieniem węgielnym ochrony konsumenta jest informacja. Uważa się, że konsument wymaga ochrony, ponieważ jest źle poinformowany i na skutek tego nie może w prawdziwie wolny i nieskrępowany sposób decydować o swym "udziale na rynku". Stąd się biorą niezwykle rozbudowane w dyrektywach i ich implementacjach wewnątrzkrajowych przepisy mówiące, o czym, kiedy (przed zawarciem umowy i w czasie jej trwania) i jak trzeba konsumenta informować (na piśmie, oddzielne potwierdzanie ustnych informacji, czasem konieczność odręcznego pisma wobec niektórych klauzul, niekiedy wymaganie specjalnej szaty graficznej). I tak tylko tytułem przykładu wspomnę, że właśnie w zakresie kredytu konsumenckiego przed zawarciem umowy konsument ma być poinformowany o limicie kredytu, rocznej stawce oprocentowania i wszystkich opłatach, całkowitym koszcie kredytu (kwotowym i procentowym; w tym ostatnim zakresie dyrektywa z 1990 r. zawiera nawet wzory matematyczne i przykłady pełnego obciążenia finansowego konsumenta!). Umowa taka musi zawierać wskazanie nie tylko warunków spłaty, ale i możliwości wycofania się klienta z umowy. Konsument musi też mieć prawo spłaty kredytu przed terminem. W takim wypadku wymaga się, aby obciążenia klienta zostały "w godziwym stopniu" obniżone. Dyrektywy kredytowe w aneksach wskazują szczegółowe postanowienia, jakie powinny być zamieszczone w umowach kredytu na finansowanie zakupu towarów i usług, kredytu realizowanego za pomocą kart kredytowych, za pomocą rachunku bieżącego, a nawet, jak wspomniałam, zawierają specjalny wzór matematyczny sposobu obliczania kosztów kredytu i przykłady. Podobnie jest w dyrektywach ubezpieczeniowych. Zwłaszcza dwie z nich, dyrektywa 92/49 z 18 czerwca 1992 r. o ubezpieczeniach bezpośrednich z wyjątkiem ubezpieczeń na życie i dyrektywa 96/92 z 11 listopada 1992 r. dotycząca ubezpieczeń na życie, mają bardzo rozbudowany obowiązek informacji klienta. A ostatni z wymienionych aktów w aneksie zawiera szczegółowy wykaz informacji podzielonych na grupę udzielanych przed zawarciem umowy i w jej czasie, które instytucja ubezpieczeniowa musi przekazać konsumentowi. Kazuistyka tych rozwiązań (i w ogóle rozwiązań w prawie europejskim dotyczącym tego, o czym i jak należy konsumenta informować w rozmaitych umowach konsumenckich) jest dla nas wręcz porażająca. Ale tym, którzy chcieliby na nią kręcić nosem, przypomnę, że dzieje się to w krajach, gdzie obywatele w "masie" są znacznie bardziej oświeceni i wyedukowani w transakcjach rynkowych. Polacy zajęli ostatnie miejsce w robionych przed kilkoma laty na zlecenie OECD badaniach, mających na celu sprawdzenie, jak sprawnie ludzie sobie radzą ze zrozumieniem urzędowego tekstu, odczytaniem piktogramu, językiem, jakiego używa otaczająca nas cywilizacja. Sama w czasie wakacji widziałam u mojej gospodyni umowę kredytu sformułowaną tak, że nie było wiadomo, ile w ratach spłaty szło na odsetki, a ile na dług główny. A urzędniczka bankowa sama się w tym plątała i usiłowała wmówić nieszczęsnej klientce, że raty powinna płacić miesięcznie, a nie kwartalnie. Ma więc rację niemiecki TK: zrozumiała informacja orężem konsumenta. Ponadto od czasu dyrektywy 93/13 (o klauzulach abuzywnych) uważa się, że w prawie konsumenckim wspólnot istnieje "nakaz radykalnej transparencji", co oznacza, że każda informacja, jaką konsument ma uzyskać, musi być "jasna, niedwuznaczna i zrozumiała", a wszelkie niejasności i dwuznaczności zawarte w przygotowanych wcześniej wzorach umów są zgodnie tłumaczone na niekorzyść proferenta (tego, który je opracował). To nie jest frazes Tu nie mogę się oprzeć dygresji. Zasada, o której piszę, wyrażająca się w łacińskiej formule "in dubio contra proferentem", jest klasycznym i szacownym instrumentem prawa cywilnego. Jej brak w naszym prawie był przedmiotem krytyki w literaturze fachowej. Działanie zasady: "niejasności tłumaczy się przeciw autorowi interpretowanej klauzuli", polega na możliwości wyboru przez sąd interpretacji korzystnej dla konsumenta. Piszę o tej klasycznej instytucji prawa cywilnego celowo. Spotkałam się niedawno z poglądem (wyrażonym na piśmie przez osobę, która w Bardzo Ważnym Departamencie Bardzo Ważnego Urzędu sprawuje funkcję określoną bodajże jako "starszy legislator"), iż odwołanie się do pojęć "jasność i zrozumiałość" informacji oznacza użycie sformułowań "wieloznacznych i mających potoczny charakter", a także że "brak możliwości egzekwowania" przepisu nakładającego obowiązek udzielania tego rodzaju informacji przez kontrahenta konsumenta. Jak to dobrze, że nie wiedzą tego w Brukseli. Pewno dyrektywa 93/13 w ogóle nie byłaby powstała. A także kilka innych dyrektyw konsumenckich. A poważnie: jeżeli nasi legislatorzy (choćby i "starsi") nie mają pojęcia o mechanizmie egzekwowania w nowoczesnym prawie skutków zasady "in dubio proferentem", jeśli sądzą, że klasyczna triada wymagań, aby informacja była "jasna, niedwuznaczna i zrozumiała", to tylko czczy frazes, jeśli sankcja kojarzy im się tylko z sankcją karną, a nie np. z nieważnością umowy - to te poglądy, a nie niewiedza przeciętnego konsumenta, wyznaczają nasz dystans wobec prawa europejskiego. Ile ochrony w prawie europejskim, ile w wewnętrznym Nie tylko jednak sama obrona przez informację jest cechą charakterystyczną europejskiego prawa konsumenckiego. Występuje tu jeszcze wskazanie minimalnego poziomu treści umowy. Pisałam nie tak dawno, że dyrektywy konsumenckie mają z reguły charakter minimalny. Oznacza to, że poszczególne państwa, implementując je we własnym porządku prawnym, nie mogą zejść niżej wskazanego tam poziomu ochrony. Czasem same dyrektywy mówią, że jakieś kwestie mogą być przez państwa pominięte lub uregulowane inaczej, albo że można dokonać wyboru spośród kilku możliwości wskazanych w samej dyrektywie. Skoro można "nie mniej", to oczywiście można więcej. Ale tutaj tkwi pułapka. Bo przyznanie w prawie krajowym zbyt wysokiego poziomu ochrony, np. przez stworzenie szczególnie wysokich standardów informacyjnych w interesie konsumentów, może być uznane za rzeczywistą czy ukrytą praktykę dyskryminacyjną, ograniczającą dostęp towarów i usług na rynek wspólny. I niejednokrotnie różne postanowienia prawa wewnętrznego państw Unii Europejskiej chroniące konsumentów były przedmiotem krytycznej oceny Trybunału w Luksemburgu, który dopatrzył się w nich praktyk protekcjonistycznych, niedopuszczalnych z punktu widzenia zasad funkcjonowania wspólnoty. Słynna sprawa Cassis de Dijon (1979 r.), która dała początek doktrynie, iż wyroby spełniające warunki przewidziane przez prawo we własnym państwie mogą swobodnie cyrkulować na rynku wspólnoty, także miała aspekt ochronno-konsumencki. Niemcy, którym zarzucono praktyki dyskryminacyjne, gdyż zakazały importu likieru porzeczkowego mającego niższy procent alkoholu, niż przewidywały przepisy niemieckie, broniły się charakterystycznym zarzutem. Otóż wskazany poziom alkoholu był ustanowiony w interesie ochrony konsumenta! Czy było tak naprawdę, czy argumentację tę powołano tylko na okazję sprawy w Luksemburgu, nie warto dziś dociekać. Co ważne, i o czym trzeba pamiętać, to to, że chęć ochrony konsumenta przez stworzenie w prawie wewnętrznym bardzo rygorystycznych przepisów go chroniących może stać się podstawą podejrzenia o praktyki dyskryminacyjne i w konsekwencji - sprawy w Luksemburgu o dyskryminacyjne i nieproporcjonalne zastosowanie "środków o podobnym działaniu", o których mówi art. 30 traktatu europejskiego. Istnieje stosowne orzecznictwo dotyczące prokonsumenckiego ustawodawstwa ochronnego Francji, Holandii, Hiszpanii, Niemiec. Nam to nie grozi nie tylko dlatego, że jeszcze nie jesteśmy na wspólnym rynku, ale i dlatego, że naszemu ustawodawstwu ochronnemu bardzo daleko do poziomu przewyższającego poziom określony jako "minimalny". Klient może się rozmyślić Nie tylko informacja i nie tylko określenie minimalnego poziomu uprawnień zagwarantowanych konsumentowi w dotyczącym danej umowy prawie wspólnotowym czy wewnętrznym są cechami charakterystycznymi europejskiego prawa konsumenckiego. Klasyczna zasada, że "umowy powinny być dotrzymywane" (pacta servanda sunt), na naszych oczach doznaje wyłomu właśnie w prawie dotyczącym konsumenta. Otóż cechą charakterystyczną współczesnego prawa umów jest to, że konsumentowi przysługuje prawo "wycofania się z transakcji". Przez krótki czas, siedem do dziesięciu dni, ma on prawo, bez żadnych negatywnych konsekwencji czy następstw, zrezygnować z transakcji, wycofać się z niej. Możliwość ta jest czasem ujęta jako prawo odstąpienia od umowy (tak w umowach zawieranych poza lokalem handlowym czy na odległość albo przy time sharingu) albo jako konsekwencja ustawowego warunku zawieszającego (tak w umowach o kredyt konsumencki we Francji; sama dyrektywa europejska o kredytach konsumenckich - minimalny charakter dyrektywy - tego uprawnienia nie przewiduje, choć wielu państwom UE w ich regulacjach umów kredytowych jest znana). Określenie konstrukcji prawnej tego wycofania się z transakcji to zadanie dla ubiegających się o stopnie naukowe z prawa. Pewno dawniej takie dysertacje byłyby zatytułowane "Tempus ad deliberandum w umowach z konsumentami". Teraz, z duchem czasu, inaczej: "Cooling off period w prawie konsumenckim". W praktyce i u nas nowa technika ochronna zaczyna się pojawiać: zna ją polskie prawo ubezpieczeniowe (art. 6 pkt 3 ustawy o działalności ubezpieczeniowej mówiący o konieczności przewidzenia tego rodzaju instytucji w ogólnych warunkach ubezpieczeń - zresztą nie tylko tyczących konsumenta). Co charakterystyczne: tego rodzaju możliwość wycofania się z transakcji służy (w prawie europejskim) jedynie konsumentowi, nie jego kontrahentowi. I znów jest to jeden ze środków, który przyznaje się tylko stronie instytucjonalnie słabszej, środek dodatkowy, używany w umowie niesymetrycznie, by zrównoważyć siłę rynkową konsumenta wobec profesjonalisty. Autorka jest profesorem doktorem prawa, pracownikiem Instytutu Państwa i Prawa PAN, członkiem Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Cywilnego, współpracownikiem Centrum Konstytucjonalizmu i Kultury Prawnej w zakresie problematyki konsumenckiej
Niedawne orzeczenia niemieckiego Trybunału Konstytucyjnego udowodniły, że anachroniczna jest koncepcja, że swoboda umów wyklucza ideę ochrony konsumenta. TK uznał, że nawet osoba niepełnoletna, nie poddana żadnemu przymusowi wymaga ochrony ręcząc za kredyt bankowy, ponieważ zbyt duża jest nierównowaga między poręczycielem a bankiem jeśli chodzi o posiadaną przez obie strony wiedzę i doświadczenie. W konsekwencji tego orzeczenia zmieniła się praktyka sądów powszechnych w Niemczech. Obecnie z większą ostrożnością podchodzi się do poręczeń dokonywanych przez osoby o małych lub żadnych dochodach lub członków rodziny. Trzy kwestie zasługujące na uwagę pojawiły się w opisanej powyżej ewolucji niemieckiego orzecznictwa. Po pierwsze-umowy kredytowe i sytuacja poręczyciela doczekały się oceny TK. Po drugie, TK uznał za konieczne zwiększenie obowiązków infromacyjnych kontrahenta konsumenta. Po trzecie, udowodniły, że swoboda umów nie wylkicza ideę ochrony konsumenta.Chociaż polska konstytucja, odmiennie niż niemiecka, nie posiada przepisów wprost odnoszących się do ochrony praw konsumenta, ani do tego jakimi środkami i na jakim poziomie ma sie chronić konsumenta, to można niektóre jej przepisy wykorzystać jako normę rozstrzygającą na wypadek kilku możliwych interpretacji jakiegoś przepisu. Interpretacja ta mogłaby być "prokonsumencka", "antykonsumencka" lub " konsumencko neutralna". Poszczególne przepisy konstytucji mogłyby być przydatne na wypadek interpretacji norm blankietowych, klauzul generalnych czy zwrotów niedookreślonych, które sąd musi odkodować by nadać im konkretną treść.W europejskim prawie wspólnotowym uważa się, że konsument wymaga ochrony, ponieważ jest źle poinformowany i w związku z tym nie może w prawdziwie wolny i nieskrępowany sposób decydować o swym "udziale w rynku". Dlatego też w dyrektywach i implementacjach krajowych znajdują się szczegółowe przepisy mówiące o tym o czym i kiedy należy konsumenta informować. Niestety kazuistyka tych rozwiązań jest w Polsce, ale i nie tylko, wręcz porażająca.Inną cechą charakterystyczną dla europejskiego prawa konsumenckiego jest wskazanie minimalnefo poziomu treści umowy. Oznacza to, że poszczególne państwa implementując te przepisy we własnym porządku prawnym nie mogą zejść poniżej wzkazanego przez wspólnotę europejską poziomu. W tym zapisie tkwi jednak pułapka, bo przyznanie w prawie krajowym zbyt wysokiego poziomu ochrony może być potraktowane jak rzeczywista lub ukryta praktyka dyskryminacyjna, ograniczając dostęp towarów i usług na rynek wspólny.Wyłomu w prawie dotyczącym konsumenta dokonuje również klasyczna zasada prawa konsumenckiego wspólnoty europejskiej mówiąca o tym, że ummowy powinny być dotrzymywane. Zaś cechą charakterystyczną współczesnego prawa umów jest to, że konsumentowi przysługuje prawo do wycofania się z transkacji w ciągu od siedmiu do dziesięciu dni od zawarcia umowy handlowej. Rezygnacja czy też wycofanie się z transakcji może nastąpić bez żadnych konsekwencji czy następstw dla konsumenta. Możliwość ta jest ujęta czasem jako prawo do odstąpienia od umowy (jeśli została ona zawarta na odległość) albo jako konsekwencja ustawowego warunku zawieszającego taką umowę. Co charakterystyczne, tego rodzaju możliwość wycofania sie służy w prawie europejskim jedynie konsumentowi a nie kontrahentowi. W Polsce tę możliwość zna prawo ubezpieczeniowe.
Badania naukowe Uczeni obojętni na własne słabości nie będą poważnym partnerem do dyskusji nad przyszłością Polski Kto za to odpowiada Leszek Kuźnicki Niedawno ukazał się "Stan nauki i techniki w Polsce". Na 55 stronach bogato ilustrowanych barwnymi zestawieniami liczbowymi przedstawiono dystans, jaki na obu polach dzieli Polskę od krajów wysoko rozwiniętych oraz sformułowano szereg słusznych wniosków i postulatów. W tym opracowaniu wydanym przez Komitet Badań Naukowych zabrakło jednak odpowiedzi na podstawowe pytanie, kto jest za ten stan odpowiedzialny. Puste deklaracje Za obecny stan nauki winę ponosi przede wszystkim elita polityczna, i to niezależnie od orientacji, którą co najwyżej stać było na puste deklaracje i nie realizowane uchwały. Również niemałą winą należy obarczyć ludzi nauki - moje środowisko, które w ustroju demokratycznym wielokrotnie okazało się oportunistyczne, zachowawcze i kierujące się interesami partykularnymi. Co gorsza, ludzie nauki pełniący role kierownicze nie potrafili przekonać ani rządu, ani parlamentu, ani społeczeństwa do roli nauki i jej znaczenia dla przyszłości Polski. Nie mam zamiaru wrzucać kamyków do cudzego ogródka. Z wielką przykrością więc stwierdzam, że ja sam, jeżeli chodzi o promowanie nauki w Polsce znacznie większe sukcesy odniosłem w latach 1955 - 1958, jako wiceprzewodniczący Sekcji Nauki Związku Nauczycielstwa Polskiego, czy w latach 70., jako jeden z wielu profesorów, niż w latach 1990 - 1998, kiedy pełniłem funkcję wiceprezesa, a następnie prezesa Polskiej Akademii Nauk. Jest to wysoce zastanawiające, ponieważ w drugiej połowie XX wieku wiedza naukowa, zwłaszcza ta, którą można wykorzystać do celów praktycznych, stała się powszechną strategią największych potęg gospodarczych świata, korporacji przemysłowych i tych krajów, które zanotowały najszybsze tempo rozwoju. Polskie elity polityczne założyły, że najpierw muszą być rozwiązane inne sprawy - a kiedy poprawi się sytuacja ekonomiczna Polski - będziemy mogli się zająć promocją nauki. Odzwierciedleniem tej polityki były nakłady z budżetu państwa na naukę i badania rozwojowe, które w 1998 r. spadły do poziomu 0,46 proc. produktu krajowego brutto (PKB). Nakłady na badania i rozwój łącznie ze wszystkich źródeł w ostatnich latach kształtowały się na poziomie około 0,8 proc. PKB, a więc poniżej przeciętnej światowej, wynoszącej 1,4 proc. Skutkiem takich działań było obniżenie pozycji Polski w porównaniu ze stanem nauki w innych krajach. Strat w rankingu światowym nie da się prędko odrobić, a można mieć nawet obawy, czy w ogóle jest to możliwe. Biedne nauki rolnicze Obecnie walkę konkurencyjną na rynku wygrywa ten, kto produkuje nie tylko taniej, ale lepiej pod względem jakości i nowoczesności. Tych celów nie można zrealizować bez nowych technologii, opartych na bieżących pracach badawczych. Zostało to dwadzieścia lat temu rozpoznane przez wielkie korporacje przemysłowe, które mają coraz większy udział w nakładach na badania i prace rozwojowe. W krajach należących do Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) w 1981 r. budżety państwowe przeznaczone na badania naukowe i rozwojowe stanowiły 45 proc. z ogółu zaangażowanych środków finansowych, zaś 51,2 proc. pochodziło z przemysłu. Pozostałe 3,8 proc. - z innych źródeł. W 1996 r. proporcje te kształtowały się inaczej. Przemysł partycypował już w 61,3 proc., zaś środki kierowane na potrzeby nauki przez rządy stanowiły 32,3 proc. W tymże roku General Motors pierwszy na liście światowych prywatnych inwestorów przeznaczył na prace badawcze i rozwojowe 8,9 mld dol. Co znaczy we współczesnej gospodarce wiedza naukowa i postęp technologiczny wyraźniej można prześledzić na przykładzie rolnictwa, zwłaszcza produkcji żywności. Poczynając od lat 50. XX wieku gwałtownie spada powierzchnia gruntów uprawnych przypadających na jednego mieszkańca Ziemi i obecnie wynosi ona niewiele ponad 0,1 ha. Jednocześnie znacznie szybciej niż przyrost ludności wzrasta produkcja żywności, która w ciągu ostatnich dwudziestu lat powiększyła się o ponad 50 proc. Ta tendencja będzie się nadal utrzymywała w związku z wprowadzeniem pod uprawy i do hodowli roślin i zwierząt genetycznie modyfikowanych i rozszerzeniem się obszarów wydajnej produkcji roślinnej. Kiedy w latach 90. trwał w najlepszych laboratoriach wyścig naukowy w dalszym udoskonalaniu produkcji żywności, w naszym kraju nauki rolnicze nie tylko zabiedziliśmy, ale spowodowaliśmy zaniechanie badań w wielu ważnych kierunkach. Obniżenie wymogów Wraz ze zmianami politycznymi i gospodarczymi powstała konieczność zmian aktów prawnych z zakresu nauki i szkolnictwa wyższego. Niestety w roku 1990 ustawy były przygotowane pospiesznie i pod naciskiem tej części środowisk uczelnianych, które były bądź zagrożone rotacją, bądź poszukiwały nie merytorycznych lecz ustawowych mechanizmów szybkiego awansu. W rezultacie nastąpiło obniżenie wymogów kwalifikacyjnych, czego jaskrawym przykładem stała się łatwość lub wręcz automatyzm uzyskiwania w roku 1991 i w latach późniejszych stanowiska kontraktowego profesora nadzwyczajnego w wielu szkołach wyższych. W minionych dziesięciu latach ta tendencja nie tylko nie osłabła, lecz jeszcze się nasiliła. Nie wiem, jaki ostateczny kształt przyjmie kolejny projekt ustawy o szkołach wyższych, przygotowywany w Ministerstwie Edukacji Narodowej. Wszystkie kolejne projekty, z którymi miałem możność się zapoznać, miały jedną wspólną cechę - dalsze obniżenie wymogów kwalifikacyjnych, tym razem mające dotyczyć habilitacji i uzyskiwania tytułu profesora. Czy są to pomysły wysokich urzędników państwowych, którzy szukają rozwiązania problemu luki pokoleniowej? Ależ nie, pochodzą one z niektórych środowisk szkół wyższych, które pod hasłem autonomiczności uczelni dążą od lat do zniesienia jakiejkolwiek zewnętrznej merytorycznej oceny poziomu habilitacji i wniosków o nadanie tytułu profesora. Są też wielokrotnie powtarzane propozycje ograniczenia procesu kształtowania kadr naukowych do doktoratu, tak jak ma to miejsce w Stanach Zjednoczonych. Pomysł do rozważenia, pod warunkiem że przyjęte zostaną inne amerykańskie zasady, jak np. powszechność zatrudniania okresowego, konieczność opuszczania uczelni, w której uzyskało się doktorat, stała kontrola i weryfikacja efektywności dydaktycznej i naukowej. Wobec standardów amerykańskich w Polsce efektywność działalności naukowej i dydaktycznej zawsze była niska, a w ostatnim dziesięcioleciu, w związku z rozpowszechnianiem w szkolnictwie wyższym pracy na więcej niż jednym etacie, uległa dalszemu obniżeniu. Złe rozwiązanie Główną jednak słabość naszego środowiska naukowego dostrzegam w jego niemocy wprowadzania w życie nawet tych postulatów, których realizację uważa się za konieczną. Posłużę się jednym przykładem. Ustawa o Komitecie Badań Naukowych, która weszła w życie z początkiem 1991 r. ustanowiła dwie odrębne komisje: Komisję Badań Podstawowych oraz Komisję Badań Stosowanych. Było to od samego początku rozwiązanie złe i sprzeczne z tendencjami światowymi. Współcześnie granice między tymi rodzajami badań bardzo się zawęziły, a nawet zatarły. Od lat sprawa zmiany struktury Komitetu Badań Naukowych jest postulowana, ale nie przynosi to żadnych rezultatów. A jak długo środowisko ludzi nauki pozostanie obojętne na własne słabości, tak długo nie będziemy poważnym partnerem do dyskusji nad przyszłością Polski, zarówno z decydentami, jak i społeczeństwem. ---------------- Autor jest profesorem w Instytucie Biologii Doświadczalnej im. Marcelego Nenckiego i przewodniczącym Komitetu Prognoz 2000 Plus
Niedawno ukazał się "Stan nauki i techniki w Polsce". Na 55 stronach przedstawiono dystans, jaki na obu polach dzieli Polskę od krajów wysoko rozwiniętych oraz sformułowano szereg słusznych wniosków i postulatów. W tym opracowaniu wydanym przez Komitet Badań Naukowych zabrakło jednak odpowiedzi na podstawowe pytanie, kto jest za ten stan odpowiedzialny. Za obecny stan nauki winę ponosi przede wszystkim elita polityczna, i to niezależnie od orientacji, którą co najwyżej stać było na puste deklaracje i nie realizowane uchwały. Również niemałą winą należy obarczyć ludzi nauki - moje środowisko, które w ustroju demokratycznym wielokrotnie okazało się oportunistyczne, zachowawcze i kierujące się interesami partykularnymi. Co gorsza, ludzie nauki pełniący role kierownicze nie potrafili przekonać ani rządu, ani parlamentu, ani społeczeństwa do roli nauki i jej znaczenia dla przyszłości Polski. w drugiej połowie XX wieku wiedza naukowa stała się powszechną strategią największych potęg gospodarczych świata, korporacji przemysłowych i tych krajów, które zanotowały najszybsze tempo rozwoju.Polskie elity polityczne założyły, że najpierw muszą być rozwiązane inne sprawy - a kiedy poprawi się sytuacja ekonomiczna Polski - będziemy mogli się zająć promocją nauki. Skutkiem takich działań było obniżenie pozycji Polski w porównaniu ze stanem nauki w innych krajach. Strat w rankingu światowym nie da się prędko odrobić, a można mieć nawet obawy, czy w ogóle jest to możliwe.
Wykorzystujemy zaledwie 13 proc. potencjału hydroenergetycznego Dwie elektrownie wodne na rzece Dzierzgoń Elektrownia wodna w Dzierzgoniu. FOT. ARCHIWUM Romuald Jarocki jest właścicielem dwóch małych elektrowni wodnych na rzece Dzierzgoń w Elbląskiem. Produkują one razem 30 tys. kWh energii miesięcznie. Zakład energetyczny płaci panu Jarockiemu za 1 kWh 17 gr. - Przyzwoity sklep dobrze prosperujący da więcej zysku niż trzy takie elektrownie - powiedział "Rz", gdy składaliśmy mu ekologiczne życzenia noworoczne. Dlatego Jarocki nie wierzy w "zielone światło" dla czystej energii, w rządową politykę popierania małych elektrowni wodnych, w polską ekologię. - Nowe prawo energetyczne jest ogromnym zagrożeniem dla takich jak my małych producentów energii ze źródeł odnawialnych - twierdzi. W Elblągu ma swą siedzibę Bałtyckie Centrum Energii Odnawialnej (EC BREC). Kiedy przyjdzie mróz Pora roku oraz pogoda mają duży wpływ na działanie elektrowni. Przepływ wody waha się od 0,2 m sześc. na sekundę w lipcu - sierpniu do 10 -20 m sześc. na sek. w marcu - kwietniu. Brak zbiorników retencyjnych jest jednym z powodów niestabilności rzeki. Zmiany są szczególnie nagłe zimą, kiedy ostry mróz może wstrzymać pracę elektrowni w ciągu jednego dnia. Właściciel elektrowni - na szczęście (i na nieszczęście) - posiada 112-hektarowe gospodarstwo rolne, w którym uprawia jęczmień browarniany i rzepak. Współpracuje z firmą francuską. Mówi, że jego gospodarstwo jest rozwojowe. Po roku 1990, ze względu na niepewną sytuację polskiego rolnictwa, Romuald Jarocki poszukiwał dodatkowego źródła dochodu i zdecydował się na produkcję elektryczności. - Od kiedy kapitał zagraniczny wkroczył do polskiego rolnictwa, nie ma zbytu na rodzime płody - narzeka. Z ziemi wyżyć się nie da, aby utrzymać produkcję pszenicy wysokoglutenowej dopłaca z niedużych dochodów, jakie przynoszą mu dwie wodne siłownie. Położenie gospodarstwa jest korzystne, i to na szczęście, bo na jego gruntach znajduje się odcinek rzeki Dzierzgoń. Dodatkową okazją na wybudowanie elektrowni wodnych stał się remont jazów na rzece. Wojewódzki Zarząd Inwestycji Rolniczych uznał, iż remont jazów jest konieczny z uwagi na bezpieczeństwo przeciwpowodziowe. Projekt hydrotechniczny na wykonanie budowli wodnej przygotowało Biuro Projektowe w Olsztynie. Projekt technologiczny, dotyczący instalacji elektrycznej i mechanicznej - Zakłady Remontowe Energetyki w Gdańsku. Umowa z Zakładem Energetycznym w Kwidzynie na zakup energii elektrycznej i przyłączenie elektrowni do sieci przesyłowej obiecywała zyski dla właściciela, korzyść dla środowiska przyrodniczego. 17 groszy od kilowatogodziny Romuald Jarocki wybudował dwie elektrownie na rzece Dzierzgoń. Jedna o mocy 30 kW znajduje się w Dzierzgoniu na 21,8 km od ujścia rzeki. Druga o mocy 39 kW - we wsi Stanówko, 2 km na zachód od Dzierzgonia. Elektrownie wyposażone są w śmigłowe turbiny Kapłana (pracują w układzie poziomym). Turbiny z blachy stalowej wykonał we własnym warsztacie z pomocą wykwalifikowanych tokarzy, frezerów. Sprawność urządzenia eksperci oszacowali na 75 proc. Dwie hydroelektrownie produkują 30 tys. kWh energii miesięcznie. Ich budowa kosztowała 177 tys. zł, tej w Dzierzgoniu 60 tys. zł, w Stanówku 117 tys. zł. Z własnej kieszeni pokrył 60 proc. kosztów budowy. Dopomogła Fundacja Rolnicza, działająca wcześniej pod nazwą Kościelnej Fundacji Zaopatrzenia Wsi w Wodę, która przyznawała preferencyjne kredyty na rozwój polskiej wsi. Obie elektrownie są w pełni zautomatyzowane. Jedyną czynnością, która wymaga pracy rąk, jest oczyszczanie krat chroniących turbiny, co zabiera nie więcej niż 10 godzin tygodniowo. Dziś Romuald Jarocki dostaje od Zakładu Energetycznego 17 groszy od kilowatogodziny za wyprodukowaną u siebie "z wody " energię elektryczną, o 4 grosze mniej niż otrzymują właściciele minielektrowni w innych województwach w Polsce. Za energię natomiast musi płacić jak wszyscy - 23 grosze za 1 kWh, a w tym roku energia będzie jeszcze droższa. Nie oznacza to wcale, że na tej podwyżce zarobią jej ekologiczni producenci. Zakłady skupujące "zielone kilowaty" interpretują nowe prawo energetyczne, jak chcą, z VAT-em lub bez tego podatku. - Powinna obowiązywać cena urzędowa na energię ze źródeł odnawialnych - twierdzi Romuald Jarocki. We Francji - mówi - właściciele MEW dostają o 50 proc. więcej za wytworzony prąd. Niezadowolonych jest więcej Romuald Jarocki nie jest przypadkiem odosobnionym. Do naszej redakcji napisał pan Wiesław Mielczarek z Działoszyna, właściciel małej elektrowni wodnej: W listopadzie 1995 r. podpisał umowę z Zakładem Energetycznym Częstochowa S.A., który mimo podpisanej wcześniej umowy na dostawę energii elektrycznej z ceną zakupu 17 gr za 1 kWh, po pół roku zmienił warunki i wprowadził płatną energię bierną. Miesięczne straty z tego tytułu - podał nasz Czytelnik - kosztowały go średnio 1500 zł. "Zakup energii z elektrowni wodnej może być kontynuowany pod warunkiem spisania nowej umowy, w której cena zakupu będzie proporcjonalna do średniej ceny zakupu od Polskich Sieci Elektroenergetycznych S.A. obowiązującej dla Z.E. Częstochowa S.A". (pismo z ZE o wypowiedzeniu warunków dotychczasowej umowy) . - Zostałem wprowadzony w błąd przez administrację państwową. Poniosłem straty ok. 600 tys. zł, pozaciągałem zobowiązania, żeby dowiedzieć się, że moja inwestycja nigdy nie zostanie spłacona, a przyniesie tylko straty - napisał do nas właściciel MEW w Działoszynie. Prognozy marne Pomimo licznych deklaracji zawartych w dokumentach prawnych i programowych centralnych władz energetycznych i rządowych, wykorzystanie odnawialnych źródeł energii w praktyce napotyka bariery skutecznie utrudniające rozwój energetyki wodnej. - W relacjach cenowych, jak do tej pory, nie znajdują odzwierciedlenia walory i efekty elektrowni wodnych- powiedział Andrzej Sowiński z warszawskiego "Energoprojektu". Nie chodzi też o subsydiowanie energetyki wodnej przez zakłady energetyczne czy spółki dystrybucyjne lub organizacje ochrony środowiska. Powinny być wypracowane mechanizmy ekonomiczne, które umożliwią inwestowanie i rozwój energetyki wodnej z zachowaniem reguł gry rynku energii (rzetelna ocena efektów pozaenergetycznych takich jak ograniczenie zanieczyszczenia atmosfery i środowiska, pozaenergetyczne korzyści wynikające ze spiętrzenia rzeki i budowy zbiornika). Istniejące uwarunkowania prawne nie tworzą dogodnych warunków do inwestowania w elektrownie wykorzystujące odnawialne źródła energii. Sytuacja ta jeszcze się pogarsza w nadchodzącej dobie urynkowienia energii. Nowe prawo energetyczne (obowiązujące od grudnia zeszłego roku) zniosło preferencje wprowadzone dla energetyki wodnej uchwalą RM z 7 września 1981 r. Europa wymusi Rozwój energetyki wodnej uzasadnia potrzeba ograniczenia emisji gazów cieplarnianych, zwłaszcza dwutlenku węgla, który najbardziej przyczynia się do ocieplenia klimatu. UE niedawno ogłosiła, iż zamierza podwoić udział takich źródeł energetyki jak woda, wiatr, słońce w okresie do 2010 r. W Polsce tylko 1-1,5 proc. całkowitego zużycia energii wytwarza się ze źródeł odnawialnych: wody, wiatru, biomasy, gorących wód podziemnych i słońca. W krajach Unii Europejskiej udział ten wynosi średnio 5,6 proc. Przystąpienie Polski do UE wymagać będzie dostosowania prawa i praktyki także w dziedzinie wytwarzania energii ze źródeł odnawialnych. W naszym kraju energetyka zawodowa jest źródłem aż 90 proc. emisji dwutlenku węgla. Prof. Maciej Nowicki, szef Fundacji EkoFundusz, twierdzi, że uwzględnienie w cenach paliw kopalnych wszystkich kosztów, w tym zwłaszcza - środowiskowych znacznie zwiększyłoby konkurencyjność odnawialnych źródeł energii. Dr Andrzej Kassenberg, prezes Instytutu na rzecz Ekorozwoju uważa, że ekologiczna reforma podatkowa, polegająca na zmniejszeniu opodatkowania zatrudnienia i kapitału z jednoczesnym wzrostem opodatkowania zasobów naturalnych przede wszystkim nieodnawialnych, stworzyłaby rzeczywiste warunki dorozwoju odnawialnych źródeł energii. Mała elektrownia wodna to nie tylko romantyczny fragment w krajobrazie, to dosłownie czysty zysk. Krystyna Forowicz W Polsce pracuje 300 prywatnych małych elektrowni wodnych o niewielkich mocach - 200 kW. Moc 42 wynosi od 1 MW do 5 MW, ponad 50 elektrowni ma moc mniejszą od 1 MW. Produkcja energii w elektrowniach wodnych (łącznie ze 126 zawodowymi) w zeszłym roku wyniosła 1820 GWh, co stanowi 13 proc. wykorzystania zasobów technicznych (oceniane są na 13,6 TWh).
Istniejące uwarunkowania prawne nie tworzą dogodnych warunków do inwestowania w elektrownie wykorzystujące odnawialne źródła energii. Nowe prawo energetyczne (obowiązujące od grudnia zeszłego roku) zniosło preferencje wprowadzone dla energetyki wodnej uchwałą RM z 7 września 1981 r. W Polsce tylko 1-1,5 proc. całkowitego zużycia energii wytwarza się ze źródeł odnawialnych. W krajach Unii Europejskiej udział ten wynosi średnio 5,6 proc., a do 2010 r. ma się podwoić. Przystąpienie Polski do UE wymagać będzie dostosowania prawa i praktyki także w dziedzinie wytwarzania energii ze źródeł odnawialnych. Rozwój energetyki wodnej uzasadnia potrzeba ograniczenia emisji gazów cieplarnianych, zwłaszcza dwutlenku węgla, który najbardziej przyczynia się do ocieplenia klimatu. Konkurencyjność odnawialnych źródeł energii zwiększyłoby uwzględnienie w cenach paliw kopalnych wszystkich kosztów, w tym zwłaszcza środowiskowych.
Polemiki Obecna stopa zwrotu nie ma bezpośredniego związku z wielkością przyszłego świadczenia Najważniejsza jest emerytura KRZYSZTOF DZIERŻAWSKI Argumenty na rzecz zniesienia barier ograniczających swobodę inwestowania za granicą środków gromadzonych w obowiązkowych funduszach emerytalnych, jakie w artykule "Najważniejszy jest dochód" ("Rz" z 30 czerwca) przytacza profesor Marek Góra, nie są całkiem przekonujące. Pisze on np., że swoboda inwestowania leży w interesie ubezpieczonych, a ten musi mieć pierwszeństwo przed innymi kryteriami, także przed interesem gospodarki. Trudno odmówić racji takiemu stanowisku. Rzecz jednak w tym, że dla p. Góry interes ubezpieczonych sprowadza się do uzyskiwania jak najwyższej stopy zwrotu z inwestycji. Tymczasem interes ubezpieczonych to w tym przypadku uzyskanie za kilkadziesiąt lat jak najwyższej siły nabywczej świadczenia emerytalnego, a nie osiąganie jakiejkolwiek bieżącej stopy zwrotu. Autor widzi tę różnicę, ostrzegając przed ograniczaniem możliwości inwestowania tylko do rynku krajowego, ponieważ stan taki na dłuższą metę grozi pęknięciem "bańki" inwestycyjnej. "Strumień popytu na giełdzie rośnie szybciej niż podaż instrumentów, które fundusze mogą kupować" - zauważa jak najsłuszniej Marek Góra. Ale przecież tym sposobem rośnie wartość zainwestowanych aktywów (na tym właśnie polega "pomnażanie środków systemu emerytalnego na rynkach finansowych"), poszczególne fundusze mogą się wykazać wyższą stopą zwrotu, ta zaś stanowi ustawowe kryterium ich oceny przez organy nadzoru. Im wyższa jednak stopa zwrotu, tym większe ryzyko wystąpienia efektu "bańki" inwestycyjnej. Świadom tego ryzyka szef zespołu twórców nowego systemu emerytalnego proponuje przeto zmniejszenie "strumienia popytu", kierując jego część na giełdy zagraniczne. Jest to jednak propozycja z gatunku "z deszczu pod rynnę". Analitycy od lat obserwują na giełdach zachodnich "strumień popytu rosnący szybciej niż podaż instrumentów". Wielu z nich przestrzega przed wystąpieniem także tam efektu "bańki" inwestycyjnej. Zauważmy, że ryzyko takie zwiększyłoby się, gdyby kraje UE przeprowadziły reformę emerytalną na wzór polski, do czego przekonuje je prof. Góra. Ale reforma alla polacca na zachodzie oznaczałaby wszak jeszcze bardziej zwiększony "strumień popytu na giełdzie, rosnący szybciej niż podaż instrumentów, które fundusze mogą kupować", ze wszystkimi tego faktu konsekwencjami. Kłopoty z "kołem zamachowym" Marek Góra dystansuje się od tezy, że fundusze mają być "kołem zamachowym" gospodarki. Całym sercem podzielam ten pogląd, ale trudno zapomnieć, że uzasadnieniem reformy systemu ubezpieczeń był niedostatek krajowych oszczędności, które drugi filar miał powiększyć - wprawdzie pod przymusem, ale jednak. Oszczędności, mówiono, przeistoczą się rychło w inwestycje, a te zwiastują przecież wyższe tempo wzrostu gospodarczego oraz zrównoważony i niczym niezakłócony rozwój kraju. Rozumowanie to ma tę słabość, iż ignoruje fakt, że "oszczędności" to po prostu podatek nakładany na firmy proporcjonalnie do udziału pracy w kosztach produkcji. Ponieważ w firmach małych i najmniejszych udział ten jest dominujący, podczas gdy w dużych bez porównania mniejszy, mamy do czynienia z transferem kapitału z drobnych przedsiębiorstw do wielkich organizacji obecnych na rynkach finansowych. To, co miało stać się kołem zamachowym gospodarki, jest w istocie (jeśli pozostawać przy "kolistych" analogiach) kołem młyńskim przytroczonym do szyi small biznesu. Gdyby nawet fundusze miały być kołem zamachowym gospodarki, to w interesie ubezpieczonych leży inwestowanie zgromadzonych tam środków niekoniecznie w Polsce, lecz "tam, gdzie mogą przynieść większe zyski" - uważa Marek Góra. Waga tej opinii jest tym większa, że wyraża ją nie tylko profesor, ale także 83 proc. respondentów sondażu SMG/KRC. Choć pozostaję w mniejszości, ośmielę się mieć inne zdanie. W interesie ubezpieczonych nie leży bowiem uzyskiwanie jak najwyższej bieżącej stopy zwrotu - ta przecież może zwiastować np. wystąpienie efektu "bańki inwestycyjnej". Stokroć ważniejsza od spekulacyjnych sukcesów jest budowa materialnych podstaw przyszłego emeryckiego bytu. W tym sensie inwestycje w kraju - zwłaszcza inwestycje sensu stricto, a nie operacje spekulacyjne - są dla ubezpieczonych korzystniejsze. Marek Góra uprzedza ten argument zaskakującym twierdzeniem, że inwestycje krajowe będą wypierać inwestycje pochodzące z zagranicy ("Więcej inwestycji krajowych oznacza mniej miejsca na inwestycje zagraniczne"). Żeby temu zapobiec, trzeba zezwolić na nieskrępowany eksport kapitału z Polski. Gdyby przyjąć taki punkt widzenia, należałoby uznać powszechne dotąd utyskiwania na zbyt niski poziom krajowych oszczędności za kompletnie nieuzasadnione. Dzięki temu bowiem otworzyła się przestrzeń dla inwestycji zagranicznych. Zwiększenie oszczędności krajowych przyniesie w efekcie wzrost krajowych inwestycji, co oznacza "mniej miejsca na inwestycje zagraniczne". Byłoby to zjawisko podwójnie szkodliwe, gdyż "inwestycje zagraniczne to nie tylko pieniądze, ale także technologie, organizacja, dostęp do światowych rynków dla naszych produktów, wreszcie efekty zewnętrzne, takie jak rozwój naszego rynku". Nie chce się wierzyć, że wszystkie te korzyści możemy utracić tylko z tego powodu, że 1 stycznia 1999 roku wprowadzono w Polsce reformę systemu emerytalnego. Rzecz jasna, każda gospodarka ma swoje granice absorpcji kapitału, w tym kapitału pochodzącego z zagranicy. Polska w ciągu ostatnich kilku lat przyciąga rocznie ok. 10 miliardów dolarów w postaci zagranicznych inwestycji bezpośrednich - tyle z grubsza, ile pod koniec lat 80., licząc 2,5 razy mniej ludności. Bez wątpienia, bardzo nam jeszcze daleko do wyczerpania możliwości wykorzystywania zagranicznego kapitału. Chyba że... prof. Góra ma na myśli możliwości skonsumowania "inwestycji" nie w gospodarce w ogóle, ale na parkiecie warszawskiej Giełdy Papierów Wartościowych. A, to co innego, tutaj - pełna zgoda. Liczy się jest demografia Na koniec kilka uwag nie pozostających w bezpośrednim związku z tezami artykułu "Najważniejszy jest dochód", ale natury ogólniejszej. Otóż, złudzeniem jest założenie, że źródłem emerytury może być renta kapitałowa lub spożywanie samego, zgromadzonego wcześniej, kapitału. W istocie jedynym źródłem emerytury (rozumianej jako zestaw dóbr konsumowanych przez emerytów) jest podział owoców pracy tych, którzy będą w przyszłości pracować. Wielkość pojedynczego świadczenia będzie zależeć od wzajemnych proporcji między liczbą osób aktywnych zawodowo i tych, które będą korzystać z takiej czy innej formy ubezpieczenia społecznego. W tym sensie wielkość przyszłej emerytury będzie pochodną zjawisk demograficznych, nie zaś większych czy mniejszych talentów spekulacyjnych osób odpowiadających za zarządzanie funduszami emerytalnymi. Rozumieją to Niemcy, czego dowodem opublikowany przed kilkoma dniami raport komisji pod przewodnictwem Rity Suessmuth ("Rz" z 4 lipca) na temat przyszłości systemu emerytalnego Republiki Federalnej, zakończony dramatyczną konkluzją o konieczności sprowadzenia do Niemiec w nadchodzących latach ok. 20 milionów imigrantów tylko po to, żeby utrzymać istniejący dzisiaj w tej mierze porządek. Raport jest dowodem odwagi elit niemieckich, zdolnych do zmierzenia się z najtrudniejszymi wyzwaniami, podczas gdy reforma emerytalna przeprowadzona w Polsce to świadectwo ucieczki od demograficznej rzeczywistości w baśniową krainę spekulacji. Autor jest ekspertem i doradcą Zarządu Centrum im. Adama Smitha
Argumenty na rzecz zniesienia barier ograniczających swobodę inwestowania za granicą środków gromadzonych w obowiązkowych funduszach emerytalnych, jakie przytacza profesor Marek Góra, nie są przekonujące. Pisze, że swoboda inwestowania leży w interesie ubezpieczonych. dla p. Góry interes ubezpieczonych sprowadza się do uzyskiwania jak najwyższej stopy zwrotu z inwestycji. Tymczasem interes ubezpieczonych to w tym przypadku uzyskanie za kilkadziesiąt lat jak najwyższej siły nabywczej świadczenia emerytalnego, a nie osiąganie jakiejkolwiek bieżącej stopy zwrotu. Góra dystansuje się od tezy, że fundusze mają być "kołem zamachowym" gospodarki. trudno zapomnieć, że uzasadnieniem reformy systemu ubezpieczeń był niedostatek krajowych oszczędności, które drugi filar miał powiększyć. "oszczędności" to po prostu podatek nakładany na firmy proporcjonalnie do udziału pracy w kosztach produkcji. W interesie ubezpieczonych nie leży uzyskiwanie jak najwyższej bieżącej stopy zwrotu - ta może zwiastować np. wystąpienie efektu "bańki inwestycyjnej". ważniejsza od spekulacyjnych sukcesów jest budowa materialnych podstaw przyszłego emeryckiego bytu. W tym sensie inwestycje w kraju są dla ubezpieczonych korzystniejsze. złudzeniem jest założenie, że źródłem emerytury może być renta kapitałowa lub spożywanie zgromadzonego wcześniej, kapitału. jedynym źródłem emerytury jest podział owoców pracy tych, którzy będą w przyszłości pracować. wielkość przyszłej emerytury będzie pochodną zjawisk demograficznych, nie zaś większych czy mniejszych talentów spekulacyjnych osób odpowiadających za zarządzanie funduszami emerytalnymi.
ROZMOWA Wiesław Walendziak, minister szef Kancelarii Premiera, wiceprzewodniczący Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego (AWS) Bez Unii Wolności ten rząd byłby gorszy Czy funkcjonowanie koalicji AWS - UW jest potwierdzeniem tezy, że historia lubi się powtarzać? WIESŁAW WALENDZIAK: W jakim sensie? Na przykład, że zachowanie Unii Wolności, mniejszego koalicjanta, zaczyna przypominać zachowanie PSL pod koniec funkcjonowania poprzedniej koalicji? Rzeczywiście jestem zaskoczony ostrością ostatnich wypowiedzi kolegów z Unii Wolności, ponieważ nie były one poprzedzone tak radykalnym stawianiem spraw ani podczas rozmów koalicyjnych, ani tym bardziej w trakcie prac rządowych. Na ogół jest tak, że gdy w rządzie dochodzi do bardzo ostrych konfliktów, to są one wyciszane, choć zdarza się, że przedostają się na zewnątrz i wybuchają z dużą mocą. Teraz kolejność była odwrotna. To znaczy? Wewnątrz rządu jest systematyczna współpraca, zdolność do ustalania wspólnych stanowisk. A jednocześnie następuje "medialna" eskalacja konfliktu, stwarzanie "na zewnątrz" wrażenia, że rząd właściwie już nie funkcjonuje, a koalicja jest pozornym bytem. W związku z tym medialny obraz koalicji jest znacznie gorszy, niż by na to ona zasługiwała. Po co więc ta eskalacja? Gołym okiem widać, że idzie ciężki czas dla koalicji. Jest on związany nie tylko z trudnościami we wprowadzaniu reform i ich skalą, ale również z niedobrymi trendami w gospodarce światowej, rzutującymi wprost na możliwości wzrostu w naszej gospodarce. Czyli z tym, o czym ostatnio mówił wicepremier Balcerowicz w swoim memorandum, tak? Tak różne osoby jak wicepremier Balcerowicz i prof. Marek Belka podobnie oceniają sytuację. Przychody budżetu będą prawdopodobnie mniejsze. Sądzę, że koledzy z Unii Wolności obawiają się w związku z tym takiego scenariusza: jeśli dochody budżetu okażą się mniejsze, a opór materii większy - trzeba będzie zapłacić wysoką cenę za bycie w koalicji. A Unia nie ma chyba pewności, że AWS okaże się lojalnym koalicjantem w momencie możliwego ostrego kryzysu społecznego bądź politycznego. Lojalnym w jakim sensie? Unia obawia się, co będzie, kiedy padną z ust polityków SLD okrzyki: "Leszek Balcerowicz po raz drugi doprowadził do katastrofy polskiej gospodarki". Obawia się, czy przedstawiciele AWS nie przyłączą się do tych absurdalnych oskarżeń i prostą receptą: "tak, to nie my, to Balcerowicz" przerzucą koszt politycznych reform na mniejszego koalicjanta. Obawy, że tak się stanie, dostrzegam wśród wielu czołowych polityków Unii Wolności. Być może doświadczenie UW wskazuje, że są to uzasadnione obawy? Co się działo przy przedstawianiu reformy podatkowej przez wicepremiera Balcerowicza? To nie są uzasadnione obawy. Powiedzmy otwarcie: przed wyborami były ogromne wątpliwości co do kondycji polskiej prawicy. Pojawiały się tam nawet głosy powątpiewające w zdolność myślenia prawicowych polityków w kategoriach państwowych. Okazało się, że AWS jest formacją dojrzałą, będącą w stanie wspierać najtrudniejsze reformy. To zaskoczyło wielu polityków Unii. To może są w szoku? Jeśli porównać podejrzenia, jakie formułowano pod adresem AWS przed wyborami z tym, co działo się później - to jest przepaść. Dlatego tym, którzy podważają istnienie tej koalicji, należy zadać pytanie: co dalej? Wzmocniony PSL, bo jest trudna sytuacja na wsi? Być może podzielona AWS i wzmocnione skrzydło związane z politykami, którzy z Akcji odeszli? To są ważkie pytania. Gdyby koalicja pękła, trudniej byłoby realizować jakikolwiek projekt przebudowy państwa, warunki politycznego do tego byłyby gorsze. Dlatego, mówiąc wprost, sadzę, że Unia wyładowała na AWS własny strach, że AWS może zachować się wobec niej tak, jak ona zachowała się w stosunku do swojego koalicjanta w pierwszych dniach wdrażania reformy służby zdrowia. Dość piętrowe konstrukcje pan buduje. Ale zachowanie Unii nie było racjonalne, tym bardziej że nie widziałem zwiastunów ostrego konfliktu na etapie prac rządowych. A jeśli jest to próba dochodzenia do silniejszej pozycji w koalicji, to jest to zła próba. Bo manifestowanie różnic w rządzie to zaproszenie wszystkich chętnych, ośmielanie ich do frontalnego ataku na rząd. A może Unia Wolności w koalicji z SLD lepiej dałaby sobie radę w przebudowie państwa? Absolutnie w to nie wierzę; chyba że Sojusz przejdzie po wyborach cudowną przemianę. W tym parlamencie SLD wspiera każde populistyczne roszczenie. Ale SLD jest opozycją. Nie na tym polega rola opozycji, by najpierw mówić o zagrożeniach budżetu, całkiem przytomnie liczyć pieniądze, a potem domagać się wielomiliardowego wzrostu wydatków budżetu. SLD będąc u władzy przez cztery lata nie miał odwagi narazić się komukolwiek w jakiejkolwiek sprawie. Kto miałby być w SLD motorem tej cudownej przemiany? Nie widzę takiej siły. I nie dostrzegam w Unii wiary, że taka przemiana SLD nastąpi. Gdyby ostatniej awanturze koalicyjnej towarzyszył plan polityczny, to bym się z nim nie zgadzał, ale rozumiałbym motywy tych kolegów z Unii, którzy dążą do wyjścia z rządu. Ale ja takiego planu nie widzę. Widzę tylko wielką obawę, że za chwilę Unia zostanie poświęcona na ołtarzu reform. Że stanie się "nawozem historii", że prochy Unii zostaną rozsypane na polach zreformowanego państwa polskiego, a potem to państwo uprawiać będzie AWS na zmianę z SLD. To jest strach nieuzasadniony. Może lepiej byłoby dążyć do utworzenia dwublokowego układu politycznego w Polsce, jeśli nawet dwuczłonowe koalicje wywołują takie spięcia i zawirowania? Podobnie przecież było w koalicji SLD - PSL. A tak samodzielnie rządziłoby albo jedno, albo drugie ugrupowanie. W Polsce jest trwałe miejsce, jest elektorat dla takiej partii jak Unia Wolności. Takiej, czyli jakiej? Prawicowej w sensie programu gospodarczego i liberalnej w sprawach światopoglądowych. Powtarzam: Unia ma swoje miejsce na scenie politycznej. Można nawet dyskutować, jak to miejsce ugruntować również w prawie wyborczym. Namawiałem kolegów z Unii Wolności byśmy spokojnie porozmawiali o ordynacji wyborczej, zanim się okaże, że wybory są już za pasem. Ale te sprawy nigdy nie były podejmowane. Natomiast ogromne emocje wywoływały kwestie personalne. To mnie zaskakuje. Sprawa ordynacji to kwestia ustrojowa. Jeśli Unia mówi, że czuje się zagrożona w koalicji z AWS, to porozmawiajmy o okręgach wyborczych, które będą się musiały zmienić z powodu reformy administracyjnej; porozmawiajmy o ordynacji wyborczej. Broni pan Unii? Uważam, że wyjście Unii z rządu byłoby poważnym zagrożeniem dla zdolności funkcjonowania rządu. UW wnosi do naszej wspólnej pracy olbrzymie wartości. Jestem absolutnie przekonany co do sensowności współpracy AWS - UW. To uważa pan, że samodzielny rząd AWS, abstrahując od większości parlamentarnej, byłby gorszy? Tak. Bez Unii Wolności, przy tym kształcie sceny politycznej, przy takiej, a nie innej strukturze poglądów Polaków byłby to rząd gorszy. Bo mniej stabilny i - co ważniejsze - pozbawiony wsparcia istotnej części społeczeństwa, które chce wspierać konieczne, a spóźnione reformy. Czyli te spięcia przynoszą dobre efekty? Spięcia nie dają niczego dobrego, nie widzę sensu ich aranżowania. Aranżowania? Ostatnie spięcia koalicyjne były aranżowane? Tak sądzę. W rządzie nic tego konfliktu nie zwiastowało, od razu pojawił się on "na zewnątrz". Być może także po to, by na nowo spojrzeć na umowę koalicyjną i napisać dalszy ciąg scenariusza prac rządowych. We wtorek kończymy pracować nad planem prac Rady Ministrów na najbliższy rok. Może dyskusja nad nim wygasi polityczne emocje. Czy ten konflikt już się zakończył? Ten konflikt się zakończył. I jeśli przejdziemy z poziomu ogólnych deklaracji politycznych do szczegółowych, merytorycznych rozmów, to jestem przekonany, że w każdej szczegółowej sprawie podnoszonej przez Unię dojdzie do porozumienia. I Unia nabierze przekonania, że w momencie próby nie zostanie sama. Ale jeśli w Unii nie da się wyzwolić takiego przekonania, to kolejnej kryzysowej sytuacji - aranżowanej bądź nie - nie przetrwamy jako koalicja. A jak do tego, o czym pan mówi, ma się memorandum przygotowane przez Leszka Balcerowicza? Z punktu widzenia prac rządu takie memorandum może odgrywać także pozytywną, stymulującą rolę. Pod warunkiem że otwiera debatę, a nie ją zamyka, i nie jest epitetem. Czy to nie dziwne, że tego typu memorandum nie zostało najpierw przedstawione na posiedzeniu rządu? Kiedy premier otrzymał memorandum Leszka Balcerowicza, zaproponowałem, aby wprowadzić ten materiał pod obrady rządu. Jako oficjalny, choć ściśle poufny, dokument wicepremiera i ministra finansów. Nie zdążyliśmy, bo następnego dnia ukazał się w "Gazecie Wyborczej" i "Rzeczpospolitej". Ale chcieliśmy, i niech to będzie miarą naszych intencji. A że warto nad tym dokumentem dyskutować? To oczywiste, on mówi o zagrożeniach, a trzeba do niego dopisać cały nowy rozdział: co zrobić, żeby ich uniknąć. Wiem jedno, unikniemy kłopotów, jeśli ten rozdział napiszemy razem - AWS i Unia Wolności. rozmawiała Małgorzata Subotić
Wiesław Walendziak, minister szef Kancelarii Premiera, wiceprzewodniczący Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego (AWS) medialny obraz koalicji jest znacznie gorszy, niż by na to ona zasługiwała. jeśli dochody budżetu okażą się mniejsze, a opór materii większy - trzeba będzie zapłacić wysoką cenę za bycie w koalicji. A Unia nie ma chyba pewności, że AWS okaże się lojalnym koalicjantem w momencie możliwego ostrego kryzysu.To nie są uzasadnione obawy. Okazało się, że AWS jest formacją dojrzałą, będącą w stanie wspierać najtrudniejsze reformy. To zaskoczyło wielu polityków Unii. Gdyby koalicja pękła, trudniej byłoby realizować jakikolwiek projekt przebudowy państwa, warunki politycznego do tego byłyby gorsze. Powtarzam: Unia ma swoje miejsce na scenie politycznej. Uważam, że wyjście Unii z rządu byłoby poważnym zagrożeniem dla zdolności funkcjonowania rządu. Spięcia nie dają niczego dobrego, nie widzę sensu ich aranżowania.
ŻEGLARSTWO Wielki wyścig - Niespokojny duch Kolumba - Trasa najtrudniejsza z możliwych - Mają jeden obowiązek: opłynąć lewą burtą trzy przylądki. Przylądek Dobrej Nadziei, Przylądek Leuuwin i Horn Ze sztormu w sztorm MAREK JÓŹWIK To ma być największe widowisko sportowe przełomu tysiącleci. Będzie 31 grudnia, rok 2000. Wyruszą z Marsylii albo z Barcelony, żeby opłynąć świat. To będzie wyścig największych i najszybszych jachtów, jakie kiedykolwiek zbudowano. Najlepszych żeglarzy, jacy pływają po oceanach. Bez zawijania do portów. Bez pomocy z zewnątrz. Bez ograniczeń. Ale z kamerami telewizji na pokładach. Dostępny na stronach Internetu. Z udziałem polskiej załogi, którą pokieruje Roman Paszke, kapitan jachtowy żeglugi wielkiej. Ten projekt porusza wyobraźnię. Jest metaforą godną milenium. Człowiek, ocean, satelita w otwartym tunelu czasu i cyber przestrzeni. Stary i nowy świat spięte żaglem i obrazem cyfrowym na żywo. Czyż można bardziej lapidarnie streścić dwa tysiące lat i lepiej oznaczyć ten punkt, w którym jesteśmy na mapach dziejów, w przesmyku do trzeciego tysiąclecia? Nie sposób wskazać człowieka, który poddał pomysł tego rejsu. Można wskazać na wielu ludzi. Może był nim Jules Verne, który napisał książkę "W osiemdziesiąt dni dookoła świata", może Yves Le Cornee, który wymyślił regaty Jules Verne Trophy. Może Bruno Peyron, który pierwszy okrążył ziemię szybciej od Phileasa Fogga, bohatera Verne'a. A może po prostu był nim ten ktoś, kto zobaczył wielką górę i na nią wszedł, albo ten, który stanął nad oceanem i poczuł, że musi go przepłynąć, inaczej nie zazna spokoju, i zrobił to. Każdy nosi w sobie swój przylądek Horn i swój Mount Everest, lecz tylko najlepsi z nas nigdy nie rezygnują. Fanaberia i kaprys Roman Paszke i Mirosław Gospodarczyk pocięli palnikiem dwie tony ołowiu. W Górkach pod Gdańskiem wykopali na przystani dół, rozpalili ognisko, przetapiali ołów i wlewali w drewniane formy, które zbili z kawałków desek. Zatruli się oparami, lecz mieli balast do łódki. Wtedy wszyscy gdzieś pracowali. O szesnastej, po pracy, przyjeżdżali do Górek i budowali jacht do trzeciej w nocy. Tyrali jak stachanowcy. W dwanaście tygodni zbudowali Gemini 2. Pierwszy polski jacht z włókien węglowych. Roman Paszke dołączył do żeglarzy z Zachodu, którzy dawno wysiedli z ciężkich łódek z poliestru. Włókno, kevlar, aluminium i tytan to było to, na czym pływali i co trzeba było mieć, żeby się liczyć. Tamci mogli to kupić. Paszke musiał wychodzić, wydreptać po urzędach, załatwić. W Polsce były inne priorytety. Takie środki ochrony roślin, bardzo proszę. Ale włókno węglowe na jachty? To fanaberia i kaprys! Marzenia? Owszem, każdy mógł je mieć. Powiedzmy zwiększenie wydajności z jednego ha, ale szybki jacht pełnomorski to było marzenie wskazujące na znaczące znamiona luksusu, by nie powiedzieć - na odchylenie prawicowe. Podpadało to pod określoną ustawę, która nie zabraniała marzyć, ale zabraniała mieć. Zresztą był Gemini 1 i oni na nim pływali, więc wyraźnie coś się w głowie pomieszało temu Paszkemu. Zanim zaczął wytapiać ołów z "Miśkiem" Gospodarczykiem, swoim bosmanem i przyjacielem, Roman odbył bolesną drogę krzyżową po gabinetach instytucji i urzędów. Wspomina to z rozbawieniem. - Najtrudniej było uzasadnić, że potrzebujemy innego jachtu, chociaż mamy taki jeden, który pływa. Kiedy wystartowaliśmy na Gemini 1 za granicą, to tylko oglądaliśmy rufy łódek rywali. W tych regatach, między innymi, startował jacht Rodeo, na którym pływały kobiety. Bardzo zdrowe, pokaźne niemieckie kobiety. I one nas wyprzedziły. Już wtedy było widać, że na tym jachcie nic nie wskóramy. Był zbudowany w Stoczni im. Conrada metodą, jakby to najdelikatniej ująć, tradycyjną. Był bardzo ciężki. Miał duży kambuz nawigacyjny, kabiny dla załogi. Był po prostu konstrukcyjnie przestarzały. Po tych regatach powiedziałem, że na tę łódkę więcej nie wsiądę. Korona Himalajów kapitalizmu Paszke był zdeterminowany. Włókno węglowe figurowało na liście materiałów o znaczeniu strategicznym, których nie wolno było przewozić z Zachodu na Wschód. Jednak pomogli przyjaciele. W oficjalnych papierach paczki zawierały szkło. To był szmugiel w zbożnym celu i Pan Bóg przymknął oko - konkretnie celnikom i straży granicznej po tamtej stronie. Gemini 2 wygrał mistrzostwa w Świnoujściu właściwie bez walki. Był lekki, szybki, zwrotny i rufę tego jachtu studiowali bez przyjemności żeglarze wielu krajów. Potem było pływanie na MK Cafe. W 1997 Roman Paszke zdobył Admirals Cup i tytuł Żeglarza Roku. Zrealizował swoje marzenie, został jednym z najlepszych, ale jeszcze nie pokonał swojego Hornu. Kto wie, może wcale nie chodzi o to, żeby to zrobić. Może ważniejsze jest samo dążenie. - Z Paryża wrócił Rolf Vrolijk i to on zaczął Romka namawiać na projekt Rejsu 2000 - mówi Alina Paszke, żona żeglarza. - A Roman zaczął przekonywać Marka Kwaśnickiego, właściciela MK Cafe. Kwaśnicki na początku był tym projektem zainteresowany, ale później ostygł. Budowa katamarana i udział w regatach to gigantyczne przedsięwzięcie finansowe. Ludziom z najpotężniejszych firm buzuje elektrolit w szarych komórkach, kiedy siadają nad rachunkami. Z drugiej strony kupno, sprzedaż i dystrybucja widowiska to wielkie wyzwanie dla świata mediów i świata finansów. To swoista Korona Himalajów kapitalizmu. THE RACE 2000 będzie dysponować najwyższym budżetem multimedialnym w dziejach. To już wiadomo, choć konkretna suma na razie jest tajemnicą. Paryski Disneylend, Francuski Interministerialny Komitet Obchodów Roku 2000, Volvo i France Telekom organizują ten wielki wyścig po morzach i oceanach. Trans World International kupiła prawa transmisji i dystrybucji telewizyjnej tej imprezy. TWI to filia International Management Group, założonej w 1960 roku przez Marka McCormacka, która zatrudnia 1600 pracowników, posiada 70 biur w 27 krajach świata. IMC/McCormack zarządza m.in. turniejami tenisowymi, brytyjskimi turniejami golfowymi, ponadto fundacją Nobla, Uniwersytetem Harvarda itd. TWI zajmowała się dotychczas z powodzeniem regatami Whitbread i America's Cup. TWI zleciła badanie rynku agencji Carat, największemu medialnemu konsorcjum konsultingowemu w Europie. Według szacunków agencji THE RACE 2000 uplasuje się na piątym miejscu pod względem oglądalności zawodów sportowych. Po mistrzostwach świata w piłce nożnej, olimpiadzie w Atlancie, mistrzostwach Europy w piłce nożnej i mistrzostwach świata Formuły 1. Są to, trzeba przyznać, bardzo zachęcające prognozy na ciasnym rynku niezwykle ostrej dzisiaj konkurencji. David Ingham odpowiada w TWI właśnie za żeglarstwo i wiele sobie obiecuje po kolejnej inwestycji firmy. - Myślę, że oglądalność programów o żeglarstwie szybko rośnie. Regaty Whitbread stały się najbardziej nośnym w dziejach telewizji żeglarskim wydarzeniem... Myślę, że Wyścig będzie jeszcze bardziej oglądany. I jeszcze szerzej dostępny z powodu przekazów na żywo i z powodu Internetu. Będziemy także realizowali programy specjalne, dla poszczególnych stacji albo dla konkretnych krajów. To są ekscytujące możliwości. Roman przyciąga ludzi Na razie są setki spraw do załatwienia każdego dnia. Roman telefonuje do Londynu. Dopina odbiór nowego masztu. Poprzedni złamał się na Zalewie Zegrzyńskim zaraz po regatach. Lepiej w Zegrzu niż na Pacyfiku - przymilnie pocieszałem Romana, bo maszt runął, jak tylko wsiadłem do katamarana, więc sumienie mnie gryzło okropnie. Romek przez grzeczność nie zaprzeczał. Maszt ma być obrotowy czy nie? Na pewno będzie niższy o cztery metry. Trzeba dogadać szczegóły z Londynem. Mirosław Gospodarczyk już rozgrzewa busa. On pojedzie odebrać maszt. Trzeba załatwić bilety na prom dla bosmana. Cztery doby podróży non stop i będzie po sprawie. Bosman nie takie szpagaty ćwiczył z kapitanem. Kiedyś w sztormie na Morzu Północnym zatykał palcem dziurę, przez którą wypadł im wał silnika. - Mieliśmy kwadratowe oczy. Parę razy spadliśmy z fali, miała sześć czy siedem metrów. Szliśmy na silniku, żeby się schować przed wiatrem za wyspą. Stanęliśmy na beczce, znaczy na boi. Ledwie zdążyliśmy się za nią złapać, jak wyleciał nam ten wał. Wetknąłem palec w dziurę. Łódka szybko nabierała wody. Zanim Romek znalazł kołek, żeby ten otwór zabić, ja robiłem za korek. Gdyby wał wyleciał kwadrans wcześniej, kiedy byliśmy w morzu, byłoby po nas. Bosman umie się poświęcić dla sprawy. Nawet wtedy, kiedy nie wierzy w powodzenie, robi swoje najlepiej, jak potrafi. Nie wierzył, że wyjdzie ten program z MK Cafe, lecz kiedy Roman w to wszedł i on to zrobił. Nie wierzył w Rejs 2000. Wątpił, czy uda się zebrać pieniądze, zgromadzić grupę sponsorów i zbudować kolosa pod żaglami, ale był przy tym z Romanem od początku. Są przyjaciółmi i to wystarcza. Roman ma wielu przyjaciół. Roman przyciąga ludzi. Roman umie sprawić, że inni zaczynają myśleć tak jak on. Zaczynają wierzyć w to, w co on wierzy, i czuć, że są to ich marzenia. Marek Kondrat, Bogusław Linda, Kazimierz Kaczor pomagają mu, odkąd zabrał się za projekt tego rejsu. Linda ma popłynąć w załodze. Ala Paszke, jak ze śmiechem opowiada, dała się wpuścić w maliny. Roman, zgodnie z prawdą, powiedział żonie, że rejs potrwa dwa miesiące. Dyskretnie jednak przemilczał, że praca nad projektem to bite dwa lata młyna, ciągłych wyjazdów, dużych wydatków własnych. Ala wspiera Romana jak zawsze. Jednak jest kobietą, a kobiety są bardziej praktyczne, zwłaszcza od mężów marzycieli, choćby nawet tak pragmatycznych jak Roman. - Na początku było trudno. Wszystkie pieniądze, jakie zarobiliśmy, inwestowaliśmy w ten projekt, nie mając żadnej gwarancji, że to się uda - mówi Alina Paszke. - Roman wyjeżdżał do Warszawy dwadzieścia razy w miesiącu. Warszawa była wtedy jego drugim, a właściwie pierwszym domem. Gdyby musiał mieszkać w hotelach, to by nas zrujnowało. Mieszkał u przyjaciół. Każda meta to nowy start W grupie warszawskiej, jak Roman ich nazywa, wyobraźnia zadziałała. Rozmach tego rejsu, symbolika podróży w czasie, przejście pod żaglami przez granicę tysiącleci, nie może nie poruszyć wyobraźni tych, którzy ją mają. I klimat wielkiego wyścigu. Bo historia ludzi na ziemi to wyścig. Historia odkryć, historia władzy. Historia każdego życia. W wyścigu ktoś wygrywa i ktoś przegrywa. Jedni giną, a innym udaje się przetrwać. Ten wyścig ma wiele nazw i wiele aren, lecz wszyscy bierzemy w nim udział. Nie ma takich, których to nie dotyczy. Tylko cele i mety są różne. A każda meta to nowy start. Tak jest urządzony świat. I nie warto przywiązywać się do słów. Słowa, pojęcia, etykiety są względne i złudne. Gdyby Kolumb żył w naszych czasach, byłby tylko rekordzistą Europy, bo dotarł tam, gdzie nie dotarł przed nim żaden Europejczyk. Kto wie, może tak byłoby lepiej. Nazywamy go odkrywcą, choć wcale nie odkrył Ameryki. Jak można odkryć ląd, na którym żyli, rodzili się i umierali ludzie od setek lat? To arogancka teoria. Czy ten Indianin, który pierwszy stanął na naszym kontynencie, też odkrył Europę? Historia ludzi to historia wielu wyścigów, a ten rejs będzie jednym z nich. Ci żeglarze nie odkryją nowego lądu. Odkryją nowe możliwości technologii, nawigacji i ludzkich sił. Kiedy dopłyną do Marsylii czy Barcelony, wszyscy będziemy jakoś bogatsi. Czegoś się dowiemy i o nich, i o nas. I chyba zawsze o to chodzi. Ktoś rzuca wyzwanie, ktoś zaczyna nowy wyścig i nie wie, co jest za metą. Wyrusza, żeby się dowiedzieć. A kiedy już tam dotrze, gdy osiągnie cel, to ma przed sobą linię horyzontu jak ta, do której płynął. Do tej linii popłynie ktoś inny, kto nie będzie mógł zasnąć, dopóki się nie dowie, co za nią jest. Człowiek nigdy nie zdąży na spotkanie morza z niebem, ale nigdy nie przestanie próbować, bo - być może - po to tutaj jest. Pływające monstrum Wielkie wyzwania rodzą się z tysiąca drobnych spraw. Jedziemy z Romanem do Górek. Trzeba trochę przebudować jacht ALKA-PRIM. Skrócić stalowe liny i część dziobową. Być może dodać nową belkę wzmacniającą. ALKA-PRIM przy superjachcie, na którym wyruszą w rejs, to mikrus. Biuro konstrukcyjne Gillesa Olliera w Paryżu zaprojektowało tamto pływające monstrum. Jedenastopiętrowy wieżowiec to jego maszt. Powierzchnia żagli to tyle, co obszar boiska piłkarskiego. Ten katamaran ma tyle żagli na jednym maszcie, co Dar Młodzieży na trzech. Będzie rozwijał prędkość ponad 40 węzłów, więc prawie 80 km/godz. W drodze do Górek Roman objaśnia mi technikę żeglowania, systemy nawigacji, sposoby zliczania dystansu. On chce opłynąć ziemię w czasie krótszym niż 60 dni, a to oznacza piekło na pokładzie. Będą płynąć za dnia i będą płynąć w nocy. Z możliwie maksymalną prędkością w każdej chwili. Roman dokładnie zna trudności trasy. - Trasa jest najtrudniejsza z możliwych. Mamy jeden obowiązek: opłynąć lewą burtą trzy przylądki. Przylądek Dobrej Nadziei, Przylądek Leuuwin i Horn. Reszta to wolny wybór skipperów. Trasa będzie tym szybsza, im będzie krótsza. A krótsza będzie wtedy, im bliżej Arktyki pobiegnie . Im niżej zejdziemy, im bardziej się zbliżymy do granicy lodów, tym większe mamy szanse napotkania sztormowych wiatrów. Cała strategia walki na trasie polegać będzie na tym, żeby przeskakiwać z niżu w niż. Ze sztormu w sztorm. Poniżej pięćdziesiątek, sześćdziesiątek zdarza się trzysta dwadzieścia dni sztormowych w roku. Tak mówią statystyki. Taka tam jest cyrkulacja. Żeglowanie w sztormach, góry lodowe. Lekko nie będzie. Dużo więcej adrenaliny Roman Paszke nie mówi o strachu. Mówi, że do startu jest zbyt daleko, żeby się bać. Żeby w ogóle o tym myśleć. Żyje teraz w ciągłym biegu, złe myśli przywala tona codziennych spraw. A może nie chce o tym mówić. Żeglarze są przesądni. Nieszczęścia się zdarzają albo nie, po co prowokować los. Wiadomo, że trzeba mieć szczęście. Kto będzie miał mniej kłopotów, ten zwycięży w tym wyścigu. Ryzyko jest duże. Wiadomo, co może się stać, gdy rozpędzony nocnym sztormem kolos staranuje zatopiony kontener, górę lodową albo wieloryba. Gdy kogoś zmyje fala z plastikowej siatki rozpiętej między pływakami przy prędkości 80 kilometrów na godzinę. I będzie noc, i będzie sztorm. Katamaran to nie jacht jednokadłubowy, który ma dwie tony ołowiu w kilu. Jeżeli się wywróci, to jak podnieść na ocenie coś, co ma na maszcie płótno rozmiarów boiska do futbolu, a ten maszt ma jedenaście pięter? Jak to zrobić bez pomocy z zewnątrz, w dziesięciu ludzi na wodach Hornu albo Arktyki? Ten, kto wyjedzie na maszt, nawet przy spokojnym morzu, będzie tam siedział jak w diabelskim młynie. Szczyt masztu będzie się odchylał po dwa metry w lewo i w prawo, więc ten ktoś będzie się bujał po cztery metry. Jaka to będzie bujanka przy sztormie, można sobie wyobrazić, a trzeba będzie przeżyć. - Codziennie będziemy wyjeżdżać na maszt dla sprawdzenia, czy jest OK. Ważny będzie zgrany zespół. Umiejętność rozwiązywania konfliktów. Ludzie kłócą się po czterech dniach regat, a co dopiero po dwóch miesiącach. Jeden drugiego musi mobilizować. Ktoś będzie słabszy, ktoś silniejszy w danym momencie. Każdy musi umieć zastąpić każdego - mówi Wojtek Długozima, jeden z kandydatów do załogi. Mocny chłopak, pływał z Romanem na MK Cafe. Paszke zestawia drużynę z młodych, ale już doświadczonych żeglarzy. Liczy się zaprawa w pływaniu na katamaranach. Robert Janowicz ma za sobą taką szkołę. - Katamaran jest bardzo specyficzny i w prowadzeniu, i w trymowaniu. Łódka jest bardziej wymagająca od jednokadłubowca. Jej prowadzenie wymaga większej uwagi. Każdy błąd może kosztować dużo więcej. Ta łódka może się wywrócić. Ona jest stabilna tylko do pewnego momentu. Jest to łódka bardziej ekstremalna, ale daje też większą przyjemność żeglowania. Jest bardziej efektowna na wodzie. No i dostarcza więcej adrenaliny. Dużo więcej adrenaliny. Elektroniczna chmura Fajne są te chłopaki, pełne zapału. Mariusz Piratowicz, Zbigniew Gutkowski, Kamil Ortyl, Krzysztof Owczarek, Jarosław Kubik też kandydują do załogi kapitana Romana Paszkego, choć żaden nie jest pewny swego miejsca. Trenują na jachcie ALKA-PRIM, po to go zbudowano, ale droga na superjacht nie będzie łatwa. Największe widowisko sportowe przełomu tysiącleci. Zdanie jak pocisk, który ma przebić na wylot tę chmurę elektroniczną, z której spada na ziemię powszedni deszcz obrazów i słów, i zostać w naszych głowach. Zdanie wycelowane w masową wyobraźnię. Zdanie, którego spece od reklamy, fachowcy od marketingu używać będą na globalnej aukcji produktów medialnych. Zdanie, w które potężne koncerny inwestują wielkie pieniądze, żeby zarobić jeszcze większe. Niczego nie zostawia się przypadkowi. Wszystko jest dokładnie policzone, przeliczone, zsumowane. Rachunki oglądalności wystawiono w bilionach kontaktów, skumulowane zakresy dotarcia wyceniono na 7,5 miliarda odbiorców. Cyber Quest w Internecie już prezentuje przeboje techniki, jakie będą stosowane w przekazach. Każdy syndykat, każda drużyna będzie miała swoją stronę w Internecie. Zdalnie sterowane kamery będą podawać czteromegabitowy obraz z jachtów. Zagubionych na oceanie, ale łatwo odnajdywalnych za pomocą pilota od telewizora czy w komputerze. Tego jeszcze nie było. Chyba żaden żeglarz na morzu nie dzielił swej samotności z milionami świadków. Multimedialna armada żaglowców kusi sponsorów i przyciąga ich pieniądze. - Jeśli dopłyną do mety, uznam to za promocyjny sukces firmy - mówi Mirosław Mironowicz, prezes zarządu i dyrektor generalny zakładów farmaceutycznych POLPHARMA S.A. ze Starogardu Gdańskiego. To oni wyłożyli pieniądze na ALKA-PRIM i współfinansują budowę superjachtu. - Znamy historię i Gemini, i MK Cafe. Podejmując decyzję o sponsorowaniu, zapoznaliśmy się ze skutkami marketingowymi, jakie przyniosły poprzednie akcje promocyjne. Oceniliśmy efekty jako pozytywne. Promocja przez sport jest tańsza niż bezpośrednia promocja medialna. Jeśli jacht wystawiony przez polski kapitał ukończy regaty, to będzie duży sukces. Jeżeli wygra, to będzie sukces jeszcze większy. Może tylko Bóg to wie Wielkie marzenia rzadko się spełniają bez wielkich pieniędzy. Tak jest urządzony ten świat i Krzysztof Kolumb też by nam coś o tym opowiedział. Najszybszym jachtem na oceanach jest obecnie PLAYSTATION Steve Fosseta, amerykańskiego multimilionera. Ten katamaran kosztował 4,5 miliona dolarów. Fosset też wystartuje w Wielkim Wyścigu. Faceta roznosi energia, chyba karmi się adrenaliną z puszek. Ma 54 lata i uprawia triatlon, ściga się psimi zaprzęgami na Alasce, przepływa wpław kanał La Manche, bierze udział w 24-godzinnych wyścigach samochodowych na torze w Le Mans. Próbował okrążyć balonem ziemię, ale mu się nie udało. Udało mu się ustanowić rekord szybkości na jachcie. Płynął dobę i uzyskał średnią prędkość 45 węzłów. Można powiedzieć - ekscentryczny milioner. Można powiedzieć - bogaty snob. Ale to są łatwe uproszczenia. Gość ma takie pieniądze, że mógłby na nich leżeć i pozwolić się wachlować kobietom pięknym, acz wyuzdanym, lecz coś go gna. On czegoś szuka. Czego? Ludzie robią różne dziwne rzeczy, choć dokoła jest tyle problemów. Taki jest porządek spraw Będzie 31 grudnia 2000 roku, kiedy wyruszą z Marsylii albo z Barcelony, żeby opłynąć Ziemię w wielkim wyścigu. Zostawią za sobą cały ten zgiełk. Trzeba wierzyć, że im się uda. Roman ma takie powiedzenie - Sto procent optymizmu, zero pesymizmu. I tego się trzyma, jest mężczyzną. Jednak Ala, jego żona, musiała znaleźć własny sposób, żeby normalnie funkcjonować tutaj, gdy on jest tam. - Nie jestem Penelopą - mówi o sobie. Prowadzi firmę, wychowuje córkę, remontuje dom. Żyje aktywnie i do przodu, lecz gdy na Bałtyku szaleje sztorm, chwyta za telefon i dzwoni do Romana, który gdzieś tam na Karaibach wypatruje szkwałów i mew. Każdy potrzebuje cichej, bezpiecznej przystani, żeby przeczekać czas rozstania. Ala ma swoją przystań. Zdarzyło się coś, co sprawiło, że uwierzyła w przeznaczenie, chociaż ona tak tego nie nazywa. - Jechaliśmy do Elbląga do moich rodziców, kiedy w Gdańsku o szóstej rano wyleciał w powietrze dom. Na skutek wybuchu gazu. Ludzie spali w swoich łóżkach. Niektórzy wybierali się na rezurekcję do kościoła. Ten wypadek mną wstrząsnął. Pomyślałam, Boże, gdzie można czuć się bezpieczniej niż we własnym domu, we własnym łóżku. A jednak to się zdarzyło. Nie mamy wpływu na los. Są rzeczy poza nami. Co ma być, to będzie, i trzeba się z tym pogodzić. To jest tak, jak mówi Romek. Byleby odepchnąć się od kei. Wtedy przychodzi spokój. W domu życie spokojnie się toczy. Tam na morzu on jest szczęśliwy. Taki jest porządek spraw.
To ma być największe widowisko sportowe przełomu tysiącleci. Będzie 31 grudnia 2000 roku. Żeglarze wyruszą z Marsylii albo z Barcelony, żeby opłynąć świat. To będzie wyścig największych i najszybszych jachtów, jakie kiedykolwiek zbudowano, najlepszych żeglarzy, jacy pływają po oceanach. Bez zawijania do portów, bez pomocy z zewnątrz, za to z kamerami telewizji na pokładach. Idea zawodów odnosi się do możliwości człowieka i jego chęci przekraczania barier stawianych przez naturę: to czyni od wielu tysięcy lat, więc termin zawodów, przełom tysiącleci, również jest znaczący. Udział w tych zawodach potwierdziła polska załoga, którą pokieruje Roman Paszke, kapitan jachtowy żeglugi wielkiej. Od lat wraz z przyjacielem Mirosławem Gospodarczykiem pokonują bariery systemowe i finansowe, jak w komunizmie, kiedy musieli walczyć o każdy kawałek materiału, aby zbudować supernowoczesną łódź dorównującą tym zachodnim, o wiele szybszym. Teraz postaje im przełamywanie barier mentalnych: wyznaczają sobie nowe granice, nowe rekordy do pobicia, aby w zmaganiach na morzu, które kochają, udowodnić samym sobie i światu, że własna pasja, zaangażowanie daje nieocenioną satysfakcję z życia. Zaangażowanie się w milenijny projekt zabrało Romanowi dwa lata życia, od samego początku ma jednak pełne wsparcie swojej żony, która wie, że morze jest jego wielka miłością, tak samo jak dom – przystań, do której zawsze wraca. Lata przygotowań, dobór załogi i przede wszystkim wiara we własne możliwości ma pomóc Romanowi w wygraniu prestiżowego wyścigu. Od samego początku jest zaangażowany w projekt wyścigu THE RACE 2000. Swoją charyzmą i zaangażowaniem od lat potrafi przyciągnąć ludzi, którzy chcą dzielić z nim swoją pasję. Paszke wierzy, że historia ludzi to historia wielu wyścigów, a ten rejs będzie jednym z nich. Ci żeglarze nie odkryją nowego lądu, ale odkryją nowe możliwości technologii, nawigacji i ludzkich sił. Kiedy dopłyną do Marsylii czy Barcelony, wszyscy będziemy jakoś bogatsi. Biuro konstrukcyjne Gillesa Olliera w Paryżu zaprojektowało pływające monstrum - jedenastopiętrowy wieżowiec to jego maszt, powierzchnia żagli to tyle, co obszar boiska piłkarskiego. Takim statkiem Roman ma zamiar wystartować w wyścigu. Będzie on rozwijał prędkość ponad 40 węzłów, więc prawie 80 km/godz. Paszke chce opłynąć ziemię w czasie krótszym niż 60 dni, a to oznacza piekło na pokładzie. Będą płynąć za dnia i będą płynąć w nocy. Z możliwie maksymalną prędkością w każdej chwili. Trasa jest najtrudniejsza z możliwych. Obowiązek jest jeden: opłynąć lewą burtą trzy przylądki. Przylądek Dobrej Nadziei, Przylądek Leuuwin i Horn. Reszta to wolny wybór skipperów. Trasa będzie tym szybsza, im będzie krótsza. A krótsza będzie wtedy, im bliżej Arktyki pobiegnie. Im bardziej granicy lodów zbliży się załoga, tym większe szanse, że napotka sztormowe wiatry. Cała strategia walki na trasie polegać będzie na tym, żeby przeskakiwać z niżu w niż, ze sztormu w sztorm. Jednak wszelkie trudny są znane, nie można się też bać przed wyruszeniem w rejs – przygoda, mimo tego, że okraszona trudnościami, ma metę, a zdobycie jej w pełnym zdrowiu da wszystkim satysfakcję z wykonania zadania. Do zrealizowania wielkiej idei potrzebne są wielkie środki finansowe. THE RACE 2000 będzie dysponować najwyższym budżetem multimedialnym w dziejach. To już wiadomo, choć konkretna suma na razie jest tajemnicą. Cyber Quest w Internecie już prezentuje przeboje techniki, jakie będą stosowane w przekazach. Każda drużyna będzie miała swoją stronę w Internecie. Zdalnie sterowane kamery będą podawać czteromegabitowy obraz z jachtów. Zagubionych na oceanie, ale łatwo odnajdywalnych za pomocą pilota od telewizora czy w komputerze – chyba żaden żeglarz na morzu nie dzielił swej samotności z milionami świadków. Multimedialna armada żaglowców kusi sponsorów i przyciąga ich pieniądze. Wiedzą, że środki zwrócą się z nawiązką. Kto bowiem nie będzie chciał oglądać heroicznych zmagań żeglarzy, którzy w czasie przełomu stuleci będą brawurowo przemierzać niebezpieczne oceany? Rywalizacja, przełamywanie strachu i ograniczeń stawianych człowiekowi przez naturę przyciągnie nie tylko tłumy przed telewizorami, ale też ogromne pieniądze.
SPRZEDAŻ Jak obliczyć dochód Darowane akcje i udziały w spółce Od dochodu uzyskanego ze sprzedaży akcji spółki akcyjnej i udziałów spółki z o o. uzyskanych w drodze darowizny trzeba co do zasady zapłacić podatek dochodowy. Dochodem jest w takim wypadku różnica między ceną uzyskaną ze sprzedaży a wartością darowanych akcji z momentu zawarcia umowy darowizny. Taki sposób ustalania dochodu obowiązuje także w razie sprzedaży przez obdarowanego akcji nabytych przez darczyńcę bezpłatnie lub na warunkach preferencyjnych na podstawie ustawy z 1990 r. o prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych, a w przyszłości również w razie sprzedaży darowanych akcji uzyskanych przez darczyńcę na podstawie ustawy z 30 sierpnia 1996 r. o komercjalizacji i prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych. W świetle art. 17 ust. 1 pkt 6 ustawy o podatku dochodowym od osób fizycznych (dalej: updf) przychody z odpłatnego przeniesienia (sprzedaży, zamiany) tytułu własności udziałów w spółkach, akcji oraz innych papierów wartościowych, należne, choćby nie zostały faktycznie otrzymane, są przychodem z kapitałów pieniężnych. Podatek od dochodów Tylko wyjątkowo, gdy ustawa wyraźnie to przewiduje - podatek dochodowy płaci się od przychodów (np. art. 28 i 30 pkt 1-4 i 6 updf). Podatek płaci się więc od dochodów uzyskanych ze sprzedaży udziałów w spółkach, akcji oraz innych papierów wartościowych. Potwierdza to art. 44 ust. 8 updf normujący sposób opłacania zaliczek na podatek z racji takiej sprzedaży. Wynika z niego jednoznacznie, że podstawą ustalania zaliczki jest dochód z tej sprzedaży. Podatnicy, którzy osiągnęli taki dochód, są obowiązani samodzielnie obliczyć i wpłacić do urzędu skarbowego zaliczkę w wysokości 20 proc. tego dochodu (jeżeli nie jest on objęty zwolnieniem przewidzianym w art. 52 pkt 1 lit. a updf). Co z kosztami Rzecz w tym, iż żaden przepis nie normuje szczegółowo sposobu ustalania dochodu z racji sprzedaży udziałów, akcji, obligacji i innych papierów wartościowych. Dochód zaś to przychód minus koszty jego uzyskania. Obowiązuje więc tu ogólna reguła ustanowiona w art. 22 updf, według której kosztami uzyskania przychodów są wszelkie koszty poniesione w celu ich osiągnięcia , z wyjątkiem wymienionych w art. 23 updf, które dla celów podatkowych nie są za takie uważane. Według zaś art. 23 ust. 1 pkt 38 updf nie uważa się za koszty uzyskania przychodów m.in. wydatków na objęcie lub nabycie udziałów albo wkładów w spółdzielni, udziałów w spółce albo akcji i innych papierów wartościowych. W przepisie tym jednocześnie wyraźnie się zastrzega, iż wydatki takie są jednak kosztem uzyskania przy ustalaniu dochodu ze sprzedaży udziałów, akcji i innych papierów wartościowych. Sprawa jest stosunkowo prosta, gdy np. akcje sprzedaje osoba, która nabyła je w wyniku umowy spółki, w drodze umowy kupna- sprzedaży, a nawet nieodpłatnie lub na warunkach preferencyjnych na podstawie ustawy z 1990 r. o prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych czy nowej ustawy z 30 sierpnia 1996 r. o komercjalizacji i prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych (akcje uzyskane w trybie tej ostatniej ustawy będzie wolno sprzedać dopiero po upływie dwóch lat od dnia zbycia przez Skarb Państwa pierwszych akcji na zasadach ogólnych, a uzyskane przez pracowników będących członkami zarządu spółki - po trzech latach od tego momentu). Przyjmuje się, że w razie razie sprzedaży akcji otrzymanych nieodpłatnie nie ma kosztu ich nabycia (kosztu uzyskania przychodu), lub inaczej - jest on zerowy. A zatem cały przychód jest dochodem. Gdy akcje zostały nabyte na warunkach preferencyjnych, po obniżonej cenie - kosztem jest cena ich nabycia. Dochodem ze sprzedaży będzie różnica między przychodem (uzyskana cena) a tak ustalonym kosztem nabycia (por. Witold Bień: Dochody z kapitałów i ich opodatkowanie w 1996 r., seria Vademecum Podatnika nr 70, wyd. Difin, str. 100). W razie darowizny A jak przedstawia się kwestia kosztów nabycia, jeżeli sprzedający akcje (udziały w spółce, obligacje, inne papiery wartościowe) nabył je w drodze darowizny? Jak obliczyć dochód ze sprzedaży, od którego będzie płacona najpierw zaliczka na podatek, a potem, po doliczeniu w zeznaniu rocznym do innych dochodów - przypadający na nią podatek? Co będzie w takim wypadku kosztem uzyskania przychodu? Jak sygnalizowali czytelnicy, urzędy skarbowe przyjmowały najpierw, że skoro darowizna jest darmowa, to nabywca nie poniósł żadnych kosztów nabycia akcji, a więc w razie ich sprzedaży, tak jak przy sprzedaży przez pracownika akcji nabytych bezpłatnie, dochód jest równy przychodowi, słowem, podatkiem objęta jest cała kwota uzyskana ze sprzedaży akcji. W takim układzie darowizna akcji uzyskanych przez darczyńcę bezpłatnie zupełnie by się "nie opłacała", zwłaszcza jeśli zważyć, że darowizna o wartości przekraczającej kwoty wolne jest obciążona podatkiem od spadków i darowizn. Oczywiście jeszcze gorsza byłaby kalkulacja w wypadku sprzedaży przez obdarowanego akcji, które darczyńca nabył na warunkach preferencyjnych czy po prostu za cenę rynkową. Wartość z umowy Wedle wyjaśnień Ministerstwa Finansów z lutego 1997 r. przy ustalaniu dochodu ze sprzedaży udziałów i akcji otrzymanych w drodze darowizny przyjmuje się jako koszt uzyskania wartość akcji ustaloną w umowie darowizny. Musi więc być zawarta oficjalna umowa, najlepiej, dla celów dowodowych - na piśmie. Wskazówką interpretacyjną mógł tu być art. 21 ust. 1 pkt 50 lit. b) updf. Dotyczy on wprawdzie zupełnie innej kwestii: zwolnienia z podatku przychodów otrzymanych w związku ze zwrotem udziałów lub wkładów w spółdzielni, wkładów w spółce albo z umorzeniem udziałów lub akcji w spółce mającej osobowość prawną, ale można wyciągnąć z niego wnioski co do sposobu ustalania kosztu nabycia także udziałów w spółkach, akcji czy innych papierów wartościowych uzyskanych przez sprzedającego w wyniku darowizny. Przychody otrzymane w związku ze zwrotem udziałów lub wkładów w spółdzielni, wkładów w spółce albo z umorzeniem udziałów lub akcji w spółce mającej osobowość prawną są zwolnione od podatku dochodowego w części stanowiącej koszt nabycia. W świetle art. 21 ust. 1 pkt 50 lit. b) updf, jeśli nabycie nastąpiło w drodze spadku lub darowizny, ekwiwalentem kosztu nabycia jest wysokość wartości udziałów, wkładów, akcji z dnia nabycia spadku lub darowizny. W wypadku bowiem ich zwrotu lub umorzenia zwolnione od podatku na podstawie tego przepisu są przychody do wysokości ich wartości z dnia nabycia spadku lub darowizny. Analogiczne zasady obowiązują w razie sprzedaży uzyskanych w drodze spadku lub darowizny udziałów w spółce cywilnej, komandytowej, z o.o. Jeżeli ich wartość w momencie darowizny przekracza wspomniane kwoty wolne, będzie trzeba zapłacić podatek od nadwyżki ponad tę kwotę. Wniosek oczywisty Wniosek z interpretacji Ministerstwa Finansów jest oczywisty: w razie zamierzonej sprzedaży akcji nabytych bezpłatnie albo na warunkach preferencyjnych opłaca się najpierw darować je komuś z rodziny. Jeżeli sprzedającym będzie obdarowany, obciążenie podatkowe, przy uwzględnieniu ewentualnej daniny od spadków i darowizn, będzie znacznie mniejsze, niż gdyby akcje te sprzedawał pracownik, który otrzymał je na warunkach preferencyjnych lub nieodpłatnie. Jeżeli więc np. ojciec darował córce w styczniu 1997 r. nabyte bezpłatnie akcje wartości 25.000 zł, powstał przede wszystkim obowiązek zapłacenia podatku od spadków i darowizn. Kwota wolna dla osób należących do I grupy podatkowej (najbliższa rodzina) wynosiła wówczas 6100 zł. Dla ustalenia, czy limit ten nie został przekroczony, sumuje się wszystkie darowizny między tymi samymi osobami z ostatnich pięciu lat. Podatek od spadków i darowizn płaci się od nadwyżki ponad kwotę wolną, tutaj więc od 18.900 zł. Obliczony według skali dla nabywców z I grupy podatkowej, wynosiłby 933 zł. Jeżeli córka akcje te sprzeda np. za 30.000 zł, zapłaci podatek (najpierw w formie zaliczki) od różnicy, czyli od 5000 zł. Ponieważ dochody ze sprzedaży akcji, udziałów itd. sumuje się w zeznaniu podatkowym z innymi dochodami opodatkowanymi na zasadach ogólnych, faktyczne obciążenie podatkiem dochodu ze sprzedaży tych walorów będzie zależeć od wysokości zsumowanego dochodu tej osoby i wynosić w 1997 r.: 20, 32 lub 44 proc. Gdy np. cała kwota dochodu ze sprzedaży akcji przypada na dochód opodatkowany stawką 44 proc., w podanym przykładzie obciążone nią będzie tylko 5000 zł, a podatek dochodowy wyniesie 2200 zł (5000 zł x 44 proc.). Obciążenie na rzecz fiskusa, łącznie z podatkiem od spadków i darowizn, wyniesie 3133 zł (933 zł + 2200 zł). Gdyby zaś sprzedawała je osoba (pracownik), która nabyła je na warunkach preferencyjnych lub bezpłatnie, jej obciążenie byłoby znacznie wyższe. Jak już bowiem wspomniano, przy sprzedaży akcji otrzymanych bezpłatnie (darmo) koszt ich nabycia (koszt uzyskania przychodu) jest zerowy. Przychód ze sprzedaży jest więc równy dochodowi. Podatkiem ustalonym według skali, po doliczeniu dochodu ze sprzedaży, obciążona byłaby cała uzyskana cena, a zatem w naszym przykładzie - 30.000 zł. Sprzedający takie akcje pracownik, jeżeli kwota uzyskana ze sprzedaży w całości mieściłaby się w dochodach opodatkowanych stawką 44 proc., oddałby fiskusowi 13.200 zł. Liczby te mówią same za siebie. Zwolnienie ograniczone Przypomnijmy jeszcze, że zaliczkę na podatek dochodowy od dochodu ze sprzedaży udziałów, akcji, obligacji i innych papierów wartościowych osoba, która uzyskała dochód ze sprzedaży akcji nabytych na warunkach preferencyjnych lub bezpłatnie albo z takich akcji otrzymanych w darowiźnie, musi obliczyć samodzielnie i wpłacić do urzędu skarbowego najpóźniej do 20 miesiąca następującego po tym, w którym uzyskała dochód. W tym samym terminie ma obowiązek złożyć deklarację o wysokości tego dochodu (PIT-13). Dochód z akcji musi uwzględnić następnie w zeznaniu rocznym, dopisując go do innych w nim wykazanych. To samo dotyczy sprzedaży uzyskanych w darowiźnie udziałów w spółce z o.o., cywilnej, komandytowej. Na podstawie bowiem art. 52 updf do 31 grudnia 2000 r. zwolnione od podatku dochodowego są tylko dochody (czyli różnica między ceną nabycia a ceną sprzedaży) uzyskane ze sprzedaży akcji dopuszczonych do obrotu publicznego, nabytych na podstawie publicznej oferty, na Giełdzie Papierów Wartościowych albo w regulowanym pozagiełdowym obrocie publicznym. Zwolnienie to więc nie obejmuje akcji otrzymanych w drodze darowizny lub np. nabytych na zasadach preferencyjnych przez pracowników prywatyzowanych firm, z których powstały spółki giełdowe. IZABELA LEWANDOWSKA
Od dochodu uzyskanego ze sprzedaży akcji spółki akcyjnej i udziałów spółki z o o. uzyskanych w drodze darowizny płaci się podatek dochodowy. W świetle ustawy o podatku dochodowym od osób fizycznych przychody z odpłatnego przeniesienia tytułu własności udziałów w spółkach, akcji oraz innych papierów wartościowych są przychodem z kapitałów pieniężnych. Przepisy nie ustalają sposobu ustalania dochodu ze sprzedaży udziałów, akcji, obligacji i innych papierów wartościowych ani sposobu obliczania kosztów uzyskania przychodu. Urzędy skarbowe przyjmowały, że w przypadku darowizny koszt nabycia jest zerowy, a podatkiem obejmowano całą kwotę uzyskaną ze sprzedaży akcji. Ministerstwo Finansów wyjaśnia, że przy ustalaniu dochodu ze sprzedaży udziałów i akcji otrzymanych w drodze darowizny koszt uzyskania to wartość akcji ustalona w umowie darowizny. Przy sprzedaży akcji nabytych bezpłatnie albo na warunkach preferencyjnych najlepiej darować je najpierw komuś z rodziny, wtedy obciążenie podatkowe będzie mniejsze. Należy pamiętać o wpłaceniu zaliczki na podatek dochodowy od sprzedanych akcji nabytych na warunkach preferencyjnych lub bezpłatnie.
BOKS ZAWODOWY 20 października wyjdą na ring Andrzej Gołota i Mike Tyson. Czy pojedynek ten pobije rekordy oglądalności? Kat czy ofiara JANUSZ PINDERA "Odeślę go do Polski w czarnym worku", krzyczy na konferencjach prasowych Mike Tyson. "Nie chcę słuchać tego głupka", ripostuje Andrzej Gołota. Pojedynek dwóch największych brutali zawodowego boksu, tak reklamują walkę Gołota - Tyson organizatorzy, odbędzie się w najbliższy piątek, 20 października, w Auburn Hills, koło Detroit. Tyson dostanie za ten pojedynek 10 mln dolarów, Gołota 2,5. Do tego dojdą wpływy z pay per view. W ringu pojedynek ten będzie sędziował 48-letni Frank Garza. O walce Andrzeja Gołoty z Mike'em Tysonem mówiono od dłuższego czasu. Pisały o tym prestiżowe amerykańskie gazety, ale do podpisania stosownego kontraktu nie dochodziło. Tyson po kolejnych życiowych perypetiach i czteromiesięcznym pobycie w więzieniu nie był osobą szczególnie mile widzianą w Stanach Zjednoczonych, więc polubił Europę. Dwukrotnie odwiedził Wyspy Brytyjskie, znokautował Juliusa Francisa i Lou Savarese i, jak to on, znów narobił sobie kłopotów. W Glasgow dołożył nie tylko Savaresemu, ale trafił też sędziego Johna Coyle'a. Wcześniej potrzymał za oknem swego brytyjskiego promotora Franka Warrena, który wprawdzie nie wniósł sprawy do sądu, ale przysiągł, że z "Bestią" nie chce mieć już nic wspólnego. Skończyło się na tym, że Brytyjski Związek Boksu Zawodowego ukarał Tysona grzywną 185,700 dol., co jest rekordem w tamtejszym orzecznictwie. Andrzej Gołota w tym czasie miał nie mniej dramatycznych przygód. Po wycieczce do Kantonu, gdzie zbił Marcusa Rhode'a, przyszedł dzień prawdy i walka z Michaelem Grantem. Dziwny to był pojedynek i dziwne jego zakończenie. W pierwszych rundach Gołota przekładał Granta z ręki do ręki i doprawdy trudno zrozumieć, dlaczego nie wygrał z nim przez nokaut. Tak naprawdę jednak zadziwił świat w 10. rundzie, gdy odmówił kontynuowania walki i sędzia Randy Naumann ją przerwał. To po tej walce Gołota zmienił trenera, wymieniając Rogera Bloodwortha na Ala Certo. Porażka z Grantem zapoczątkowała czarną serię w życiu polskiego pięściarza. W Zakopanem zastrzelono mu przyjaciela, później, w wypadku samochodowym, Gołota cudem uniknął śmierci, która nie ominęła jednak kolegi. Do tego doszedł jeszcze pogrzeb w rodzinie. Gołota był wtedy bliski zawieszenia bokserskich rękawic na kołku. Zdecydował się jednak walczyć dalej, choć o walce z Tysonem mógł tylko marzyć. Nie lubi boksu "Tak naprawdę nie lubię boksu. Wchodzę do ringu tylko dlatego, że wiem, iż to jest miejsce, w którym mogę pokazać coś, na czym naprawdę się znam". Te słowa Andrzej Gołota mówił nieraz. Jak na kogoś, kto na dobre zapisał się w historii zawodowego boksu, takie wyznanie jest dość niezwykłe. Jego dwie dramatyczne, przegrane przez dyskwalifikację, walki z Riddickiem Bowe'em to wydarzenia, których się nie zapomina. Mógł znokautować Michaela Granta, miał go w pierwszej rundzie dwa razy na deskach, ale ostatecznie to on schodził z ringu pokonany. Walczył o mistrzostwo świata z Lennoksem Lewisem, ale został znokautowany, zanim zdążył się rozgrzać. Gołota to chyba jedyny bokser wagi ciężkiej na świecie, który przegrywając zyskuje. Nie traci wysokiej pozycji w rankingach, wciąż się o nim mówi i pisze, wreszcie dostaje walkę z Tysonem na warunkach, które dyktują tylko mistrzowie. Wielcy zawodowego boksu, pytani o Gołotę, są w kłopotliwej sytuacji. Nie za bardzo wiedzą, jak go zakwalifikować. Najczęściej wychwalają jego umiejętności bokserskie i krytykują psychikę. Tak mówił George Foreman, który nie może zrozumieć porażek Gołoty z Riddickiem Bowe'em i Grantem, podobne opinie na łamach "Rz" wyrażał też Evander Holyfield. Na poziomie głowy Nie ulega wątpliwości, że siłą i słabością Andrzeja Gołoty jest jego nieprzewidywalność. Jego zwycięstwa i porażki biorą się z głowy. O stronę czysto sportową, w jego przypadku, należy się martwić znacznie mniej. To bokser ukształtowany, nie mający właściwie słabych punktów. Znakomite warunki fizyczne, do tego szybkość i technika. Czego chcieć więcej? Nerwów ze stali. Gdyby je miał, dawno byłby mistrzem świata. Lou Duva, który pracował z nim przez wiele lat, mówi, że nie wie, dlaczego Gołota przegrywa wygrane walki. "Myślę, że on to wszystko zbyt mocno przeżywa. Opada z niego jakaś zasłona, za którą już nic nie widać". Wzorcowa kariera Amatorska kariera Andrzeja Gołoty, jeszcze w czasach gdy był zawodnikiem Legii Warszawa, przebiegała wzorcowo. Wśród rówieśników nie miał sobie równych. W 1985 roku zdobył w Bukareszcie tytuł wicemistrza świata juniorów, rok później był mistrzem Europy w tej kategorii wiekowej. Mając 19 lat, został mistrzem Polski seniorów w Krakowie, a kilkanaście miesięcy później stał już na podium w Seulu. Brązowy medal igrzysk olimpijskich to największy sukces w jego amatorskiej karierze. Miał przecież wtedy zaledwie 20 lat. Prawdopodobnie, gdyby nie zakręty życiowe, z których dopiero po latach wyszedł na prostą, Gołota nie byłby bokserem zawodowym. W 1990 roku, po bójce we Włocławku, groziło mu więzienie. To właśnie wtedy Gołota zdecydował się na wyjazd do USA, gdzie czekała na niego przyszła żona Mariola. Wielkie serce, mocna broda "Pewnego dnia, gdy byłem na sali treningowej, ktoś do mnie zadzwonił - wspomina trener z Chicago, Sam Colonna. - Młoda kobieta powiedziała, że jest tu polski bokser, który kiedyś był w Chicago z reprezentacją Polski na meczu ze Stanami Zjednoczonymi i powinienem go obejrzeć. Powiedziałem jej, żeby go przyprowadziła." Tym, który pojechał wtedy po Gołotę, był jego późniejszy menedżer Bob O'Donnnel. "Nigdy nie zapomnę jego pierwszej zawodowej walki - wspomina O'Donnel. - To było w Milwaukee, w stanie Wisconsin. Andrzej nagle zaczął narzekać na bóle ręki. Przestraszyłem się, że będzie kompletna klapa. Na szczęście, dziwnie szybko ręka przestała go boleć. Niczego nie sugeruję. To się zdarza, że bokserzy przed walkami mają jakieś tajemmnicze bóle lub kontuzje." Tym, który bardzo wierzył w talent i możliwości Gołoty, był słynny Lou Duva. "Ma wielkie serce, mocną brodę i wie, czego chce - mówił w zapale Duva. - Jest lepszy od Tysona, Holyfielda, pokona też Lennoksa Lewisa, ale życie nieco skorygowało te peany." Teraz w podobnym stylu wypowiada się nowy trener Gołoty Al Certo, więc lepiej mieć do tego, co mówi, zdrowy dystans. Mike rekordzista 32-letni dziś Mike Tyson przeszedł do historii boksu zawodowego jako najmłodszy mistrz świata wagi ciężkiej. Miał zaledwie 20 lat, gdy w 1986 roku pokonał Trevora Berbicka i odebrał mu pas organizacji WBC. Tyson jest też tym, który pobił wszelkie finansowe rekordy tej dyscypliny, zarabiając w ringu grubo ponad 200 mln dolarów. Inna sprawa, że z tej fortuny niewiele mu zostało. Jego kontrakt za pamiętny, drugi pojedynek z Evanderem Holyfieldem też był rekordowy - 30 mln dolarów. Za odgryzienie ucha rywalowi odebrano mu trzy miliony. Do "Bestii" należy też inny, szalenie istotny ze względów finansowych, rekord. Na dziesięć najbardziej dochodowych pojedynków pokazywanych w systemie płatnej telewizji "pay per view" (płać za obraz), aż siedem to walki z jego udziałem. Znajomość tych danych w dużej mierze wyjaśnia fenomen zjawiska "Tyson" i gorączkową atmosferę związaną z każdą jego walką. Każdy z liczących się bokserów wagi ciężkiej marzył lub marzy o walce z "Bestią". Andrzej Gołota też należał do tego grona. Powód jest znany - pieniądze i sława. Nawet Lennox Lewis, najlepszy dziś i najlepiej opłacany mistrz zawodowego boksu, mówi, że chce walczyć z Tysonem. Najgorszy na tej planecie Mike Tyson urodził się 30 czerwca 1966 roku w Brownsville w Brooklynie, jako najmłodszy z trójki rodzeństwa. Matka Lorna była prostytutką, ojciec, Jimmy Kirkparick, alfonsem i drobnym gangsterem, który całe dnie spędzał w knajpach na pijaństwie, a noce na płodzeniu kolejnych nieślubnych dzieci. Miał ich w sumie 19, a matkę Mike'a porzucił na dwa miesiące przed narodzeniem przyszłego mistrza świata. Mike Tyson często powtarza, że jest najgorszym człowiekiem na tej planecie, i wie, że któregoś dnia po prostu ktoś go zabije. To, że nie zginął już w dzieciństwie, uważa za czysty przypadek. Gdy w wieku 13 lat wylądował w jednym z nowojorskich poprawczaków, miał na koncie 38 aresztowań. To też rekord trudny do pobicia. Z jednego z tych poprawczaków trafił jednak na salę bokserską i to był uśmiech losu. Opowiadał mi o tym jego pierwszy trener, Teddy Atlas, podczas pobytu w Polsce, gdy był bokserskim konsultantem filmu "Tryumf ducha". Z tłumu drobnych opryszków wyłowił go wtedy jeden z wychowawców poprawczaka - Bobby Sewart, kolega Atlasa. Tyson już na pierwszym sparingu pokazał, że boks to jego żywioł. "Od początku wiedziałem, że będzie mistrzem świata", wspominał Teddy Atlas. Zawodowa kariera Mike'a Tysona potoczyła się błyskawicznie. Ogromny wpływ wywarł na niego legendarny trener Cus d'Amato, który oficjalnie go usynowił. D'Amato nie doczekał jednak momentu, gdy Tyson zdobył tytuł mistrza świata. A szkoda, bo było na co patrzeć. Tyson zmiatał rywali z ringu jednego za drugim. 22 listopada 1986 roku był już mistrzem świata. Od tego momentu "Żelazny Mike" nie opuszcza łamów prasy. To już nie tylko ringowa bestia i milioner, który kolekcjonuje drogie samochody. Jest mężem znanej aktorki Robin Givens, która publicznie twierdzi, że bokser ją bije. Kilka miesięcy później wnosi sprawę o rozwód, a Mike Tyson pakuje się w kolejne kłopoty. Bije się w Harlemie z innym bokserem i rozwala na drzewie swoje BMW. Coraz częściej jest też pozywany do sądu przez młode dziewczyny, które skarżą go o molestowanie seksualne. Złe czasy Na ringu też nie wiedzie mu się najlepiej. 11 lutego 1990 roku w Tokio zostaje znokautowany w 10. rundzie przez Jamesa "Bustera" Douglasa i traci tytuły mistrzowskie. Dwa lata później traci też wolność. Ława przysięgłych daje wiarę Desiree Washington, która twierdzi, że została zgwałcona przez Tysona, i 28 marca 1992 roku sędzia Patrycja Gifford skazuje "Bestię" na 6 lat więzienia, nakazując natychmiastowe wykonanie kary. W październiku tego roku umiera ojciec Tysona, ale bokser nawet nie składa prośby o urlop, by móc wziąć udział w uroczystościach pogrzebowych. "Więzienie to był najgorszy okres w moim życiu - wielokrotnie przyzna później Tyson. -Tam bowiem po raz kolejny zrozumiałem, że jestem nikim. Strach, który zawsze był moim najlepszym przyjacielem, od tego momentu stał się moim wrogiem." To słowa Mike'a zaraz po opuszczeniu zakładu karnego w Plainfield, po odbyciu połowy kary. 19 sierpnia 1995 roku Tyson wraca na ring i w 89. sekundzie pierwszej rundy nokautuje Petera McNeeleya. Później w podobnym stylu rozprawi się z Busterem Mathisem jr., Frankiem Bruno i Bruce'em Seldonem. Wreszcie dochodzi do pamiętnych pojedynków z Evanderem Holyfieldem. Te walki miały być tylko spacerkiem, a były klęską mistrza. Szczególnie rewanżowy pojedynek, który pobił wszelkie rekordy oglądalności (1,9 mln pay per view i 16 333 osoby w MGM Grand w Las Vegas). Jeszcze nigdy w historii show-biznesu żadne wydarzenie nie wzbudziło podobnego zainteresowania. Pojedynek ten oglądały 3 miliardy telewidzów w100 krajach świata, a rekordowe honoraria dla bokserów (35 mln dla Holyfielda i 30 mln dla Tysona) i 200 mln USD spodziewanego zysku nie pozostawiały cienia wątpliwości, że dzieje się coś niezwykłego. Don King, genialny, choć pozbawiony skrupułów, król promotorów zawodowego boksu promieniał. Wielki tytuł w sobotnim wydaniu "US Today": "Rozum ważniejszy niż mięśnie" okazał się proroczy. Rozbiegane, pełne strachu oczy Tysona i wyzywające, dumne spojrzenie Holyfielda pokazywały faworyta. Ten pojedynek pokazano i opisano na wszelkie możliwe sposoby, więc nie ma co do tego wracać. Zdjęcie, przedstawiające Tysona wbijającego się zębami w ucho Holyfielda, z podpisem "Drakula", mówiło wszystko. "Uliczny bandyta na zawsze pozostanie ulicznym bandytą", pisał "New York Post". Zdaniem gazety był to najbardziej tchórzliwy akt w historii wydarzeń sportowych i jednocześnie haniebny koniec kariery, która kiedyś wydawała się tak obiecująca. "Bestia" mówi o śmierci W tym przypadku dziennikarze "New York Post" popełnili jednak błąd. Nie docenili siły mitu Tysona i jego wartości rynkowej. Po 15-miesięcznej przerwie, spowodowanej odebraniem mu licencji bokserskiej, Tyson wrócił na ring i znokautował Fransa Bothę. "Bestia" znów mogła zarabiać dolary dla siebie i innych. Wprawdzie po tej walce Tyson znów trafił do więzienia za stare grzeszki, ale tym razem adwokaci zrobili wszystko, by zbyt długo tam nie siedział. To nie jest jednak już ten sam Tyson, co kiedyś. On sam zresztą powtarza, że to, co robi, nie ma większego sensu. "Nie lubię siebie. Ten facet, Mike Tyson, jest mi zupełnie obojętny. Dlatego nie ma dla mnie żadnego znaczenia, czy zostanę zabity, czy będę żył. Wiele razy próbowałem już się zabić, pakując się w różne, dziwne sprawy. Tak wygląda całe moje życie" - mówi człowiek, który, jak nikt inny od czasów Muhammada Alego, tak mocno zawładnął zbiorową wyobraźnią. Te słowa Mike'a Tysona są dowodem na to, że jego problemy z samym sobą nie są fikcją. To człowiek chory i wiedzą o tym wszyscy, którzy się z nim stykają. Tyson nie jest w stanie kontrolować swych emocji, co pokazał już w ostatnich latach wielokrotnie. Nie tylko w ringu, ale i poza nim. Wielu chce go widzieć dalej w roli "Bestii" i "Kata", ale on tak naprawdę jest już tylko ofiarą.
20 października wyjdą na ring Andrzej Gołota i Mike Tyson. O walce Gołoty z Tysonem mówiono od dłuższego czasu, ale do podpisania stosownego kontraktu nie dochodziło. Tyson po kolejnych życiowych perypetiach i czteromiesięcznym pobycie w więzieniu odwiedził Wyspy Brytyjskie i narobił sobie kłopotów. Andrzej Gołota w tym czasie miał nie mniej dramatycznych przygód. Porażka z Grantem zapoczątkowała czarną serię w życiu polskiego pięściarza. W Zakopanem zastrzelono mu przyjaciela, później, w wypadku samochodowym, Gołota cudem uniknął śmierci. "Tak naprawdę nie lubię boksu. Wchodzę do ringu tylko dlatego, że to jest miejsce, w którym mogę pokazać coś, na czym naprawdę się znam". Jak na kogoś, kto na dobre zapisał się w historii zawodowego boksu, takie wyznanie jest dość niezwykłe. Wielcy zawodowego boksu pytani o Gołotę są w kłopotliwej sytuacji. Nie wiedzą, jak go zakwalifikować. Najczęściej wychwalają jego umiejętności bokserskie i krytykują psychikę. siłą i słabością Andrzeja Gołoty jest jego nieprzewidywalność. To bokser ukształtowany, nie mający właściwie słabych punktów. Znakomite warunki fizyczne, do tego szybkość i technika. Czego chcieć więcej? Nerwów ze stali. Gdyby je miał, dawno byłby mistrzem świata. Amatorska kariera Andrzeja Gołoty przebiegała wzorcowo. Wśród rówieśników nie miał sobie równych. Brązowy medal igrzysk olimpijskich to największy sukces w jego amatorskiej karierze. gdyby nie zakręty życiowe Gołota nie byłby bokserem zawodowym. W 1990 roku zdecydował się na wyjazd do USA.Nigdy nie zapomnę jego pierwszej zawodowej walki - wspomina O'Donnel. Tym, który bardzo wierzył w talent i możliwości Gołoty, był słynny Lou Duva. 32-letni dziś Mike Tyson przeszedł do historii boksu zawodowego jako najmłodszy mistrz świata wagi ciężkiej. Tyson też pobił wszelkie finansowe rekordy tej dyscypliny. z tej fortuny niewiele mu zostało. Każdy z liczących się bokserów wagi ciężkiej marzył lub marzy o walce z "Bestią". Andrzej Gołota też należał do tego grona. Powód jest znany - pieniądze i sława. Mike Tyson urodził się w Brooklynie. Matka była prostytutką, ojciec alfonsem i drobnym gangsterem. To, że nie zginął już w dzieciństwie, uważa za czysty przypadek. Z jednego z poprawczaków trafił na salę bokserską i to był uśmiech losu. Zawodowa kariera Mike'a Tysona potoczyła się błyskawicznie. 22 listopada 1986 roku był już mistrzem świata. Od tego momentu "Żelazny Mike" nie opuszcza łamów prasy. Wreszcie dochodzi do pamiętnych pojedynków z Evanderem Holyfieldem. Te walki były klęską mistrza. nigdy w historii show-biznesu żadne wydarzenie nie wzbudziło podobnego zainteresowania. "Uliczny bandyta na zawsze pozostanie ulicznym bandytą", pisał "New York Post". dziennikarze popełnili jednak błąd. Nie docenili siły mitu Tysona i jego wartości rynkowej. Po 15-miesięcznej przerwie Tyson wrócił na ring.
ROZMOWA Krzysztof Celiński, prezes zarządu PKP Rosnące długi i zbawcza moc odwlekającej się ustawy FOT. (C) PAP/LESZEK WRÓBLEWSKI Rz: Ma pan do spłacenia dług przedsiębiorstwa, który przekracza 6 mld zł, groźbę strajku generalnego, zajęte konta bankowe, zastawiony majątek i brak perspektyw na szybkie przekształcenie PKP w nowoczesną kolej. Jak da Pan sobie z tym radę? KRZYSZTOF CELIńSKI: Po to, by uniknąć dalszej degradacji kolei, realizujemy własny program naprawczy przedsiębiorstwa. W maju tego roku zarząd, wykorzystując istniejącą od 1995 r. ustawę o przedsiębiorstwie PKP, postanowił utworzyć kilkanaście spółek prawa handlowego, np. Polskich Kolei Linowych (PKL) w Zakopanem czy Zakładu Szybkiej Kolei Miejskiej (SKL) w Trójmieście. Przygotowujemy też firmę do przekształcenia w spółki prawa handlowego, kolejowych przewozów towarowych, kolejowych przewozów pasażerskich, zarządzanie liniami kolejowymi jako PLK SA. Sprzedajemy zbędne nieruchomości. Pozbyliśmy się 10 proc. mieszkań kolejowych. PKP dysponują wielkimi obszarami ziemi o nieuregulowanej formie własności. Jak wyobraża Pan sobie restrukturyzację bez ich uwłaszczenia? Najwięcej, 40 proc., uwłaszczonych gruntów mamy tylko w "mieszkaniówce". W pierwszej kolejności uwłaszczamy tereny tam, gdzie są sprzedawane nasze nieruchomości. Na razie nie ma obawy, że ktoś zażąda od PKP prawa własności do działek, na których przebiega np. międzynarodowa magistrala Warszawa-Poznań-Berlin. A co ze spłacaniem długów? Prowadzimy z ZUS rozmowy w tej sprawie, starając się o rozłożenie należności na pięć lat, w 60 ratach, oraz umorzenie odsetek, które narosły już w tym roku i za cały ubiegły rok. W podobny sposób chcemy uporać się z długami wobec dostawców i usługodawców, które sięgają 1,2 mld zł. Zawarto już z nimi 40 porozumień, w tym 11 z zakładami energetycznymi, którym kolej zalega 300 mln zł. Wszystkie długi PKP wynoszą 6 mld 354 mln zł. Na koniec kwietnia tego roku zadłużenie przedsiębiorstwa wobec ZUS wyniosło 1 mld 826 mln zł. Urząd skarbowy zajął nasze rachunki właśnie z powodu zaległości wobec ZUS. Natomiast nasze należności sięgają ponad 1,9 mld zł. Do największych dłużników kolei należą huty, niektóre koksownie i kopalnie. Jeszcze we wrześniu ubiegłego roku Rada Ministrów przyjęła przygotowany przez Ministerstwo Transportu i Gospodarki Morskiej program restrukturyzacji przedsiębiorstwa oraz projekt ustawy o komercjalizacji, restrukturyzacji i prywatyzacji PKP. Dlaczego tak powoli następują zmiany w przedsiębiorstwie? Nie można przyspieszyć przekształceń firmy bez jej oddłużenia. Ma to zapewnić przygotowywana w Sejmie ustawa o komercjalizacji, restrukturyzacji i prywatyzacji PKP. Wyodrębnione z PKP spółki, np. Cargo, nie mogą zaczynać działalności z długami starego przedsiębiorstwa. Oprócz majątku, jaki przejmą po PKP, będą potrzebowały środków obrotowych. Chcę jednak zauważyć, że po raz pierwszy od 1991 r. przychody firmy rosną szybciej niż koszty, a strata zmniejszyła się o 200 mln zł w stosunku do podobnego okresu ubiegłego roku. Spadł też udział wynagrodzeń w kosztach z 53 proc. w ubiegłym roku do 51,5 proc. W tym roku na wynagrodzenia PKP przeznaczą ponad 4,2 mld zł. Do końca roku w przedsiębiorstwie ma być 184 tys. etatów. Dziesięć lat temu PKP zatrudniały 350 tys. osób. Wysokie koszty powodują m.in. windowanie cen przewozów towarów. Kto może, unika więc korzystania z usług PKP, które właściwie nadal utrzymują się z transportu węgla, stanowiącego ponad 50 proc. wszystkich ładunków. O ile, Pana zdaniem, powinny zmniejszyć się stawki, żeby kolej stała się atrakcyjnym przewoźnikiem? Co najmniej o 30 proc. I przyznaje się Pan do tego? Nie możemy obniżyć taryfy towarowej, ponieważ przedsiębiorstwo jest zmuszone świadczyć publiczne deficytowe usługi pasażerskie i pokrywać straty z dochodów uzyskiwanych właśnie z przewozów towarowych. W ciągu ostatnich dziesięciu lat PKP dofinansowały te przewozy kwotą ponad 12 mld zł. Jest to dług państwa wobec kolei, która wyręczyła budżet w finansowaniu usług publicznych. Budżet zwraca nam tylko różnicę kosztów, która wynika ze stosowania ulg. Dlaczego nie zmienia się tej nienormalnej sytuacji? W tegorocznym budżecie państwa po raz pierwszy przeznaczono na ten cel 50 mln zł. Pieniądze te będą mogły otrzymać cztery województwa, które ogłoszą przetargi na wykonywanie kolejowych przewozów osób na swoim terenie i zamówią takie usługi. Będzie to długo przez nas oczekiwany początek kupowania usług publicznych od kolei. Liczymy, że w następnych latach kwoty takich dotacji otrzymają kolejne samorządy. Ile potrzeba na te przewozy, aby ich koszty przestały obciążać dodatkowo kolej? Według naszych obliczeń, na finansowanie przewozów pasażerskich przez samorządy potrzeba 1,2 mld zł. Natomiast Ministerstwo Transportu i Gospodarki Morskiej jest zdania, że wystarczy 800 mln zł. Na razie zmiany odczuwalne przez przeciętnego Polaka korzystającego z usług PKP to ograniczenie liczby pociągów, które są często jedynym środkiem lokomocji dla ludzi dojeżdżających do pracy. W marcu tego roku zadecydował Pan o zawieszeniu ruchu na 1000 km linii. Na koniec tego miesiąca zapowiada się wstrzymanie kursowania pociągów na dalszych 970 km. Dotyczy to tylko linii kolejowych, na których pokrycie kosztów w pociągach pasażerskich nie sięga 20 proc., a zapełnienie pociągów wynosi mniej niż 25 proc. i trasa jest dublowana komunikacją autobusową. Takich linii jest 4,5 tys. km. Mamy ponad 22 tys. linii kolejowych, a docelowo kolej w Polsce powinna eksploatować 20 tys. km linii. Gdyby PKP mogły zająć się tylko działalnością przynoszącą dochody, to bez dodatkowych dopłat z pieniędzy publicznych przewozy w Polsce oparte na zasadach rynkowych sięgałyby 100 mln osób rocznie, a nie 395 mln jak w ubiegłym roku. Musimy wywiązywać się z obowiązku świadczenia usług publicznych, dlatego nie możemy skupić się tylko na działalności rynkowej. Dlaczego zarząd PKP i lobby kolejowe w resorcie transportu blokują dostęp do rynku kolejowego w Polsce 22 koncesjonariuszom, którzy dwa lata temu uzyskali koncesje na wykonywanie przewozów kolejowych? Nie znam kraju na świecie, który sprzedawałby rynek kolejowy za bezcen poprzez wejście dużego inwestora do jakiejś małej spółki, która uzyskała już koncesję na przewozy i np. za 50 mln USD, jakie zapłaci za udziały w tej firmie, zyska dostęp do rynku kolejowego o obrotach ok. 5 mld zł rocznie. W tym roku nasze wpływy z przewozu towarów mają wynieść 5,3 mld zł. Ustawa o komercjalizacji, restrukturyzacji i prywatyzacji PKP ma m.in. zwiększyć wartość rynkową dochodowych przewozów towarowych i przyszłej spółki. Najszybciej na sprzedaż zostaną wystawione deficytowe osobowe przewozy regionalne. Co Pan zrobi, jeżeli oszukani koncesjonariusze zaczną dochodzić swoich praw? Minister transportu wydał koncesje dwa lata temu bez dopełnienia wszystkich formalności. Brakuje odpowiednich rozporządzeń. Na przykład cenników za korzystanie z infrastruktury PKP. W przeciwnym razie musielibyśmy zgodzić się na wpuszczenie konkurencji i dziś sytuacja PKP na pewno byłaby inna. Zresztą, żaden z koncesjonariuszy tak naprawdę nie nalegał do tej pory na uruchomienie własnego transportu. Przypuszczam, że niektórym z nich koncesje są potrzebne jako atut przy prywatyzacji. Przykładem jest Dyrekcja Eksploatacji Cystern (DEC), którą zainteresowany jest GATX Rail Overseas Holding Corporation należący do GATX Rail Corporation, amerykańskiej grupy transportowo-logistycznej. Przejęcie DEC przez tę firmę mogłoby wystarczyć jej do opanowania rynku przewozów kolejowych w Polsce. Dodam, że dotyczy to dochodowych przewozów towarów. Bo jeśli chodzi o przejęcie deficytowych osobowych przewozów regionalnych, to na razie jakoś nie widzę chętnych. W jaki sposób przedsiębiorstwo może uzyskać płynność finansową? Negocjujemy z naszymi wierzycielami warunki spłaty zobowiązań. Staramy się o uzyskanie kredytu przedpomostowego w wysokości 300-500 mln zł. Większość tych pieniędzy zostanie przeznaczona na restrukturyzację zatrudnienia. Odzyskanie płynności finansowej i restrukturyzacja długu będą możliwe dopiero po wyemitowaniu gwarantowanych przez państwo obligacji. Czyli dalsze wyciąganie ręki po pieniądze podatników? Jedyną dotację, jaką PKP otrzymują z budżetu, są pieniądze na utrzymanie infrastruktury: torów, trakcji itp. W tym roku kwota ta wyniesie 500 mln zł. Dopłata budżetowa z tytułu stosowania ulg w przewozach pasażerskich wynosi 607,6 mln zł. Ustawa przewiduje zamianę zobowiązań publicznoprawnych na akcje spółek, które utworzą PKP. Im później te spółki zostaną wyodrębnione, tym większe będą to kwoty do zamiany. Reasumując, kiedy - Pana zdaniem - można spodziewać się uchwalenia tej zbawczej ustawy? Liczę na to, że ustawa o komercjalizacji, restrukturyzacji i prywatyzacji PKP wejdzie w życie w październiku tego roku. Rozmawiał: Krzysztof Grzegrzółka
Po to, by uniknąć dalszej degradacji kolei, realizujemy własny program naprawczy przedsiębiorstwa. W maju tego roku zarząd, wykorzystując istniejącą od 1995 r. ustawę o przedsiębiorstwie PKP, postanowił utworzyć kilkanaście spółek prawa handlowego. Przygotowujemy też firmę do przekształcenia w spółki prawa handlowego, kolejowych przewozów towarowych, kolejowych przewozów pasażerskich, zarządzanie liniami kolejowymi jako PLK SA. Sprzedajemy zbędne nieruchomości. Wszystkie długi PKP wynoszą 6 mld 354 mln zł. Na koniec kwietnia tego roku zadłużenie przedsiębiorstwa wobec ZUS wyniosło 1 mld 826 mln zł. Nie można przyspieszyć przekształceń firmy bez jej oddłużenia. Ma to zapewnić przygotowywana w Sejmie ustawa o komercjalizacji, restrukturyzacji i prywatyzacji PKP. Chcę jednak zauważyć, że po raz pierwszy od 1991 r. przychody firmy rosną szybciej niż koszty, a strata zmniejszyła się o 200 mln zł w stosunku do podobnego okresu ubiegłego roku. Nie możemy obniżyć taryfy towarowej, ponieważ przedsiębiorstwo jest zmuszone świadczyć publiczne deficytowe usługi pasażerskie i pokrywać straty z dochodów uzyskiwanych właśnie z przewozów towarowych. W ciągu ostatnich dziesięciu lat PKP dofinansowały te przewozy kwotą ponad 12 mld zł. Jest to dług państwa wobec kolei, która wyręczyła budżet w finansowaniu usług publicznych. Negocjujemy z naszymi wierzycielami warunki spłaty zobowiązań. Staramy się o uzyskanie kredytu przedpomostowego w wysokości 300-500 mln zł. Większość tych pieniędzy zostanie przeznaczona na restrukturyzację zatrudnienia. Odzyskanie płynności finansowej i restrukturyzacja długu będą możliwe dopiero po wyemitowaniu gwarantowanych przez państwo obligacji. Liczę na to, że ustawa o komercjalizacji, restrukturyzacji i prywatyzacji PKP wejdzie w życie w październiku tego roku.
KOŚCIÓŁ Chyba jeszcze nigdy dotąd stanowisko Episkopatu nie było tak jawnie krytykowane przez niektórych duchownych, co powoduje pogłębienie się podziałów wśród wiernych Spór nie tylko o konstytucję EWA K. CZACZKOWSKA Krytyczna ocena konstytucji ze strony niektórych biskupów, ulotki przy kościołach wzywające do odrzucenia ustawy w referendum z jednej strony, z drugiej zaś próba instrumentalizacji Kościoła przez niektórych polityków zapowiadają to, co na płaszczyźnie Kościół a polityka czeka nas co najmniej do września, czyli do wyborów parlamentarnych. Interesujące jest i to, że wśród samego duchowieństwa coraz bardziej widoczny jest brak zgodności co do granic politycznej aktywności Kościoła hierarchicznego. Można by powiedzieć, że nic nowego, że sytuacja jest taka, jak przed innymi politycznymi kampaniami: najpierw jest oczekiwanie na oficjalne stanowisko Kościoła, które potem nierzadko łamią duchowni w parafiach, co z kolei skwapliwe wyłapują i odnotowują politycy i dziennikarze. Tym razem jednak sytuacja może być bardziej zaostrzona: raz z uwagi na nałożenie się na siebie dwóch kampanii - referendalnej i parlamentarnej - które zadecydują nie tylko o kształcie władzy na najbliższe cztery lata, ale o kształcie państwa na dłużej, a dwa, że chyba nigdy dotąd oficjalne stanowisko Episkopatu nie było tak jawnie krytykowane przez niektórych duchownych, co powoduje pogłębienie się podziałów wewnątrz Kościoła. Oceniać, nie agitować Od początku prac nad konstytucją zabierał w jej sprawie głos Kościół hierarchiczny. I inaczej być nie mogło, bo - jak napisał w "Gazecie Wyborczej" ksiądz profesor Józef Tischner - "spór o konstytucję jest sporem o władzę, o jej formę, jej fundament, jej zasięg". Jest - dodajmy - sporem o miejsce Kościoła w państwie. Kościół w listach Episkopatu, poprzez jego ekspertów, wyrażał swoje postulaty dotyczące ustawy zasadniczej i tego uprawnienia Kościoła, jak każdej innej instytucji, w zasadzie nikt nie kwestionował. Spór co do granic politycznej aktywności Kościoła pojawił się w momencie przygotowań do referendum i, co jest symptomatyczne, nie tylko na płaszczyźnie Kościół hierachiczny a politycy, ale także wewnątrz samego Kościoła hierarchicznego. Episkopat pozostawiając sobie prawo do oceny dokumentu, co jest zgodne z nauczaniem Kościoła, ustalił, że nie będzie wskazywać wiernym, jak mają głosować: za konstytucją czy przeciw niej, decyzję tę pozostawiając wyborcom. Biskupi poczęli więc, różnie rozkładając akcenty, oceniać ustawę, co przecież również - jeśli wypowiadający ją ma autorytet u słuchaczy - jest wystarczającą wskazówką. Arcybiskup Marian Przykucki, metropolita szczecińsko-kamieński, skrytykował ustawę m. in. za "przesadne ubóstwianie prawa stanowionego z pominięciem prawa naturalnego, wszczepionego przez Stwórcę". Arcybiskup Stanisław Szymecki, metropolita białostocki, w liście do wiernych odnosząc się do sprawy ukaranych anestezjologów ze szpitala w Sokółce za odmowę podania znieczulenia kobiecie, u której miano dokonać aborcji, stwierdził, że konstytucja budzi wielkie zastrzeżenia, albowiem tak jak "nieludzka ustawa legalizująca zabijanie dzieci nie narodzonych" zawiera podobne źródła konfliktów, gdyż nie zapewnia ochrony życia od chwili poczęcia aż do naturalnej śmierci. Natomiast metropolita przemyski, arcybiskup Józef Michalik, podczas spotkania z kapłanami archidiecezji przemyskiej, jak donosiła KAI, skrytykował konstytucję za to, że "...nie broni życia i nie promuje prawa naturalnego. Nie opowiada się przeciwko deprawacji. Nie uwzględnia dobra społecznego, prywatyzacji ani własności. Lansuje wolność, ale ogranicza religijność. Ochrania rodzinę, ale daje prawa dziecku, co jest złe. Wprowadza prawo do milczenia, co jest niebezpieczne, bo może zakazać w pewnym momencie ewangelizacji i wprowadzić zakaz religii. Złe jest również to, że można zrzec się suwerenności na rzecz innych państw". W związku z tym arcybiskup Michalik oświadczył duchowieństwu, że zagłosuje przeciw ustawie. W mediach przewinęła się dyskusja, czy to już była agitacja, czy jeszcze nie. Niewątpliwie jest nią natomiast rozdawanie przy kościołach, za wiedzą proboszczów - którzy czasem informują o tym z ambon - ulotek wzywających do odrzucenia konstytucji. Są wśród nich przez nikogo nie podpisane, a wzywające do odrzucenia ustawy, która, zdaniem autorów, m. in. utrwala władzę komunistów, zaprzepaszcza suwerenność Polski, odbiera rodzicom prawa do dzieci. Akcję przeciwko konstytucji prowadzi także Radio Maryja. Biskup skrytykowany Politycznej agitacji w kościołach konsekwentnie sprzeciwia się biskup Tadeusz Pieronek, sekretarz Episkopatu Polski. Biskup nie tylko nie dał się sprowokować dziennikarzom i nie odpowiedział na pytanie, jak będzie głosował w referendum, to jeszcze przyznaje, że w ostatecznej wersji konstytucji wiele z postulatów Episkopatu, choć nie wszystkie, zostało spełnionych. Ale w związku z tym - jak powiedział "Trybunie" - że "jest to konstytucja państwa demokratycznego, czyli pluralistycznego, zróżnicowanie aksjologiczne jest więc zrozumiałe". I właśnie za to, iż niezmiennie odpowiada mediom, że zgodnie z przyjętym przez Episkopat stanowiskiem biskupi będą wzywali do udziału w referendum, ale nie będą narzucać wiernym rozstrzygnięć, i tak też winni postąpić inni duchowni, jest krytykowany wewnątrz Kościoła. Niedawno w "Gazecie Polskiej" ksiądz profesor Władysław Piwowarski zarzucił biskupowi Pieronkowi, że "wprowadza najwięcej zamieszania, bo z jednej strony powołuje się na oficjalne stanowisko Kościoła w Polsce, a z drugiej prezentuje własne, prywatne poglądy zbliżone do UW. Jest to bałamutne i gorszące". Ksiądz Piwowarski uważa, że Konferencja Episkopatu "z etycznego punktu widzenia powinna wezwać katolików do głosowania, żeby w tej sprawie [tj. konstytucji - przyp. red.] powiedzieli NIE". Biskup Pieronek: "Kościół nie zmusza nikogo do wypowiadania się w sprawach, które nie są sprzeczne z etyką. A nie jest sprzeczne z etyką, czy ja wybiorę taki, czy inny ustrój, który z natury swej nie jest zły. Demokracja nie jest ze swej natury zła". Za krytykę Radia Maryja, m. in. z powodu politycznej agitacji przeciw konstytucji, biskupa spotkał atak ze strony profesora Ryszarda Bendera, przewodniczącego Stowarzyszenia Obrony Radiosłuchacza i Telewidza. Przykład z radia? To, że polityka dzieli Kościół wewnętrznie, że wśród duchowieństwa, jak w całym społeczeństwie, nie ma jedności w ocenie programów politycznych, polityków nie może dziwić. Nie dziwi już nawet wyłamywanie się, czasem za cichym przyzwoleniem zwierzchników, z oficjalnego stanowiska Kościoła. Dziwi natomiast zaostrzający się język sporu w i tak podzielonym już Kościele; dziwi też publiczne krytykowanie hierarchów Kościoła przez duchowieństwo (chociaż duchowny zależy tylko od biskupa swojej diecezji). Być może przykładem w tej dziedzinie staje się fenomen Radia Maryja - medium, które stało się właściwie samodzielną siłą w Kościele, nie poddającą się jakiejkolwiek krytyce ze strony hierarchii. Dodajmy, że przed kilkoma dniami biskup Józef Życiński musiał bronić w tarnowskim radiu poznańskie wydawnictwo ojców dominikanów "W drodze" przed atakami autorów ulotki powołujących się na Radio Maryja. Wykorzystać Pana Boga Ale istnieje także druga strona medalu, czyli próby wykorzystywania autorytetu Kościoła przez ugrupowania polityczne. Za próbę takiego właśnie działania należy uznać propozycję Komisji Krajowej "Solidarności", aby w obliczu zagrożenia "nie mniejszego niż bolszewicka nawałnica w 1920 roku", czyli przyjęcia konstytucji, dokonać intronizacji Chrystusa Króla. Niezależnie od tego, jak do tego projektu odniósłby się Episkopat, jego realizacja na pewno przyczyniłaby się do jeszcze większych podziałów w społeczeństwie i w samym Kościele. Bo tak jak niemała przecież część praktykujących katolików głosowała w wyborach prezydenckich na Aleksandra Kwaśniewskiego, tak na pewno teraz części z nich projekt nowej konstytucji się podoba. Biskup Pieronek stwierdził, iż propozycja "S" wynika z tego, że ludzie chcieliby, aby to Pan Bóg za nich prowadził politykę. I przyznał, że coraz bardziej próbuje się wciągnąć Kościół w grę polityczną. Co więcej, stwarzane jest wrażenie, że Kościół popiera prawicę i musi działać tak, jak prawica. Po poprzednich wyborach parlamentarnych, przegranych dla prawicy - w które Kościół, może mniej niż w poprzednie wybory, jednak się zaangażował - biskup Pieronek zaczął powtarzać, że chciałby, aby Kościół był tak samo daleko od prawicy, jak i od lewicy. "Trybunie" zaś powiedział: "Dla katolika nie ma zamkniętych dróg na lewo. Tak jak nie ma otwartych dróg tylko na prawo. Są otwarte jedne i drugie. Chodzi tylko o to, aby było to robione po ludzku, z miłością, czyli po chrześcijańsku". Biskup Józef Życiński broniąc dominikańskiego "W drodze" przypomniał słowa Jana Pawła II o tym, że nie wolno łączyć misji Kościoła z jedną partią polityczną, choćby była ona najbardziej wierna Kościołowi. Nauczanie Kościoła na temat politycznego zaangażowania wiernych świeckich i duchownych jest klarowne, o czym zdają się zapominać politycy zwący się chrześcijańskimi. Otóż jedno z najważniejszych kryteriów stanowi, że wierni świeccy działają w polityce na własną odpowiedzialność. Jak łatwo się domyślić, także dlatego, żeby ich potknięcia, porażki nie osłabiały autorytetu Kościoła. Czy autorzy projektu intronizacji Chrystusa Króla biorą pod uwagę, co stałoby się, gdyby po tym akcie konstytucja została przyjęta w referendum? "Żadna formacja polityczna nigdy nie może utożsamiać się z prawdą Ewangelii, należy odrzucać jakąkolwiek postać »pokrewieństwa« między prezbiterem, Kościołem a ewentualną partią o chrześcijańskiej inspiracji" - mówił rok temu podczas III Tygodnia Społecznego zorganizowanego przez Akcję Katolicką profesor Bartolomeo Sorge, jezuita, wykładowca na uniwersytecie w Palermo. Te same cele, różne programy Zalecenia Kościoła nie pozwalają kapłanom czynnie angażować się w politykę, w działalność partii politycznych, gdyż może to prowadzić do antagonizowania i w ten sposób być groźne dla posługi kapłańskiej - tłumaczył podczas tego samego Tygodnia Społecznego arcybiskup Tadeusz Gocłowski. Udział duchownych w polityce ma polegać na trosce o dobro wspólne - w tym mieści się ocena moralna zjawisk społecznych, wskazywanie etycznych rozwiązań, nie zaś agitacja polityczna. Kościół wyłącza siebie z praktyki politycznej - mówił profesor Sorge - nie, by być mniej obecnym, ale przeciwnie - bardziej, by z tej pozycji móc odgrywać rolę krytycznego sumienia społeczeństwa. Kapłani mogą mieć własne poglądy polityczne, ale nie powinni przedstawiać własnych wyborów jako jedynych prawomocnych. "Te same cele polityczne mogą być osiągane za pomocą różnych środków i programów politycznych". Powołując się na katechezę Jana Pawła II z lipca 1993 roku w sprawie stosunku kapłana do kwestii politycznej profesor Sorge powiedział: "Prezbiter zachowuje oczywiście prawo do posiadania osobistych przekonań politycznych i realizowania, zgodnie ze swym sumieniem, swego prawa do głosowania; zważywszy jednakże na uprawniony, także i pośród katolików, pluralizm opcji politycznych, należy dodać, iż prawo prezbitera do okazywania swych osobistych wyborów jest ograniczone przez wymogi jego kapłańskiej posługi; co więcej, może on niekiedy być zobowiązany do powstrzymania się od urzeczywistnienia swego prawa po to, by stać się widomym znakiem jedności i głosić Ewangelię w całej jej pełni. Tym bardziej powinien unikać przedstawienia swego wyboru jako jedynie słusznego i (...) czynić sobie wrogów przez określenie się w kategoriach politycznych, powodując zachwianie zaufania i oddalenie się wiernych powierzonych jego duszpasterskiej pieczy". Sorge przypomniał, że spowodowane jest to dobrowolnym przyjęciem na siebie przez prezbitera zadania świadczenia Absolutu. "»Stronniczy« prezbiter to sprzeczne pojęcia. Dlatego zważywszy na to, iż żadna formacja polityczna nigdy nie może utożsamiać się z prawdą Ewangelii, należy odrzucać jakąkolwiek postać »pokrewieństwa« między prezbiterem, Kościołem a ewentualną partią o chrześcijańskiej inspiracji". Ksiądz profesor Władysław Piwowarski w przytoczonym wyżej artykule uważa, że Konferencja Episkopatu Polski z punktu widzenia społecznego nauczania Kościoła powinna m. in. dawać narodowi katolickiemu jasne wskazania w dziedzinie politycznej, strzegąc się jednocześnie przed kamuflowaniem prywatnej opinii biskupów. Bez układu Warto powrócić do jeszcze jednej sprawy, a mianowicie tezy, że Kościół zawarł z władzą, czyli prezydentem i reprezentantami parlamentu, porozumienie: konkordat za konstytucję, co zresztą wytrwale dementował sekretarz Episkopatu Polski. Otóż w świetle tego, co mówią o konstytucji biskupi, którym przecież zależy na ratyfikacji konkordatu, trudno nie uznać jej fałszu. Rozmowy oczywiście były, w efekcie których w ostatecznej wersji ustawy zasadniczej uwzględniono wiele postulatów Episkopatu, ale trudno mówić o układzie. Inaczej trudno sobie wyobrazić, by biskupi pozwolili sobie na tak krytyczną ocenę ustawy zasadniczej. Ponadto w tej akurat sprawie "bardziej potrzebujący" byli twórcy konstytucji, a najbardziej SLD. W sytuacji, w której z góry wiadomo, że nową konstytucję zaneguje cała pozaparlamentarna opozycja, dobrze jest zadbać o zmniejszenie liczby jej przeciwników. Idąc na ustępstwa wobec Kościoła (nieoczekiwana była na przykład zgoda SLD na preambułę) na pewno liczono na osłabienie, a może eliminację krytyki ze strony Kościoła. Również trwanie przez SLD przy zasadzie: najpierw konstytucja, potem konkordat, raptem nabrało innego, niż tylko ideologiczne, znaczenia. Stało się, chcąc czy nie, szantażem. Polityka pojmowana teologicznie Doświadczenia ostatnich lat, a szczególnie ostatnich wyborów prezydenckich dowodzą, że zbytnie angażowanie się Kościoła hierarchicznego w kampanie polityczne szkodzi jemu samemu. Ludzkich wyborów nie powstrzyma nawet groźba, że głosowanie niezgodne ze wskazówkami duchownego będzie ciężkim grzechem. Z drugiej strony okazuje się, że ci hierarchowie, którzy nie obrażają się na rzeczywistość i próbują znaleźć miejsce Kościoła w społeczeństwie pluralistycznym, podkreślają znaczenie formacji, kształtowania sumień wiernych, są narażeni na krytykę wewnątrz tegoż Kościoła. Papież w swoim nauczaniu też nie może uciec od polityki, ale - jak zauważył w wywiadzie dla "Życia" ojciec Maciej Zięba - on "politykę pojmuje i uprawia stricte teologicznie. Jest ona dla niego pochodną teologii, jest jej konsekwencją". I to wydaje się być tą zasadniczą różnicą, dla której słów papieża słucha się inaczej niż często zbyt przepojonych polityką kazań niektórych duchownych.
Od początku prac nad konstytucją zabierał w jej sprawie głos Kościół hierarchiczny. Spór co do granic politycznej aktywności Kościoła pojawił się w momencie przygotowań do referendum. Episkopat pozostawiając sobie prawo do oceny dokumentu, co jest zgodne z nauczaniem Kościoła, ustalił, że nie będzie wskazywać wiernym, jak mają głosować. Biskupi poczęli więc oceniać ustawę, co jest wystarczającą wskazówką. arcybiskup Józef Michalik skrytykował konstytucję. oświadczył duchowieństwu, że zagłosuje przeciw ustawie. W mediach przewinęła się dyskusja, czy to już była agitacja. Niewątpliwie jest nią rozdawanie przy kościołach, za wiedzą proboszczów ulotek wzywających do odrzucenia konstytucji. Politycznej agitacji w kościołach konsekwentnie sprzeciwia się biskup Tadeusz Pieronek. I właśnie za to jest krytykowany wewnątrz Kościoła. ksiądz profesor Władysław Piwowarski zarzucił biskupowi Pieronkowi, że "prezentuje prywatne poglądy zbliżone do UW". To, że polityka dzieli Kościół wewnętrznie, polityków nie może dziwić. Nie dziwi nawet wyłamywanie się z oficjalnego stanowiska Kościoła. Dziwi natomiast zaostrzający się język sporu; dziwi też publiczne krytykowanie hierarchów Kościoła przez duchowieństwo. Być może przykładem w tej dziedzinie staje się fenomen Radia Maryja - medium, które stało się właściwie samodzielną siłą w Kościele. przed kilkoma dniami biskup Józef Życiński musiał bronić wydawnictwo ojców dominikanów "W drodze" przed atakami autorów ulotki powołujących się na Radio Maryja. Ale istnieje także druga strona medalu, czyli próby wykorzystywania autorytetu Kościoła przez ugrupowania polityczne. Za próbę takiego właśnie działania należy uznać propozycję Komisji Krajowej "Solidarności", aby dokonać intronizacji Chrystusa Króla. Biskup Pieronek stwierdził, iż stwarzane jest wrażenie, że Kościół popiera prawicę. Nauczanie Kościoła na temat politycznego zaangażowania wiernych świeckich i duchownych jest klarowne. jedno z najważniejszych kryteriów stanowi, że wierni świeccy działają w polityce na własną odpowiedzialność. Zalecenia Kościoła nie pozwalają kapłanom czynnie angażować się w politykę, gdyż może to prowadzić do antagonizowania i w ten sposób być groźne dla posługi kapłańskiej - tłumaczył podczas Tygodnia Społecznego arcybiskup Tadeusz Gocłowski. Ksiądz profesor Władysław Piwowarski uważa, że Konferencja Episkopatu Polski powinna m. in. dawać narodowi katolickiemu jasne wskazania w dziedzinie politycznej. Warto powrócić do jeszcze jednej sprawy, a mianowicie tezy, że Kościół zawarł z władzą porozumienie: konkordat za konstytucję. trudno sobie wyobrazić, by biskupi pozwolili sobie na tak krytyczną ocenę ustawy zasadniczej. Ponadto w tej akurat sprawie "bardziej potrzebujący" byli twórcy konstytucji, a najbardziej SLD. Doświadczenia ostatnich lat dowodzą, że zbytnie angażowanie się Kościoła hierarchicznego w kampanie polityczne szkodzi jemu samemu. Z drugiej strony okazuje się, że ci hierarchowie, którzy próbują znaleźć miejsce Kościoła w społeczeństwie pluralistycznym, są narażeni na krytykę wewnątrz tegoż Kościoła.
KONFLIKT W Białymstoku z handlu ze Wschodem utrzymuje się około 50 tys. ludzi. Obroty na targowiskach osiągnęły w 1997 roku miliard złotych. Nowa ustawa o cudzoziemcach grozi miastu ekonomicznym krachem Nie oddamy targowicy RYS. ROBERT DĄBROWSKI IWONA TRUSEWICZ Kawaleryjska wczoraj to dziesięć hektarów ubitej ziemi, na której ponad dwadzieścia lat temu Edward Gierek oglądał białostockie dożynki. Kawaleryjska dzisiaj to największy bazar na wschód od Wisły. Tysiąc sześćset straganów, ponad tysiąc ław, "złoty pawilon" z kilkudziesięcioma stoiskami jubilerskimi. Czterdzieści kantorów. Hala, w której sprzedaje się tony wyrobów skórzanych. Kilkanaście zakładów szyjących tylko na potrzeby bazaru. Prawie sześćset milionów rocznego obrotu. Trzy tysiące handlujących podmiotów gospodarczych. Podmioty są jednoosobowe i zatrudniają po kilka - kilkanaście osób. Płacą miastu podatki. W ubiegłym roku z należącej do samorządu Kawaleryjskiej wpłynęło do miejskiej kasy dwa miliony złotych. Mydło, powidło, warzywa, owoce, meble i ubrania sprzedaje w Białymstoku jeszcze pięć mniejszych targowisk i kilkadziesiąt hurtowni. Jak obliczył Instytut Badań nad Gospodarką Rynkową, osiemdziesiąt trzy procent klienteli białostockich bazarów i dwadzieścia dwa procent hurtowni stanowią cudzoziemcy. A cudzoziemiec w Białymstoku znaczy Rosjanin i Białorusin. Komu wadzi babcia z kolaską Czwartek, 29 stycznia, dziewiąta rano. Pięć stopni mrozu. Słońce prześlizguje się między tunelami straganów na Kawaleryjskiej. Stragany pęcznieją od towaru. Tunele rażą pustką, której nie wypełnia kilku przechodniów. Ludzie za ladami zbici w grupki, piją kawę, chuchają w czerwieniejące dłonie i przeklinają. - Kilka lat temu popadały w Białymstoku największe zakłady. Tysiące ludzi zostało bez pracy. To my sobie pracę same znalazłyśmy. Płacimy podatki, "kuroniówki" nie bierzemy, komu to przeszkadzało? Dlaczego tym Ruskim tak utrudnili do nas przyjazd, że straciliśmy całego klienta? Jesteśmy handlowcy, nie handlarze. Szanujemy swojego klienta i należy nam się szacunek - denerwuje się Barbara (nazwiska nie poda) ze stołu z kurtkami. - Po co im nasze hotele rezerwować, fikcyjne pieczątki wbijać, jeżeli oni na jeden dzień przyjeżdżają? A jeżeli na dłużej, to zatrzymują się u znajomych. Pół Białegostoku wynajmuje im pokoje. My słowiański naród, nie lubimy pustki hoteli. Wolimy stadnie żyć - śmieje się Krystyna. - My tu w takim wieku, że nas nikt do pracy nie weźmie. Jestem na rencie, dostaję dwieście siedemdziesiąt złotych, a samego czynszu mam trzysta dziesięć złotych - włącza się ciemnowłosa czterdziestoletnia Jadwiga. - Mam trzysta trzydzieści złotych renty, a za mieszkanie muszę płacić dwieście siedemdziesiąt. Mąż umarł, jestem sama. Na handlu mogłam się na powierzchni utrzymać, bez niczyjej łaski - dodaje szczupła Henryka. - Tu handluje siedemdziesiąt procent inwalidów, co im spółdzielnia "Odnowa" zbankrutowała. A jest i "Biazet", i "Uchwyty", i "Fasty" - padają nazwy białostockich zakładów, które o połowę zmniejszyły zatrudnienie. - Wczoraj miałam jednego klienta, utargowałam cztery złote. Dzisiaj jeszcze nikogo. Komu przeszkadzała ta babcia z kolaską, która z Grodna przyjechała do nas na zakupy? - zastanawia się wysoka Krystyna. Kobiety wyliczają targowe opłaty: "osiemdziesiąt złotych miesięcznie plus codziennie cztery złote za stół. Kto ma stragan, płaci sto dwadzieścia osiem złotych miesięcznie". - Przestałyśmy płacić, bo nie zarabiamy - mówią. Elżbieta Ancutko sprzedaje spódnice. Z zawodu jest nauczycielką. Na Kawaleryjskiej handluje od początku, czyli od 1992 roku, kiedy z ulicy Bema przeniosło się tutaj miejskie targowisko. Ma za sobą handlowe wyprawy do Turcji. - Najbardziej boję się, że stracimy klientów. Rosjanie zaczną jeździć do Turcji, bo Turek im z pocałowaniem ręki sprzeda. Oduczą się od nas i już nie wrócą. A przecież zostawiali w Polsce miliony dolarów. Czy te pieniądze naszemu krajowi niepotrzebne? - zastanawia się, popijając herbatę. Jej dostawca - firma szwalnicza zatrudniająca dziesięć kobiet - zawiesił działalność. I kurwa, i złodziej, i chałupnik Tatiana Spasina, niewysoka, ubrana w gustowny kożuszek i czapeczkę, pcha pusty wózek, rozgląda się. Wczoraj dotarła do Polski. Pierwszy raz w tym roku. Mieszka w Permie na Uralu. Cztery godziny lotu do Moskwy, doba jazdy pociągiem do Białegostoku. - Mam sklep damskiej odzieży. W Białymstoku zaopatruję się od czterech lat. Przyjeżdżałam regularnie raz na dwa tygodnie. Miałam swoich dostawców i nocowałam w stałym miejscu. Wszyscy byli zadowoleni - opowiada. O wprowadzonych zmianach w polskiej ustawie o cudzoziemcach ma wyrobione zdanie: - To wymyślił jakiś wasz komunista. Nowe przepisy są głupie, nic nikomu nie dają, a ludziom utrudniają życie. Nas zmuszają do fikcyjnej rejestracji w hotelach, w których się nie zatrzymujemy, do wykupywania drogich voucherów do miast, do których nie jedziemy, i okazywania pieniędzy, które i tak mamy, bo przyjeżdżamy tu, żeby kupować - wylicza. Z Permu przyjeżdżały do Polski setki Rosjan. Zostawiali tysiące dolarów. Już nie przyjeżdżają. - Gdy tylko dowiedzieliśmy się o nowych polskich przepisach, bogatsi pojechali do Włoch, biedniejsi do Turcji. I tyle osiągnęliście. Jak to się u nas mówi: chlapnął, nie pomyślał. Taksówka Henryka Kozłowskiego często parkuje pod Kawaleryjską. - Z handlu z Ruskimi żył i złodziej, i, za przeproszeniem, kurwa, i chałupnik, co szył ciuchy, i taksówkarz, co ich wiózł za dworzec czy do mieszkania. Żyli wynajmujący pokoje i restauracje, bo Rosjanin zjadł, zabawił się. Żyły nasze sklepy, bo ludzie mieli więcej pieniędzy i kupowali więcej. To zamknięty krąg - opowiada. Rodzina Pargowskich (nazwisko zmienione na ich prośbę) pierwszych pieniędzy dorobiła się w Stanach. Kiedy w 1992 roku złodzieje oczyścili willę, Pargowscy wzięli się za handel. Otworzyli kramik z ciuchami. Potem drugi, trzeci. Teraz mają siedem pracownic i pięć punktów. Miesięcznie zarabiali na czysto piętnaście tysięcy złotych. Synom kupili mieszkania w Białymstoku, a jednemu studia w stolicy. - Teraz krach. Dwa tygodnie już dokładam do interesu. Obroty spadły o połowę, a podatki i opłaty trzeba wnosić. Dwie dziewczyny już zwolniłem. Poszły na "kuroniówkę"... - wzdycha Pargowski. Targowiskiem przy Kawaleryjskiej zarządza miejska spółka "Lech". Dyrektor Krzysztof Putra, były poseł pierwszej kadencji, mówi, że zrobił wszystko, by unaocznić władzy w Warszawie powagę sytuacji. - Obroty w styczniu są zawsze niższe, ale nowe przepisy spowodowały całkowity zastój. Wyliczenia i materiały przesłaliśmy do rządowego Centrum Studiów Strategicznych ministra Kropiwnickiego. Z białostockich targowisk żyje bezpośrednio pięć tysięcy podmiotów gospodarczych. Do tego dochodzi otoczenie - szwalnie, gastronomia, hurtownie, sklepy; kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Białystok rozwija się dynamicznie, jest ruch w nieruchomościach, bo jest dużo pieniędzy z handlu. Gdyby się ten handel załamał, to wszyscy po kolei by stracili. Stanęłyby firmy budowlane, usługi, sieci sklepów. A "kuroniówki" dla bezrobotnych handlowców z opustoszałych targowisk to ogromne koszty dla budżetu. I nie jest to tylko problem Białegostoku. Zastanawiam się, czy rząd nie dostrzega, że w skali kraju tracimy ogromne pieniądze. Jeżeli padną wszystkie firmy produkujące na Wschód, to firmy zachodnie bardzo szybko zajmą nasze miejsce. Tylko na to czekają. Zaporożce z kartoflami W "Marko", największym białostockim domu handlowym, spadek obrotów dyrektor Sławomir Ignatowicz szacuje na kilka procent. "Marko" to 4600 metrów kwadratowych powierzchni sklepowej, dziesięć tysięcy powierzchni ogółem. Sto tysięcy klientów rocznie. - Z roku na rok wzrastały nam obroty, bo ludzie mieli coraz więcej pieniędzy. Upadek handlu ze Wschodem uderzy także w nas. Zbiednieją nasi klienci, zmniejszą się zakupy. Targowisko Hurt Rolno-Spożywczy jest skupiskiem drewnianych i blaszanych szpetnych bud, stłoczonych na komunalnym gruncie. Samorząd nie godzi się odsprzedać teren zarządcy - Automobilklubowi Podlaskiemu, więc ten nie inwestuje. Na kontenerowym wuceciku kłódka i wywieszka: "WC tylko dla sprzedawców z ważną książeczką zdrowia". - Mamy tu dwustu pięćdziesięciu handlujących, z czego dwadzieścia procent to producenci rolni z województw białostockiego, łomżyńskiego, ostrołęckiego i siedleckiego. Jabłka sprzedają u nas sadownicy z Radomskiego - wylicza Witali Maliszewski, kierownik targowiska. Handlujący płacą za miejsce od dwustu do trzystu złotych. - Mieliśmy tu dwustu klientów ze Wschodu dziennie. Zaczynali od motocykli z przyczepkami. Potem wypełniali kartoflami i cebulą pod sufit stare zaporożce i żiguli. Teraz większość ma już używane zachodnie busy - opowiada kierownik. Zastój na targowisku odczuwają nawet handlujący jajkami, chociaż jajek Białorusini i Rosjanie nie kupowali. Brali je natomiast właściciele budek i zakładów garmażeryjnych. Szło po piętnaście skrzynek od jednego sprzedającego. Teraz idzie może jedna. Sasza i Kola z Grodna przyjechali po kartofle i jabłka. Mówią, iż kupili vouchery po dwadzieścia dolarów i są zadowoleni, że nie ma kolejek na granicy. Zanocują w hotelu Trzy Sosny. - Gdzie to jest? - zastanawia się kierownik Maliszewski. Pani Regina, właścicielka hurtowni "Ananas", od lat handluje cytrusami. W blaszanym baraku komputer drukuje faktury. - Normalnie mamy po stu klientów dziennie, Rosjan i Polaków z przygranicznych miejscowości. Od nowego roku cieszymy się, jeżeli przyjdzie trzydziestu. Co to za państwo, które woli płacić swoim obywatelom "kuroniówki", zamiast dać im zarobić! - mówi. - Szykujemy się do blokady granicy - dodaje jej córka. Nie chcemy blokady, ale... Zygmunt Jakimowicz, przewodniczący Białostockiej Inicjatywy Gospodarczej skupiającej biznesmenów i handlowców ze wszystkich działających z mieście organizacji, pisał już do premiera Buzka, wicepremiera Tomaszewskiego, ministra Geremka, pani wojewody Łukaszuk, białostockich posłów i senatorów. Występował o zmianę tych przepisów w ustawie o cudzoziemcach, które utrudniają wjazd do Polski Rosjanom i Białorusinom. Proponował inne regulacje - krótkoterminowe wizy wjazdowe udzielane na granicy przez Straż Graniczną, na przykład za dwadzieścia złotych, i obowiązkowy wykup krótkoterminowego ubezpieczenia zdrowotnego i NW. W grudniu ubiegłego roku przyjeżdżało do Białegostoku zza wschodniej granicy dwieście - trzysta autokarów dziennie, plus indywidualne osoby pociągami i samochodami. W styczniu granicę przejeżdżało kilka autokarów. Pociągi i autobusy jeździły wypełnione w jednej trzeciej. Zdaniem białostockich przedsiębiorców Polska straciła już na tym ponad dwieście milionów dolarów. Przewodniczący dał decydentom czas na odpowiedź do końca stycznia. Zagroził blokadą przejścia granicznego w Kuźnicy Białostockiej. Dobił się zaproszenia na posiedzenie Sejmowej Komisji Gospodarki 6 lutego. - Rozwój Białegostoku nastąpił dzięki tej tutaj targowicy. Nie ma targowicy, nie ma Białegostoku. To region nieprzemysłowy, ze słabym rolnictwem. Liczy się handel i przygraniczne położenie. Te bazary to nasza fabryka, przez nas zbudowana i przez nas opłacana. Państwo nie wyłożyło na te tysiące miejsc pracy ani złotówki. Nie damy i nie pozwolimy sobie tego odebrać - mówi Zdzisław Kozłowski, właściciel dwóch sklepów zoologicznych, długoletni działacz kupiecki. Zygmunt Jakimowicz: - Dochodzimy do wniosku, że komuś zależy, żeby Polska była krajem biednym, pariasem w Unii Europejskiej. Takim biedakiem łatwiej rządzić i nie może on być partnerem dla bogatych krajów. Nic z nim nie trzeba negocjować, można mu swoje zdanie narzucać. Za kilka lat za Białymstokiem będzie kończyć się Unia i kapitał zachodni tylko czeka, by przejąć od nas wschodnich klientów. Michał Artyszewicz, członek zarządu Podlaskiego Klubu Biznesu: - Mamy ogromny deficyt budżetowy. Czy ministra finansów stać, żeby odrzucać miliony dolarów zostawiane przez Rosjan w Polsce? Czyjego interesu broni rząd Buzka? Naszego czy unijnego? Jakub Półturzycki, wiceprezes Zrzeszenia Kupców, Producentów i Usługodawców, właściciel sieci nocnych sklepów: - Kiedy rząd mówi, że bazary to szara strefa, to ja pytam, gdzie jest minister finansów? Wystarczy jedno rozporządzenie nakazujące wszystkim handlującym posiadanie kas fiskalnych, a cudzoziemcom dające możliwość odliczania podatku VAT na granicy i nie ma strefy. Ludzie sami będą pilnować, by dostać paragon. Zdzisław Kozłowski: - Sprawę rząd sprowadził do handlu alkoholem. A to margines. Liczą się tony polskich jabłek, ziemniaków sprzedane na Wschód, polska odzież, buty, jedzenie, meble. Dla nas Rosjanie, Białorusini to bardzo dobrzy klienci i takich klientów musimy szanować, dbać o nich, stwarzać im warunki, by chcieli u nas zostawiać dolary. Prawo jest dla ludzi i, tworząc je, trzeba zważać, komu ma służyć. Na agresyjne prawo jest prawo agresji. - Ludzie zablokują Kuźnicę? - Nie chcemy tej blokady. Dalecy jesteśmy od tego, żeby ją prowokować. Ale jeżeli władze nas zignorują, to kto wie... - twierdzi przewodniczący Jakimowicz. - Nasza blokada to nie blokada "mrówek". Każdy ma interesy, których musi pilnować, dlatego zadziałamy z zaskoczenia - dodaje Michał Artyszewicz. Zdzisław Kozłowski: - To targowica wybudowała nowy, piękny Białystok. To nasze miasto i nie pozwolimy mu spaść do podrzędnej roli. Krach zaczął się u nas, ale nie zahamowany trafi do stolicy, uderzy w Poznańskie. Marian Blecharczyk, wiceprezydent Białegostoku, poseł AWS: - Sytuacja jest groźna dla dynamiki rozwoju miasta. W pierwszym półroczu ubiegłego roku do Białegostoku przyjechało pół miliona gości ze Wschodu. Każdy zostawił ponad dziewięćset złotych za dzień, a średnia pobytu wynosiła 1,9 dnia. Wpływy miasta dzięki wschodnim turystom wyniosły około czterystu milionów złotych. Dlatego wraz z prezydentem Krzysztofem Jurgielem, także posłem AWS, wystosowaliśmy zapytanie poselskie do ministra spraw zagranicznych. Prosimy o wyjaśnienie przyczyn powstania utrudnień w przekraczaniu granicy wschodniej i podjęcie działań w celu unormowania tej sytuacji. Białystok liczy 280,5 tysiąca mieszkańców. Stopa bezrobocia - 9 procent. Średnie wynagrodzenie miesięczne wynosi ponad 1000 zł na osobę. Zatrudnionych w gospodarce - 130 tysięcy, z tego najwięcej - 20,6 procent - w handlu i usługach. Działa około 25 tysięcy podmiotów gospodarczych. Eksport Białegostoku zwiększył się w latach 1993 - 1996 o 190 procent. W 1996 roku miasto miało najwyższy w Polsce wskaźnik budowy nowych mieszkań (9,3 na 1000 mieszkańców).
W Białymstoku z handlu ze Wschodem utrzymuje się około 50 tys. ludzi. Obroty na targowiskach osiągnęły w 1997 roku miliard złotych. Nowa ustawa o cudzoziemcach grozi miastu ekonomicznym krachem. Nowe przepisy zmuszają do fikcyjnej rejestracji w hotelach, do wykupywania drogich voucherów . Z Permu przyjeżdżały do Polski setki Rosjan. Zostawiali tysiące dolarów. Już nie przyjeżdżają. Zygmunt Jakimowicz, przewodniczący Białostockiej Inicjatywy Gospodarczej Występował o zmianę przepisów. Proponował inne regulacje - krótkoterminowe wizy wjazdowe udzielane na granicy przez Straż Graniczną i obowiązkowy wykup krótkoterminowego ubezpieczenia zdrowotnego i NW. Przewodniczący dał decydentom czas na odpowiedź do końca stycznia. Zagroził blokadą przejścia granicznego w Kuźnicy Białostockiej.
MEDYCYNA Nowe środki farmaceutyczne mogą bez powikłań likwidować ból Superaspiryna w natarciu RYS. MAREK KONECKI ZBIGNIEW WOJTASIŃSKI Amerykańskie koncerny farmaceutyczne wprowadzają do sprzedaży nowej generacji środki przeciwbólowe, reklamowane jako "superaspiryna". Leki te przeznaczone są dla ludzi cierpiących na choroby reumatyczne, ale podejrzewa się, że mogą być też przydatne w zapobieganiu chorobie Alzheimera oraz rakowi jelit. W Polsce tymczasem wycofywane są przestarzałe preparaty - m.in. popularne tabletki od bólu głowy "z krzyżykiem". Leki przeciwbólowe, w tym głównie tzw. niesteroidowe środki przeciwzapalne, są jednymi z najczęściej stosowanych farmaceutyków. Jedynie z powodu schorzeń stawów co roku udzielanych jest w Polsce 15 mln porad oraz wypisywanych jest 14 mln recept (na całym świecie - ponad 480 mln). Jeszcze więcej tego typu leków zażywanych jest przez chorych we własnym zakresie - bez recepty. Tym bardziej, że są pomocne w uśmierzaniu innych często występujących dolegliwości, jak bóle głowy oraz kręgosłupa. Są dość bezpieczne, ale nie pozbawione działań niepożądanych, szczególnie gdy są stosowane przewlekle lub w większych dawkach. Stąd coraz większe zainteresowanie preparatami skutecznymi, a jednocześnie najmniej szkodliwymi. Taki jest też powód od dawna już oczekiwanej w kraju decyzji wycofania z użycia starszej generacji leków przeciwbólowych zawierających fenacetynę, jak tabletki z krzyżykiem oraz pyralgina. Ostrożnie z lekami Przewodniczący Komisji Rejestracji Leków Aleksander Mazurek zapowiedział, że środki te znikną z polskiego rynku prawdopodobnie w ciągu pół roku - do wyczerpania się zapasów. Tak postąpiono już przed wieloma laty w większości innych krajów, jak tylko zaczęto podejrzewać, że mogą one doprowadzić do przewlekłej niewydolności nerek - tzw. zespołu nerki analgetycznej. Według danych europejskich, cierpi z tego powodu od 2,5 do 44 proc. pacjentów wymagających hemodializy (podłączenia do sztucznej nerki). Nie wiadomo, jak dużo takich chorych jest w Polsce. "Przewodnik farmakoterapii" zwraca jedynie uwagę, że okoliczności powstania tego uszkodzenia nie są w pełni wyjaśnione. "Przypisywanie roli jedynego winowajcy fenacetynie nie potwierdziło się: w wielu krajach po jej wycofaniu częstość uszkodzeń nerek zmniejszyła się tylko nieznacznie." U wielu chorych odstawienie leku prowadzi do częściowego cofnięcia się zmian. Dlatego za bardziej ryzykowne uznaje się długotrwałe i systematyczne (zwłaszcza codziennie) przyjmowanie dużych dawek wszelkich preparatów przeciwbólowych, zwłaszcza więcej niż tylko jednego. Z tym większym zainteresowaniem oczekiwane jest wprowadzenie nowej generacji pochodnych aspiryny. Ich producenci twierdzą, że zachowują one niektóre zalety popularnej pigułki, ale pozbawione są jej podstawowej wady: przy dłuższym zażywaniu nie wywołują dolegliwości przewodu pokarmowego - bólów, nudności, wymiotów i zaburzeń trawienia lub pobolewania wątroby. Takim lekiem jest Celebrex amerykańskiej firmy Searl, zarejestrowany w grudniu 1998 r. przez amerykański Urząd ds. Żywności i Leków (FDA) w leczeniu gośćca (choroby zwyrodnieniowej stawów) oraz reumatoidalnego zapalenia stawów (choroby autoimmunologicznej). Przewiduje się, że jeszcze w tym roku ma być dopuszczony do sprzedaży Vioxx koncernu farmaceutycznego MSD, a w przygotowaniu jest kilkanaście innych środków o podobnym działaniu takich potentatów, jak Johnson & Johnson oraz GlaxoWellcome. W Polsce jak na razie dostępny jest jedynie Meloxicam niemieckiej firmy Boehringer Ingelheim, wskazany do leczenia reumatoidalnego zapalenia stawów, choroby zwyrodnieniowej stawów, lumbago, postrzału oraz dny. Fatalne powikłania Aspiryna jest jednym z najczęściej stosowanych środków i na pewno takim pozostanie, jednak ze względu na ryzyko powikłań coraz częściej wypierana jest w niektórych dolegliwościach przez inne farmaceutyki. Przykładem jest paracetamol, nie powodujący zaburzeń jelito-żołądkowych, zalecany w łagodzeniu lekkich i średnich bólów, raczej nie związanych z procesami zapalnymi, jak bóle menstruacyjne i urazy, a także bóle głowy, zębów i kręgosłupa. Polecany jest nawet w bólach reumatoidalnych, gdy nie pomaga użycie jednego niesteroidowego leku przeciwzapalnego, bo włączenie jeszcze jednego preparatu o podobnym działaniu ze względu na powikłania nie jest wskazane. Nową konkurencją dla kwasu acetylosalicylowego mogą być "superaspiryny", przydatne np. w uśmierzaniu dolegliwości wywołanych przez schorzenia reumatyczne. Cierpiący na nie ludzie muszą całymi latami zażywać środki przeciwbólowe, głównie niesteroidowe leki przeciwzapalne, powodujące u co trzeciego chorego uszkodzenia śluzówki żołądka. Co jest tym bardziej niepokojące, że u wielu z nich wykrywane są dopiero wtedy, gdy wywołują krwawienia wewnętrzne. W Polsce nie jest znana liczba tego rodzaju powikłań. Wiadomo jedynie, że w USA wskutek ich zażywania co roku 100 tys. chorych trafia do szpitala z powodu wrzodów przewodu pokarmowego, a u 10-20 tys. chorych doprowadzają one do zgonu. Według dr Gurkipala Singha z Uniwersytetu Stanforda w Kalifornii, tragedie zdarzają się częściej niż zgony spowodowane astmą, rakiem szyjki macicy oraz czerniakiem skóry. Wprowadzane obecnie leki nowej generacji powinny być mniej szkodliwe, gdyż mają to samo działanie terapeutyczne - przeciwzapalne i przeciwbólowe, a przy tym zmniejszają ryzyko powikłań przewodu pokarmowego. W ich opracowaniu uczeni wykorzystali odkrycie, iż niesteroidowe leki przeciwzapalne w różnym stopniu hamują działanie dwóch enzymów cykloksygenazy (COX-1 oraz COX-2), wykorzystywanych do produkcji prostaglandyn: pierwszy osłania przewód pokarmowy, a drugi uczestniczy w procesach zapalnych. Wystarczyło zatem zastosować preparat, który działa selektywnie - tylko na jeden enzym (COX-2), związany tylko z procesami zapalnymi. U zdrowego człowieka enzym ten występuje tylko w śladowych ilościach, pod wpływem zapalenie nasila ból i wydłuża stan zapalny. Wystarczy zatem zablokować jego działanie, by uniknąć działań niepożądanych, wywołanych hamowaniem enzymu COX-1, biorącego udział w ochronie żołądka, nerek i utrzymaniu prawidłowej krzepliwości krwi. Nadzieje i kontrowersje Pierwsze wybiórczo działające środki hamują działanie niepożądanego enzymu 100 razy silniej niż COX-1. Kolejne preparaty mają być jeszcze bardziej skuteczne. Będą przydatne zarówno w leczeniu reumatyzmu, jak i bólów zębów, bólów pooperacyjnych oraz dolegliwości menstruacyjnych, a nawet w zapobieganiu chorobie Alzheimera oraz rakowi jelita grubego. Jednak nie wszyscy specjaliści się z tym zgadzają. Krytycy twierdzą, że leki te nie zostały jeszcze dostatecznie przebadane. Enzym COX-2 prawdopodobnie nie jest wyłącznie "czarną owcą", gdyż pełni w organizmie również ważne funkcje - w nerkach, naczyniach krwionośnych, kościach, szpiku kostnym oraz w mózgu. Jej blokowanie może zatem wywoływać inne, nie znane jeszcze powikłania, np. zaburzenia pracy nerek oraz odnowy tkanki kostnej. Środki te nie zastąpią tradycyjnej aspiryny, która blokując enzym COX-1 obniża krzepliwość krwi, a tym samym zmniejsza ryzyko zawału serca oraz udaru niedokrwiennego mózgu. Zawsze zatem będzie pomocna w profilaktyce chorób układu krążenia, co potwierdzają opublikowane niedawno przez "JAMA" badania Jiang He z Uniwersytetu Chicagowskiego. Poza tym superaspiryny nie zawsze tak skutecznie likwiduję bóle, jak starsze leki. Nie będą zatem lepszą ofertą dla każdego chorego. Mogą jednak okazać się niezastąpione u tych osób, które muszą przewlekłe zażywać środki przeciwbólowe.
Amerykańskie koncerny farmaceutyczne wprowadzają do sprzedaży nowej generacji środki przeciwbólowe, reklamowane jako "superaspiryna".W Polsce tymczasem wycofywane są przestarzałe preparaty - m.in. popularne tabletki od bólu głowy "z krzyżykiem".Leki przeciwbólowe, w tym głównie tzw. niesteroidowe środki przeciwzapalne, są jednymi z najczęściej stosowanych farmaceutyków.Stąd coraz większe zainteresowanie preparatami skutecznymi, a jednocześnie najmniej szkodliwymi.Tabletki z krzyżykiem oraz pyralgina znikną z polskiego rynku prawdopodobnie w ciągu pół roku - do wyczerpania się zapasów. Tak postąpiono już przed wieloma laty w większości innych krajów, jak tylko zaczęto podejrzewać, że mogą one doprowadzić do przewlekłej niewydolności nerek - tzw. zespołu nerki analgetycznej.Z tym większym zainteresowaniem oczekiwane jest wprowadzenie nowej generacji pochodnych aspiryny.
Europa nie potrzebuje ani polskiego tradycjonalizmu, ani polskich imitacji zachodnich wzorów Dziedzictwo dla przyszłości RYS. KATARZYNA GERKA TOMASZ MERTA, DARIUSZ GAWIN, JACEK KOPCIŃSKI Publiczna debata na temat stanu kultury stała się ostatnio całkowicie przewidywalna. Z jednej strony mamy do czynienia z doskonale znanym lamentem nad upadkiem kultury. Mówi się o załamaniu odziedziczonego po PRL, rozbudowanego systemu jej upowszechniania i pauperyzacji środowisk twórczych. Wraz z odzyskaną w roku 1989 wolnością - słyszymy - kultura padła ofiarą wolnorynkowego mitu, narzucającego wiarę w samoregulujący się mechanizm życia publicznego. Z drugiej strony rodzimi obrońcy leseferyzmu każdą ingerencję w spontaniczne procesy gospodarcze i kulturowe z coraz większą nieustępliwością piętnują jako zgubny i pachnący błędami minionej epoki etatyzm. Oba głosy, dodajmy, zdominowały zakończony niedawno Kongres Kultury Polskiej. Układając program Instytutu Dziedzictwa Narodowego, formułując zasadnicze cele jego działalności, pragniemy przekroczyć granice tej rytualnej debaty. Sprzyja temu dystans, z jakim patrzymy dziś na ostatnią dekadę XX wieku. Okres przejściowy W latach dziewięćdziesiątych kultura stała się obszarem gwałtownych konfliktów politycznych. Rozpoczynając budowę zrębów demokracji, wkroczyliśmy w okres przejściowy. Dawne formy życia odchodziły w przeszłość, kontury nowych mgliście majaczyły na horyzoncie przyszłości. W tej sytuacji musiało dojść do starć między przedstawicielami najróżniejszych światopoglądów. Każdy uczestnik sporu wierzył oczywiście, że to właśnie on będzie w stanie określić przyszłą tożsamość Polaków. Rozgorzały zatem zajadłe spory o wartości. Kultura stała się polem walki, a wyniszczające "wojny kulturowe" przyczyniały się do spadku wiary w autonomię i niezależność tej sfery życia publicznego. Gwałtowne konflikty z pierwszych lat niepodległości mogły wprawdzie pomóc społeczeństwu oswoić się z pluralizmem opinii i gustów - wcześniej bowiem, wobec braku demokracji, postulat ten był raczej pobożnym życzeniem, jednak dla wielu jedyną lekcją, jaką wyciągnęli z tych sporów, było przekonanie, iż są one poręcznym narzędziem mobilizowania politycznego poparcia. Nie jest ważne zresztą, pod jakimi hasłami instrumentalizowano kulturę - zdarzało się to przecież wszystkim stronom "kulturowych wojen" lat dziewięćdziesiątych, zarówno obrońcom swojskiej tradycji, jak i zwolennikom zamorskich nowinek. Jedni i drudzy miewali i miewają znaczne kłopoty z uznaniem autonomii kultury, ze zrozumieniem, iż żyje ona swoim własnym, nieco tajemniczym życiem, na które można i należy wpływać, jednak nigdy nie będąc pewnym ostatecznych skutków takich zabiegów. Transformacja, czyli styl życia Kiedy mówimy o kulturze dzisiaj, na progu drugiego dziesięciolecia niepodległości, nie powinniśmy zapominać o czynniku niezwykle istotnym dla jej funkcjonowania - o czasie. W latach dziewięćdziesiątych przyzwyczailiśmy się myśleć o naszym życiu społecznym jako jednym wielkim stanie prowizorycznej tymczasowości. Słowem, którym wciąż określa się wszystko to, co dzieje się w naszym kraju, jest pojęcie transformacji. Słyszymy je od lat i przywykliśmy do niego. Nie dociera więc do nas jego właściwy sens - transformacja to przecież nic innego, jak okres przekształceń, zmiany, przebudowy. Zgadzamy się co do tego wszyscy. A jednak co jest właściwie jej celem? Budowa demokracji i gospodarki wolnorynkowej? Jedno i drugie już w Polsce mamy, ciągle jednak w niedoskonałej postaci. Nadal potrzeba zmian. Może więc zasadniczym celem transformacji jest wejście do zjednoczonej Europy? Im bliżej jesteśmy tego celu, tym lepiej widać, że włączenie się w struktury unijne nie przyniesie kresu transformacji. Przeciwnie - przystąpienie do Unii oznaczać będzie nowy, jeszcze silniejszy impuls do przekształceń wszystkich dziedzin życia gospodarczego i społecznego. Gdzieś w głębi serca żywimy nadzieję, że transformacja to okres przejściowy, czas wielkiej mobilizacji, po którym nastąpi wreszcie upragniony spokój i wytchnienie. Tymczasem rzeczywistość jest całkiem inna. Jeśli przez transformację rozumieć budowę podstaw nowego porządku, to mamy ją już dawno za sobą; jeśli przez to pojęcie rozumieć proces gwałtownych zmian cywilizacyjnych i kulturowych, to trwa ona i trwać będzie jeszcze długo. Transformacja dla żyjącego obecnie pokolenia Polaków to styl życia i zarazem wyzwanie, przed którym nie sposób uciec. Nowe podejście Owa instynktowna, nigdy głośno niewypowiadana wiara w to, iż procesy przekształceń to chwilowy epizod w perspektywie długiego trwania, wpływa także na nasz stosunek do kultury. Nasi niepoprawni wolnorynkowi optymiści na lamenty nad upadkiem kultury odpowiadali zawsze, że są to tylko chwilowe kłopoty, że funkcje mecenasa i animatora kultury przejmie klasa średnia i wolnorynkowe mechanizmy, które wyręczą w tej mierze inteligencję i państwo. Dodawano przy tym często argument, że dawny sposób myślenia o kulturze przesycony był inteligenckim paternalizmem, na który dzisiaj nie może już być miejsca. W wolnorynkowym społeczeństwie nikt nikomu nie może narzucać gustów, ponieważ wszyscy mamy prawo do wyboru, nawet jeśli - jak przyznają co bardziej rozsądni wolnorynkowcy - jest to wybór zły. Po dwunastu latach przemian widać już poczciwą naiwność takiej argumentacji. Przemiany stały się permanentne, niedługo dojrzałość osiągnie pokolenie, które nie zna innego świata, poza światem bezustannych zmian. Potrzebne jest więc zupełnie nowe podejście do problemów kultury, pozbawione zarówno wolnorynkowego hurraoptymizmu, jak i wolnorynkowych fobii, łączące aktywność w sferze kultury z nieufnością w stosunku do wszelkich prób instrumentalizowania kultury dla politycznych celów. Przystępując do opracowywania planów działalności Instytutu Dziedzictwa Narodowego, jeszcze raz postawiliśmy sobie pytania podstawowe. Do czego potrzebna jest kultura? Jaką korzyść możemy odnieść z ochrony naszego narodowego dziedzictwa? Jednak odpowiedź, do jakiej doszliśmy, nie wiąże się z pojęciem korzyści, ale - zobowiązania. Zarówno wobec naszych przodków, jak i następców. Narodowe dziedzictwo kultury nie jest mechanicznie przekazywanym spadkiem; jest przekazem, który należy przyjąć i na nowo uczynić własnym. Tylko wtedy pozostaje ono dziedzictwem żywym, jeśli staje się czymś rzeczywistym dla teraźniejszości, jeśli teraźniejszość potrafi rozpoznać się w jej przekazie, choć niekoniecznie całkowicie z nią się utożsamić. Nie znaczy to jednak, iż ochrona dziedzictwa i kultury nie przynosi także wymiernych korzyści. Wszyscy w latach dziewięćdziesiątych odebraliśmy dobrą lekcję pragmatycznego myślenia o sprawach publicznych i wiemy, że dobro rzeczy samej w sobie nie musi się kłócić z korzyścią, jaką ta rzecz może przynieść społeczeństwu. W wielu wypadkach wolnorynkowe mechanizmy są jednak zbyt słabe lub też nie doprowadziły na razie do powstania wśród nowej klasy średniej poczucia odpowiedzialności za kulturę w takiej skali, aby znacząco rozwiązać jej problemy. Dwanaście lat transformacji pokazały wyraźnie, że oprócz sprawnych profesjonalistów przyczyniających się do krzepnięcia w Polsce cywilizacji potrzebni są również ludzie wrażliwi i twórczy, przyczyniający się do rozwoju kultury. Naszą powinnością jest im pomóc. Stan tymczasowości trwa zbyt długo; rozumnego wsparcia - którego nie należy traktować w kategoriach bezwarunkowej, automatycznej opieki - nie można odkładać na później. Źródło inspiracji dla współczesnych twórców Dlatego powstał Instytut Dziedzictwa Narodowego. Najważniejszym celem jego istnienia będzie wspieranie badania i upowszechniania kultury polskiej oparte na jej najlepszych wzorcach z przeszłości. Dzieło i myśl najwybitniejszych Polaków pragniemy uczynić źródłem inspiracji dla współczesnych twórców i myślicieli, którzy znajdą w Instytucie pomoc w realizacji swoich projektów. Spodziewamy się, że nasza aktywność w obszarze szeroko pojętej humanistyki i twórczości artystycznej, obejmująca refleksję nad najważniejszymi problemami historii, polityki, filozofii, sztuki i teorii kultury, pomoże stworzyć warunki owocnej pracy ludziom pragnącym zaangażować się w budowanie duchowej przyszłości naszego kraju. Zapewne już w tym dziesięcioleciu Polska stanie się członkiem Unii Europejskiej. Tylko naród mający świadomość swojej tożsamości, zdolny do zachowania ciągłości swego kulturowego dziedzictwa gotowy jest do twórczego rozwoju. Dziedzictwo narodowe, rozumiane jako coś więcej niż tylko suma dokonań przeszłości, stanowi tym samym niezbędny warunek uczestnictwa w przemianach cywilizacyjnych, które przyniesie ze sobą XXI wiek. Stawką nie jest więc trwanie społeczeństwa w jednym kształcie, raczej jego zdolność wykorzystywania własnej tożsamości w kształtowaniu przyszłości. Europa nie potrzebuje ani polskiego tradycjonalizmu, ani polskich imitacji zachodnich wzorów. Potrzebuje polskiej oryginalności, którą możemy wykreować, czerpiąc ze źródeł rodzimej kultury. Autorzy są twórcami koncepcji programowej Instytutu Dziedzictwa Narodowego.
Potrzebne jest nowe podejście do problemów kultury, pozbawione zarówno wolnorynkowego hurraoptymizmu, jak i wolnorynkowych fobii. powstał Instytut Dziedzictwa Narodowego. Najważniejszym celem jego istnienia będzie wspieranie badania i upowszechniania kultury polskiej oparte na jej najlepszych wzorcach z przeszłości. Europa nie potrzebuje ani polskiego tradycjonalizmu, ani polskich imitacji zachodnich wzorów. Potrzebuje polskiej oryginalności, którą możemy wykreować, czerpiąc ze źródeł rodzimej kultury.
ROZMOWA Bronisław Komorowski, minister obrony narodowej: W NATO nie istnieje mechanizm renegocjacji zobowiązań. Poważniejsze opóźnienie w wykonaniu celów podważyłoby naszą wiarygodność Cięcie przeciwpancerne Cele sojusznicze wykonamy, sfera wydatków związanych z NATO jest w przyszłorocznym budżecie specjalnie chroniona FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI Rz: Państwo zamierza zaoszczędzić na wojsku jeszcze w tym roku prawie pół miliarda złotych. Przygotowujecie się do kolejnych cięć? BRONISŁAW KOMOROWSKI: Grozi to wszystkim resortom. W końcówce roku na płacach czy wydatkach na szkolenie nic nie da się zaoszczędzić, ewentualne ograniczenia dotkną więc przede wszystkim zakupów, a umowy są już pozawierane. Ponieważ większość zamówień składamy w krajowym przemyśle, liczę, że rząd weźmie to pod uwagę. Nie ukrywam, że ta bolesna decyzja postawiłaby mnie w wyjątkowo trudnej sytuacji, a jej niekorzystne skutki byłyby odczuwane również w przyszłym roku. Na razie szukamy sposobów na to, by złagodzić to uderzenie. Sprawa nie jest jeszcze jednak rozstrzygnięta i będzie przedmiotem obrad rządu. Dodam tylko, że od początku zabiegam, aby za wszelką cenę zagwarantować w państwie stabilizację nakładów na obronność, bez tego nie da się, zwłaszcza w wojsku, sensownie planować. Opóźnia się ostateczne opracowanie sześcioletniego programu modernizacji sił zbrojnych. To miało być dla MON przedsięwzięcie priorytetowe. Mówił pan, że plan sześcioletni, zgodny już z procedurami i kalendarzem planowania NATO, przesądzi wreszcie o kształcie polskiej armii. Kiedy więc będzie gotów? Powtórzę raz jeszcze to, co wielokrotnie mówiłem: to musi być plan realny. Prace nad nim rozpoczęto, kiedy wydawało się, że w budżecie państwa będzie trochę więcej pieniędzy na obronność. Okazało się, że jeszcze długo nakłady w tej dziedzinie nie będą takie, jakich byśmy w MON chcieli. Teraz szczegółowo dopasowujemy założenia planu do przyszłorocznych możliwości finansowych państwa. Budżet roku 2001 będzie stanowił podstawę do prognozowania finansowania całego programu sześcioletniego, zamierzamy więc oprzeć się na pewnym budżetowym minimum, czyli przyjmujemy wersję raczej pesymistyczną. Tym bardziej będziemy się cieszyć, jeśli pieniędzy nagle przybędzie. Będę zabiegał, aby na temat gotowego planu odbyła się polityczna dyskusja, która doprowadzi do konsensusu i parlamentarnego porozumienia wszystkich opcji politycznych w zasadniczej kwestii kierunków modernizacji polskich sił zbrojnych, a zwłaszcza gwarantowania długofalowych nakładów. Wymaga tego realizm: sześcioletni program będą realizowały przecież trzy kolejne parlamenty i każdy następny minister zderzy się z tymi samymi problemami, wobec których ja stanąłem. Sądzę, że trwałość polityki obronnej państwa przypieczętować mogłaby ustawa o finansowaniu programu sześcioletniego. Takie rozwiązania stabilizujące sytuację w sferze obronności zostały wprowadzone w wielu krajach NATO, na przykład w Danii. O konsekwencjach przyszłego planu sześcioletniego krążą legendy. Jaką armię będziemy mieli za sześć lat, jeśli, rzecz jasna, ziści się wariant optymistyczny? Jeżeli ten wariant się ziści, to trzecia część naszych sił zbrojnych osiągnie standardy sojusznicze, czyli średni poziom wyposażenia i wyszkolenia armii NATO. To oznacza też, że profesjonalizacja szeregów przekroczy pięćdziesiąt procent, jednostki będą wyposażone w nowoczesne systemy łączności i dowodzenia. Pojawią się nowe środki transportu - w tym samoloty transportowe umożliwiające dużą mobilność oddziałów. Do armii wejdzie nowy transporter kołowy i pozostaną w niej tylko najnowsze dzisiaj czołgi PT-91 i T-72, pojawi się rodzina rakiet przeciwpancernych. Siły reagowania staną się formacjami o wysokim poziomie profesjonalizacji, podobnie będzie w marynarce i lotnictwie. Zasadniczą cechą przyszłej armii powinna być też zmiana filozofii funkcjonowania sił zbrojnych. Powinny one pozbyć się wielu funkcji, które z powodzeniem i taniej wykonywać może sfera cywilna. Myślę na przykład o obsłudze świadczeń emerytalnych, zarządzaniu magazynami, stołówkami, ochronie obiektów i dziesiątkach innych usług, m.in. komputerowych, na które z powodzeniem można zawierać kontrakty z instytucjami konkurującymi na rynku poza armią. Czy to prawda, że w MON rozważane są koncepcje dalszego zmniejszania armii, poniżej zakładanych obecnie 150 tysięcy? Przychodząc do MON, zastałem konkretne założenia programu reformy kadrowej - w tym limit 150 tysięcy żołnierzy. Dziś minister nie dysponuje narzędziami prawnymi, które pozwalałyby łatwo dostosowywać strukturę kadry do potrzeb sił zbrojnych. Coraz częściej można się o tym przekonać w sądzie. W najbliższych latach zmiany kadrowe dotkną mniej więcej co dziesiątego żołnierza zawodowego, więc obecne lęki w wojsku są nieco wyolbrzymione i nieuzasadnione. Jeśli jednak nie wzrosną w przyszłych latach nakłady na obronność, mój następca stanie zapewne przed dylematem: albo zdobyć dodatkowe środki z budżetu, albo dokonać kolejnej weryfikacji założeń dotyczących liczebności armii. Redukcja szeregów jest jednak podstawowym sposobem szukania oszczędności, które pozwoliłyby na rzeczywistą poprawę jakości sił zbrojnych. Dotyczy to nie tylko Polski, ale nieomal wszystkich armii europejskich, zarówno NATO, jak i na przykład Rosji. Zejście do pułapu 150 tysięcy, które nastąpi, kiedy zostanie zakończone wprowadzanie w MON nowych norm etatowych (do końca 2002 roku), a także wspomniane już organizacyjne pociągnięcia i wycofywanie przestarzałego uzbrojenia oraz pozbywanie się przez wojsko zbędnych nieruchomości mają przynieść oszczędności sięgające w ciągu sześciu lat sześciu mliiardów złotych. To wciąż za mało, by przy utrzymaniu w kolejnych latach niskiego poziomu budżetu armia mogła zrobić szybko zasadnicze postępy w sferze modernizacji technicznej. Te oszczędności to jednak szansa na powstrzymanie groźby pogłębienia się procesów degradacji i na uruchomienie ograniczonych procesów modernizacji. Dowódca wojsk lądowych generał Edward Pietrzyk zapowiada konsekwentne pozbywanie się archaicznych tanków. W jednostkach dowódcy pytają: co w zamian? Nasz sąsiad, Słowacja, już wycofał wszystkie czołgi T-55, radykalnie zmniejszają swoje siły pancerne wszystkie armie NATO. Francja na przykład będzie miała mniej czołgów niż Polska. Wszyscy stawiają na broń nową, o wyższych bojowych możliwościach. My też jesteśmy zdecydowani zrezygnować z czołgów T-55, z wyjątkiem wyspecjalizowanych pojazdów na podwoziach czołgowych starszej generacji. Wycofamy samoloty MiG -21 i przynajmniej dwadzieścia najbardziej wyeksploatowanych okrętów z Marynarki Wojennej. Już dawno powinniśmy też pozbyć się z arsenałów pamiętających jeszcze ostatnią wojnę artylerii ciągnionej, bo jest bez szans na współczesnym polu walki. Przy współczesnych systemach rozpoznania artyleria, która nie może sama odjechać z miejsca oddania salwy w ciągu dwóch minut, zginie. Oczywiście wycofywany sprzęt będziemy próbowali sprzedać, reszta trafi na złom. Chcielibyśmy szybko, gdy ujawnią się pierwsze efekty programów oszczędnościowych, rozstrzygnąć przetarg na nowy i dostępny finansowo przeciwpancerny pocisk kierowany, a właściwie na całą rodzinę rakiet, które dałoby się potem stosować w zestawach przenośnych czy instalować na pojazdach i śmigłowcach. W przyszłorocznym budżecie nie ma pieniędzy na nowy samolot, tymczasem NATO nalega i regularnie przypomina o polskich obietnicach, że rozwiążemy ten problem do 2O03 roku. Jeszcze długo nie będzie nas stać na zakup nowych samolotów wielozadaniowych. Próbowałem znaleźć wyjście z tej sytuacji i wskazałem jeden z kierunków działania w warunkach ograniczeń finansowych - skorzystanie z możliwości użyczenia samolotu. Niedługo, zapewne już bez emocji, wrócimy do tej sprawy. Jest to bowiem kwestia naszych sojuszniczych zobowiązań i obietnic składanych w NATO. Czy w związku z ograniczonym przyszłorocznym budżetem MON nie pojawia się groźba niewykonania celów uzgodnionych z NATO? W ostateczności sięgnąć można przecież do rzadko stosowanej możliwości renegocjacji zobowiązań. Cele sojusznicze wykonamy, sfera wydatków związanych z NATO jest w przyszłorocznym budżecie specjalnie chroniona. W NATO nie istnieje mechanizm ani nawet obyczaj renegocjacji zobowiązań. Poważniejsze opóźnienie w wykonaniu celów podważyłoby naszą wiarygodność. Jesteśmy już elementem wielkiej sojuszniczej struktury, w której zasadniczą wartością jest zaufanie. Niestety, zdarzało się w przeszłości, że czyniliśmy deklaracje na wyrost. Bardzo wystrzegam się takich aktów chwilowego, fałszywego splendoru, nie tylko, gdy jestem w Brukseli. Bywa bowiem i tak, że pięć minut satysfakcji przy składaniu deklaracji bez pokrycia oznacza potem pięć lat wstydu. Czego przede wszystkim oczekuje NATO? Polskie zobowiązania sojusznicze splatają się nierozerwalnie z naszymi planami unowocześnienia armii. Można nawet zaryzykować tezę, że z celów uzgodnionych z sojuszem układa się w znacznej mierze nasz polski plan modernizacji sił zbrojnych. Koncentrujemy więc wysiłki na przyspieszeniu unowocześniania systemów łączności i dowodzenia oraz tworzenia wspólnej kontroli przestrzeni powietrznej. Wyznaczone polskie jednostki muszą być przystosowane do szybkiego przemieszczania się i działania w ramach sojuszniczych operacji niekiedy z dala od terytorium Polski. Siły reagowania powinny bez przeszkód, przez dostatecznie długi okres działać autonomicznie, niekiedy w znacznej odległości od swych stałych baz. Musimy dysponować odpowiednimi zapasami i wykazać się zdolnościami przetrwania w określonych warunkach. NATO oczekuje od nas wiarygodności. Oznacza to, że na przykład jeżeli deklarujemy jeden samolot, to powinien mieć on wszystkie systemy pozwalające na współdziałanie z siłami NATO, odpowiednie środki walki, zapasy i resursy. Nie musimy deklarować setki samolotów. Jakie jest stanowisko Polski w sporze o siły europejskie? Polska stara się nie dopuszczać do tego, by musiała decydować, czy bliższe jej są ściślejsze związki z USA i NATO w obecnym kształcie, czy też koncepcja obronna Unii Europejskiej. Jeśli jednak do takiego wyboru dochodzi, odpowiadamy stanowczo: jesteśmy zwolennikami budowania europejskiej zdolności obronnej, ale tylko na tej zasadzie, że jest to filar NATO, czyli część systemu sojuszniczego. Tym bardziej że europejskie siły chcą korzystać z zasobów natowskich. Mamy w tej sprawie prawo do decyzji jak każdy inny członek sojuszu. Ostatnio w Brukseli wyraziłem pogląd, że między tym, co proponują Europejczycy i czego oczekiwaliby Amerykanie, nie ma zasadniczej sprzeczności. Zależałoby nam więc jedynie na poszerzeniu formuły działania NATO na kontynencie, przy zachowaniu amerykańskiej obecności, a przede wszystkim sprawności funkcjonowania dotychczasowych mechanizmów przesądzających o skuteczności NATO. Pamiętajmy, że jesteśmy w NATO, a nie jesteśmy jeszcze w UE. Zgłosiliśmy do sił europejskiego korpusu "brygadę ramową", co to takiego? Jednostka o randze brygady ma wszelkie atrybuty, by działać samodzielnie i pod narodowym dowództwem. Poza tym odgrywa poważniejszą rolę niż mniejszy batalion i daje szansę na przygotowanie naszych kadr na wyższych szczeblach dowodzenia. "Ramowa" to znaczy, że będzie istnieć dowództwo jednostki dowodzenia i podstawowy zestaw batalionów. Jednak w zależności od potrzeb, od typu misji jej skład będzie się zmieniał, na przykład będzie w nim baon czołgów lub nie. W naszym przypadku jednostki kierowane do eurokorpusu wywodziłyby się spośród obecnych sił reagowania oddanych do dyspozycji NATO. Podobno przygotowujemy się już do przejęcia kolejnego amerykańskiego okrętu, trwają też rozmowy w sprawie używanych niemieckich czołgów "Leopard"... Analizujemy skutki finansowe przejęcia pierwszej fregaty. Sytuacja jest korzystna, tym bardziej że Amerykanie podjęli już bezprecedensową decyzję dotyczącą przekazania czterech śmigłowców stanowiących integralne uzupełnienie okrętu i bardzo zwiększających jego siłę bojową. Część z nich trafi do Polski w najbliższym czasie. Badamy też ofertę użyczenia leopardów, lecz nie ukrywamy, że będzie ona atrakcyjna pod warunkiem włączenia naszego przemysłu w przedsięwzięcia związane z produkcją czy remontami niemieckiej broni pancernej. Rozmawiał Zbigniew Lentowicz
Państwo zamierza zaoszczędzić na wojsku w tym roku prawie pół miliarda złotych. BRONISŁAW KOMOROWSKI: W końcówce roku na płacach czy wydatkach na szkolenie nic nie da się zaoszczędzić, ewentualne ograniczenia dotkną przede wszystkim zakupów. szukamy sposobów na to, by złagodzić to uderzenie. Sprawa będzie przedmiotem obrad rządu. zabiegam, aby zagwarantować w państwie stabilizację nakładów na obronność. plan sześcioletni, zgodny z procedurami i kalendarzem planowania NATO, przesądzi o kształcie polskiej armii. Kiedy będzie gotów? Okazało się, że długo nakłady w tej dziedzinie nie będą takie, jakich byśmy w MON chcieli. Teraz szczegółowo dopasowujemy założenia planu do przyszłorocznych możliwości finansowych państwa. przyjmujemy wersję raczej pesymistyczną. trwałość polityki obronnej państwa przypieczętować mogłaby ustawa o finansowaniu programu sześcioletniego. Jaką armię będziemy mieli za sześć lat? trzecia część naszych sił zbrojnych osiągnie standardy sojusznicze, czyli średni poziom wyposażenia i wyszkolenia armii NATO. profesjonalizacja szeregów przekroczy pięćdziesiąt procent, jednostki będą wyposażone w nowoczesne systemy łączności i dowodzenia. Pojawią się nowe środki transportu - w tym samoloty transportowe umożliwiające dużą mobilność oddziałów. Zasadniczą cechą przyszłej armii powinna być też zmiana filozofii funkcjonowania sił zbrojnych. Powinny pozbyć się funkcji, które z powodzeniem i taniej wykonywać może sfera cywilna. w MON rozważane są koncepcje dalszego zmniejszania armii? W najbliższych latach zmiany kadrowe dotkną co dziesiątego żołnierza zawodowego, obecne lęki w wojsku są nieco wyolbrzymione. Redukcja szeregów jest sposobem szukania oszczędności, które pozwoliłyby na rzeczywistą poprawę jakości sił zbrojnych. Dowódca wojsk lądowych zapowiada pozbywanie się archaicznych tanków. co w zamian? Wszyscy stawiają na broń nową, o wyższych bojowych możliwościach. jesteśmy zdecydowani zrezygnować z czołgów T-55. Chcielibyśmy szybko rozstrzygnąć przetarg na całą rodzinę rakiet. długo nie będzie nas stać na zakup nowych samolotów wielozadaniowych. pojawia się groźba niewykonania celów uzgodnionych z NATO? Cele sojusznicze wykonamy, sfera wydatków związanych z NATO jest w przyszłorocznym budżecie specjalnie chroniona. Czego oczekuje NATO? Polskie zobowiązania sojusznicze splatają się z planami unowocześnienia armii. unowocześniania systemów łączności i dowodzenia oraz tworzenia wspólnej kontroli przestrzeni powietrznej. NATO oczekuje wiarygodności. Zgłosiliśmy do sił europejskiego korpusu "brygadę ramową", ma wszelkie atrybuty, by działać samodzielnie i pod narodowym dowództwem.
Partyjny sąd wyrzucił z SLD byłych szefów dębickiego Sojuszu Wojna na dole JÓZEF MATUSZ Krajowy Sąd Partyjny SLD wykluczył z partii byłą przewodniczącą dębickiego Sojuszu Marię Mazur i skarbnika Zbigniewa Kozioła za "postawę niegodną członka partii". Wykluczeni twierdzą, że stali się niewygodni. Utrzymują, że nie chcieli tuszować matactw i zadarli z posłem Wiesławem Ciesielskim, szefem SLD w Podkarpackiem, a od niedawna wiceministrem finansów, oraz ze Stanisławem Janasem, wiceprzewodniczącym Rady Krajowej SLD. - To nie jest wielka strata dla Sojuszu. Z tymi ludźmi nie jest nam po drodze - tłumaczy Kazimierz Jesionek, który przewodniczył rozprawie przed Krajowym Sądem Partyjnym SLD. Mówi, że oboje notorycznie łamali postanowienia statutu i kartę zasad etycznych, oczerniali działaczy krajowych władz partii, a z wnioskiem o ich wykluczenie wystąpili posłowie Janas i Ciesielski. Legitymacja SdRP 001 Czterdziestojednoletni Zbigniew Kozioł był w PZPR, a w styczniu 1990 roku uczestniczył w kongresie założycielskim SdRP. Do dziś przechowuje legitymację członka założyciela z numerem 001 i podpisami Aleksandra Kwaśniewskiego i Leszka Millera. - Jestem dumny z tej legitymacji i z wielkim bólem przyjąłem partyjny wyrok. Nie spodziewałem się, że po jedenastu latach aktywnej pracy na rzecz partii zostanę tak brutalnie potraktowany tylko dlatego, że nie chciałem ukrywać matactwa i szwindli - mówi z żalem były wiceprzewodniczący i skarbnik powiatowego SLD w Dębicy. Wierzyła w partię Maria Mazur, była przewodnicząca Rady Powiatowej SLD w Dębicy i, do momentu wyrzucenia z SLD, członek Rady Wojewódzkiej SLD w Rzeszowie, tłumaczy, że nie interesowały ją stołki i partyjne zaszczyty. - Nigdy nie upaprałam się w żadnym bagnie, nie upychałam swoich ludzi na stanowiska, co teraz stało się modne. Zdecydowałam się szefować dębickiemu SLD tylko dlatego, że prosili mnie o to ludzie młodzi i uwierzyłam, iż możemy razem coś zrobić - opowiada. Wiele lat przepracowała w administracji państwowej. W 1994 roku skończyła Szkołę Praw Człowieka przy Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka w Warszawie. Jest wolontariuszem fundacji na teren Dębicy. - Reaguję wszędzie tam, gdzie widzę, że prawo jest łamane, a tu okazało się, iż za przestrzeganie prawa dostałam po łapach. W 1997 roku kandydowała na senatora w okręgu tarnowskim. Niewiele jej zabrakło do senatorskiego mandatu. Była w Ogólnopolskim Honorowym Komitecie Wyborczym Aleksandra Kwaśniewskiego i podkreśla, że podziękowanie od prezydenta było dla niej największym zaszczytem. - Po tym wyroku nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Może to zabrzmi zarozumiale, ale zdumiewa mnie, z jaką lekkością SLD pozbywa się takich ludzi jak ja, która tworzyłam partię w Dębicy. Wierzyłam, że będzie to partia rozsądku, budująca państwo prawa - mówi. Nie pozwolę, aby nazywano mnie palantem W dębickim SLD iskrzyło od początku istnienia organizacji. Był konflikt między młodymi działaczami a weteranami. Gdy Zbigniew Kozioł został skarbnikiem powiatowego SLD, dopatrzył się wielu nieprawidłowości, szczególnie w Radzie Miejskiej SLD oraz w dębickim biurze poselskim Stanisława Janasa, które jego zdaniem było podwójnie finansowane. - Lokal był wynajmowany od "Społem", płaciła za niego Kancelaria Sejmu, a asystent posła Janasa, Stanisław Skawiński, brał też pieniądze na wynajem lokalu z kasy partyjnej. To nie były duże kwoty, ale ważne są zasady. Zażądałem zwrotu tych pieniędzy - mówi. - To są bzdury, zwykłe pomówienia. Jeżeli to się ukaże w gazecie, pójdę do sądu - grozi Stanisław Skawiński, szef miejskiego SLD w Dębicy, do niedawna asystent posła Janasa, a po wyborach dyrektor biura poselskiego Edwarda Brzostowskiego. Kozioł domagał się wyjaśnień od posła Janasa, a gdy ten nie reagował, na jednym z posiedzeń SLD w Dębicy nazwał posła palantem, który psuje reputację partii. - Poseł Janas obraził się jednak dopiero po kilku miesiącach i sporządził notatkę służbową, domagając się wyrzucenia mnie z partii - dodaje. - Złożyłem skargę, bo nie pozwolę sobie, aby jakiś Kozioł nazywał mnie palantem - ripostuje poseł Janas. - Nic nie wiem o jakichkolwiek nieprawidłowościach. Słyszałem, że sprawdzała to komisja rewizyjna i nie dopatrzyła się żadnych uchybień. Z protokołu Wojewódzkiej Komisji Rewizyjnej SLD w Rzeszowie wynika, że podczas kontroli Rady Miejskiej SLD w Dębicy przeprowadzonej 23 lutego 2001 roku stwierdzono wiele nieprawidłowości. Komisja dopatrzyła się m.in. braku podstawowych dokumentów dotyczących działalności partyjnej, sprawozdań finansowych, a także dopatrzyła się wydatków bez tytułu prawnego. Stanisławowi Skawińskiemu polecono zwrócić niesłusznie wydane pieniądze z tytułu czynszu, rozmów telefonicznych, energii elektrycznej, sprzątania lokalu. - To była niewiarygodna i stronnicza komisja rewizyjna - odpowiada Skawiński. I dodaje: - W partii porządek musi być. Ciesielski powiedział, że te dwie osoby nie mogą dalej bruździć, bo to nie jest prywatny folwark. Koziołowi się wydaje, że wszyscy są winni, a tylko on jest święty. Kozioł ofiarny Poseł Ciesielski złożył do Wojewódzkiego Sądu Partyjnego SLD w Rzeszowie wniosek o wykluczenie z partii Marii Mazur i Zbigniewa Kozioła za zachowanie niegodne członka partii. Powodem był brak wotum zaufania, którego oboje nie otrzymali na konwencji SLD w Dębicy, według Ciesielskiego uchylali się też od złożenia rezygnacji i buntowali innych działaczy. Kozioł twierdzi, że poseł mówi nieprawdę, a tym rzekomym "niegodnym zachowaniem" było jego pytanie do posła Ciesielskiego, dlaczego broni braci Gajów z karaibskiej spółki Grand Limited, zamieszanych w aferę mielecką, których prokuratura podejrzewa o zagarnięcie kilkunastu milionów złotych? - Żaden poseł nie powinien ręczyć za facetów podejrzewanych o zagarnięcie olbrzymich pieniędzy, bo zawsze rodzi to podejrzenie, że poseł też coś uszczknął z tych milionów - tłumaczy Kozioł. Nie podobało mu się też, że poseł Janas zaczął podnajmować pokoje na biuro poselskie w lokalu wynajmowanym przez Edwarda Brzostowskiego, właściciela firmy Dexpol, w latach osiemdziesiątych wiceministra rolnictwa i twórcy Igloopolu, obecnie posła Sojuszu. - Zwróciłem posłowi uwagę, iż sytuacja, że w jednym lokalu urzęduje poseł z biznesmenem, jest korupcjogenna - tłumaczy Kozioł. Ostatecznie Maria Mazur i Zbigniew Kozioł stracili zaufanie partii, gdy sprzeciwili się kandydowaniu do parlamentu Edwarda Brzostowskiego. - Uważałem, że Brzostowski jest za stary, nie należy do SLD, jako radny powiatowy nie poddał się ocenie powiatowego SLD w Dębicy, jego firmy nie płaciły zobowiązań wierzycielom, a ponadto jest wulgarny i nadużywa alkoholu - podkreśla Kozioł. Informację dotyczącą Kozioła "o zachowaniu niegodnym członka partii" złożył też Krzysztof Martens, mistrz świata w brydżu sportowym i wiceprzewodniczący podkarpackiego SLD. - Nie pisałem żadnych skarg na niego. Raz go w życiu widziałem i sporządziłem uwagi, że zachowywał się koszmarnie, jak stary beton partyjny. Odgrażał się, że nas załatwi - odpowiada Krzysztof Martens. Z przykrością konstatujemy Z orzeczenia Wojewódzkiego Sądu Partyjnego SLD w Rzeszowie: "Kolega Zbigniew Kozioł, który do niedawna był jednym z liderów dębickiej powiatowej organizacji SLD, w ostatnim czasie wywierał zdecydowanie negatywny wpływ na ludzi młodych, dopiero rozpoczynających drogę politycznej działalności w szeregach SLD. Równie negatywna była jego postawa w stosunku do liderów krajowego i wojewódzkiego szczebla SLD". - W SdRP było wielu uczciwych ludzi, ale gdy powstało SLD, zaczęli się tam garnąć ludzie ze starego betonu, których interesowały tylko władza i stołki - ocenia Kozioł. W obronie krnąbrnych towarzyszy partyjnych wstawiło się kilkudziesięciu młodych działaczy dębickiego SLD. W piśmie do profesor Marii Szyszkowskiej z Komisji Etyki SLD prosili o pomoc w rozwiązaniu konfliktu. "Z przykrością konstatujemy, że istnieje podział wewnątrz naszej organizacji powiatowej na tle sposobu działalności partii. Z jednej strony jesteśmy my - w większości ludzie młodzi, niedoświadczeni w działalności politycznej, a z drugiej strony wyjadacze polityczni popierani przez posłów Stanisława Janasa i Wiesława Ciesielskiego oraz członka Rady Krajowej SLD Stanisława Skawińskiego. Niestety, druga strona nie dotrzymuje ustalonych reguł, idzie po trupach, łamiąc dobre obyczaje i statut SLD" - napisali. Zrobiono ze mnie złoczyńcę Maria Mazur i Zbigniew Kozioł po wyroku Sądu Partyjnego w Rzeszowie wydalającego ich z partii odwołali się do Sądu Krajowego SLD, który utrzymał wyrok w mocy. - Jest mi wstyd, bo nagle zrobiono ze mnie złoczyńcę - mówi z goryczą Maria Mazur. - Teraz już nie widzę dla siebie partii, chyba że w Prawie i Sprawiedliwości przyjmą taką lewicową aktywistkę na emeryturze - żartuje. Zbigniew Kozioł podkreśla, że jego rodzice pochodzą ze Lwowa, a tam liczył się honor. - Tego honoru zabrakło posłowi Ciesielskiemu, który koniecznie chciał się załapać na ministerialny stołek - mówi. Ma żal do kolegów z Sądu Partyjnego, że nawet nie starali się wysłuchać jego racji. - Powinni choćby sprawdzić, czy mówię prawdę. Uznali jednak, że należy wykończyć faceta, który dymi. Ps. Z posłem i wiceministrem finansów Wiesławem Ciesielskim mimo wielokrotnych prób nie udało mi porozmawiać.
Krajowy Sąd Partyjny SLD wykluczył z partii byłą przewodniczącą dębickiego Sojuszu Marię Mazur i skarbnika Zbigniewa Kozioła za "postawę niegodną członka partii". Wykluczeni twierdzą, że stali się niewygodni.Utrzymują, że nie chcieli tuszować matactw i zadarli z posłem Wiesławem Ciesielskim, szefem SLD w Podkarpackiem, a od niedawna wiceministrem finansów, oraz ze Stanisławem Janasem, wiceprzewodniczącym Rady Krajowej SLD. Kazimierz Jesionek przewodniczył rozprawie przed Krajowym Sądem Partyjnym SLD. Mówi, że oboje notorycznie łamali postanowienia statutu i kartę zasad etycznych, oczerniali działaczy krajowych władz partii, a z wnioskiem o ich wykluczenie wystąpili posłowie Janas i Ciesielski.W dębickim SLD iskrzyło od początku istnienia organizacji. Był konflikt między młodymi działaczami a weteranami. Gdy Zbigniew Kozioł został skarbnikiem powiatowego SLD, dopatrzył się wielu nieprawidłowości
ROSJA Władimir Putin jest "czekistą" w każdym calu, ukształtowanym przez wiele lat służby najpierw w radzieckich, a potem rosyjskich służbach specjalnych Portret z widokiem na Kreml Władimir Putin FOT. (C) AP SŁAWOMIR POPOWSKI Jewgienija Primakowa, Siergieja Stiepaszyna i Władimira Putina łączy jedno: wszyscy trzej kolejno powoływani przez Borysa Jelcyna premierzy byli związani ze służbami specjalnymi i tzw. resortami siłowymi. Primakow, zanim został ministrem spraw zagranicznych, przez wiele lat kierował Służbą Wywiadu Zagranicznego. Stiepaszyn był ministrem spraw wewnętrznych, a Putin - dyrektorem Federalnej Służby Bezpieczeństwa i sekretarzem Rady Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej. Według opinii analityków z Ośrodka Studiów Wschodnich w Warszawie, słabnący prezydent Jelcyn postawił na struktury siłowe, aby złagodzić narastający "kryzys sukcesyjny" i nie dopuścić do tego, by jego apogeum zbiegło się w czasie z burzliwą i "brudną" kampanią przed wyborami do parlamentu. Kreml zdaje sobie sprawę, że traci władzę, bo praktycznie nie ma już poparcia społecznego. Jelcyn i jego otoczenie wiedzą, że muszą się tą władzą podzielić. Wolą oddać jej część strukturom siłowym, niż społeczeństwu. Wierzą, że struktury te będą w stanie użyć właściwych im instrumentów do zneutralizowania najbardziej bezkompromisowych przeciwników prezydenta. Mówiąc inaczej: Kreml jest dziś zbyt słaby, by podjąć radykalne, pozakonstytucyjne działania, liczy jednak, że takimi możliwościami dysponują "struktury siłowe" i woli mieć je po swojej stronie. Choćby po to, aby nie przeszły do obozu przeciwnego. Kariera "czekisty" Pod tym względem Władimir Putin wygrywa z każdym konkurentem - w przeciwieństwie do nazbyt samodzielnego Primakowa deklaruje pełną lojalność wobec Kremla, a w porównaniu ze Stiepaszynem - potrafi działać w sposób bardziej stanowczy. Jest "czekistą" w każdym calu, ukształtowanym przez wiele lat służby najpierw w radzieckich, a potem rosyjskich służbach specjalnych. Jest "swój", a jednocześnie może zaspokoić oczekiwania bardzo różnych sił politycznych - od komunistów, do tzw. reformatorów, określających dziś siebie jako prawica. Warto bliżej przyjrzeć się karierze potencjalnego następcy "reformatora" Jelcyna. Urodzony w 1952 roku, ukończył w 1975 roku wydział prawa na Uniwersytecie Leningradzkim. Po studiach został skierowany do pracy w I Zarządzie Głównym KGB, gdzie zajmował się krajami niemieckojęzycznymi: Niemcami, Austrią i Szwajcarią. O tym okresie jego pracy wiadomo tylko, że długo działał w rezydenturze KGB w Dreźnie. W 1990 roku przeniesiony został do rezerwy kadrowej KGB i wrócił do Leningradu. W tym końcowym i najbardziej burzliwym okresie gorbaczowowskiej pieriestrojki Putin został doradcą ówczesnego prorektora Uniwersytetu Leningradzkiego Anatolija Sobczaka. W 1991 roku, po wyborze Sobczaka na przewodniczącego Leningradzkiej Rady Miejskiej, Putin był szefem miejskiego komitetu ds. współpracy międzynarodowej. W latach 1994-96 pełnił funkcję pierwszego zastępcy mera, którym został tenże Sobczak. Putin cieszył się opinią "szarej eminencji" Petersburga. Do jego obowiązków należał nadzór nad organizacjami społecznymi, strukturami siłowymi, prokuraturą oraz kontakty z Dumą Miejską, ale również pilotowanie zagranicznych projektów inwestycyjnych i sprawowanie nadzoru nad biznesem związanym z grami hazardowymi. To on podobno doprowadził do otwarcia w Petersburgu pierwszego banku zagranicznego (BNP-Drezdner Bank) oraz giełdy walutowej. On też pilotował budowę zakładów Coca-Coli. W warunkach rosyjskich tego rodzaju styk biznesu i polityki zawsze grozi pomówieniami. Biznes i polityka W 1995 roku Putin stanął na czele petersburskiej organizacji "Nasz Dom - Rosja" (NDR) - ówczesnej "partii władzy" Wiktora Czernomyrdina. W kampanii wyborczej w mieście nad Newą większych sukcesów nie odniósł. Jego NDR przegrał z koalicją "Jabłoka" i gajdarowskiej partii Demokratyczny Wybór Rosji. Porażka ta nie przeszkodziła Putinowi kilka miesięcy później stanąć na czele sztabu wyborczego Anatolija Sobczaka, który ponownie ubiegał się o urząd mera. Jednakże i ta kampania została przegrana. Sobczak - jedna z legendarnych postaci radzieckiej opozycji demokratycznej z końca lat 80. i dotychczasowy opiekun Putina - został oskarżony o korupcję i musiał szukać schronienia we Francji. Podobne zarzuty sformułowano również pod adresem szefa jego sztabu wyborczego. Kontrkandydat Sobczaka, komunista Aleksander Bielajew, zarzucił Putinowi korupcję i zakup posiadłości na riwierze francuskiej. Jeszcze poważniejsze i do dziś nie wyjaśnione zarzuty pojawiły się na łamach gazety "Sowierszenno Sekrietno", która otrzymała od anonimowego informatora dokumenty na temat korupcji we władzach Petersburga. Przed opublikowaniem miano je omówić z Galiną Starowojtową, która obiecała je skomentować. Zanim jednak do tego doszło, Galina Starowojtowa zginęła w zamachu (sprawcy do dziś są nieznani), który wstrząsnął rosyjską opinią publiczną. Opublikowane dokumenty dotyczyły działalności prywatnej korporacji finansowo-budowlanej, która otrzymywała na korzystnych warunkach kredyty z budżetu miasta i wysyłała je na konta depozytowe oraz przekazywała firmom zagranicznym - do Hiszpanii, Finlandii i USA. Zarządem korporacji kierował Siergiej Nikieszyn, deputowany Petersburga i zastępca szefa komitetu budżetowego, który miał ściśle współpracować z Władimirem Putinem. W "Sowierszenno Sekrietno" znalazł się też list adresowany do Putina, w którym Nikieszyn proponował sfinansowanie przez miasto wypoczynku weteranów wojennych w hiszpańskiej miejscowości Torrevieja. Dyspozycje zostały wydane, ale zamiast weteranów do Hiszpanii pojechali przedstawiciele petersburskich organów skarbowych z rodzinami. Powrót do "rodzinnego domu" W czerwcu 1996 roku Putin został zastępcą szefa kremlowskiego Urzędu Administracyjno-Gospodarczego i nadzorował m.in. sprawy związane z likwidacją mienia przedstawicielstw zagranicznych Federacji Rosyjskiej. Podobno ściągnął go na Kreml Anatolij Czubajs, lubiący otaczać się petersburskimi ziomkami. Szefem Putina był Paweł Borodin, jeden z najbardziej zaufanych współpracowników Borysa Jelcyna, a obecnie jeden z głównych bohaterów skandalu finansowego, związanego z działalnością firmy Mabetex, nielegalnym transferem za granicę miliardów dolarów i kontami członków rodziny prezydenta. Pół roku później Putin został przewodniczącym bardzo ważnego w strukturze kremlowskiej Głównego Urzędu Kontroli i pokazał, co potrafi. Tylko w ciągu 1997 roku, z inicjatywy GUK-u wszczęto ponad 50 dochodzeń, a 20 osób pociągnięto do odpowiedzialności karnej. Głośnym echem odbiła się zwłaszcza zarządzona przez Putina kontrola największego rosyjskiego eksportera broni - firmy Roswoorużenije. Już po roku, w maju 1998 roku, Putin został mianowany zastępcą szefa administracji prezydenta, nadzorującym kwestie związane z finansowaniem organów bezpieczeństwa, a w lipcu tego samego roku prezydent Jelcyn powierzył mu kierowanie Federalną Służbą Bezpieczeństwa (FSB). Putin, który pół życia spędził w czynnej służbie w KGB - przyznał wówczas, że "swój powrót do organów bezpieczeństwa traktuje jak powrót do rodzinnego domu". Już następnego dnia po objęciu stanowiska zapowiedział, że jego celem jest "wzmocnienie Łubianki i przywrócenie jej dawnego prestiżu", powrót do dawnych stopni służbowych, różnego rodzaju dodatków i ulg oraz 2,6 krotny wzrost pensji funkcjonariuszy. W roli następcy tronu Hasła kampanii wyborczej do Dumy i natura obecnej walki wewnętrznej w Rosji, której ton nadaje sam Kreml, pozwalają prognozować, że w wyborach prezydenckich w roku 2000 zostanie wyłoniony lider o orientacji autorytarnej - twierdzą eksperci Ośrodka Studiów Wschodnich. Władimir Putin nadaje się do tego jak mało kto. Gdy został szefem FSB, prasa rosyjska pisała, że jest "wyrachowanym, ostrożnym urzędnikiem, obdarzonym dużym instynktem politycznym i skłonnością do zakulisowego rozwiązywania problemów". Teraz, występując w roli premiera i oficjalnego następcy tronu, ujawnił nowe umiejętności. W krótkim czasie awansował do ścisłej czołówki polityków Rosji i w wyścigu do Kremla zdystansował nawet niepokonanego dotąd Jewgienija Primakowa. Według ostatnich sondaży, gdyby do drugiej tury wyborów prezydenckich przeszli Putin i Primakow, to za Putinem opowiedziałoby się dziś 42 proc. wyborców, a za Primakowem - 36 proc. Oto rezultat umiejętnie prowadzonej gry i starannego budowania własnego wizerunku. Nie wiadomo, kto odpowiada za zamachy terrorystyczne w Moskwie i innych miastach rosyjskich, ale wiadomo, kto je politycznie wygrywa. To dzięki wojnie w Czeczenii Putin występuje - jak pisała niedawno "Niezawisimaja Gazieta" - jako "premier wojenny". Gdy prezydent, formalny zwierzchnik sił zbrojnych, nie jest w stanie sformułować strategii działania w Czeczenii - faktycznie dowodzi premier. Niemal wszystkie jego ostatnie wystąpienia publiczne dotyczą wojny, zaopatrzenia wojska i prowadzonych operacji. Mówi językiem twardym, zdecydowanym, po żołniersku brutalnym. Świadomie gra na emocjach. Rosjanom, poniżonym przegraną kampanią z lat 1994-96, obiecuje zwycięską wojnę przy minimalnych stratach własnych, armii - supernowoczesną broń, którą będzie mogła wypróbować w walkach z "czeczeńskimi bandytami", zaś dyrektorom zakładów państwowych - stworzenie "jednego kompleksu gospodarki narodowej" w oparciu o technologie stosowane w przemyśle zbrojeniowym. W tym samym pakiecie mieści się obietnica otwarcia Rosji na bezpośrednie inwestycje zagraniczne i zamknięcia rynku dla towarów konkurujących z wyrobami krajowymi. Jest też uspokajająca komunistów zapowiedź przeciwdziałania próbom przekształcenia Rosji w "surowcowy dodatek Zachodu". Dla dawnych reformatorów i ich sympatyków pozostaje obietnica przygotowania realnego budżetu. Oto cały program Putina, dostatecznie ogólnikowy, aby mógł się spodobać wszystkim. Dziś jednak nikt nie myśli o uzdrawianiu chorej Rosji, choć wszyscy o tym mówią. Celem jest Kreml i tylko Kreml - najwyższa władza w państwie. Od innych rosyjskich polityków, biorących udział w tej grze, różni Putina tylko styl prowadzonej walki. To co rosyjscy komentatorzy nazywają "lebiedyzacją" Putina, to nie tylko przejmowanie żołdackiego języka, w jakim komunikuje się ze społeczeństwem, tęskniącym po latach chaosu za porządkiem i rządami silnej ręki, ale przede wszystkim zasada działania, zgodnie z którą droga do najwyższej władzy musi prowadzić przez kryzys - dziś czeczeński, a jutro każdy inny. Choćby i prowokowany. Jeśli ta reguła zwycięży, to będzie to kres marzeń o demokracji i otwarciu Rosji na świat. Początek jej kolejnej autorytarnej choroby.
Kreml zdaje sobie sprawę, że traci władzę, bo nie ma już poparcia społecznego. Jelcyn i jego otoczenie wiedzą, że muszą się władzą podzielić. Wolą oddać jej część strukturom siłowym, niż społeczeństwu. Władimir Putin deklaruje pełną lojalność wobec Kremla. Jest "swój", a jednocześnie może zaspokoić oczekiwania bardzo różnych sił politycznych. Urodzony w 1952 roku, ukończył w 1975 roku wydział prawa na Uniwersytecie Leningradzkim. Po studiach został skierowany do pracy w I Zarządzie Głównym KGB, gdzie zajmował się krajami niemieckojęzycznymi. długo działał w rezydenturze KGB w Dreźnie. W 1990 roku wrócił do Leningradu. W latach 1994-96 pełnił funkcję pierwszego zastępcy mera. W 1995 roku Putin stanął na czele petersburskiej organizacji "Nasz Dom - Rosja" (NDR). W kampanii wyborczej większych sukcesów nie odniósł. do dziś nie wyjaśnione zarzuty pojawiły się na łamach gazety "Sowierszenno Sekrietno", która otrzymała od anonimowego informatora dokumenty na temat korupcji we władzach Petersburga. Przed opublikowaniem miano je omówić z Galiną Starowojtową. Zanim jednak do tego doszło, Galina Starowojtowa zginęła w zamachu. W czerwcu 1996 roku Putin został zastępcą szefa kremlowskiego Urzędu Administracyjno-Gospodarczego. Pół roku później Putin został przewodniczącym Głównego Urzędu Kontroli. w maju 1998 roku, Putin został mianowany zastępcą szefa administracji prezydenta, a w lipcu tego samego roku prezydent Jelcyn powierzył mu kierowanie Federalną Służbą Bezpieczeństwa. Putin zapowiedział, że jego celem jest "wzmocnienie Łubianki i przywrócenie jej dawnego prestiżu". W krótkim czasie awansował do ścisłej czołówki polityków Rosji i w wyścigu do Kremla zdystansował nawet Jewgienija Primakowa. dzięki wojnie w Czeczenii Putin występuje jako "premier wojenny". To co rosyjscy komentatorzy nazywają "lebiedyzacją" Putina, to nie tylko przejmowanie żołdackiego języka, ale przede wszystkim zasada działania, zgodnie z którą droga do najwyższej władzy musi prowadzić przez kryzys - dziś czeczeński, a jutro każdy inny.
ODSZKODOWANIA Część Niemców niezbyt chętnie wsłuchuje się w roszczenia byłych ofiar nazizmu. Twierdzą, że nie chcą być postrzegani przez pryzmat tego, co się wydarzyło pół wieku temu. Garnek, na którym siedział kanclerz Kohl JERZY HASZCZYŃSKI z Berlina Helmut Kohl był świadom, jak skomplikowana jest sprawa odpowiedzialności firm niemieckich za roboty przymusowe i inne zbrodnie nazizmu. To trochę jak z garnkiem z gotującą się zupą, na którym złowieszczo podskakuje pokrywka. W każdej chwili zupa może się wylać, a skutki są nie do przewidzenia. Dlatego Kohl najpierw trzymał pokrywkę, a potem nawet przysiadł na niej całym swym ciężarem. Autor tego porównania - obserwator sceny politycznej, który jak kilku innych rozmówców wolał zachować anonimowość - uważa, że gdyby poprzedni kanclerz Niemiec widział możliwość kompromisowego rozwiązania tego problemu, starałby się go rozwiązać. Ale nie widział, więc siedział na garnku. Mieli nadzieję, że im się upiecze - Inicjatywa powołania funduszu odszkodowawczego nie wynikła z tego, że świat stał się nagle lepszy, a przemysłowcy bardziej moralni. Bez nacisku z USA, działań lobbystycznych i skarg w sądach nic by nie było - twierdzi ten sam obserwator. Ignatz Bubis, przewodniczący Centralnej Rady Żydów w Niemczech, mówi o nacisku ze strony amerykańskiej. Jego zdaniem bez tej presji prawdopodobnie nie ruszyłaby też wcześniej sprawa martwych kont w bankach szwajcarskich. - To wstyd, że niemiecki przemysł i banki nie zdobyły się na to same, że musiała interweniować społeczność międzynarodowa - mówi Lothar Bisky, przewodniczący postkomunistycznej Partii Demokratycznego Socjalizmu (PDS). - Mam wrażenie, że ci, co się wzbogacili na pracy robotników przymusowych i więźniów obozów koncentracyjnych, mieli nadzieję, że im się upiecze, że nigdy nie będą musieli płacić. W funduszu, który ma wypłacać odszkodowania, chce uczestniczyć zaledwie szesnaście przedsiębiorstw z setek tych, których ten problem dotyczy. - Wszystkie przedsiębiorstwa i banki, które działały w Niemczech w czasach nazizmu, były w jakiś sposób związane z tym systemem. Jedne mniej, drugie bardziej. Dlatego do tworzenia funduszu powinno się zgłosić zdecydowanie więcej firm - uważa profesor Manfred Pohl, dyrektor Instytutu Historycznego przy Deutsche Banku. Profesor Pohl przed kilkoma miesiącami poinformował opinię publiczną o odnalezieniu dokumentów, które dowodzą, że filia katowicka Deutsche Banku kredytowała część budowy obozu zagłady w Oświęcimiu. - Wiadomo, że dyrekcja filii w Katowicach wiedziała, do czego wykorzystywano te kredyty, czy wiedział zarząd banku w Berlinie, można na razie tylko spekulować - mówi dyrektor Instytutu finansowanego przez bank, ale zachowującego całkowitą niezależność badań. Ten największy niemiecki bank (i jeden z dwóch, obok Dresdner Banku, który zdecydował się na udział w funduszu) od niemal dwudziestu lat interesuje się zasobami swoich archiwów z czasów nazizmu. Z doświadczenia profesora Pohla wynika, że z hitleryzmem przede wszystkim powiązane były przedsiębiorstwa budowlane, banki i kasy oszczędnościowe oraz towarzystwa ubezpieczeniowe. - Ale współpracowały wszystkie firmy - powtarza dyrektor Instytutu Historycznego DB. - Najważniejsze pytanie brzmi: w jakim stopniu poszczególne z nich były zaangażowane w nazizm? To trzeba badać na wielką skalę. Nie można ograniczać się do niewielkiej grupy przedsiębiorstw, bo w ten sposób fałszuje się historię. W wielkich przedsiębiorstwach niemieckich można usłyszeć, że twierdzenie, iż od półwiecza nie poczuwały się do rozwiązania kwestii odszkodowań za pracę przymusową w czasie drugiej wojny, są nieuzasadnione. - W przypadku DaimleraChryslera (przed fuzją z amerykańskim Chryslerem - Daimlera Benza) żaden międzynarodowy nacisk nie jest potrzebny - zapewnia Ursula Mertzig, przedstawicielka tego koncernu zajmująca się problemem pracy przymusowej. Dodaje, że jej firma już dawno wyraziła żal z powodu wykorzystywania pracowników przymusowych. Szefowie Daimlera podkreślają, ile od lat osiemdziesiątych koncern zrobił dla organizacji pomagających byłym robotnikom przymusowym. Przekazał 10 milionów marek dla Jewish Claims Conference, 5 milionów na dom spokojnej starości w Polsce, wspierał finansowo Czerwony Krzyż i inne organizacje. - Mamy dobre kontakty z naszymi byłymi robotnikami przymusowymi - mówi Ursula Mertzig. O mającym już długoletnią historię rozliczaniu się z problemem prac przymusowych wspomina się nie tylko u Daimlera. Opowiadano mi, że jeden z niemieckich koncernów "rozliczył się" ze swoimi byłymi robotnikami, zapraszając ich do Niemiec. Przyjechali z Europy Środkowej i Wschodniej, gdzie mieli emerytury wartości kilkudziesięciu marek. A tu zamieszkali na koszt koncernu w wielogwiazdkowym hotelu (po kilkaset marek doba) i przez tydzień żyli w luksusie, uczestnicząc w organizowanych dla nich przyjęciach, na których podawano wykwintne dania, nieznane im wcześniej nawet ze słyszenia. Wątek prawny i moralny Część Niemców niezbyt chętnie wsłuchuje się w roszczenia byłych ofiar nazizmu. - Przecież już tyle zapłaciliśmy - słyszałem od kilku osób urodzonych po wojnie. Zazwyczaj nie odróżniają zobowiązania firm od zobowiązań państwa niemieckiego. Gdy się im wskaże różnicę, nie bronią koncernów. Bronią siebie samych - nie mają nic wspólnego z wojną i nazizmem, nie chcą, by oni i ich naród byli postrzegani przez pryzmat tego, co się wydarzyło ponad pół wieku temu. Część Niemców mówi stanowczo: już dość tego kluczenia, niech przedsiębiorcy zrobią wreszcie to, co powinni zrobić dawno. - Nie chcę, by z tym borykały się jeszcze moje dzieci czy wnuki - podkreśla polityk w średnim wieku. - Co pewien czas słychać opinię, że Niemcy wywołali wojnę, a teraz powodzi im się bardzo dobrze, więc żeby było sprawiedliwie, powinni oddawać część dóbr innym, biedniejszym. To niewłaściwe podejście - mówi urodzony w czasie wojny adwokat Lothar de Maiziere (ostatni premier NRD). De Maiziere unika moralnej oceny tego, że przez tyle lat nie załatwiono sprawy pracy przymusowej. Uważa, że jedną z przyczyn tak późno podjętej próby ze strony przedsiębiorstw jest ograniczona suwerenność, jaką do 1990 roku miały państwa niemieckie. - Nie jesteśmy spadkobiercą prawnym przedsiębiorstwa, które wykorzystywało pracę robotników przymusowych - tłumaczy się wiele firm. Nazwy są te same lub podobne, ale "nie ma ciągłości prawnej". Koncern DaimlerChrysler wychodzi z założenia, że w czasie wojny nie decydował sam o sobie, że pracował zgodnie z zasadami realizowanej przez Trzecią Rzeszę gospodarki wojennej, a spadkobiercą tamtego państwa niemieckiego jest RFN. Dresdner Bank informował, że nie ma pewności, czy jest następcą prawnym wojennego Dresdner Banku, posądzanego o finansowanie SS. Kancelaria adwokacka Dietera Wissgota, która reprezentuje tysiące polskich ofiar nazizmu, uważa, że takie tłumaczenia to kpina z ofiar. Adwokat Lothar de Maiziere, który zajmował się sprawą ukraińskich robotników przymusowych, mówi, że problem ciągłości prawnej jest niezwykle skomplikowany: - Wiele przedsiębiorstw nie istnieje. Są też takie, które w NRD zostały znacjonalizowane i teraz mają nowych właścicieli. Niektóre przedsiębiorstwa korzystały z oferty SS, która traktowała więźniów obozów jak swoją własność i wynajmowała ich do pracy. Firmy te za wynajętych do pracy więźniów płaciły SS, a więc finansowały poprzez nią machinę wojenną. Nie ma jednak jednoznacznego związku między byłym pracownikiem przymusowym a dzisiejszą firmą - uważa de Maiziere. Koncerny, które zdecydowały się utworzyć fundusz odszkodowawczy, podkreślają, że z prawnego punktu widzenia nie musiały tego robić, że prawne roszczenia finansowe ich nie dotyczą. Ale chciały to uczynić - co jest wynikiem ich dobrej woli. Wszystko więc sprowadza się do wątku moralnego. Fundusz czy raczej inicjatywa na rzecz funduszu niemieckich przedsiębiorstw nazywa się "Pamięć, Odpowiedzialność i Przyszłość". W nazwie nie ma "odszkodowań". Także w projekcie działalności funduszu nie wspomina się o odszkodowaniach, lecz o "świadczeniach" (Leistungen), często z dodatkiem "moralne". - O odszkodowaniach można mówić w odniesieniu do rządu federalnego, który je zresztą realizował - tłumaczy Ursula Mertzig. W dyskusjach o zadośćuczynieniu za zbrodnie nazizmu ze strony niemieckiej pada jeszcze inny argument - przedawnienie. Ignatz Bubis mówi, że z punktu widzenia prawa można się powoływać na przedawnienie, ale nie znaczy to, że i w moralności obowiązuje ta zasada. Dlatego - uważa przewodniczący Centralnej Rady Żydów w Niemczech - szesnastu koncernom, które mimo wszystko zadeklarowały chęć wypłacenia świadczeń byłym robotnikom przymusowym, należy się uznanie. Sielankowa wizja pracy przymusowej Z rozważań o odszkodowaniach czy świadczeniach strona niemiecka z góry wyłączyła połowę zainteresowanych - robotników przymusowych, którzy pracowali na roli. - Po pierwsze, to nikt nas nie pytał, czy jesteśmy zainteresowani takim funduszem. Nie zgłosił się do nas zajmujący się tą sprawą szef Urzędu Kanclerskiego Bodo Hombach - mówi Michael Lohse, rzecznik Związku Rolników Niemieckich. Ale gdyby nawet się zgłosił, to i tak nic by z tego nie wynikło. Michael Lohse argumentuje: związek powstał cztery lata po zakończeniu wojny i nie wziął na siebie zobowiązań istniejących wcześniej organizacji rolniczych; największe gospodarstwa korzystające z pracy przymusowej znalazły się po wojnie na terenie Polski lub NRD, w zupełnie innych rękach; właścicieli zmieniło też wiele gospodarstw na zachodzie, w których w czasach nazistowskich pracował zazwyczaj jeden lub dwóch robotników przymusowych, w stosunku do nich nie używa się zresztą nazwy robotnik przymusowy (Zwangsarbeiter), lecz robotnik obcokrajowiec (Fremdarbeiter). Ale czy Fremdarbeiter nie był po prostu jednym z Zwangsarbeiterów? - Można tak powiedzieć - przyznaje Michael Lohse - ale jego praca była zupełnie inna niż w obozach czy fabrykach. Bez straży, bez lufy przy głowie. Rzecznik Związku Rolników przedstawił mi nawet sielankową wizję pracy w małych gospodarstwach na zachodzie Niemiec, w których "pracownicy należeli do rodziny". O wielu poniżających zakazach, które obowiązywały Fremdarbeiterów, i wielu innych niegodziwościach, które ich dotykały, nie wspomniał. Sprawa prac przymusowych nie była rozwiązana także w Niemieckiej Republice Demokratycznej. - W NRD uczono nas, że nazizm był ostatnią fazą imperializmu kapitalistycznego. Mówiono, że naziści żyli potem na zachodzie, w RFN, a na wschodzie zostali ci, których trzymano za Hitlera w obozach i więzieniach. Panowało zatem przekonanie, że my w NRD jesteśmy zwycięzcami historii, a nie sprawcami zbrodni nazistowskich - opowiada ostatni premier nie istniejącego już państwa Lothar de Maiziere. W kwietniu 1990 roku parlament enerdowski wydał uchwałę, w której przyznawano, że Niemcy z NRD są częścią narodu ponoszącego odpowiedzialność za holokaust. Lider postkomunistów Lothar Bisky przyznaje, że NRD - "która powstała jako państwo antyfaszystowskie" - nie płaciła robotnikom przymusowym: - Trzeba jednak dodać, że wielkie banki i wielkie przedsiębiorstwa, które korzystały z pracy przymusowej, nie pozostały w NRD. Oczywiście współodpowiedzialni za zbrodnie żyli w obu częściach Niemiec. Fundusz może nie powstać Ignatz Bubis obawia się, że fundusz może w ogóle nie powstać: - Mój sceptycyzm związany jest z jednym zdaniem, które znalazło się w projekcie funduszu [przedstawionego 10 czerwca - przyp. red.]. Jest w nim mowa o "nieodzownym warunku" założenia funduszu i przygotowania się do wypłat. Chodzi o gwarancję, że roszczenia takie nie pojawią się w przyszłości. - Kto jednak może to zagwarantować? - zastanawia się przewodniczący Centralnej Rady Żydów. - Bezpieczeństwo prawne to bardzo ważny punkt. Ale przedstawiony projekt to pierwszy szkic, który jest przedmiotem dyskusji - mówi Ursula Mertzig z DaimleraChryslera. - Jeżeli wszyscy podejdą do tematu z życzliwością, to fundusz ma szansę powstać - podkreśla Ursula Mertzig. - Ale gdy tylu mówi: "To nam nie wystarcza, to nie tak ma wyglądać, tego nie chcemy", to czy warto sobie zadawać trud powoływania go do życia? Teoretycznie jest jeszcze szansa na dotrzymanie planowanego wcześniej terminu pierwszych wypłat - 1 września, w sześćdziesiątą rocznicę wybuchu wojny. - Kanclerz Gerhard Schroder spodziewał się, że z powstawaniem funduszu będą kłopoty - mówi wspomniany na początku obserwator sceny politycznej - dlatego nie chciał, by go z tym identyfikowano.
skomplikowana jest sprawa odpowiedzialności firm niemieckich za roboty przymusowe i inne zbrodnie nazizmu. Inicjatywa powołania funduszu odszkodowawczego nie wynikła z tego, że świat stał się nagle lepszy. Bez nacisku USA i skarg w sądach nic by nie było.To wstyd, że niemiecki przemysł i banki nie zdobyły się na to same, że musiała interweniować społeczność międzynarodowa.W funduszu chce uczestniczyć zaledwie szesnaście przedsiębiorstw z setek, których ten problem dotyczy. Wszystkie przedsiębiorstwa i banki, które działały w Niemczech w czasach nazizmu, były związane z tym systemem. Profesor Pohl poinformował opinię publiczną, że filia katowicka Deutsche Banku kredytowała część budowy obozu zagłady w Oświęcimiu. Ten największy niemiecki bank od dwudziestu lat interesuje się zasobami swoich archiwów z czasów nazizmu. z hitleryzmem współpracowały wszystkie firmy. W przypadku DaimleraChryslera międzynarodowy nacisk nie jest potrzebny. Szefowie podkreślają, ile koncern zrobił dla organizacji pomagających byłym robotnikom przymusowym. Część Niemców niezbyt chętnie wsłuchuje się w roszczenia byłych ofiar nazizmu. Zazwyczaj nie odróżniają zobowiązania firm od zobowiązań państwa niemieckiego. słychać opinię, że Niemcy wywołali wojnę, a teraz powodzi im się bardzo dobrze, więc powinni oddawać część dóbr biedniejszym. To niewłaściwe podejście - mówi adwokat Lothar de Maiziere.Nie jesteśmy spadkobiercą prawnym przedsiębiorstwa, które wykorzystywało pracę robotników przymusowych. Nazwy są te same, ale nie ma ciągłości prawnej. problem jest niezwykle skomplikowany - Wiele przedsiębiorstw nie istnieje. Są też takie, które mają nowych właścicieli. Koncerny, które zdecydowały się utworzyć fundusz odszkodowawczy, podkreślają, że z prawnego punktu widzenia nie musiały tego robić. Ale chciały. w projekcie działalności funduszu nie wspomina się o odszkodowaniach, lecz o "świadczeniach". z punktu widzenia prawa można się powoływać na przedawnienie, ale nie znaczy to, że i w moralności obowiązuje ta zasada. Z rozważań o odszkodowaniach strona niemiecka z góry wyłączyła robotników, którzy pracowali na roli. największe gospodarstwa korzystające z pracy przymusowej znalazły się po wojnie na terenie Polski lub NRD, w zupełnie innych rękach.Sprawa prac przymusowych nie była rozwiązana także w NRD. Panowało przekonanie, że w NRD jesteśmy zwycięzcami, a nie sprawcami zbrodni nazistowskich.W 1990 roku parlament wydał uchwałę, w której przyznawano, że Niemcy z NRD są częścią narodu ponoszącego odpowiedzialność za holokaust.Jeżeli wszyscy podejdą do tematu z życzliwością, to fundusz ma szansę powstać.
POMOCE SZKOLNE Szkołokrążcy, prywatni i państwowi Ryzykowny biznes ANNA PACIOREK Na zakup pomocy szkolnych wydaje się z budżetu oświaty niewiele pieniędzy - od 0,5 do 1 proc. - szacuje MEN. Zakupy te są bardzo nierytmiczne. Zazwyczaj pod koniec roku, kiedy nagle pojawiają się środki finansowe szkoły starają się je upłynnić i biorą wszystko, co się da, a producenci nie są w stanie sprostać zamówieniom. Skończyły się czasy, gdy bez aprobaty MEN szkoła nie mogła zakupić żadnej pomocy. Teraz wprawdzie funkcjonuje lista pomocy zalecanych przez MEN, ale nie jest ona obligatoryjna ani dla producentów, ani dla kupujących. Skończył się też monopol MEN w zakresie produkcji i dystrybucji pomocy dydaktycznych. Na rynku pomocy szkolnych trwa walka o klienta, walka między szkołokrążcami, oferującymi kiepski, a tani towar, którym nie zależy na umieszczeniu swoich produktów na liście MEN; dawnymi państwowymi producentami, przyzwyczajonymi do swej monopolistycznej pozycji oraz nowoczesnymi prywatnymi firmami, których produkty zbierają nagrody na krajowych i zagranicznych targach, jak np. ELBOX. Trwanie w poczuciu misji - Firmy państwowe, które działały na tym polu, były przyzwyczajone, że w MEN jest pewna pula pieniędzy na pomoce naukowe, jaka im się należy - mówi Paweł Bernas dyrektor ELBOX-u - a tu nagle pojawia się firma prywatna, która robi na tyle dobre pomoce, że MEN zdecydowało się włączyć jej wyroby do zakupów centralnych. Od tego momentu jesteśmy postrzegani jako ci, którzy wyciągają z kieszeni tych fabryk "ich" pieniądze. Od 1992 r. powstał jednolity front przeciwko ELBOX-owi wszystkich tych, którzy nie dorównują nam swoją ofertą. Do głównych przeciwników ELBOX-u należą pracownicy resortowego Ośrodka Badawczo-Rozwojowego Pomocy Naukowych i Sprzętu Szkolnego, który został przez MEN postawiony w stan likwidacji. "Warunkiem właściwego funkcjonowania, tak potrzebnego Ośrodka - napisali oni w liście do ministra Jerzego Wiatra - były: nowoczesne i efektywne zarządzanie, właściwy nadzór nad Ośrodkiem i pracami tam prowadzonymi ze strony organu założycielskiego, zlecenie przez MEN koniecznych i odpowiednio wyprzedzających badań i studiów. Te warunki nie były spełnione (...) Od wielu miesięcy Ośrodek zmierzał ku upadkowi ekonomicznemu przy niekompetentnej postawie zarządu firmy oraz ignorancji i przyzwoleniu na taki stan rzeczy ze strony MEN. Dorobek ludzi i ich aktywność zostały zmarnowane i to - wszystko na to wskazuje - bezpowrotnie. Ludzie, związani tyle lat z pracą dla oświaty, zostali bez perspektyw." Swoje "10 pytań do ministra Jerzego Wiatra" rozpoczynają tak: Jak to się dzieje, że w czasie gdy MEN doprowadza do likwidacji swojej agendy - Ośrodka Badawczo-Rozwojowego Pomocy Naukowych i Sprzętu Szkolnego - znajdują się w ministerstwie pieniądze na finansowanie prywatnej firmy ELBOX?". - Ośrodek w tej formule działania nie był w stanie się utrzymać - wyjaśnia Maria Branecka z MEN. - Ośrodek nie może tkwić w pozycji misji dziejowej, jak niektóre nasze drukarnie resortowe, którym też się wydawało, że nic im się nie może stać, bo przecież produkują szkolne podręczniki. Ośrodek działał w formule samofinansowania. Producenci popadli w kłopoty, więc przestali zamawiać w Ośrodku projekty. Ośrodek zaczął więc sam realizować swoje projekty, wchodzić w kooperację i sprzedawać - często z niezłym skutkiem. Natomiast funkcje badawcze zostały odsunięte na dalszy tor. Ośrodek jako jednostka badawczo-rozwojowa był zakwalifikowany przez KBN do kategorii D; nie udało mu się nigdy uzyskać z KBN środków na działalność naukową. Co zostało z tych lat Przed 1992 r. bez aprobaty MEN nie można było wprowadzać do obrotu żadnych pomocy naukowych, szkoły nie mogły kupować nic, co nie miało tej aprobaty. MEN nadzorowało producentów pomocy dydaktycznych - było organem założycielskim dla 9 fabryk pomocy naukowych. Nadzorowało również przedsiębiorstwa dystrybucyjne, czyli CEZAS-y - osiemnaście przedsiębiorstw zlokalizowanych w siedzibach dawnych województw plus w Toruniu. W latach 80. notowano taki niedobór pomocy dydaktycznych, że XXIV Plenum KC PZPR zobowiązało ministra oświaty do wybudowania dwóch fabryk pomocy i zwiększenia produkcji. Zobowiązanie pozostało na papierze. A po 1990 r. w dziewięciu istniejących fabrykach pomocy szkolnych proces przekształceń własnościowych przebiegał niejednakowo. I tak fabrykę w Kętach, która robiła pomoce z drewna i meble przedszkolne, kupili spadkobiercy byłych właścicieli. Nie produkuje ona już pomocy dydaktycznych. Fabryka w Częstochowie upadła; wojewodzie pozostało skierowanie wniosku do sądu o wykreśleniu z rejestru. - Tam produkowano pomoce do chemii i fizyki, np. jako jedyna fabryka w Polsce wytwarzała episkopy - mówi Maria Branecka. - Tych pomocy nie ma i nie będzie. Fabryka w Bytomiu została sprzedana za długi. Inwestor, który kupił fabrykę, podpisał umowę, że jeżeli nie będzie produkować pomocy dydaktycznych, to oprzyrządowanie przekaże do dyspozycji MEN. Kiedy część pracowników założyła spółkę MEN przekazało im oprzyrządowanie, dzięki któremu produkują niewielkie ilości brył geometrycznych. Fabryki w Kartuzach i Olsztynie zostały sprywatyzowane metodą spółki pracowniczej; specjalizują się w produkcji mebli i tablic szkolnych. Pozostałych zakładów nie udało się sprywatyzować i ostatnio, w związku ze zmianami centrum administracyjno-gospodarczego, zostały one przekazane przez MEN wojewodom. Fabryka w Poznaniu, dawniej mająca w ofercie ponad 200 pomocy dydaktycznych, obecnie produkuje szczątkowe ilości. Fabryka w Nysie jest w lepszej kondycji, robi nawet na indywidualne zamówienia pomoce z fizyki oraz pracy-techniki. Fabryka w Warszawie, specjalizująca się w produkcji preparatów do biologii z naturalnych materiałów jest w trudnej sytuacji, chociaż wynajmowała powierzchnie i miała z tego dochód. Fabryka w Koszalinie produkuje meble do internatów i szkół, dość drogie, ale dobre. Przedsiębiorstwo Zaopatrzenia Szkół CEZAS w swoich 18 jednostkach zajmowało się przekazywaniem do szkół pomocy naukowych zgodnie z decyzjami MEN. Było pośrednikiem między resortowymi fabrykami i szkołami. Tylko CEZAS w Zielonej Górze wziął się także za produkcję. Po 1990 roku dwa CEZAS-y - w Bydgoszczy i Poznaniu - zostały zlikwidowane. Sprywatyzowano "ścieżką pracowniczą" CEZAS-y w Lublinie, Olsztynie, Toruniu, Wrocławiu, Zielonej Górze. CEZAS w Koszalinie został sprzedany. Pozostałe dziesięć przekazano wojewodom, przy czym w Opolu w stanie kwalifikującym się do upadłości, a w Szczecinie w stanie upadłości. MEN miało też zaplecze naukowe w zakresie projektowania i wdrażania środków dydaktycznych. Był nim właśnie Ośrodek, którego likwidacja ma być zakończona do końca kwietnia. Drugi resortowy - Centralny Ośrodek Badawczo-Rozwojowy Aparatury Badawczej i Dydaktycznej, czyli COBRABID, wywodzący się z dawnego resortu nauki i szkolnictwa wyższego - ma się lepiej, gdyż potrafił w porę dostosować się do gospodarki rynkowej. Sporne zamówienia publiczne Do czasu wejścia w życie przepisów o zamówieniach publicznych w 1995 roku MEN stosowało w ramach systemu pierwszego wyposażenia zakupy centralne na wyposażanie nowo otwieranych szkół. - Jestem zwolenniczką zakupów centralnych, choć to może niepopularne - mówi Maria Branecka. - To się sprawdza przy zakupie komputerów, tak jak się sprawdziło przy zakupach telewizorów, magnetowidów, gdyż wtedy można załatwić lepsze warunki kontraktu. Zazwyczaj wstępną listę zakupów wysyłaliśmy do kuratorów z prośbą o ich wskazania i zamówienia. Potem komasowaliśmy te zamówienia, "przycinaliśmy" do naszych możliwości finansowych i kupowaliśmy centralnie. Zakupy trafiały do kuratoriów i dalej były dzielone na szkoły. Raport NIK krytykował ten system, wskazywał przypadki, gdy zakupiono wyposażenie budynku, który jeszcze nie został wykończony i meble trzeba było przechowywać w stodole. Jednak, zdaniem Marii Braneckiej, nawet to składowanie nie było złym rozwiązaniem, gdyż w sumie meble zostały kupione taniej. Ustawa o zamówieniach publicznych przewiduje także zakupy z wolnej ręki - jeśli np. jakiś produkt ma jednego producenta, a przecież wszystkie środki z listy MEN są wyrobami unikalnymi. - W 1995 r. rozpętała się burza prasowa - wspomina naczelnik Branecka. - Zarzucano nam, że kupujemy coś, na co kuratorzy nie mają ochoty. Kierownictwo MEN wycofało się z zamówień centralnych, a urząd zamówień publicznych nie wyraził zgody na zakup pomocy dydaktycznych z wolnej ręki. W końcu roku pieniądze rozdzielono na kuratoria. Jedni kupili pomoce naukowe, inni przekazali te środki na opał, jeszcze inni na inwestycje. To było 52,5 mld starych zł. Rozpoczęło się szaleńcze wydawanie pieniędzy - producenci pracowali na trzy zmiany, a i tak nie mogli sprostać zamówieniom. - Zakup bez przetargu to problem, z którym będą się spotykać wszyscy producenci pomocy naukowych, które nie mają odpowiedników, są na rynku unikalne - mówi dyrektor Bernas. Jeden z zarzutów stawianych ministrowi Wiatrowi przez Ośrodek Badawczo-Rozwojowy Pomocy Naukowych i Sprzętu Szkolnego dotyczył zaliczek danych przez MEN firmie ELBOX. - Wszystkie transakcje producentów pomocy dydaktycznych związane z centralnym zaopatrzeniem szkół były związane z przedpłatami - mówi Paweł Bernas. - Zaliczkowanie jest uzasadnione, gdyż żeby zrealizować kontrakt, firma musi brać kredyty w banku. Nie widzę w tym nic zdrożnego, aby zamiast zapłacić nadwyżkę w postaci obsługi kredytu komercyjnym bankom, która przyczynia się do zwiększenia ceny, MEN otrzymywało w ramach kontraktów znaczące rabaty albo dostawy większej ilości produktów niż zamówiono. Np. kontrakt ELBOX-u na 1996 r. zawarty na kwotę 413 tys. zł przewidywał dostarczenie dodatkowych bezpłatnych 100 kompletów oprogramowania ELI 2.0 i 1400 dodatkowych kompletów materiałów dydaktycznych na kwotę 49 tys. 755 zł. Poza tym firma zobowiązała się do ogłoszenia i sfinansowania konkursu dla nauczycieli na opracowanie konspektu lekcji z wykorzystaniem pakietu ELI 2.0 Lista zalecanych środków dydaktycznych Minister edukacji już nie aprobuje, tak jak kiedyś, pomocy dydaktycznych do użytku szkolnego, a jedynie zaleca ich stosowanie. Przy czym system ten jest dobrowolny, rekomenduje się pomoc dydaktyczną na wniosek producenta, po wykazaniu się przez niego dwoma pozytywnymi recenzjami recenzentów z listy MEN. Ta lista istnieje od 1992 roku. Jest na niej 115 specjalistów, rekomendowanych przez np. szkoły wyższe i wojewódzkie ośrodki metodyczne. Recenzję zleca producent i za nią płaci. Po pozytywnych recenzjach dana pomoc naukowa zostaje umieszczona w wykazie pomocy zalecanych przez MEN do użytku szkolnego. Obecnie w wykazie jest 258 zalecanych pozycji, dalsze pięć jest w trakcie zatwierdzania. Swoje produkty umieściło w nim 43 dystrybutorów i 55 producentów. - Zdecydowanie wolę iść do recenzenta z wydrukiem komputerowym, niż drukować instrukcję w liczbie 1000 egzemplarzy - mówi dyrektor Bernas. - Iść z prototypem pomocy, bo traktujemy recenzję, jako coś, co może nam pomóc, żeby nasz wyrób był dobry i merytorycznie bezbłędny. Zasada, aby produkt był wzięty z magazynu, to znaczy np. z wydrukowaną instrukcją, jest przede wszystkim nieekonomiczna. - Z tej procedury korzysta niewielka część producentów - mówi Maria Branecka. - System nie jest bardzo popularny, bo jeżeli inni mogą dobrze żyć, sprzedając do szkół naprawdę byle co, to dobrzy producenci nie do końca mają motywację, by ubiegać się o wpis do wykazu. Gdyby były jakiekolwiek preferencje np. przy zakupach środków dydaktycznych, to może i ta lista byłaby obszerniejsza. A szkoły miałyby pewność, że kupują pomoc bez błędów. Ale nie mamy możliwości administracyjnych - nie możemy zaleceń zamienić na nakaz. - Na rynku pomocy naukowych jest sporo dobrych firm prywatnych, wśród których zdecydowanie wybija się ELBOX - dodaje Maria Branecka - a też dużo firm, które osiągają znacznie wyższe obroty niż te pierwsze. One opierają się na sprzedaży obwoźnej; nie są to firmy, które się reklamują czy wystawiają na targach pomocy dydaktycznych. Ich tam nie widać, podobnie jak w wykazie pomocy zalecanych przez MEN do użytku szkolnego. Za to było kilka skierowań do prokuratury o kradzież praw autorskich. Tacy producenci funkcjonują na rynku i to zupełnie nieźle - po prostu jeżdżą od szkoły do szkoły sprzedając swoje wyroby. Nie zawsze są to wyroby, które by przeszły przez nasze sito recenzenckie, trafiają się nawet plansze z błędami ortograficznymi. Oni wygrywają konkurencję, dlatego że robią pomoce tanie, nieomal jednorazowego użytku. A gdy szkole brakuje środków, to o wiele łatwiej jej wydać 10 zł niż kilkaset. System do naprawy Z całą pewnością zaopatrywanie szkół w pomoce naukowe wymaga zmian, można powiedzieć systemowych, chociaż nie wszystkie mogą być natychmiast wprowadzone. Niewykonalne wydaje się na razie uregulowanie rynku zamówień, gdyż szkoły nie otrzymują rytmicznie środków na zakupy pomocy dydaktycznych. Jak np. przeciwdziałać szkołokrążcom, którzy szybko pojawiają się w szkole, tam gdzie w danym momencie są "rzucone" środki na zakup pomocy naukowych i oferują niedobry, a tani towar? - Oni zgarniają te pieniądze z rynku - mówi dyrektor Bernas. - Przyjeżdżamy do szkoły i słyszymy: ale my już zrobiliśmy zakupy! I pokazują nam, np. bryły geometryczne za 10 zł w woreczku od maślanki, parę rurek plastikowych i trochę łączników. Pomimo iż na woreczku narysowano wiele brył, części z nich nie da się złożyć, ponieważ zaoszczędzono na łącznikach. U nas cały zestaw brył, do wykorzystania przez wiele lat, kosztuje ok. 500 złotych. Zdaniem dyrektora Bernasa system zalecania pomocy naukowych powinien być obligatoryjny, gdyż wtedy nauczyciel miałby pewność, że pomoce dydaktyczne kupowane przez szkoły nie zawierają błędów. MEN zamierza promować pomoce dydaktyczne ze swojej listy, wyposażając w nie WOM-y, wyższe szkoły pedagogiczne, żeby obecni i przyszli nauczyciele wiedzieli, z jakich pomocy mogą korzystać. MEN wydało rozporządzenie, na mocy którego od 1 maja producentów mebli szkolnych będą obowiązywały certyfikaty na zgodność z normą. Szkoła nie będzie mogła kupić mebli, jeżeli producent nie będzie miał certyfikatu. Certyfikat będzie też wymagany na środki dydaktyczne zasilane napięciem wyższym niż bezpieczne i pomoce dydaktyczne, które emitują szkodliwe promieniowanie. W planach MEN ma jeszcze opracowanie standardów wyposażenia medialnego szkół, pod kątem nowych podstaw programowych. - Przymierzamy się do przeglądu wszystkich środków dydaktycznych zalecanych do użytku szkolnego w grupach tematycznych - mówi Maria Branecka. - Być może spotkanie recenzentów doprowadzi do zweryfikowania tej listy.
Na zakup pomocy szkolnych wydaje się z budżetu oświaty niewiele pieniędzy - od 0,5 do 1 proc. - szacuje MEN. Zakupy te są bardzo nierytmiczne. Zazwyczaj pod koniec roku, kiedy nagle pojawiają się środki finansowe szkoły starają się je upłynnić i biorą wszystko, co się da, a producenci nie są w stanie sprostać zamówieniom. Skończyły się czasy, gdy bez aprobaty MEN szkoła nie mogła zakupić żadnej pomocy. Minister edukacji już nie aprobuje, tak jak kiedyś, pomocy dydaktycznych do użytku szkolnego, a jedynie zaleca ich stosowanie. Przy czym system ten jest dobrowolny, rekomenduje się pomoc dydaktyczną na wniosek producenta, po wykazaniu się przez niego dwoma pozytywnymi recenzjami recenzentów z listy MEN. Skończył się też monopol MEN w zakresie produkcji i dystrybucji pomocy dydaktycznych. Na rynku pomocy szkolnych trwa walka o klienta, walka między szkołokrążcami, oferującymi kiepski, a tani towar, którym nie zależy na umieszczeniu swoich produktów na liście MEN; dawnymi państwowymi producentami, przyzwyczajonymi do swej monopolistycznej pozycji oraz nowoczesnymi prywatnymi firmami, których produkty zbierają nagrody na krajowych i zagranicznych targach, jak np. ELBOX. Konkurencję wygrywają jednak drobni producenci opierający się na sprzedaży obwoźnej, oferujący pomoce tanie, nieomal jednorazowego użytku. Taka sytuacja powoduje, że wprowadzony przez MEN system recenzji nie jest bardzo popularny, bo jeżeli inni mogą dobrze żyć, sprzedając do szkół naprawdę byle co, to dobrzy producenci nie do końca mają motywację, by ubiegać się o wpis do wykazu. Wiele firm państwowych, które działają na tym polu, nie było w stanie się utrzymać. MEN postawiło w stan likwidacji Ośrodek Badawczo-Rozwojowego Pomocy Naukowych i Sprzętu Szkolnego, stanowiący zaplecze naukowe w zakresie projektowania i wdrażania środków dydaktycznych. Część fabryk udało się sprywatyzować, większość jednak nie jest w najlepszej kondycji lub ogłosiła upadłość. Z całą pewnością zaopatrywanie szkół w pomoce naukowe wymaga zmian, można powiedzieć systemowych, chociaż nie wszystkie mogą być natychmiast wprowadzone. Niewykonalne wydaje się na razie uregulowanie rynku zamówień, gdyż szkoły nie otrzymują rytmicznie środków na zakupy pomocy dydaktycznych. MEN zamierza promować pomoce dydaktyczne ze swojej listy, wyposażając w nie WOM-y, wyższe szkoły pedagogiczne, żeby obecni i przyszli nauczyciele wiedzieli, z jakich pomocy mogą korzystać. MEN wydało rozporządzenie, na mocy którego od 1 maja producentów mebli szkolnych będą obowiązywały certyfikaty na zgodność z normą. Szkoła nie będzie mogła kupić mebli, jeżeli producent nie będzie miał certyfikatu. Certyfikat będzie też wymagany na środki dydaktyczne zasilane napięciem wyższym niż bezpieczne i pomoce dydaktyczne, które emitują szkodliwe promieniowanie. W planach MEN ma jeszcze opracowanie standardów wyposażenia medialnego szkół, pod kątem nowych podstaw programowych.
ROZMOWA Krzysztof Celiński, prezes zarządu PKP Rosnące długi i zbawcza moc odwlekającej się ustawy FOT. (C) PAP/LESZEK WRÓBLEWSKI Rz: Ma pan do spłacenia dług przedsiębiorstwa, który przekracza 6 mld zł, groźbę strajku generalnego, zajęte konta bankowe, zastawiony majątek i brak perspektyw na szybkie przekształcenie PKP w nowoczesną kolej. Jak da Pan sobie z tym radę? KRZYSZTOF CELIńSKI: Po to, by uniknąć dalszej degradacji kolei, realizujemy własny program naprawczy przedsiębiorstwa. W maju tego roku zarząd, wykorzystując istniejącą od 1995 r. ustawę o przedsiębiorstwie PKP, postanowił utworzyć kilkanaście spółek prawa handlowego, np. Polskich Kolei Linowych (PKL) w Zakopanem czy Zakładu Szybkiej Kolei Miejskiej (SKL) w Trójmieście. Przygotowujemy też firmę do przekształcenia w spółki prawa handlowego, kolejowych przewozów towarowych, kolejowych przewozów pasażerskich, zarządzanie liniami kolejowymi jako PLK SA. Sprzedajemy zbędne nieruchomości. Pozbyliśmy się 10 proc. mieszkań kolejowych. PKP dysponują wielkimi obszarami ziemi o nieuregulowanej formie własności. Jak wyobraża Pan sobie restrukturyzację bez ich uwłaszczenia? Najwięcej, 40 proc., uwłaszczonych gruntów mamy tylko w "mieszkaniówce". W pierwszej kolejności uwłaszczamy tereny tam, gdzie są sprzedawane nasze nieruchomości. Na razie nie ma obawy, że ktoś zażąda od PKP prawa własności do działek, na których przebiega np. międzynarodowa magistrala Warszawa-Poznań-Berlin. A co ze spłacaniem długów? Prowadzimy z ZUS rozmowy w tej sprawie, starając się o rozłożenie należności na pięć lat, w 60 ratach, oraz umorzenie odsetek, które narosły już w tym roku i za cały ubiegły rok. W podobny sposób chcemy uporać się z długami wobec dostawców i usługodawców, które sięgają 1,2 mld zł. Zawarto już z nimi 40 porozumień, w tym 11 z zakładami energetycznymi, którym kolej zalega 300 mln zł. Wszystkie długi PKP wynoszą 6 mld 354 mln zł. Na koniec kwietnia tego roku zadłużenie przedsiębiorstwa wobec ZUS wyniosło 1 mld 826 mln zł. Urząd skarbowy zajął nasze rachunki właśnie z powodu zaległości wobec ZUS. Natomiast nasze należności sięgają ponad 1,9 mld zł. Do największych dłużników kolei należą huty, niektóre koksownie i kopalnie. Jeszcze we wrześniu ubiegłego roku Rada Ministrów przyjęła przygotowany przez Ministerstwo Transportu i Gospodarki Morskiej program restrukturyzacji przedsiębiorstwa oraz projekt ustawy o komercjalizacji, restrukturyzacji i prywatyzacji PKP. Dlaczego tak powoli następują zmiany w przedsiębiorstwie? Nie można przyspieszyć przekształceń firmy bez jej oddłużenia. Ma to zapewnić przygotowywana w Sejmie ustawa o komercjalizacji, restrukturyzacji i prywatyzacji PKP. Wyodrębnione z PKP spółki, np. Cargo, nie mogą zaczynać działalności z długami starego przedsiębiorstwa. Oprócz majątku, jaki przejmą po PKP, będą potrzebowały środków obrotowych. Chcę jednak zauważyć, że po raz pierwszy od 1991 r. przychody firmy rosną szybciej niż koszty, a strata zmniejszyła się o 200 mln zł w stosunku do podobnego okresu ubiegłego roku. Spadł też udział wynagrodzeń w kosztach z 53 proc. w ubiegłym roku do 51,5 proc. W tym roku na wynagrodzenia PKP przeznaczą ponad 4,2 mld zł. Do końca roku w przedsiębiorstwie ma być 184 tys. etatów. Dziesięć lat temu PKP zatrudniały 350 tys. osób. Wysokie koszty powodują m.in. windowanie cen przewozów towarów. Kto może, unika więc korzystania z usług PKP, które właściwie nadal utrzymują się z transportu węgla, stanowiącego ponad 50 proc. wszystkich ładunków. O ile, Pana zdaniem, powinny zmniejszyć się stawki, żeby kolej stała się atrakcyjnym przewoźnikiem? Co najmniej o 30 proc. I przyznaje się Pan do tego? Nie możemy obniżyć taryfy towarowej, ponieważ przedsiębiorstwo jest zmuszone świadczyć publiczne deficytowe usługi pasażerskie i pokrywać straty z dochodów uzyskiwanych właśnie z przewozów towarowych. W ciągu ostatnich dziesięciu lat PKP dofinansowały te przewozy kwotą ponad 12 mld zł. Jest to dług państwa wobec kolei, która wyręczyła budżet w finansowaniu usług publicznych. Budżet zwraca nam tylko różnicę kosztów, która wynika ze stosowania ulg. Dlaczego nie zmienia się tej nienormalnej sytuacji? W tegorocznym budżecie państwa po raz pierwszy przeznaczono na ten cel 50 mln zł. Pieniądze te będą mogły otrzymać cztery województwa, które ogłoszą przetargi na wykonywanie kolejowych przewozów osób na swoim terenie i zamówią takie usługi. Będzie to długo przez nas oczekiwany początek kupowania usług publicznych od kolei. Liczymy, że w następnych latach kwoty takich dotacji otrzymają kolejne samorządy. Ile potrzeba na te przewozy, aby ich koszty przestały obciążać dodatkowo kolej? Według naszych obliczeń, na finansowanie przewozów pasażerskich przez samorządy potrzeba 1,2 mld zł. Natomiast Ministerstwo Transportu i Gospodarki Morskiej jest zdania, że wystarczy 800 mln zł. Na razie zmiany odczuwalne przez przeciętnego Polaka korzystającego z usług PKP to ograniczenie liczby pociągów, które są często jedynym środkiem lokomocji dla ludzi dojeżdżających do pracy. W marcu tego roku zadecydował Pan o zawieszeniu ruchu na 1000 km linii. Na koniec tego miesiąca zapowiada się wstrzymanie kursowania pociągów na dalszych 970 km. Dotyczy to tylko linii kolejowych, na których pokrycie kosztów w pociągach pasażerskich nie sięga 20 proc., a zapełnienie pociągów wynosi mniej niż 25 proc. i trasa jest dublowana komunikacją autobusową. Takich linii jest 4,5 tys. km. Mamy ponad 22 tys. linii kolejowych, a docelowo kolej w Polsce powinna eksploatować 20 tys. km linii. Gdyby PKP mogły zająć się tylko działalnością przynoszącą dochody, to bez dodatkowych dopłat z pieniędzy publicznych przewozy w Polsce oparte na zasadach rynkowych sięgałyby 100 mln osób rocznie, a nie 395 mln jak w ubiegłym roku. Musimy wywiązywać się z obowiązku świadczenia usług publicznych, dlatego nie możemy skupić się tylko na działalności rynkowej. Dlaczego zarząd PKP i lobby kolejowe w resorcie transportu blokują dostęp do rynku kolejowego w Polsce 22 koncesjonariuszom, którzy dwa lata temu uzyskali koncesje na wykonywanie przewozów kolejowych? Nie znam kraju na świecie, który sprzedawałby rynek kolejowy za bezcen poprzez wejście dużego inwestora do jakiejś małej spółki, która uzyskała już koncesję na przewozy i np. za 50 mln USD, jakie zapłaci za udziały w tej firmie, zyska dostęp do rynku kolejowego o obrotach ok. 5 mld zł rocznie. W tym roku nasze wpływy z przewozu towarów mają wynieść 5,3 mld zł. Ustawa o komercjalizacji, restrukturyzacji i prywatyzacji PKP ma m.in. zwiększyć wartość rynkową dochodowych przewozów towarowych i przyszłej spółki. Najszybciej na sprzedaż zostaną wystawione deficytowe osobowe przewozy regionalne. Co Pan zrobi, jeżeli oszukani koncesjonariusze zaczną dochodzić swoich praw? Minister transportu wydał koncesje dwa lata temu bez dopełnienia wszystkich formalności. Brakuje odpowiednich rozporządzeń. Na przykład cenników za korzystanie z infrastruktury PKP. W przeciwnym razie musielibyśmy zgodzić się na wpuszczenie konkurencji i dziś sytuacja PKP na pewno byłaby inna. Zresztą, żaden z koncesjonariuszy tak naprawdę nie nalegał do tej pory na uruchomienie własnego transportu. Przypuszczam, że niektórym z nich koncesje są potrzebne jako atut przy prywatyzacji. Przykładem jest Dyrekcja Eksploatacji Cystern (DEC), którą zainteresowany jest GATX Rail Overseas Holding Corporation należący do GATX Rail Corporation, amerykańskiej grupy transportowo-logistycznej. Przejęcie DEC przez tę firmę mogłoby wystarczyć jej do opanowania rynku przewozów kolejowych w Polsce. Dodam, że dotyczy to dochodowych przewozów towarów. Bo jeśli chodzi o przejęcie deficytowych osobowych przewozów regionalnych, to na razie jakoś nie widzę chętnych. W jaki sposób przedsiębiorstwo może uzyskać płynność finansową? Negocjujemy z naszymi wierzycielami warunki spłaty zobowiązań. Staramy się o uzyskanie kredytu przedpomostowego w wysokości 300-500 mln zł. Większość tych pieniędzy zostanie przeznaczona na restrukturyzację zatrudnienia. Odzyskanie płynności finansowej i restrukturyzacja długu będą możliwe dopiero po wyemitowaniu gwarantowanych przez państwo obligacji. Czyli dalsze wyciąganie ręki po pieniądze podatników? Jedyną dotację, jaką PKP otrzymują z budżetu, są pieniądze na utrzymanie infrastruktury: torów, trakcji itp. W tym roku kwota ta wyniesie 500 mln zł. Dopłata budżetowa z tytułu stosowania ulg w przewozach pasażerskich wynosi 607,6 mln zł. Ustawa przewiduje zamianę zobowiązań publicznoprawnych na akcje spółek, które utworzą PKP. Im później te spółki zostaną wyodrębnione, tym większe będą to kwoty do zamiany. Reasumując, kiedy - Pana zdaniem - można spodziewać się uchwalenia tej zbawczej ustawy? Liczę na to, że ustawa o komercjalizacji, restrukturyzacji i prywatyzacji PKP wejdzie w życie w październiku tego roku. Rozmawiał: Krzysztof Grzegrzółka
Krzysztof Celiński, prezes zarządu PKP: by uniknąć dalszej degradacji kolei, realizujemy własny program naprawczy przedsiębiorstwa. W maju tego roku zarząd postanowił utworzyć kilkanaście spółek prawa handlowego. Prowadzimy z ZUS rozmowy, starając się o rozłożenie należności na pięć lat, w 60 ratach, oraz umorzenie odsetek. W podobny sposób chcemy uporać się z długami wobec dostawców i usługodawców. Wszystkie długi PKP wynoszą 6 mld 354 mln zł.
KENIA Sao Gamba, absolwent łódzkiej szkoły filmowej, był świadkiem wielu okrucieństw popełnionych przez ludzi ugandyjskiego władcy Filmowałem dyktatora Amina SYLWESTER WALCZAK z Hippo Valley (Kenia) Kiedy zasiedliśmy do obiadu, w otwartym oknie pojawiła się małpa. "Trzeba na nią uważać, niedawno ukradła nam kilka rzeczy z kuchni" - powiedziała nasza gospodyni Joanna Gamba. "Przychodzą też do nas lwy, tygrysy, bawoły i lamparty, ale nie ma się czego bać" - dodał jej mąż, Sao Gamba, absolwent łódzkiej szkoły filmowej. Siedzieliśmy w restauracji prowadzonego przez małżeństwo Gambów hotelu Hippo Valley Inn. Okrągłe, kryte strzechą budynki hotelu przypominają z zewnątrz masajską wioskę, jakich wiele można spotkać na sąsiadującej z posiadłością Gambów masajskiej Równinie Kitengela. Z drugiej strony Hippo Valley Inn graniczy z Parkiem Narodowym Nairobi. Jest to chyba jedyny park narodowy na świecie znajdujący się w administracyjnych granicach miasta. Przejeżdżając przez niego, widzieliśmy zebry, żyrafy, antylopy i strusie, spacerujące dostojnie po ciągnącej się po horyzont sawannie. Po kolacji odprężony Sao zaczął opowiadać o swej krótkiej karierze filmowej w Ugandzie. Wkrótce po ukończeniu łódzkiej szkoły filmowej (w której studiował dzięki stypendium od rządu polskiego) został zatrudniony przez ugandyjskiego dyktatora Idiego Amina jako szef propagandy filmowej. "Przed spotkaniem przywódców państw Organizacji Jedności Afrykańskiej w Kampali Idi Amin polecił oczyścić ulice ugandyjskiej stolicy z żebraków - wspomina Sao. - Zadanie wykonał major Malia Mungu. Jego ludzie załadowali żebraków na ciężarówki, mówiąc im, że prezydent chce ich zaprosić na przyjęcie. Następnie żołnierze wywieźli żebraków dziewięcioma wielkimi ciężarówkami nad Wodospady Murchisona na północy Ugandy, gdzie rzucili ich na pożarcie krokodylom". Sao pracował dla Idiego Amina przez kilkanaście miesięcy w latach 1972 - 73. W tym czasie był świadkiem wielu okrucieństw, niektóre z nich nawet rejestrował kamerą. "Kiedyś musiałem filmować, jak przywiązanego do deski człowieka rozcinano piłą tarczową" - mówił Sao. Innym razem major Malia Mungu poczęstował burmistrza jednego z miast cygarem. Kiedy tamten podziękował mówiąc, że nie pali, żołnierze odcięli mu penisa i wsadzili w usta. Sfilmowane okrucieństwa były pokazywane w kronikach filmowych na prowincji, aby wzbudzić strach ludności przed Idim Aminem. Dla telewizji Sao produkował filmy sławiące osiągnięcia ugandyjskiego dyktatora. Pewnego dnia Amin zdecydował się wydalić z kraju kilkadziesiąt tysięcy Hindusów, co wywołało oburzenie społeczności międzynarodowej. Sao nakręcił wtedy film, w którym wypędzani Hindusi sławili Amina. "Mówili do kamery, że zawsze chcieli wyjechać, ale Wielka Brytania nie chciała ich wpuścić. - wspomina Sao. - Dopiero Idi Amin zmusił Londyn do przyjęcia posiadających brytyjskie paszporty Hindusów". Idi Amin miał poczucie humoru. Odsuniętemu od władzy w wyniku afery Watergate prezydentowi Richardowi Nixonowi zaoferował azyl w Ugandzie. "Dam ci dom i drugą żonę" - napisał w depeszy do Nixona. Nawet wojnę z Tanzanią próbował rozstrzygnąć w niekonwencjonalny sposób. "Po co mają ginąć ludzie, skoro możemy całą sprawę załatwić na bokserskim ringu" - napisał Amin do prezydenta Tanzanii Juliusa Nyerere. Ten ostatni zamiast walki bokserskiej zaproponował partię szachów. Ucieczka Sao nie ukrywa, że swego czasu żywił wiele sympatii do Idiego Amina. "Dla najbliższego otoczenia to był bardzo miły człowiek, Afrykanie go kochali". Między innymi dlatego, że drwił w żywe oczy z przywódców mocarstw zachodnich. Przebywający z wizytą w Kampali brytyjski minister spraw zagranicznych James Callaghan musiał przeczołgać się pod bardzo niskim wejściem, aby dostać się do chaty, w której miał odbyć spotkanie z Aminem. Następnego dnia wszystkie ugandyjskie gazety zamieściły na pierwszych stronach odpowiedni fotomontaż, opatrzony triumfalnym tytułem: "Callaghan klęczy przed Aminem". Kiedy zazdrośni Ugandyjczycy z otoczenia dyktatora zaczęli intrygować przeciw pochodzącemu z Kenii Sao, ten zdecydował się na ucieczkę z Ugandy, mimo że Amin obiecał mu całodobową ochronę. "Pomógł mi dyrektor lotniska, którego znałem ze studiów w Polsce - wspomina Sao. - Powiedziałem mu, że prezydent wysyła mnie z tajną misją, o której nikt nie może wiedzieć. Przeprowadził mnie bez kontroli paszportowej i zawiózł do samolotu własnym samochodem. Potem już tylko liczyłem minuty do startu." W czasie studiów w Łodzi Sao poznał Joannę, swą obecną żonę. Dziś w Polsce studiują dwie córki państwa Gambów. Magda kończy w Gdańsku medycynę. Iza chce być dziennikarką, ale najpierw musi dobrze nauczyć się języka polskiego w szkole dla cudzoziemców w Łodzi. Sao nakręcił kilkanaście filmów dokumentalnych. Zebrał za nie kilka nagród na festiwalach w Berlinie i w Lagos. W 1981 roku dostał nawet informację, że związek zawodowy "Solidarność" przyznał mu specjalną nagrodę za film o wizycie papieża Jana Pawła II w Kenii. Z powodu stanu wojennego w Polsce Sao nie był w stanie potwierdzić tej informacji ani odebrać nagrody. Obrzędy na obrazach Z powodu trudności z uzyskaniem funduszów na produkcję filmową w Kenii Sao odszedł od filmu i poświęcił się drugiej swojej pasji - twórczości artystycznej opartej na mitach i wierzeniach Afrykanów. W pokojach Hippo Valley Inn można podziwiać wiele obrazów Sao. Jeden z nich przedstawia ugandyjski rytuał bawnuma, podczas którego czarownik doprowadza zmarłą kobietę do urodzenia dziecka. Rytuał jest wynikiem przekonania niektórych plemion, że jeśli ciężarna kobieta umrze, nie wolno jej pogrzebać razem z noszonym przez nią dzieckiem. Ponieważ religia zabrania również rozcinania jej brzucha, szaman musi skłonić zmarłą do urodzenia dziecka. "Zdarza się, że dziecko przychodzi na świat żywe - mówi Sao. - Po urodzeniu wpada do rzeki i jeśli nie utonie (utonięcie jest oznaką opętania przez demony), to jest wychowywane przez rodzinę zmarłej". Duch zaklęty w korzeniu Z gór Ngong pochodzą też stare korzenie, które są materiałem do wykonywanych przez Sao rzeźb. Zanim trafią w jego ręce, leżą wiele lat w wodzie i piasku rzeki Athi. Dzięki temu twardnieją i nabierają kolorów: niektóre czernieją, inne stają się ciemnoczerwone. Sao twierdzi, że jego praca polega na wydobywaniu ukrytego w nich ludzkiego ducha. Najczęściej przybiera on postać zwierząt. Z pełnych skomplikowanej symboliki dzieł Sao wyłaniają się głowy słoni, krokodyli, hien, bawołów i innych mieszkańców sawanny. Na wykonanie jednej rzeźby Sao poświęca kilka miesięcy, pracując prawie codziennie od świtu do zmierzchu. "Według tradycji afrykańskiej istota ludzka składa się z duszy (soul), ducha (spirit), umysłu (mind) i ciała (body). Po śmierci ciało zamienia się w popiół, dusza idzie do nieba, a duch i umysł ukrywają się w korzeniach drzew. Mogą one potem wejść w ciało nowo narodzonej osoby" - wyjaśnia Sao. Wkrótce zamierza otworzyć w Hippo Valley muzeum swych prac. Dlatego nie sprzedaje obrazów, których - jak twierdzi - i tak nikt nie zrozumie. "Rzeźby będę sprzedawał, muszę z czegoś mieć pieniądze na założenie muzeum" - uśmiecha się Sao znad kolejnego dzieła, nad którym pracuje już od czterech miesięcy. "A mógł wywieźć te filmy, które zrobił dla Amina - dodaje ze śmiechem Joanna. - Na pewno dobrze by je sprzedał i dzisiaj nie musiałby się martwić o pieniądze". Współpraca: Szymon Karpiński
Sao po ukończeniu łódzkiej szkoły filmowej został zatrudniony przez ugandyjskiego dyktatora Idiego Amina jako szef propagandy filmowej. był świadkiem wielu okrucieństw. Sfilmowane okrucieństwa były pokazywane w kronikach filmowych, aby wzbudzić strach przed Aminem. Sao produkował filmy sławiące osiągnięcia dyktatora. żywił wiele sympatii do Amina. Kiedy zazdrośni Ugandyjczycy z otoczenia dyktatora zaczęli intrygować przeciw pochodzącemu z Kenii Sao, ten zdecydował się na ucieczkę. Z powodu trudności z uzyskaniem funduszów na produkcję filmową w Kenii Sao odszedł od filmu i poświęcił się twórczości artystycznej opartej na mitach i wierzeniach Afrykanów. stare korzenie są materiałem do wykonywanych przez Sao rzeźb. Sao twierdzi, że jego praca polega na wydobywaniu ukrytego w nich ludzkiego ducha.
Wybory prezydenckie Każdy z kandydatów musi mieć swój komitet Ci, którzy wspierają Małgorzata Subotić Co mają wspólnego Joanna Chmielewska, znana autorka popularnych książek, oraz Paweł Moczydłowski, były szef więziennictwa? Oboje popierają kandydata na prezydenta w październikowych wyborach. Tylko że popularna pisarka - Janusza Korwin-Mikkego, a były szef więziennictwa - Andrzeja Olechowskiego. Podobna wspólnota zachodzi w przypadku noblisty, Czesława Miłosza oraz aktora Cezarego Pazury. Pierwszy z nich wspiera kandydaturę Olechowskiego, a drugi znalazł się w komitecie popierającym Aleksandra Kwaśniewskiego, obecnego prezydenta. Lubi, szanuje... Startujący w nadchodzących wyborach prezydenckich - a jest ich już piętnastu, tyle komitetów zarejestrowała Państwowa Komisja Wyborcza - starają się gromadzić wokół własnej kandydatury ludzi o znanych nazwiskach, zarówno lubianych, szanowanych, jak i kontrowersyjnych. Formuła tego gromadzenia znakomitości jest rozmaita. Może to być komitet kandydata zarejestrowany przez PKW, jego sztab wyborczy, komitet honorowy lub "lista osób popierających". Komitet zarejestrowany przez PKW jest najbardziej naturalnym rozwiązaniem - w tym sensie, że wynika wprost z ordynacji wyborczej. Pierwszym formalnym krokiem do ubiegania się o prezydenturę jest właśnie rejestracja komitetu, który musi liczyć co najmniej 15 osób. Ale tak naprawdę ważny jest tylko pełnomocnik tego komitetu, który dokonuje czynności prawnych związanych z kandydowaniem oraz pełnomocnik finansowy, który odpowiada za finanse kampanii i jej rozliczenie. Dwa w jednym Część kandydatów, na przykład Lech Wałęsa, tę samą osobę ustanowiła zarówno pełnomocnikiem komitetu, jak i szefem sztabu wyborczego. Takim "wash and go" jest Marek Gumowski, prezes Chrześcijańskiej Demokracji III RP - partii Wałęsy. Były prezydent jest zresztą konsekwentny, wybrał nie tylko najprostsze hasło ("białe jest białe, czarne jest czarne"), ale i najprostszą organizację komitetu-sztabu. Jego członkami są lokalni liderzy Chrześcijańskiej Demokracji, terenowi pełnomocnicy tej partii. Niewiele jest w tym dwudziestoczteroosobowym gronie znanych nazwisk, takich jak Marek Karpiński, były rzecznik prezydenta, czy Elżbieta Hibner, wiceminister zdrowia. Między sztabem a komitetem Natomiast Aleksander Kwaśniewski i Marian Krzaklewski wyraźnie rozgraniczyli komitet wyborczy i sztab. W skład komitetu Mariana Krzaklewskiego wchodzą: przewodniczący wszystkich partii i środowisk tworzących AWS, m.in. Jerzy Buzek, Jan Maria Rokita, Stanisław Zając, Paweł Łączkowski, Janusz Śniadek. Pełnomocnikiem komitetu jest Andrzej Szkaradek, dotychczas odpowiedzialny za dyscyplinę w klubie AWS. Z kolei szefem kampanii prezydenckiej jest Wiesław Walendziak (jeden z liderów partii, która najbardziej sprzeciwiała się kandydaturze Krzaklewskiego, czyli SKL). Ważną rolę pełni Kajus Augustyniak, wcześniej rzecznik Komisji Krajowej "Solidarności", a przez najbliższe kilkanaście tygodni rzecznik kampanii Krzaklewskiego. Skład komitetu - z wyjątkiem jego pełnomocnika - jest raczej symboliczny, ma manifestować jedność AWS. A od kampanijnej pracy jest sztab. Symboliczny charakter ma także komitet urzędującego prezydenta. Znalazły się w nim powszechnie znane osoby ze świata kultury i rozrywki: Cezary Pazura, Jerzy Hoffman, Xymena Zaniewska, Krystyna Kofta, Jerzy Duda Gracz, Magdalena Abakanowicz, Irena Santor, Czesław Lang. Ale także politycy SLD, byli premierzy: Włodzimierz Cimoszewicz i Józef Oleksy. Tych osób nie trzeba przedstawiać. Jeśli ktoś by nie wiedział, kto to jest Magdalena Abakanowicz bądź Duda Gracz, to na pewno będzie wiedział, kim jest Czesław Lang lub Cezary Pazura. Jeśli lubi to wybierze W przypadku Aleksandra Kwaśniewskiego rola komitetu jest symboliczna, więc zupełnie odmienna niż w przypadku Mariana Krzaklewskiego. Jeśli członkowie komitetu - ludzie, którzy budzą symapatię bądź szacunek - popierają Kwaśniewskiego, to zapewne warto to zrobić - na taką reakcję ze strony wyborców liczył zapewne prezydent, tworząc swój komitet. Wiara, że sympatia i szacunek, jaki wśród Polaków budzą osoby popierające, przeniesie się na pretendenta do prezydenckiego fotela, przyświeca wielu kandydatom konstruujących różnorakie "listy popierających". Symbole, nawet najbardziej popularne, nie zastąpią ciężkiej pracy, jaką jest organizacja kampanii. Dlatego też szefem sztabu wyborczego Kwaśniewskiego został Ryszard Kalisz (do tej roli przygotowywał się od wielu miesięcy, z tego powodu był w tym czasie jedynie p.o. szefem prezydenckiej kancelarii), jego zastępcą jest Krzysztof Janik, a rzecznikiem prasowym Dariusz Szymczycha, były naczelny "Trybuny". W skład sztabu wchodzą też Aleksandra Jakubowska, Lech Nikolski (sekretarz stanu w kancelarii premiera, gdy rzecznikiem rządu była Jakubowska) oraz Tomasz Nałęcz (UP) i Edward Kuczera. Wariant wojskowy i niespodzianka Na wariant "wojskowy" poszedł kandydat Tadeusz Wilecki, generał, były szef sztabu generalnego Wojska Polskiego. W jego otoczeniu znalazło się czterech generałów, jeden wiceadmirał i kilku pułkowników. W skład komitetu Wileckiego weszli m.in: Bogusław Kowalski, Andrzej Horodecki, Marek Toczek, Bogdan Poręba, Peter Raina, Maciej Giertych. Ten skład dobrze chyba odzwierciedla treści, jakimi generał Wilecki będzie chciał pozyskać sympatyków: są tu osoby znane z nacjonalistycznych poglądów, wojskowi i znany z kontrowersyjnej działalności publicznej reżyser. Prawdziwie miłą niespodziankę zaserwował swoim zwolennikom Janusz Korwin-Mikke. W komitecie, który liczy 23 osoby, są m.in. pisarka Joanna Chmielewska, autorka "Lesia" i profesor Marek Rocki, rektor warszawskiej Szkoły Głównej Handlowej, najbardziej prestiżowej polskiej uczelni ekonomicznej. Pełnomocnikiem komitetu jest Stanisław Michalkiewicz, znany czytelnikom prawicowej prasy, a szefem sztabu wyborczego lidera Unii Polityki Realnej - Leszek Samborski. Przy pomocy Gierka i bezrobotnego Piotr Ikonowicz, przewodniczący Polskiej Partii Socjalistycznej, jak na obrońcę szańców lewicy przystało, zaprosił do pomocy w kandydowaniu lekarza Adama Gierka, syna Edwarda, oraz Janusza Rolickiego, poprzedniego naczelnego "Trybuny", który jako szef gazety socjaldemokracji był bardziej lewicowy niż lewica. Znany niewielu osobom kandydat do roli głowy państwa, tarnowski radny Marek Ciesielczyk, ma w swym komitecie wyborczym ludzi jeszcze mniej znanych niż on sam. Pełnomocnikiem komitetu jest pani Helena Hołda, emerytka, a wcześniej pracownik biurowy. Wśród popierających Ciesielczyka są jeszcze dwie osoby z rodziny Hołdów: Wanda i Marek, student. Na zarejestrowanej w PKW liście znajdują się też nazwiska: bezrobotnego, meteorologa, nauczyciela, właściciela sklepu, inżyniera budownictwa, lekarza. Jan Olszewski, wspólny kandydat ROP i PC, polityk przywiązany do tradycji, sięgnął po osoby bliskie mu politycznie od dawna. W skład jego komitetu wchodzi 39 osób, m.in. Ludwik Dorn z PC. Przewodniczącym komitetu wyborczego jest Henryk Lewczuk, a pełnomocnikiem - Stanisław Gogacz. Szefem sztabu został Wojciech Włodarczyk, najbliższy współpracownik Jana Olszewskiego, jeszcze z czasów, gdy kandydat był premierem. Włodarczyk pełnił wówczas funkcję szefa Urzędu Rady Ministrów. Z robotnikiem-intelektualistą Swoje komitety wyborcze mają oczywiście, bo taki jest wymóg ordynacji, także pozostali kandydaci, Dariusz Grabowski, Jarosław Kalinowski, Andrzej Lepper, Jan Łopuszański. Ale całe to "zamieszanie" z gromadzeniem wokół siebie znanych nazwisk rozpoczął kilka miesięcy temu Andrzej Olechowski. Był pierwszym publicznie zgłoszonym kandydatem, choć nie był jeszcze wtedy znany ostateczny kształt ordynacji prezydenckiej. Głośny list z poparciem jego kandydatury wystosowała wtedy grupa krakowskich intelektualistów, z noblistą Czesławem Miłoszem i robotnikiem Maciejem Jankowskim, wtedy posłem AWS. Lista osób popierających dzisiaj Andrzeja Olechowskiego jest jeszcze dłuższa. Znajdują się na niej: profesorowie Jacek Szacki, Zyta Gilowska, Wiesław Wilczyńsk, ludzie filmu - Allan Starski, Kazimierz Kutz, a także Wojciech Mann, Marek Gaszyński, Stefan Stuligrosz, Andrzej J. Blikle, Grzegorz Markowski, lider Perfektu. Jednym słowem - dla każdego coś miłego. Pierwszym sprawdzianem "siły rażenia" komitetów i list z nazwiskami osób popierających będzie to, którym kandydatom uda się zebrać 100 tys. podpisów. Jest to formalny warunek rejestracji kandydata.
Startujący w nadchodzących wyborach prezydenckich starają się gromadzić wokół własnej kandydatury ludzi o znanych nazwiskach.Były prezydent wybrał najprostszą organizację komitetu-sztabu. Jego członkami są lokalni liderzy Chrześcijańskiej Demokracji, terenowi pełnomocnicy tej partii. Kwaśniewski i Krzaklewski rozgraniczyli komitet wyborczy i sztab.Symboliczny charakter makomitet urzędującego prezydenta. Symbole, nawet najbardziej popularne, nie zastąpią ciężkiej pracy, jaką jest organizacja kampanii.
Po 100 dniach od przejęcia władzy przez Putina Rosja wciąż czeka na jego strategię Rakieta ważniejsza od rządu Putin tak dobrze czuł się na rosyjskich okrętach pełniących służbę na Morzu Barentsa, że nie zdążył wrócić do Moskwy na ważne posiedzenie rządu FOT. (C) AP SŁAWOMIR POPOWSKI z Moskwy W niedzielę 9 kwietnia minęło równo sto dni, odkąd namaszczony przez Borysa Jelcyna Władimir Putin zaczął pełnić obowiązki prezydenta. Czego udało mu się w tym czasie dokonać? Złośliwi twierdzą, że powiodło mu się wyłącznie w dwóch sprawach: pozbył się drażniącego tytułu "p.o." i potrafił wykreować swój wizerunek jako człowieka silnej ręki. Oprócz tego - pisze ironicznie dziennik "Wriemia" - Rosjanie dowiedzieli się o Putinie tylko tyle, że uprawia dżudo, bardzo lubi jeździć na nartach, ma pudla Tosię, a jego nauczycielka zmieniła niedawno kanapę. To niewiele jak na Wielką Nadzieję Rosjan. Prezydent na miotle Jeszcze przed wyborami prezydenckimi w Moskwie żartowano, że jeśli Putin nagle przyleci gdzieś na miotle, to i tak nikogo to nie zdziwi. Dlatego kiedy w ostatniej chwili okazało się, że na stacji kosmicznej Mir zabrakło miejsca dla mającego tam nakręcić kilka scen do filmu aktora Walerija Stiekłowa, natychmiast pojawił się dowcip, że stało się tak za sprawą p.o. prezydenta, który chciał zwolnić miejsce dla siebie... Putin, który dwukrotnie podróżował już myśliwcem i nawet wykonał na nim efektowną beczkę, nie ukrywa, że lubi mocne wrażenia. O ile jednak w okresie kampanii wyborczej można było znaleźć jakieś uzasadnienie dla jego podniebnych wyczynów i wytłumaczyć je chęcią przedstawienia siebie jako kogoś sprawnego, zdrowego i zupełnie innego od Jelcyna, o tyle po wyborach tego rodzaju ekstrawagancje zaczynają budzić wśród konserwatywnych w gruncie rzeczy Rosjan coraz większe zażenowanie. To wspaniale - pisały niedawno "Izwiestia" - że prezydent-elekt zechciał spędzić noc na największym rosyjskim atomowym okręcie podwodnym i dopełnić obowiązku chrztu podmorskiego na głębokości 50 metrów (nawiasem mówiąc, prawdziwy chrzest powinien się odbywać poniżej 100 metrów). Dlaczego jednak dzieje się to kosztem ważnych spraw państwowych? Można zrozumieć, że prezydent, jako głównodowodzący rosyjskimi siłami zbrojnymi, chce zobaczyć, jak odpala się rakietę dalekiego zasięgu, ale jego zachowanie - zwraca uwagę dziennik - aż za bardzo przypomina postępowanie mężczyzny, któremu z dzieciństwa pozostał niedosyt zabawy w wojnę. Dokładnie w tym samym czasie, gdy prezydent-elekt podziwiał biały pióropusz ciągnący się za startującą rakietą, w Moskwie, ze względu na nieobecność szefa, odwoływano ważne posiedzenie rządu, na którym miały zapaść decyzje dotyczące rosyjskiego bilansu paliwowo-energetycznego. Co więcej, do ostatniej chwili nie było wiadomo, czy pływający po Morzu Barentsa prezydent zdąży na spotkanie z zastępcą szefa Międzynarodowego Funduszu Walutowego Stanleyem Fischerem, aby porozmawiać o planach współpracy z MFW. Zdążył, choć dotarł do Moskwy dopiero wieczorem. Pozostało jednak wrażenie, że prezydent fascynujący się myśliwcami, okrętami podwodnymi i nartami, a przy tym często zmieniający plany i spóźniający się na ważne spotkania w rzeczywistości stara się maksymalnie opóźnić moment, kiedy będzie musiał zająć się o wiele trudniejszymi i bardziej ryzykownymi problemami ekonomicznymi lub dyplomatycznymi. Skarcona bezczynność? Z punktu widzenia polityki gospodarczej lub zagranicznej dotychczasowy dorobek Putina nie wygląda imponująco. Dzięki wojnie w Czeczenii udało mu się skonsolidować społeczeństwo rosyjskie, ale wbrew zapewnieniom koniec operacji na północnym Kaukazie ciągle jeszcze wydaje się bardzo odległy. A co gorsze dla Putina, wraz z rozpoczęciem przez Czeczenów prawdziwej wojny partyzanckiej - która latem, jak tylko góry się zazielenią, może przybierać na sile - rosyjscy generałowie zaczęli tracić inicjatywę. Przybywa ofiar po stronie wojsk federalnych. Prezydent-elekt zapowiedział co prawda ogłoszenie własnego politycznego planu uregulowania konfliktu, ale nikt jeszcze nie wie, na czym miałby on polegać. Pojawiają się sprzeczne doniesienia. Część ekipy kremlowskiej mówi o wprowadzeniu w Czeczenii bezpośrednich rządów prezydenckich, ale jeszcze tego dnia inny przedstawiciel tej samej ekipy kategorycznie to dementuje, podczas gdy szef państwa milczy. Putin jest też coraz częściej krytykowany za zaniedbanie rosyjskiej polityki zagranicznej. W Moskwie politycy przeszli do porządku dziennego nad surową dla Rosji rezolucją Parlamentu Europy, ale w podtekście wielu komentarzy zawarty zarzut przeciwko Putinowi, że zaniedbał wysiłków dyplomatycznych, aby udowodnić własne racje. Poprzestał na spotkaniu w petersburskiej operze z brytyjskim premierem Tonym Blairem i kilku rozmowach telefonicznych z przywódcami europejskimi. A to o wiele za mało. Jak pisały "Izwiestia", na tle poczynań, a właściwie bezczynności obecnego gospodarza Kremla, nawet ulubione przez Jelcyna spotkania dyplomatyczne "bez krawatów", w bani i na wspólnym wędkowaniu sprawiały wrażenie głęboko przemyślanej strategii. Wreszcie gospodarka. Wyniki są obiecujące. Kolejny kwartał Rosja obywa się bez kredytów zagranicznych i jest gotowa przetrwać bez nich choćby do końca roku. Nawet decyzja członków Organizacji Państw Eksporterów Ropy Naftowej (OPEC) o zwiększeniu wydobycia ropy naftowej i spadek jej ceny do około 21 dolarów za baryłkę nie stanowi dla Moskwy większego kłopotu. Dla Putina to dobra wiadomość, ale co będzie dalej? Bez wyboru Prezydent-elekt do tej pory realizował politykę "małych kroków", choć jednocześnie - podobnie jak kiedyś Jelcyn - zapowiada szybkie nadejście lat tłustych i epoki dynamicznego rozwoju. Rosjanie w to wierzą, bo nie mają innego wyboru. Tak przyjmuje się każdą zmianę władzy w Moskwie. Najpierw są wielkie nadzieje, a potem zaczyna się okres długiego, zwykle nieskończenie długiego oczekiwania... Putin zakłada, że będzie rządzić co najmniej do roku 2010 i na tej dacie kończą się jego plany strategiczne. Tyle że ciągle jeszcze nie wiadomo, na czym będzie polegała owa "strategia Putina". Jej założenia przygotowuje kierowane przez Germana Grefa Centrum Studiów Strategicznych. Początkowo mówiło się, że Centrum ogłosi wyniki swoich prac jeszcze przed wyborami prezydenckimi, potem zapowiadano, że Rosjanie będą mogli zapoznać się z wybraną dla nich przez Putina strategią tuż po jego inauguracji na szefa państwa, czyli na początku przyszłego miesiąca. Teraz wspomina się o końcu maja, ale i ta data wydaje się coraz bardziej wątpliwa. Czyżby znów miała się spełnić zasada Wiktora Czernomyrdina: chcieliśmy jak najlepiej, a wyszło jak zawsze? Na razie trzeba się zadowolić kolejnymi ogólnikami o konieczności kontynuowania liberalnych reform - obowiązkowo z podkreśleniem konieczności zmniejszenia ich kosztów społecznych. W sumie, poza retoryką, dotąd nie ma żadnej zmiany i nawet zapewnienia prezydenta-elekta, że będzie trzymał wszystkich oligarchów na dystans, nie wywołały w ich szeregach nadmiernego niepokoju. Co najwyżej, spowodowały nasilenie walki o to, kto spośród równych okaże się jednak równiejszy. Nie działać pochopnie W swoim wywiadzie-rzece, opublikowanym tuż przed wyborami, Putin z pełną szczerością powiedział: "Teraz nikt mnie nie kontroluje. To ja kontroluję wszystkich. Nigdy nie działałem pochopnie. Najpierw uważnie przyglądałem się sytuacji, a potem podejmowałem te decyzje, które uważałem za ważne". Prezydent-elekt postępuje obecnie właśnie w taki sposób. Jeździ po kraju, bada sytuację i nie spieszy się z powzięciem decyzji. Stać go też na takie poczynania, jak choćby wizyta w centrum Gazpromu w celu pogodzenia dwóch rywalizujących ze sobą oligarchów "wagi superciężkiej" - Rema Wiachiriewa i Anatolija Czubajsa. Może i jest w tym metoda. Po burzliwych latach gorbaczowowskiej pieriestrojki i jelcynowskiej postpieriestrojki, kiedy każdy rok wstrząsał posadami państwa, Rosja potrzebuje obecnie spokoju i czasu na zastanowienie.
minęło sto dni, odkąd Władimir Putin zaczął pełnić obowiązki prezydenta. Putin dwukrotnie podróżował myśliwcem. tego rodzaju ekstrawagancje zaczynają budzić zażenowanie. prezydent-elekt zechciał spędzić noc na okręcie podwodnym. Dlaczego dzieje się to kosztem spraw państwowych? ze względu na nieobecność szefa, odwoływano ważne posiedzenie rządu. Putin jest krytykowany za zaniedbanie polityki zagranicznej. ciągle nie wiadomo, na czym będzie polegała "strategia Putina".
Z prof. Leną Kolarską-Bobińską, dyrektorem Instytutu Spraw Publicznych, rozmawia Andrzej Stankiewicz Nie wolno grać Unią FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI Rz: Czy gdyby dziś odbyło się referendum dotyczące przystąpienia Polski do Unii Europejskiej, to większość Polaków poparłaby integrację? LENA KOLARSKA-BOBIńSKA: Większość osób, które uczestniczyłyby w referendum - tak, choć obawiam się o frekwencję. W tej chwili to większy problem, niż samo poparcie. W połowie lat 90. zwolenników integracji było znacznie więcej, niż teraz - 70 - 80 proc. Przodowaliśmy wśród krajów kandydujących. Co się stało przez ostatnie kilka lat, że odsetek zwolenników wejścia do Unii oscyluje wokół 50 procent? Poparcie w Polsce jest zbliżone do tego, które istnieje w innych krajach kandydujących. Przypomnijmy też, że w krajach, które głosowały w ostatnich latach nad wejściem do Unii - chociażby w Finlandii czy Szwecji - poparcie przed referendum oscylowało wokół 50 proc. Dlaczego zeszliśmy do 50 - 52 procent? Bo wcześniej popieraliśmy mit, wyobrażenie o Unii, akceptowaliśmy wartości, które uosabiała Europa. Zaczęły się negocjacje i integrację postrzegamy bardziej przez pryzmat konkretów oraz realnych interesów. Warto jednak podkreślić, że po dwu latach poparcie dla integracji jest stabilne. W wykładzie na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego postawiła pani tezę, że referendum dotyczące wejścia do UE może okazać się głosowaniem nad przemianami zachodzącymi w Polsce i reformami rynkowymi. Jeżeli sytuacja będzie nie najlepsza, to większość Polaków zagłosuje na "nie". Postawa proeuropejska wiąże się z zadowoleniem z przemian zachodzących w kraju i nadzieją na lepszą przyszłość. Obecnie po raz pierwszy w referendum Polacy będą mogli podjąć decyzję, czy chcą kontynuacji reform, dalszej liberalizacji gospodarki, czy też nie. Dotychczasowe głosowania w wyborach nie przyniosły tak zasadniczych i jednoznacznych rozstrzygnięć o długofalowych konsekwencjach dla Polski. Brak nadziei na jakąkolwiek poprawę również po wejściu do UE odbiera motywację do udziału w referendum i może sprzyjać głosowaniu na "nie". W tym paradoksalnie widzę też szansę - jeżeli w trudnej sytuacji gospodarczej, jaką mamy teraz, Polacy zrozumieją, że integracja stwarza możliwości na ponowne wejście na ścieżkę rozwoju, to wtedy pójdą do urn i zagłosują na "tak". Dlatego jest szansa, żeby wytłumaczyć ludziom: "Zobaczcie, integracja okazała się korzystna dla krajów, które przeżywały takie trudności jak my. Hiszpania czy Irlandia miały bardzo wolny wzrost gospodarczy, duże bezrobocie i wykorzystały swoje członkostwo w Unii, żeby to zmienić". Polacy wiążą z Unią Europejską raczej obawy ekonomiczne niż polityczne. Powinni dostrzec w niej nadzieję na rozwój regionu, nowe miejsca pracy i poprawę funkcjonowania państwa. Po raz pierwszy tak silną reprezentację w Sejmie mają nie tylko eurosceptycy - można ich znaleźć w PiS, Samoobronie czy w PSL - ale także politycy wrodzy integracji z Unią - głównie z Ligi Polskich Rodzin. Dzięki wejściu do parlamentu głos przeciwników wejścia do Unii będzie słyszalny - będziemy oglądać ich w telewizji, czytać ich opinie w gazetach. Czy to wpłynie na poparcie dla integracji? - W społeczeństwie rośnie grupa, która dostrzega korzyści w integracji, ale również przybywa tych, którzy obawiają się, że stracą na tym procesie. Poglądy Polaków się polaryzują. Jednak z przeprowadzonych w Instytucie badań nad postrzeganiem "europejskości" partii wynikało, że w wyborach 3/4 Polaków poparło ugrupowania, które uważają za popierające integrację. Politycy przeciwni integracji będą widoczni, ale sądzę, że niedługo zmobilizują się też zwolennicy integracji wystraszeni tym, iż proces może się nie powieść, a Polska na długie lata zostanie na peryferiach Europy. Czyli wybory do parlamentu nie były "przedreferendum"? Zdecydowanie nie. Tylko jedno ugrupowanie, które weszło do Sejmu, zostało wybrane ze względu na swój negatywny stosunek do Unii - to Liga Polskich Rodzin. Elektoraty wszystkich pozostałych partii są bardziej "europejskie" - przeważają w nich zwolennicy niż przeciwnicy wejścia do Unii. Nawet wyborcy Samoobrony - choć postrzegają swoją partię jako antyeuropejską - sami w większości są zwolennikami integracji. Elektorat Andrzeja Leppera nie poparł jego ugrupowania ze względu na hasła wrogie Unii. Ważne jest, że obecnie instytucje państwowe cieszą się większym poparciem społecznym. Badania opinii publicznej wskazują, iż żaden Sejm dotychczas nie budził takich nadziei na początku kadencji, jak ten. Również społeczeństwo wierzy, że ten rząd będzie dobrze godził interesy Polski i Unii. Tak czy inaczej mamy w Sejmie wielu polityków niechętnych Unii. A sondaże - chociażby najnowsze badania PBS dla "Rzeczpospolitej" - potwierdzają, że poparcie dla Samoobrony czy LPR rośnie. Nawet przedstawiciele ugrupowań, które deklarują poparcie dla integracji - chociażby Maciej Płażyński czy Lech Kaczyński - wypowiadali się krytycznie, kiedy rząd Millera ogłosił zmianę stanowisk negocjacyjnych. Nasi negocjatorzy nie powinni się tym przejmować? Zauważyłam niebezpieczne tony w wypowiedziach polityków Platformy Obywatelskiej czy PiS. Janusz Lewandowski mówi tak: "Nie będę doradzał rządowi, co zrobić z gospodarką. Niech sam się o to martwi". A przecież nie doradzałby rządowi, tylko nam, bo wszyscy odczuwamy kryzys gospodarczy. Obawiam się, że takie myślenie - to ich, czyli rządu, sprawa, a nie nasza - niedługo dotknie także negocjacji z Unią. Partie prawicy mogą chcieć budować swoją pozycję na kontestowaniu procesu negocjacji. Jan Maria Rokita już mówi, że jeśli przegramy referendum, to będzie to wina tego rządu, bo zmieniając stanowiska negocjacyjne zniechęci ludzi. Opozycja zamiast dystansować się od negocjacji powinna czuwać, aby interesy jej elektoratu zostały zabezpieczone, włączać się w cały ten proces. Problem jest taki, że opozycja jest bardzo słaba i nie ma pomysłu na budowę swoich partii i zyskanie poparcia. Ale politycy centroprawicowi nie zyskają nic na kontestowaniu integracji, bo Liga Polskich Rodzin będzie od nich w tym lepsza. A sami mają elektoraty prounijne, choć pełne obaw. Jeżeli przegramy referendum, to będzie to wina wszystkich elit politycznych. W tym przełomowym dla kraju momencie powinny bowiem - zamiast ulegać nastrojom pesymizmu - mądrze spełniać funkcje przywódcze. Żeby nie dopuścić do zjednoczenia opozycji wokół mniej lub bardziej radykalnych haseł antyunijnych w interesie rządu powinno być wciągnięcie jej przedstawicieli do pracy nad negocjacjami. Do Komitetu Integracji Europejskiej zaproszono głównego negocjatora z poprzedniego rządu prof. Jana Kułakowskiego oraz byłego szefa UKIE Jacka Saryusz-Wolskiego i Tadeusza Mazowieckiego, ale za żadnym z nich nie stoi realna siła polityczna. Potrzebna jest autentyczna współpraca rządu z popierającą integrację opozycją nad konkretnymi kwestiami negocjacyjnymi, ważne jest też przekazywanie spójnych sygnałów społeczeństwu. W przeciwnym razie grozi nam porażka w referendum. Rząd Buzka próbował udawać, że w sprawach integracji współpracuje z opozycją i organizacjami pozarządowymi. Obawiam się, iż rząd Millera też może tylko markować współdziałanie. Obecnie samo informowanie opozycji nie wystarcza, konieczne jest wciąganie jej w proces kształtowania decyzji. Wydawało się, że dla wyników referendum kluczowa będzie postawa wsi. Ale coraz większym znakiem zapytania staje się postawa klasy średniej, dotkniętej kryzysem gospodarczym. Rzeczywiście, niepokoje klasy średniej rosną, ale jest ona wciąż silnie proeuropejska. Poza tym bardzo boi się wzrostu poparcia społecznego dla ruchów radykalnych, ksenofobicznych, antydemokratycznych. Bardziej obawia się cofnięcia Polski z dotychczasowej drogi rozwoju niż konkurencji na rynku europejskim. Wyznawane wartości mogą wziąć górę nad poczuciem zagrożenia interesów. Większy problem będzie z przekonaniem wsi. Będzie bardzo trudno wytłumaczyć polskim rolnikom, że skorzystają na integracji, jeżeli nie dostaną takiej pomocy, jaką mają ich koledzy z obecnych państw Unii. Wyobraża sobie pani Polskę po przegranym referendum? Trudno mi sobie wyobrazić taką sytuację. Zamiast rozważać, czy wejdziemy, czy nie, trzeba zastanawiać się, co zrobić, żeby jak najwięcej zyskać, kiedy wejdziemy, jak zwiększyć w nowej sytuacji szanse rozwoju Polski. I jak korzyściami płynącymi z tego rozwoju obdzielić jak najwięcej osób. -
gdyby dziś odbyło się referendum dotyczące przystąpienia Polski do Unii Europejskiej, to większość Polaków poparłaby integrację? LENA KOLARSKA-BOBIńSKA: Większość osób, które uczestniczyłyby tak, obawiam się o frekwencję. Brak nadziei na poprawę po wejściu do UE odbiera motywację i może sprzyjać głosowaniu na "nie". Potrzebna jest współpraca rządu z popierającą integrację opozycją nad kwestiami negocjacyjnymi, ważne jest przekazywanie spójnych sygnałów społeczeństwu.
OPINIE Fałszywa jest teza, że duża liczba powiatów to cena za zlikwidowanie znacznej liczby województw - twierdzą naukowcy z Europejskiego Instytutu Rozwoju Regionalnego i Lokalnego Powiaty potrzebne tylko przy dużych regionach ZYTA GILOWSKA, GRZEGORZ GORZELAK, BOHDAN JAŁOWIECKI Dzięki koalicji AWS - UW zakończyliśmy rozważania, czy reformować terytorialną organizację kraju. Możemy podjąć dyskusję, jak to robić. Europejski Instytut Rozwoju Regionalnego i Lokalnego od wielu lat postuluje wprowadzenie nowej terytorialnej organizacji kraju (t.o.k.). Działamy na rzecz regionalizacji, prowadząc badania, publikując książki i artykuły oraz uczestnicząc w zespołach ekspertów. Nasze doświadczenia upoważniają nas do zabrania głosu, dlatego też zwracamy się do osób odpowiedzialnych za decentralizację kraju z następującymi postulatami. - Decentralizacja państwa jest możliwa jedynie przez przekazanie uprawnień rządu centralnego samorządowym regionom, ponieważ tylko duży region jest zdolny do udźwignięcia przekazanych mu zadań i uprawnień. - Utworzenie powiatów nie oznacza decentralizacji państwa, ponieważ mogą one przejąć jedynie niektóre funkcje dotychczasowych małych województw, a nie rządu centralnego. Powiaty są potrzebne jedynie w przypadku utworzenia dużych regionów. Tak więc regionalizacja powinna poprzedzać powiatyzację lub być wprowadzona jednocześnie. - Utworzenie najpierw powiatów, a następnie regionów, i to dopiero w perspektywie 2000 roku, zagrażałoby decentralizacji państwa, a więc jego żywotnym potrzebom, ponieważ w miarę zbliżania się do końca kadencji obecnego parlamentu opór wobec regionalizacji będzie rósł. Będzie wzrastał dlatego, że regionalizacja zagraża istotnym interesom prowincjonalnych elit w województwach przeznaczonych do likwidacji, a zmieniając geografię wyborczą kraju, stwarza ryzyko dla całej klasy politycznej. Może się zdarzyć, że powiaty zostaną utworzone w istniejącej siatce województw, co nie tylko nie będzie prowadzić do decentralizacji funkcji państwa, ale przeciwnie - utrwali jego centralizację, a kompromitując reformę, uniemożliwi jej przeprowadzenie w przyszłości. Centrum - województwa - powiaty Decentralizacji powinny przede wszystkim podlegać kompetencje rządu, to bowiem właśnie administracja rządowa uległa najmniejszym zmianom po 1989 roku. Kompetencje administracji rządowej są skupione na szczeblu centralnym. To ten właśnie szczebel powinien podlegać decentralizacji, a więc oddać kompetencje i zadania innym jednostkom - dużym województwom samorządowym, w których obecna byłaby oczywiście także władza rządowa. Oddanie regionom (województwom) większości spraw związanych z rozwojem społeczno-gospodarczym uwolniłoby rząd centralny od zagadnień drobiazgowych i pozwoliłoby na przeprowadzenie fundamentalnej reformy centrum. (Rząd mógłby przyjąć na przykład następującą strukturę: Kancelaria Prezesa Rady Ministrów, Ministerstwo Spraw Zagranicznych, Ministerstwo Obrony Narodowej, Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji, Ministerstwo Skarbu i Budżetu Państwa, Ministerstwo Gospodarki, Ministerstwo Rolnictwa i Rozwoju Obszarów Wiejskich, Ministerstwo Edukacji, Nauki i Kultury, Ministerstwo Ochrony Środowiska, Ministerstwo Zdrowia, Pracy i Opieki Społecznej.) Utworzenie dużych województw samorządowych pozwoliłoby także na podjęcie wielu bardzo ważnych funkcji, których w obecnej t.o.k. nikt nie może pełnić we właściwy sposób (na przykład tworzenie regionalnych systemów innowacji i transferu technologii, współpraca przygraniczna, tworzenie silnych instytucji wspierających rozwój regionów itp.). Regionalizacja kraju (utworzenie dużych samorządowych województw jako regionów samorządowych w państwie unitarnym) jest znacznie ważniejszym elementem decentralizacji kraju niż przywrócenie powiatów samorządowych. Funkcje powiatu są ograniczone (opieka zdrowotna, edukacja ponadpodstawowa, służby pracy, niektóre inne usługi publiczne) i uzupełniające w stosunku do funkcji obecnie spełnianych przez gminy. Przywrócenie powiatu tylko w bardzo nikłym stopniu przyczyni się do decentralizacji administracji rządowej. Nie będzie również zabiegiem zwiększającym potencjał rozwoju gospodarczego. Powiat jest strukturą wtórną w stosunku do regionalizacji kraju. Województwa Granice jednostek przestrzennych zależą od ich kompetencji. Oznacza to, że wyznaczanie granic powinno być oparte na kryteriach o znaczeniu powszechnym, ogólnokrajowym, w żadnym zaś stopniu nie powinno być podporządkowane interesom cząstkowym, na przykład jakiejś elity regionalnej. Można sformułować jasną i precyzyjną zasadę regionalizacji, spełniającą wymóg powszechności. Stolicami nowych województw powinny zostać wielkie metropolie o znaczeniu ogólnokrajowym, które są zdolne podołać szerokim kompetencjom nowych województw (Bydgoszcz z Toruniem, Gdańsk, Katowice, Kraków, Łódź, Poznań, Szczecin, Warszawa, Wrocław), oraz miasta we wschodniej części kraju (Białystok, Lublin, Olsztyn, Rzeszów). Daje to trzynaście województw. Jakiekolwiek zwiększenie tej liczby narusza tę zasadę i prowokuje do postulowania tworzenia coraz to nowych województw, które to propozycje nie wynikają z żadnej ogólnej zasady, a są manifestacją interesów elit tego czy innego województwa. Zwiększanie liczby województw ponad trzynaście otwiera pole do przetargów politycznych, których rola powinna być minimalizowana przy projektowaniu reformy o tak fundamentalnym znaczeniu. Powiaty Powiat ma być jednostką organizującą publiczne usługi ponadpodstawowe zgodnie z potrzebami i preferencjami społecznymi, przy możliwie małej skali zasileń finansowych z budżetu państwa. Powiat powinien być więc wyposażony w podstawowe urządzenia infrastruktury społecznej i instytucjonalnej. Powinien mieć odpowiednią liczbę ludności, a miasto będące jego siedzibą nie powinno mieć mniej niż około dziesięciu tysięcy mieszkańców. Powinien dysponować wystarczającą bazą podatkową. Siedziba władz powiatowych powinna być łatwo dostępna dla mieszkańców. Jak wynika z przeprowadzonych studiów, w myśl tych kryteriów sensowne byłoby utworzenie w Polsce nie więcej niż dwustu powiatów. Tymczasem twierdzi się, że jednostek tych miałoby być trzysta sześćdziesiąt pięć (w tym trzysta dwadzieścia powiatów ziemskich i czterdzieści pięć miejskich). Tego rodzaju sieć byłaby nie tylko bardzo kosztowna, ale równocześnie niefunkcjonalna i marnotrawna. W razie utworzenia ponad trzystu powiatów wiele z nich liczyłoby po trzy, cztery gminy, co jest niezgodne z założeniami powiatowej reformy, której głównym celem jest zapewnienie koordynacji działań na większej przestrzeni. Takie małe powiaty, których siedziby liczyłyby zaledwie kilka tysięcy mieszkańców, nie byłyby w stanie pełnić funkcji przewidzianych dla nich ustawą o samorządzie powiatowym. Znaczna ich część byłaby tak słaba finansowo, że dominującym źródłem ich finansów musiałyby być środki przekazywane z budżetu państwa. Zmniejszenie liczby powiatów pozwoliłoby na utworzenie jednostek silniejszych finansowo i funkcjonalnie. W obliczu rozwoju motoryzacji i komunikacji publicznej miasta powiatowe byłyby również łatwo dostępne (trzysta powiatów to sieć utworzona w epoce dominacji transportu konnego). Mniejsza liczba powiatów to także mniejsze koszty stałe funkcjonowania tego szczebla t.o.k. oraz lepsze kwalifikacje kadr administracji samorządowej i rządowej na szczeblu powiatowym. Tylko razem z reformą finansów publicznych Decentralizacja t.o.k. musi być przeprowadzona równocześnie z decentralizacją polskiego systemu budżetowego. Tylko w ten sposób nowe jednostki samorządu terytorialnego zyskają prawo stanowienia swoich własnych budżetów, a zakres przedmiotowy budżetu państwa zostanie znacznie pomniejszony. Operacja taka nie wystarczy jednak do odzyskania przez podmioty władzy publicznej pełnej kontroli nad publicznymi zasobami finansowymi i nie zapobiegnie utrwalaniu się niekorzystnych zjawisk w gospodarowaniu tymi zasobami (niska dyscyplina budżetowa, mało czytelne zasady udzielania dotacji, wzrost wydatków publicznych, rozpraszanie dochodów publicznych). Dlatego reformę t.o.k. musi funkcjonalnie i metodologicznie wyprzedzać reforma finansów publicznych. W jej ramach najważniejsze jest ustanowienie nowych, bardziej precyzyjnych zasad cyrkulacji publicznego pieniądza. Chodzi głównie o to, by budżety publiczne (a więc budżet państwa i budżety jednostek samorządu terytorialnego) objęły praktycznie wszystkie dochody publiczne. Oznaczać to będzie radykalne zmniejszenie liczby instytucji pozabudżetowych uprawnionych do pobierania i wydatkowania publicznych zasobów finansowych (jednostek pozabudżetowych, funduszy celowych i rozmaitych agencji państwowych). Budżety tych instytucji zostaną włączone do budżetu państwa oraz budżetów wojewódzkich i powiatowych. Finalnym celem obu reform - t.o.k. oraz finansów publicznych - będzie konsolidacja budżetów publicznych w formę zwartego systemu finansowego państwa. Cel ten odpowiadałby głównym zamierzeniom reformatorskim wobec całej sfery budżetowej. W takim ujęciu reformy cząstkowe, tj. reformy poszczególnych segmentów tej sfery (zwłaszcza ochrony zdrowia i edukacji), powinny być ustrojowo, finansowo i chronologicznie podporządkowane reformom głównym, t.o.k. i finansów publicznych. Dopiero przeprowadzenie tych reform i konsolidacja finansów publicznych dostarczyłyby informacji o rzeczywistych kosztach wykonywania podstawowych usług publicznych, kosztach niemożliwych do oszacowania w obecnym systemie finansów państwa. Interes mieszkańców czy interes elit Autorzy reformy powinni pamiętać, że chodzi tutaj o zmiany, które mają usprawnić i unowocześnić sposób rządzenia państwem, a nie zaspokajać interesy elit lokalnych. Dla większości obywateli ostateczna siatka województw i powiatów nie ma większego znaczenia - ma natomiast znaczenie ich sprawność w obsłudze obywatela i rozwoju gospodarki. Badania wskazują, że oprócz Śląska i w mniejszym stopniu Wielkopolski nie istnieje w Polsce wyraźna identyfikacja regionalna. Podobnie bezzasadne wydaje się wskazywanie, że istnieje identyfikacja mieszkańców z określonymi układami ponadlokalnymi, które tworzyłyby siatkę ponad trzystu powiatów. Za tworzeniem możliwie dużej liczby województw i powiatów optują przedstawiciele lokalnych elit politycznych i administracyjnych, nie zaś sami mieszkańcy. Elity te, dążąc do zapewnienia sobie stanowisk i wpływów, używają nieprawdziwych argumentów, mówiących, że dążenia te są wyrażane przez ludność. Niestety, argumentom tym dają wiarę politycy szczebla centralnego. Formułowane są tezy, iż duża liczba powiatów jest ceną, jaką trzeba zapłacić za zlikwidowanie znacznej liczby województw. Jest to teza fałszywa, a jest ona wynikiem przyjmowania postulatów elit za dążenia mieszkańców. W rezultacie decyzje o fundamentalnym i długofalowym znaczeniu dla całego kraju zostają uwikłane w doraźne przetargi polityczne i są poddane wpływom lokalnych grup interesów. Tryb przygotowania i wprowadzenia reformy Reforma t.o.k. powinna być wprowadzona jedną ustawą łączącą reformę powiatową i wojewódzką. Ustawa powinna być przygotowana przez ekspertów i zaakceptowana przez ścisłe centra kierownicze rządzących partii. Ustawa tylko w możliwie niewielkim stopniu powinna być przedmiotem dyskusji w Sejmie, a na pewno nie powinna stać się przedmiotem debaty ogólnokrajowej. Powinna być wprowadzona szybko. Czas pracuje przeciwko fundamentalnym reformom, w których głosujący za nimi posłowie narażają się lokalnym grupom interesów. Jeżeli całościowa reforma organizacji terytorialnej kraju nie zostanie dokonana w ciągu kilku następnych miesięcy, nie zostanie dokonana w ogóle lub też zostanie wprowadzona częściowo - na przykład wprowadzi się ponad trzysta powiatów i pozostawi obecne województwa - co będzie rozwiązaniem znacznie gorszym, niż gdyby nic nie zmieniano. Autorzy współpracują z Europejskim Instytutem Rozwoju Regionalnego i Lokalnego Uniwersytetu Warszawskiego
zwracamy się do osób odpowiedzialnych za decentralizację kraju z następującymi postulatami. - Decentralizacja państwa jest możliwa jedynie przez przekazanie uprawnień rządu centralnego samorządowym regionom, ponieważ tylko duży region jest zdolny do udźwignięcia przekazanych mu zadań i uprawnień. - Utworzenie powiatów nie oznacza decentralizacji państwa, ponieważ mogą one przejąć jedynie niektóre funkcje dotychczasowych małych województw, a nie rządu centralnego. - Utworzenie najpierw powiatów, a następnie regionów, i to dopiero w perspektywie 2000 roku, zagrażałoby decentralizacji państwa.
Gdzie Ren wpada do Tybru Nieznana historia Vaticanum II EWA K. CZACZKOWSKA Przyglądając się zdjęciom z pełnym dostojeństwa gronem ojców soborowych, trudno byłoby dociec, jak wiele w atmosferze Vaticanum II było emocji, napięć i rywalizacji grup o różnych poglądach. I chociaż dokumenty były ogłaszane przez papieża w imieniu całego soboru, to przecież wśród jego uczestników nie były przyjmowane z równym entuzjazmem. Od zakończenia soboru minęło już ponad trzydzieści pięć lat, ale wiedza o jego przebiegu była w Polsce do tej pory nieznaczna. Samo wprowadzenie postanowień soboru rozpoczęło się w polskim Kościele później i przebiegało wolniej niż na Zachodzie. Natomiast wśród publikacji na temat soboru, prócz przyjętych dokumentów, znajdują się głównie pozycje z zakresu nauczania soboru, jego znaczenia, recepcji w Polsce, kierunków filozoficznych obecnych w Kościele tamtego okresu itd. Najwięcej zresztą publikacji ukazało się w ostatnim dziesięcioleciu. Pisano o skutkach soboru, a nie o jego przebiegu (prócz dziennikarskich korespondencji ukazujących się w "Tygodniku Powszechnym"), czyli czterech sesjach, na których między październikiem 1962 a grudniem 1965 roku zbierali się ojcowie soborowi, by przedyskutować i przyjąć kilkanaście dokumentów, które miały - jak mówił Jan XXIII - "przewietrzyć Kościół". Aby pełna dokumentacja z obrad Soboru Watykańskiego została ujawniona, musi upłynąć co najmniej jedno pokolenie, niemniej okazuje się, że wiedza na ten temat jest pokaźna. Od niedawna także w Polsce, a to za sprawą przetłumaczonej niedawno i wydanej po polsku książki amerykańskiego werbisty ojca Ralpha M. Wiltgena "Ren wpada do Tybru. Historia Soboru Watykańskiego II". Liberałowie kontra konserwatyści Ojciec Wiltgen obserwował sobór z bliska - prowadził niezależny Soborowy Ośrodek Informacji Prasowej, organizował konferencje prasowe z uczestnikami soboru, z 550 z nich przeprowadził wywiady, wydawał biuletyn dla około trzech tysięcy dziennikarzy z ponad stu krajów świata, miał dostęp do oficjalnej korespondencji, dokumentów, materiałów roboczych soboru itp. Na tej podstawie odtworzył w sposób kompetentny, miejscami bardzo szczegółowy, przebieg sesji soboru, pokazując proces przyjmowania dokumentów. Mnóstwo w jego książce nazwisk, dat, liczb, ale dzięki temu powstał - jak się wydaje - bezstronny opis Vaticanum II. Wyłania się z niego sobór jako ciało ustawodawcze podobne do wielu innych, w kórym ścierają się opinie, powstają grupy nacisku o podobnych poglądach, obmyślana jest taktyka działania dla osiągnięcia zamierzonych celów, pisane są petycje, zbierane podpisy itd. Na którym dochodzi nawet do niezamierzonych uchybień w procedurze i interwencji najwyższego autorytetu, w tym przypadku papieża. Kilkanaście dokumentów przyjętych przez sobór było więc wynikiem albo kompromisów między grupami opinii, albo zwycięstw najsilniejszych z nich. Ojciec Wiltgen wymienia siedem takich grup, ale w gruncie rzeczy liczyła się jedna: przymierze europejskie o liberalnym obliczu. Usiłowało się mu przeciwstawić Międzynarodowe Ugrupowanie Ojców uważane, wraz z Kurią Rzymską, za esencję konserwatyzmu. Przymierze europejskie tworzyli, już od pierwszych dni soboru, biskupi z krajów niemieckojęzycznych - Niemiec, Austrii, Szwajcarii, do których dołączyli hierarchowie z Francji, Holandii, a także z Belgii oraz ze Skandynawii. Większość państw tego przymierza położona jest wzdłuż Renu, stąd tytuł książki Wiltgena "Ren wpada do Tybru", gdzie Tybr utożsamia Watykan. Wybitny teolog dominikanin ojciec Yves Congar, recenzując książkę Wiltgena, powiedział: "W skrócie mówiąc, Ren symbolizował szeroki i bystry nurt teologii katolickiej i wiedzy duszpasterskiej, który zapoczątkował swój bieg we wczesnych latach pięćdziesiątych naszego stulecia, a jeśli chodzi o sprawy liturgii i badania nad Pismem Świętym, nawet jeszcze wcześniej". I ten właśnie nurt miał największy wpływ na kształt przyjętych dokumentów, a w konsekwencji na całość dzieła soboru, czyli odnowy Kościoła. Zwycięstwa i porażki Siła przymierza europejskiego polegała głównie na doskonałej organizacji, która dała już o sobie znać podczas formowania komisji soborowych, a potem na regularnych spotkaniach w czasie trwania sesji oraz na konferencjach między sesjami, kiedy przygotowywano się do pracy nad kolejnymi dokumentami. Ustalano na nich plan działania, opracowywano poprawki do projektów, przygotowywano alternatywne propozycje, eksperci dostarczali ojcom soborowym analizy, komentarze, argumenty. Grupie tej przewodził energiczny siedemdziesięcioośmioletni niemiecki kardynał Frings, którego teologiem, co warto podkreślić, był wówczas ksiądz profesor Joseph Ratzinger, dzisiaj watykański kardynał strzegący czystości doktryny, uważany za konserwatystę. Jak wyraził się w innym miejscu książki ojciec Wiltgen, należałoby tylko życzyć, by inne narodowe konferencje biskupów były tak dobrze zorganizowane jak przymierze europejskie, bo stwarzałoby to większą szansę na szerszą reprezentację innych kierunków reprezentowanych wówczas w Kościele. Trzeba jednak zauważyć, że żaden dokument nie mógł być zatwierdzony bez woli dwóch trzecich ojców soborowych, a trudno przypuszczać, iż taki wynik można było osiągnąć wyłącznie dzięki dobrej organizacji pracy grupy znad Renu. Niemniej to właśnie europejskiemu przymierzu udało się m.in. nadać kształt, zmieniając poważnie pierwotny projekt jednej z najważniejszych konstytucji soborowych, nad którą najdłużej dyskutowano - o liturgii. To na skutek jej przyjęcia zostały wprowadzone do liturgii języki narodowe, a duchowni zaczęli sprawować msze zwróceni twarzą do wiernych. Mimo iż - jak pisze ojciec Wiltgen - liberalne przymierze miało decydującą kontrolę nad przebiegiem prac soboru (m.in. także dzięki umiejętnie rozegranej sprawie wyboru do poszczególnych komisji), ponosiło też porażki. Za taką uznano choćby ogłoszenie noty wyjaśniającej zasadę kolegialności w Kościele czy uchwalenie oddzielnego dekretu o życiu zakonnym (do jego przeforsowania musiała zawiązać się grupa ojców o nazwie Sekretariat Biskupów). O różnicy noszenia kapeluszy Ojciec Wiltgen miał świadomość, iż ukazanie działania różnych grup nacisku będzie argumentem wykorzystywanym przez przeciwników zmian w Kościele. I dlatego już we wstępie przypomina, iż tworzenie zespołów roboczych soboru przebiegało tak samo jak przy tworzeniu każdego innego ciała ustawodawczego, albowiem niemożliwe jest, aby 2150 ojców soborowych indywidualnie proponowało poprawki do projektów itd. W sposób naturalny tworzyły się więc zespoły opracowujące tematy, a wewnątrz nich podzespoły osób mających podobne poglądy i chcących mieć wpływ na kształt dokumentów. Czasami, aby wprowadzić albo - przeciwnie - odrzucić jakąś poprawkę, nie cofano się nawet przed uchybieniami proceduralnymi, co z kolei wywoływało potężne kontrakcje. Tak było na przykład w sprawie poprawki podpisanej przez 455 ojców soborowych z 86 krajów, domagających się umieszczenia stanowiska Kościoła względem komunizmu w rozdziale o ateizmie w "Konstytucji duszpasterskiej o Kościele w świecie współczesnym". Okazało, że poprawka w ogóle nie dotarła do członków odpowiedniej komisji, gdyż została wstrzymana przez jej sekretarza ojca Glorieux z Lille. Dopiero po interwencji Pawła VI do dokumentu dołączono przypis przypominający nauczanie Kościoła na temat komunizmu, ale faktem jest, że słowo komunizm w dokumencie nie pada (w Polsce pisał o tym przed laty Bohdan Cywiński). Arcybiskup Siguad, jeden z liderów Międzynarodowego Ugrupowania Ojców, skomentował to tak: "Istnieje różnica pomiędzy kapeluszem noszonym w kieszeni a noszonym na głowie". Zwołanie przez Jana XXIII soboru było decyzją zaskakującą. Również, o czym wiadomo od dawna, treść przyjętych przez sobór dokumentów znacznie różniła się od ich pierwotnych projektów. Zasługą ojca Wiltgena jest szczegółowe i bez angażowania emocji opisanie powstawania ostatecznej wersji dokumentów, które zadecydowały o odnowie Kościoła. Ojciec Ralph M. Wiltgen "Ren wpada do Tybru. Historia Soboru Watykańskiego II", Poznań 2001
Przyglądając się zdjęciom ojców soborowych, trudno dociec, jak wiele w atmosferze Vaticanum II było emocji i rywalizacji grup o różnych poglądach. Kilkanaście dokumentów przyjętych przez sobór było wynikiem kompromisów między grupami opinii, albo zwycięstw najsilniejszych z nich. Trzeba jednak zauważyć, że żaden dokument nie mógł być zatwierdzony bez woli dwóch trzecich ojców soborowych.
MEDIA Nieoczekiwana koalicja AWS - PSL - SLD Komentarz: Radiowa transakcja Nowy prezes Polskiego Radia Ludowiec Ryszard Miazek został nowym prezesem publicznego radia. Zmian w zarządzie dokonano głosami ośmiu członków rady nadzorczej związanych z AWS, PSL i SLD. Tylko przewodniczący rady Andrzej Długosz (związany z UW) sprzeciwił się tej zmianie. - Jeżeli ktoś z AWS powie mi teraz, że w mediach rządzi koalicja SLD - PSL - UW, to będę mu się śmiał w twarz - mówił tuż po głosowaniu kompletnie zaskoczony Andrzej Długosz. Rada zdecydowała się we wtorek wieczorem przyjąć dymisję dwóch ludowców w zarządzie PR: prezesa Stanisława Popiołka i Henryka Cicheckiego. Ich miejsce zajęli Ryszard Miazek (prezes telewizji publicznej w latach 1996 - 1998, redaktor naczelny "Zielonego Sztandaru") oraz wysoki rangą działacz PSL Stanisław Kolbusz. Zmian we władzach publicznego radia spodziewano się od wielu tygodni, ale AWS i UW skutecznie je dotąd blokowały. Ludowcy chcieli wymienić swoich przedstawicieli po incydencie z początków października ubiegłego roku. Wtedy to jeden z dyrektorów PR opisał w liście do prezesa Popiołka, jak skutecznie wzmacniana jest obecność ludowców na antenie stacji. We wtorek na kolejnym już posiedzeniu rady nadzorczej w tej sprawie AWS nieoczekiwanie zmieniła zdanie i głosowała razem z SLD i PSL. AWS: to nasz pierwszy ukłon - Jak Kali ukraść krowę, to dobrze, jak Kalemu ukraść krowę, to źle - tak skomentował krytyczne opinie UW o decyzji rady nadzorczej sekretarz Klubu AWS Andrzej Szkaradek. Jego zdaniem prawica dotąd tylko traciła na pozostawaniu w opozycji, bo - w przeciwieństwie do swojego rządowego koalicjanta - nie miała żadnego wpływu na media publiczne. - To nasz pierwszy ukłon w stronę ludowców. Chcemy, by wszystkie ugrupowania miały wpływ na to, co się dzieje w mediach - wyjaśnia Szkaradek. Wspólnego głosowania z SLD nie traktuje jako porażki prawicy, która dotąd głośno odżegnywała się od takich sojuszy. - Porażką jest brak współpracy z UW - twierdzi sekretarz Klubu Akcji. Wspólne głosowanie przedstawicieli AWS i SLD "ani zmartwiło, ani ucieszyło" rzecznika Klubu SLD Andrzeja Urbańczyka. Czy to początek współpracy prawicy z lewicą? - Nie widzę w tym nic złego. Skoro członkowie rady nadzorczej współpracują ze sobą, nie bacząc na interesy polityczne, to dowód na to, że dochodzi do odpolitycznienia mediów publicznych - ocenia Urbańczyk. Marek Sawicki, wiceprezes PSL, również utrzymuje, że nominacji Miazka nie należy traktować jako decyzji politycznej. - Tu układy polityczne nie miały znaczenia - mówi. Jego zdaniem nowy prezes PR nie jest osobą zaangażowaną politycznie, ale dobrym fachowcem i menedżerem. - Sądzę, że właśnie dlatego zaakceptowała go AWS, pamiętając, iżto właśnie Miazek wyprowadził TVP z bardzo trudnej sytuacji - uważa lider PSL. Tymczasem prawicowy członek Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji Jarosław Sellin nie ukrywa, że z jego punktu widzenia nie ma różnicy między byłym prezesem a obecnym. - Poprzedni prezes oficjalnie przecież akceptował polityczne nominacje na stanowiska w Polskim Radiu. Nie przypuszczam, by obecny prezes prowadził inną politykę - mówi. Nowy sojusz? Niektórzy działacze prawicy liczą na to, że wtorkowe głosowanie będzie pierwszym krokiem do rozbicia sojuszu medialnego SLD, PSL i UW. - Skłócenie tego frontu jest dla nas korzystne - mówi polityk AWS. Czy jednak koalicja z ludowcami i postkomunistami może być trwała? - PSL nigdy nie ukrywało, że w wielu kwestiach programowych bardzo mu blisko do AWS. Cieszyłbym się także, gdyby Akcja zaakceptowała ewentualny sojusz z SLD. PSL jest partią środka i chętnie będzie współpracować z obiema stronami - zapewnia Marek Sawicki. Jednak zdaniem niektórych obserwatorów głosowanie rady nadzorczej może jeszcze bardziej scementować dotychczasowy układ panujący w mediach. - Unia przez wiele tygodni dzielnie trzymała się w radiu razem z nami. A teraz pokazaliśmy im figę - martwi się jeden z prawicowych polityków. Podobny pogląd wyraża Jerzy Wierchowicz, szef Klubu UW: - AWS dowiodła, że jest niewiarygodna. - Nie ma sensu płakać za Unią, bo gorzej z nią już być nie mogło. Nigdy nie troszczyła się o nasz interes, zawsze o własny, a my tylko na tym traciliśmy - odpowiada na to inny polityk prawicy. - Akcja jest uczciwsza choćby dlatego, że jako ugrupowanie niczego w radiu nie zyskała. Unia też nic nie straciła, a przy okazji załatwiliśmy ważną dla państwa sprawę: zgodę na powołanie szefa Instytutu Pamięci Narodowej. Według nieoficjalnych informacji, właśnie obiecane poparcie ludowców dla nowego kandydata na prezesa Instytutu Pamięci Narodowej Andrzeja Chwalby (prorektora Uniwersytetu Jagiellońskiego) było ceną za wejście AWS w układ z ugrupowaniami wywodzącymi się z dawnego systemu. - Ale czy można wierzyć ludowcom? - drwi jeden z polityków prawicy, przeciwny takim sojuszom. - Popierając Miazka, wygłupiliśmy się niemiłosiernie. Mam tylko cichą nadzieję, że nie skompromitujemy się drugi raz, gdy ludowcy zapomną o naszym układzie podczas głosowania na szefa IPN. LUZ, M.D.Z. Od powołania koalicji z UW w 1997 roku AWS zabiegała o zlikwidowanie monopolu ludowców i SLD w mediach publicznych. Już w umowie koalicyjnej AWS i UW zapisały, że "wolne, rzetelne i bezstronne media publiczne są gwarantem rozwoju demokracji". Koalicja zapowiedziała zmianę formuły Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji oraz przekształcenia Telewizji Polskiej i Polskiego Radia w "instytucje prawdziwie publiczne i obiektywne". W tym celu miała zostać przeprowadzona "konieczna nowelizacja" ustawy o radiofonii i telewizji. Unia wybrała jednak współpracę z SLD, dzięki której rekomendowane przez nią osoby (m.in. Juliusz Braun w Krajowej Radzie, Walter Chełstowski w TVP, Eugeniusz Smolar w PR) weszły w skład władz instytucji medialnych. Po kilku kryzysach koalicyjnych AWS udało się nakłonić UW do podpisania w październiku ubiegłego roku. aneksu do umowy koalicyjnej, w którym znalazła się m.in. zapowiedź "podjęcia skutecznych działań służących budowie wolnych, rzetelnych i bezstronnych mediów w sposób określony w umowie koalicyjnej". Aneks nie doprowadził jednak do żadnych zmian we władzach publicznych mediów. KOMENTARZ Radiowa transakcja Jedną z nielicznych instytucji, cieszących się dużym zaufaniem społecznym, jest Polskie Radio. Udało mu się nie tylko utrzymać dominującą pozycję na konkurencyjnym rynku mediów, ale również autorytet związany z szanowaną i cenioną ofertą programową. Instytucja o tak dobrej reputacji nie powinna być poddawana niejasnym partyjnym rozgrywkom albo być przedmiotem politycznych transakcji. Za mało jest instytucji obdarzonych autorytetem, by nadwyrężać je przez tego typu zachowania. Wczorajsza decyzja rady nadzorczej Polskiego Radia o wymianie dwóch członków zarządu na dwóch innych daje podstawy do przypuszczeń, że kryją się za nią niekoniecznie względy merytoryczne. Odwołanie - bez podania powodów - prezesa oraz członka zarządu instytucji zaufania publicznego, zarazem spółki prawa handlowego, i powołanie na ich miejsce redaktora naczelnego PSL-owskiego "Zielonego Sztandaru" oraz partyjnego urzędnika pozostawia wątpliwości. Nawet jeśli prezes sam podał się do dymisji, jej przyczyny powinny być chociaż podane do publicznej wiadomości. W przeciwnym razie nie uniknie się pytań, czy jest to dymisja merytoryczna czy polityczna. Bożena Wawrzewska
Rada nadzorcza Polskiego Radia przyjęła dymisję dwóch ludowców w zarządzie PR: prezesa Stanisława Popiołka i Henryka Cicheckiego. Ich miejsce zajęli Ryszard Miazek oraz Stanisław Kolbusz. Do tej pory zmiany we władzach publicznego radia blokowały skutecznie AWS i UW. Jednak we wtorek AWS zagłosowała razem z SLD i PSL. Przedstawiciele SLD i PSL twierdzą, że nominacji Miazka nie należy traktować jako decyzji politycznej. Tymczasem według nieoficjalnych informacji ceną za wejście AWS w układ z SLD i PSL było obiecane poparcie ludowców dla nowego kandydata na prezesa IPN Andrzeja Chwalby. Z drugiej strony wtorkowe głosowanie może być pierwszym krokiem do rozbicia sojuszu medialnego SLD, PSL i UW.
ROZMOWA Zbigniew Boniek, kandydat na prezesa Polskiego Związku Piłki Nożnej Nikomu nic nie obiecałem BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI Czy ktoś, kto reklamuje piwo, może być prezesem PZPN? ZBIGNIEW BONIEK: Dlaczego nie? Mam długoletni kontrakt z kompanią piwowarską z Poznania. Zgodnie z hasłem: "Po godzinach, po pracy" napić się dobrego piwa to przyjemność. Jedno dobre piwo jest lepsze od wielu innych napojów, które piją dzieci i o których teraz tak głośno jest w Europie. Nie widzę żadnego związku między tym, że kandyduję na stanowisko prezesa PZPN, i reklamowaniem przeze mnie piwa. Jeśli zostanę prezesem, to może coś się w tym układzie zmieni, choć nie sądzę. Czy kandydat na prezesa PZPN może zajmować się sprzedażą zawodników za granicę? To całkowita nieprawda, wiadomość wyssana z palca. Pewnie chodzi o plotki związane z Arturem Wichniarkiem z Widzewa. Kilka razy rozmawiałem z Arturem Zgłosił się do mnie jeden menedżer z Włoch z pytaniem, jak mógłby się spotkać z Wichniarkiem. Spotkali się. To wszystko. Nie mam z tym nic wspólnego. Nigdy nie miałem nic wspólnego ze sprzedawaniem polskich piłkarzy za granicę. Jeśli zostanie pan prezesem PZPN, zrezygnuje pan z prezesowania firmie Go & Goal? Firma zawiera kontrakty telewizyjne i reklamowe z klubami piłkarskimi i jako prezes PZPN mógłby pan mieć znaczny wpływ na jej sytuację finansową. Chciałbym zwrócić uwagę, że obecny prezes PZPN przez 3 lata łączył tę funkcję z szefowaniem GKS Katowice, mniej lub bardziej formalnym. W poniedziałek zostanie wybrany prezes na 17 miesięcy. W PZPN wszystko sprzedano na najbliższych kilka lat. Go & Goal pozwala dużo zarabiać klubom. Gdyby mojej firmy nie było na rynku, to sumy z kontraktów telewizyjnych byłyby o wiele mniejsze. W przeszłości moja firma nie startowała w żadnym przetargu organizowanym przez PZPN. Poza tym ostatnią rzeczą, którą bym zrobił, jako prezes PZPN, byłoby sprzedanie czegoś sobie samemu. Uważam, że prezes, ktokolwiek nim zostanie, nie powinien sprzedawać niczego na okres dłuższy od swojej kadencji. Takie zasady obowiązują na świecie. Czy wybory wygrywa się przed zjazdem czy w jego trakcie? Dotychczas wygrywało się przed zjazdem. To, co się działo na zjeździe, miało niewielki wpływ na wynik głosowania. Wiem, że podobne zabiegi są czynione również teraz. Na ile głosów może pan liczyć na zjeździe? Nie wiem. Lekarz nie zalecał mi, że muszę być prezesem PZPN. Do każdego delegata wysłałem prywatny list. Oddzwoniło około 100 delegatów zainteresowanych jego treścią. Porozmawialiśmy, ale naprawdę nie wiem, czy zdecydują się na mnie głosować. Moja kandydatura jest alternatywą. Na zjeździe możemy wybrać dwie drogi. Jedną, która obowiązuje obecnie - skomplikowaną, pełną procesów, problemów, kłótni. Jest też droga prowadząca w przeciwnym kierunku. Jeśli wyborcy będą chcieli ją wybrać, to zastanowią się nad moją kandydaturą. Prezes Dziurowicz może rządzić przez kolejnych 17 miesięcy, ale to będzie droga donikąd. Co pan zrobił, żeby zostać prezesem? To, co powinien zrobić każdy kandydat. Powiedziałem publicznie, jaki jest mój program, skontaktowałem się z każdym delegatem i zostawiłem wszystkim prawo wyboru. Czemu mają służyć wyjazdy w teren i rozmowy z delegatami? Przekonywaniu ich do swoich racji. Na wyjazdy, rozmowy, przekonywanie i obiecywanie ludziom funkcji w nowym związku, bo na tym to polega według innych kandydatów, nie mogę sobie pozwolić. Obiecałem wszystkim, że nikomu nic nie obiecam. To chyba szczere postawienie sprawy. Obiecuję za to ewolucję, a nie rewolucję. Trzeba zacząć działać, a nie krzyczeć, namawiać i rozliczać przeszłość. Piłka musi nabrać wiarygodności. Liczę na współpracę na tym polu ze wszystkimi działaczami w Polsce. Nie chcę żadnym podstępnym ruchem zdobyć dla siebie fotela prezesa. Związkiem powinien zarządzać menedżer, co wcale nie znaczy, że przyjdzie Boniek i miotłą wszystkich wymiecie. Ludziom trzeba stworzyć warunki do pracy, muszą oni być odpowiedzialni za swoje działki. Kluczowe stanowiska w związku powinni pełnić: sekretarz generalny, księgowy i kierownik biura. Prezes nie jest od rządzenia, tylko od kierowania. Co w PZPN było złe za prezesa Dziurowicza? On może byłby dobrym prezesem, ale w innych czasach. Nawet jego najlepsze chęci obracają się przeciwko niemu. Wszystkim chce zarządzać sam. To go gubi. Czy wie pan, w jaki sposób kampanię wyborczą prowadzą inni kandydaci na prezesa? Panowie Listkiewicz i Kolator jeżdżą po Polsce i rozmawiają z delegatami. Wybrali taką drogę, ja inną. Nie będę tego komentował, choć uważam, że gdybym poszedł ich śladami, to moje szanse by wzrosły. Byłoby to jednak działanie wbrew moim zasadom. Zakończmy tę kwestię żartobliwie - na takich spotkaniach reklamowane przeze mnie piwo by nie wystarczyło. A ja swoją wątrobę szanuję. A nieoficjalni kandydaci? Pana Dziurowicza na swój sposób cenię. Współpracowałem z nim przez 6 miesięcy, uważam, że owocnie. To, że mam dużo uwag do sposobu, w jaki kieruje związkiem, nie znaczy, że nie cenię go jako człowieka. Rozwiązanie przez niego kontraktu z firmą Puma swego czasu uznałem za skandal i dlatego się rozstaliśmy. Słyszę, że Dziurowicz dopiero w trakcie zjazdu podejmie decyzję, czy kandydować. Nie będę więc oceniał tego, co robi przed zjazdem. Stawiam grubą kreskę. Obiecuje pan II-ligowym klubom pieniądze na przetrwanie. Skąd pan, jako prezes PZPN, zamierza je wziąć? W przyszłym sezonie ma być 24-drużynowa II liga. Każdy rozegra 46 meczów. Wiele drużyn będzie umierać pod względem finansowym. Mam pomysł na to, żeby pomóc im przeżyć ten rok przekształceń. Jednym ze sposobów jest zawarcie kontraktu z telewizją. Na razie nie chciałbym mówić więcej, bo w Polsce często podkrada się pomysły. Czy nakłania pan dwa czołowe kluby, Wisłę i Lecha, do zrywania obowiązujących kontraktów telewizyjnych? Firma Go & Goal ani ja nigdy nie podpisaliśmy żadnej umowy telewizyjnej z Wisłą Kraków. Nie pośredniczyłem również w sprzedaży praw telewizyjnych meczu Wisła - Parma do Włoch. Ja tylko pomogłem RAI, by otrzymała sygnał telewizyjny z Krakowa. Nie zarobiłem na tym żadnych pieniędzy. Wisła na tym meczu zarobiła 1,25 mln marek, bo sama podpisała kontrakt z telewizją RAI. Gdyby sprzedała prawa firmie UFA, to zarobiłaby 350 tys. marek. Jaki więc może być mój wpływ na działania Wisły? Żaden. Lech Poznań ma kontrakt z Go & Goal na następnych kilka lat. Ostatnio Canal Plus zawarł umowę ze świeżym pierwszoligowcem, Petrochemią Płock. Z dobrze poinformowanych źródeł wiem, że kwota wynosi ok. 450 tys. dolarów za jeden sezon. Będąc odpowiedzialny za sprzedaż praw telewizyjnych Lecha, który jest klubem zdecydowanie mocniejszym od Petrochemii, dążę do tego, żeby doszło do spotkania z przedstawicielami Canalu Plus i renegocjowania kontraktu z Lechem. Lepszy klub musi zarabiać więcej niż słabszy. Zawsze pan mówił, że wychodzi na boisko po to, aby wygrać. Teraz pan mówi, że nic wielkiego się nie stanie, jeśli prezesem zostanie kto inny. Zmienił się pan? Kiedy wychodziłem na boisko, wiedziałem, że zwycięstwo będzie zależało tylko ode mnie. Teraz oddaję się w ręce innych. Jedna trzecia delegatów nie ma dziś nic wspólnego z piłką. Jedna trzecia jest błędnie przeświadczona, że nadal może działać w piłce tylko w starym układzie. Gdyby wszyscy ludzie mogli wybrać prezesa PZPN, to myślę, że bym wygrał. Świadczą o tym wszystkie ankiety. Prezesa wybiera jednak 180 osób. Jeśli przegram w normalnej rywalizacji, podam przeciwnikowi rękę. Czy liczy pan, że któryś z polityków poprze pańską kandydaturę na prezesa? To nie jest dla mnie szczególnie ważne, ponieważ nie mam żadnych antypatii. Żywię szacunek dla każdego, kto robi coś, żeby Polakom było lepiej. Mam koneksje z panem Balcerowiczem, ale nie ukrywam, że z pozostałymi reprezentantami sceny politycznej też utrzymuję dobre kontakty. Dzielę Polaków na dobrych i złych, mądrych i mniej mądrych. Chętnie poszedłbym na kolację z panem Buzkiem i panem Krzaklewskim, nie mniej chętnie z panem prezydentem. Jestem człowiekiem sportu i chcę nim pozostać. Czy trzech kandydatów przeciwko Dziurowiczowi na zjeździe to nie za dużo? Uważam, że ostatecznie kandydatów będzie dwóch - ja i Michał Listkiewicz. Jeśli pan Dziurowicz zgłosi się jako kandydat, to sporo ludzi mogłoby zacząć o nim źle myśleć. Dziurowicz powiedział władzom FIFA i UEFA, prezydentowi RP, delegatom i wszystkim ludziom, że nie będzie kandydował. Powinien się nad tym zastanowić. Nawet jeśli wygra, to jego zwycięstwo do niczego nie doprowadzi. Dziurowicz będzie kandydował? Moim zdaniem nie. A jeśli będzie? To nie wiem, czy ja będę kandydował. Rozmawiał: Krzysztof Guzowski
Czy ktoś, kto reklamuje piwo, może być prezesem PZPN? ZBIGNIEW BONIEK: Dlaczego nie? Nie widzę żadnego związku między tym, że kandyduję na stanowisko prezesa PZPN, i reklamowaniem przeze mnie piwa. Jeśli zostanę prezesem, to może coś się w tym układzie zmieni, choć nie sądzę. Czy wybory wygrywa się przed zjazdem czy w jego trakcie? Dotychczas wygrywało się przed zjazdem. To, co się działo na zjeździe, miało niewielki wpływ na wynik głosowania. Wiem, że podobne zabiegi są czynione również teraz. Lekarz nie zalecał mi, że muszę być prezesem PZPN. Do każdego delegata wysłałem prywatny list. Oddzwoniło około 100 delegatów zainteresowanych jego treścią. Porozmawialiśmy, ale naprawdę nie wiem, czy zdecydują się na mnie głosować. Moja kandydatura jest alternatywą. Na zjeździe możemy wybrać dwie drogi. Jedną, która obowiązuje obecnie - skomplikowaną, pełną procesów, problemów, kłótni. Jest też droga prowadząca w przeciwnym kierunku. Powiedziałem publicznie, jaki jest mój program, skontaktowałem się z każdym delegatem i zostawiłem wszystkim prawo wyboru. Obiecałem wszystkim, że nikomu nic nie obiecam. To chyba szczere postawienie sprawy. Obiecuję za to ewolucję, a nie rewolucję. Piłka musi nabrać wiarygodności. Ludziom trzeba stworzyć warunki do pracy, muszą oni być odpowiedzialni za swoje działki. Kluczowe stanowiska w związku powinni pełnić: sekretarz generalny, księgowy i kierownik biura. Prezes nie jest od rządzenia, tylko od kierowania. Zawsze pan mówił, że wychodzi na boisko po to, aby wygrać. Teraz pan mówi, że nic wielkiego się nie stanie, jeśli prezesem zostanie kto inny. Zmienił się pan? Kiedy wychodziłem na boisko, wiedziałem, że zwycięstwo będzie zależało tylko ode mnie. Teraz oddaję się w ręce innych.
STADION ŚLĄSKI: Na budowie jest więcej kontrolerów niż dźwigów - Sto razy drożej - Minister sportu jest za Warszawą Najbliżej do Berlina Dzisiaj Stadion Śląski jest placem budowy i na świecie nie widuje się meczów rozgrywanych przez reprezentację kraju na stadionach, zbudowanych w dwóch trzecich FOT. (C) RAFAŁ KLIMKIEWICZ/TRYBUNA ŚLĄSKA ANDRZEJ ŁOZOWSKI Stadion narodowy powinien być w Warszawie, a nie w Chorzowie - twierdzą minister sportu Jacek Dębski i trener piłkarskiej reprezentacji Janusz Wójcik. W 1998 roku minister Dębski nie dał złotówki na modernizację Stadionu Śląskiego, a trener Wójcik wszem i wobec mówił, że polscy piłkarze najlepiej grają na stadionie warszawskiej Legii. Czy to jest zbieg okoliczności, że na terenie budowy Stadionu Śląskiego było w 1998 roku więcej kontroli niż dźwigów, i chociaż nie wisi tam kłódka, budowa jest bardzo opóźniona? Stadion Śląski wygląda efektownie na planszach, branżowe pisma architektoniczne poświęcają mu dużo miejsca, ale ten obiekt nie ma dobrej prasy. Od miesięcy pisze się o nim w tonacji sensacyjno-kryminalnej, media zamieszczają kolejne komunikaty rzeczników Urzędu Kultury Fizycznej i Turystyki oraz Urzędu Wojewódzkiego w Katowicach, z których wynika, że na budowie jest bałagan i brzydko pachnie. Pierwszy komunikat pochodzi z 12 maja ub. roku, przekazał go Polskiej Agencji Prasowej rzecznik ministra sportu. Oto treść: "Komisja działająca z ramienia Urzędu Kultury Fizycznej i Turystyki oraz Urzędu Wojewódzkiego w Katowicach zakończyła wstępną kontrolę na Stadionie Śląskim w Chorzowie. Zwrócono uwagę na istotne nieprawidłowości związane z podejmowanymi procedurami przetargowymi. Poważne zastrzeżenia budzą znaczące kwoty wydawane na budowę tzw. inwestycji tymczasowych, takich jak: trybuna prasowa czy tunel dla zawodników, które po krótkim okresie funkcjonowania zostaną zdemontowane. Stwierdzono niczym nie uzasadniony wzrost ceny instalowanych na stadionie siedzeń plastikowych oraz przejawy rażącej niegospodarności dotyczącej m.in. dokumentacji technicznej, która pochłonęła blisko stokrotnie więcej środków, niż pierwotnie zakładano. Pełne rezultaty kontroli zostaną podane do publicznej wiadomości po zakończeniu wszystkich szczegółowych działań." Sto albo tysiąc Kolejne komunikaty miały podobną treść, były chętnie przechwytywane przez media, również zniekształcane, świadomie lub nie. Na przykład łódzka gazeta "TOPGOL" 18 listopada w tekście zatytułowanym "Utopione miliony" zawiadamiała, że dokumentacja techniczna kosztowała nie sto - jak informował 12 maja rzecznik prasowy ministra sportu - lecz tysiąc razy więcej, niż pierwotnie proponowano. Telewizyjna Panorama, informując 1 grudnia ub.r. o tym, że wojewoda katowicki, Marek Kempski, złożył w Prokuraturze Wojewódzkiej wniosek o skontrolowanie Stadionu Śląskiego, zilustrowała wiadomość materiałem filmowym, który rzeczywiście był ponury. Kiedy prezenterka zawiadamiała telewidzów, że na stadion wkracza prokurator, na obrazie pokazywano widok budowy z zimy 1996, kiedy zaczynano modernizację, i dominującym wrażeniem był straszny bałagan. Następnie zabrał głos wojewoda Marek Kempski, który wyjaśnił, dlaczego nie czeka na wnioski po kontroli NIK, tylko zawiadamia pośpiesznie prokuraturę, i to się bardzo ładnie komponowało z ponurym widokiem stadionu z zimy 1996, czyli z bałaganem. Uzasadniało pośpiech wojewody. Jeden scenariusz Obfity w komunikaty był koniec roku. Po wiosennych i letnich kontrolach połączonych sił UKFiT oraz UW w Katowicach przyszedł czas na kontrolę NIK. Zakończyła ona pracę 6 listopada, a 30 listopada wojewoda Marek Kempski złożył wniosek w Prokuraturze Wojewódzkiej o zbadanie modernizacji Stadionu Śląskiego. W tym samym czasie dyrektor delegatury NIK w Katowicach, Mieczysław Kosmalski, informował media, że przygotowuje wnioski i przekazuje je kontrolowanym, którzy mają czas na wyjaśnienia, i że opinia publiczna pozna wnioski pokontrolne w lutym przyszłego roku. Oczywiście wojewoda nie musiał zwlekać z powiadomieniem prokuratury aż do lutego - czas w takich przypadkach pracuje na niekorzyść wymiaru sprawiedliwości - ale powinien liczyć się ze skutkami komunikatów, które brzmiały jak zapowiedź rychłego ujęcia sprawców poważnych przestępstw gospodarczych. Wojewoda Marek Kempski mówił co prawda w styczniowym wywiadzie dla "Dziennika Zachodniego", że nie jest mu po drodze z ministrem Jackiem Dębskim, który toczy najdłuższą w dziejach polskiego sportu wojnę z PZPN i jego prezesem Marianem Dziurowiczem, ale posyłając kolejne kontrole na Stadion Śląski, użył dokładnie tej samej broni co prezes UKFiT i przyjął podobną taktykę walki. Scenariusz wszystkich kontroli na chorzowskim obiekcie był taki sam jak w PZPN: najpierw podawano do wiadomości publicznej komunikaty o niegospodarności, nadużyciach i rażących nieprawidłowościach, a dopiero potem kontrole starały się potwierdzić prognozę, to znaczy dostarczyć dowodów rzeczowych tych nadużyć. Jeśli pierwsza kontrola była mało skuteczna, to posyłano drugą, po niej trzecią, można powiedzieć, aż do skutku. Do dzisiaj skutki nie są znane i zasadne jest pytanie, jakie stawia sobie ulica: czy tu nie chodzi o coś innego? Projekt za 33 tysiące Czy nie może budzić wątpliwości, że kontrola UKFiT oraz UW w Katowicach stwierdza stukrotne przekroczenie kosztów dokumentacji technicznej? Na tym przykładzie warto się zatrzymać. Pierwsze zlecenie od głównego inwestora modernizacji Stadionu Śląskiego, czyli wojewody katowickiego, na prace projektowe wpłynęło do Zakładu Projektowania i Wdrożeń TB Spółka z o.o. w Katowicach w lutym 1994 roku. W tym czasie inwestor, czyli wojewoda katowicki, nie dysponował środkami finansowymi, nie umiał określić, ile ich zdobędzie w przyszłości, więc zdecydował się na kosmetyczny remont obiektu. Mając takie skromne plany, zlecił wspomnianemu zakładowi projektowania dokumentację techniczną, która została wyceniona wstępnie na kwotę 33 tys. złotych. Sprawy przybrały wkrótce inny obrót. Już wstępne prace projektowe oraz badanie stanu technicznego stadionu przekonały inwestora, że kosmetyka nie ma sensu, i zdecydowano się na gruntowną przebudowę Stadionu Śląskiego. Inwestor wytyczył cele z wielkim rozmachem, powiedział, że efektem modernizacji ma być stadion nowoczesny, wielofunkcyjny, przeznaczony do organizowania imprez masowych o randze międzynarodowej dla 60 tys. widzów. Ma on spełniać - życzył sobie wojewoda - krajowe i międzynarodowe normy oraz standardy użytkowe. Inwestor nadmienił również, że obiekt ma cechować najwyższy poziom rozwiązań architektonicznych i technicznych. Projekt za 3 miliony Skoro cele inwestycyjne zmieniły się tak drastycznie, katowickie biuro projektów zabrało się ostro do pracy, której efektem był taki projekt Stadionu Śląskiego, na jaki opiewało zamówienie wojewody. Projektanci odwiedzali europejskie stadiony, poznawali najnowocześniejsze rozwiązania architektoniczne i zaproponowali dzieło wyróżnione dwoma prestiżowymi nagrodami w konkursach Stowarzyszenia Architektów Polskich. Koszt dokumentacji technicznej tego przedsięwzięcia zamknął się kwotą 3 mln 300 tys. złotych. Jeśli porówna się tę sumę z pierwszą - 33 tys. złotych - to rzeczywiście różnica daje liczbę sto, co stwierdziła kontrola UKFiT oraz UW, a potem potwierdziła kontrola NIK. Były to jednak dwa różne zakresy projektowe, oba wykonane na zamówienie inwestora. Wyjaśnienie dyrektora Zakładu Projektowania i Wdrożeń TB w Katowicach, Teodora Badory: "Zarzut rażącej niegospodarności dotyczącej dokumentacji technicznej modernizacji Stadionu Śląskiego, która jakoby pochłonęła stokrotnie więcej środków, niż pierwotnie zakładano, jest absurdalny, całkowicie bezpodstawny i nieprawdziwy. Wykonany koszt dokumentacji projektowej stanowi: 1. dla prac koncepcyjnych 0,19 procent preliminowanego kosztu inwestycji; 2. dla dokumentacji projektowej Widowni Zachodniej 3,49 procent zrealizowanego kosztu robót budowlano-montażowych; 3. dla dokumentacji projektowej Trybuny Wschodniej 4,91 procent preliminowanej wartości robót budowlano-montażowych. Wyżej wymienione wartości są niższe od stosowanych w praktyce gospodarczej, które dla tego typu unikalnych obiektów wynoszą od 5 do 8 procent wartości robót budowlano-montażowych." Ocena autorytetów Projekt Stadionu Śląskiego został oceniony przez kontrole Urzędu Wojewódzkiego oraz ministerstwa sportu jako sto razy za drogi, natomiast autorytety architektoniczne w osobach prof. Wojciecha Bulińskiego i Stanisława Deńki są odmiennego zdania. W ocenie procesu projektowego, zleconej przez SARP, krakowscy architekci piszą m.in:. "Przyjęte podstawy wyceny projektów (oparte na cennikach SARP) są bardzo skromnym ekwiwalentem w porównaniu do stopnia trudności warunków projektowania, trybu realizacji inwestycji, jej charakteru funkcjonalno-technologicznego, uwarunkowań miejsca i ostatecznych nakładów organizacyjno-technicznych i koordynacyjnych. Nagromadzenie w jednym dziele tylu utrudnień technologicznych, wynikających z trybu realizacji tej inwestycji, powoduje nieporównywalne nakłady kosztów, które muszą przekraczać przeciętne standardy w tym względzie. Trzeba podkreślić fakt, że podobna inwestycja w Europie osiągnęłaby znacznie wyższe stawki procentowe wyceny prac projektowych w stosunku do kosztów inwestycji, a ta znacznie przekroczyłaby koszty dotychczas poniesione w warunkach polskiej realizacji, przy pomocy polskich środków i naszej siły roboczej. Zakres koordynacji i nadzoru w warunkach europejskich pochłania olbrzymi procent kosztów globalnych inwestycji." Przeczekiwanie W dalszej części opracowania krakowscy architekci może nie czynią zarzutu swoim katowickim kolegom, że byli tacy skromni przy wycenie dokumentacji technicznej Stadionu Śląskiego, ale przestrzegają potencjalnych inwestorów przed tanimi ofertami i przypominają, że proponowanie stawek niższych od obowiązujących jest formą dumpingu i może skończyć się pozbawieniem praw wykonywania zawodu architekta. Warto przy tej okazji przytoczyć opinię prof. Wojciecha Bulińskiego i Stanisława Deńki o wartości merytorycznej projektu architektów z Katowic: "W przypadku analizy prac wykonanych na rzecz inwestora należy podkreślić znakomite rezultaty jakościowe architektury, tak użytkowe jak estetyczne, za stosunkowo niskie koszta prac projektowych. Wskazuje to na wielkie emocjonalne zaangażowanie projektantów i szukanie rekompensaty w satysfakcji zawodowej z prestiżowego dzieła." Zważywszy na treść komunikatów kolejnych kontroli UW i UKFiT ta satysfakcja z prestiżowego dzieła jest na razie wątpliwa. W demokratycznym państwie prawa pomawiane oraz obrażane biura i przedsiębiorstwa pozwałyby oskarżycieli, w tym przypadku władzę państwową, do sądu, wytoczyły procesy o zniesławienie i domagały się wysokich odszkodowań za szarganie wizerunku zawodowego. W przypadku projektantów i wykonawców Stadionu Śląskiego nic takiego nie miało na razie miejsca, wieloletni dyrektor i jeden z głównych animatorów modernizacji tego obiektu, Józef Bąk, usunął się po cichu w cień. Inni opluci przeczekują burzę z piorunami, ale wszystko to, czego doświadczyli, bardziej kojarzy się z arogancją władzy i awanturnictwem politycznym niż z robieniem porządków i przywracaniem państwa prawa, o którym tak dużo i często mówi minister sportu. Rozlane mleko Dla ministra sportu, Jacka Dębskiego, ten obiekt nie był miłością od pierwszego wejrzenia, z czym nawiasem mówiąc nie krył się wcale. Po otrzymaniu nominacji w pierwszą podróż udał się na Śląsk, a po wizycie na Stadionie Śląskim miał ambiwalentne odczucia. "Jeśli uda się dokończyć modernizację stadionu zgodnie z planami projektantów - mówił przy tej okazji - będziemy mieli obiekt XXI wieku. Problemem polskiego sportu są także inne stadiony ligowe, które można raczej nazwać XIX-wiecznymi. W tej sytuacji decyzja o wydaniu na odbudowę swego rodzaju pomnika, jakim był Stadion Śląski, tak dużych pieniędzy, za które można by poprawić standard kilkunastu innych, musi budzić kontrowersje." Budzi to kontrowersje ministra do dzisiaj. Jacek Dębski powiedział co prawda przy okazji tej samej wizyty, że "mleko zostało rozlane": skoro się wydało na remont chorzowskiego giganta 30 mln złotych i stadion jest w połowie gotowy, trzeba brnąć dalej i jak najszybciej dokończyć modernizację. Ale minister mówił też przy innych okazjach, że piłkarska reprezentacja powinna rozgrywać ważne mecze w stolicy kraju, tak jest wszędzie za granicą i to jest jeden z tropów, którym podążał, kiedy przyszło do dzielenia pieniędzy na rok 1998. Z zaplanowanych jeszcze przez poprzednika, Stefana Paszczyka, 5 mln złotych z funduszu Totalizatora Stadion Śląski nie dostał ani grosza. Minister nasyłał kolejne kontrole, pozbywał się wieloletniego dyrektora chorzowskiego obiektu, Józefa Bąka ("dopóki ten pan jest dyrektorem, nie dam na Stadion Śląski ani złotówki"), można powiedzieć, że obrzydzał opinii publicznej tę inwestycję. Miał również silne wsparcie w osobie trenera reprezentacji Janusza Wójcika. Tylko w Warszawie "Czuję wzruszenie i dreszcz emocji. Ten stadion jest pełen wspomnień" - mówił przed rozgrywanym w maju towarzyskim meczem z Rosją trener reprezentacji narodowej, ale mówił przez zaciśnięte zęby. Kiedy cztery dni przed meczem nie było wiadomo, gdzie zostanie rozegrany i kiedy w końcu na stadion przybyło tylko sześć tysięcy widzów, Janusz Wójcik nie mógł powstrzymać satysfakcji i wołał do kamery telewizyjnej: "No i gdzie są te dziesiątki tysięcy widzów?!" Trener ma swoją własną wizję stadionu narodowego, zbudowałby go najchętniej przy ulicy Łazienkowskiej w Warszawie, bo tam czuje się najlepiej. Na szczęście lokalizacji stadionów nie dopasowuje się do komfortu komunikacyjnego trenerów reprezentacji. Między innymi dlatego, że trenerzy bez przerwy zmieniają się na tym stanowisku (nie jest to postulat kadrowy). Na prośbę naszej redakcji o podanie powodów nieotrzymania przez Stadion Śląski planowanych pieniędzy na rok 1998 rzecznik prasowy ministra Jacka Dębskiego przekazał następujące wyjaśnienie: "Stadion Śląski był finansowany jako inwestycja centralna z budżetu państwa przez wojewodę. Inwestycja była też dofinansowywana przez UKFiT do wysokości 33 procent wartości zadania, określonego na dany rok w planie wojewody. Pieniądze w ramach planu na rok 1998 były przewidziane na sumę 5 mln PLN. Nie zostały uruchomione z uwagi na wszczęcie postępowania wyjaśniającego co do prawidłowego wykonywania robót do tego czasu. Kontrola Urzędu Wojewódzkiego w Katowicach i UKFiT w maju stwierdziła wiele rażących nieprawidłowości. Efektem jest oddanie sprawy do prokuratury przez wojewodę Marka Kempskiego, jako rezultat kontroli NIK. W związku z wynikami kontroli został wstrzymany tryb przyznawania środków z Totalizatora Sportowego." Rozdwojony wojewoda O ile minister sportu mówi wprost, że modernizacja Stadionu Śląskiego jest rozrzutnością i budowaniem pomników, o tyle postawa wojewody katowickiego jest mniej czytelna. Z jednej strony Marek Kempski na okrągło kontroluje tych, którzy zarządzali i budowali chorzowski obiekt, jednocześnie rozpiera go duma, że region, którego jest gospodarzem, będzie miał piękny stadion. Niespełna dwa tygodnie przed złożeniem wniosku w prokuraturze (19 października) wojewoda mówił do posłów województwa katowickiego m.in.: "Dwa najpoważniejsze polskie miesięczniki architektoniczne, będące witryną polskiej architektury na forum światowym, zajęły się w ostatnim czasie tematem trwającej od 1994 r. modernizacji Stadionu Śląskiego w Chorzowie (...). Publikacje te potwierdzają wyjątkowość i najwyższą użytkową, kulturową oraz symboliczną rangę przedsięwzięcia, prowadzącego do odrodzenia się Stadionu Śląskiego - bez wątpienia miejsca »kultowego«, na trwale wpisanego w świadomość społeczną, jako symbol sukcesów polskiego sportu i wielkich wydarzeń kulturalnych. Artykuły te, w połączeniu z dwoma wysokimi wyróżnieniami Stowarzyszenia Architektów Polskich (SARP), stanowią dowód uznania i wysokiej oceny środowiska architektonicznego dla efektów działania projektantów, animatorów i realizatorów modernizacji." Po grzecznej prośbie do posłów, by uczestniczyli w ustalaniu budżetu na 1999 rok, a w podtekście, by byli hojni dzieląc pieniądze i pamiętali o Stadionie Śląskim, wojewoda Kempski konstatował: "Jakiekolwiek opóźnienie w realizacji tej inwestycji spowodować może zmarnotrawienie przekazanych dotychczas pieniędzy publicznych oraz utratę uzyskanych homologacji FIFA i FIM, co byłoby niepowetowaną stratą dla naszego regionu." Opóźnienie z powodu zatrzymania środków przez UKFiT jest już faktem dokonanym. Od czerwca - mówią projektanci i wykonawcy - prace przy Stadionie Śląskim szły na bardzo wolnych obrotach i tak jest do dzisiaj. Wojewoda Marek Kempski, do którego dzwoniliśmy przez tydzień, odpowiadał - za pośrednictwem swych przemiłych sekretarek - że nie ma w tej sprawie nic do powiedzenia, ponad to, co już powiedział. Mecz na budowie Czy Stadion Śląski jest - jak traktuje go AWS-owski minister sportu, Jacek Dębski -niepotrzebnym komunistycznym pomnikiem, którego, jeśli nie można rozwalić, to przynajmniej nie trzeba przykładać ręki do jego rozbudowy? Czy może jest jedyną szansą polskiego futbolu, w ogóle sportu, na to, by było miejsce, gdzie można rozegrać mecz międzypaństwowy nie rumieniąc się przed zagranicznymi gośćmi, kiedy zechcą pójść do toalety? Na to drugie pytanie próbuje odpowiedzieć bywalec światowych stadionów, Michał Listkiewicz: "Lech Wałęsa, kiedy był prezydentem, zapytał Kazimierza Górskiego, na jakim stadionie reprezentacja powinna rozgrywać mecze międzypaństwowe? Prezes PZPN uśmiechnął się i odpowiedział grzecznie, że najbliższy taki stadion jest w Berlinie. Nic się nie zmieniło w tym względzie, żaden polski stadion nie spełnia norm i wymagań FIFA. Dzisiaj Stadion Śląski jest wciąż placem budowy i nigdzie na świecie nie ogląda się meczów rozgrywanych przez reprezentację kraju na stadionach zbudowanych w dwóch trzecich. Oczywiście jest pytanie: jeżeli nie Śląski, to jaki? Odpowiedź jest bardzo łatwa - żaden. Stadion Legii w Warszawie jest mały, UEFA zgodziła się na sprzedaż 7 tysięcy biletów na jesienny mecz z Luksemburgiem, my wybłagaliśmy zwiększenie tej liczby do 8,5 tysiąca. Jeśli Szwedzi chcieli pół roku przed marcowym meczem z Polską zamówić ok. 12 tysięcy biletów, nie trzeba dalej wyjaśniać przydatności stadionu warszawskiego. Zresztą już na mecz z Luksemburgiem koniki sprzedawały bilety. Przejdźmy się dalej po kraju. Stadion ŁKS w Łodzi UEFA dopuściła do meczów pucharowych, ale tylko na rundę wstępną, bo tam nie ma krzesełek. Stadiony Widzewa Łódź, Lecha Poznań, Wisły Kraków - wszystkie są zbyt małe, a ich wyposażenie techniczne nie spełnia norm FIFA. Jakiś stadion musi powstać, bo to jest wstyd dla 40-milionowego kraju, położonego w środku Europy." Michał Listkiewicz przypomniał, że Europejska Unia Piłkarska wyznaczyła krajom takim jak Polska okresy przystosowawcze na poprawienie stanu stadionów piłkarskich dopuszczonych do międzynarodowych spotkań. Nawet Łukaszenko Sezon 1999-2000 jest datą graniczną i parę krajów potraktowało ją poważnie: ładne stadiony ma Bułgaria i Rumunia (w Bukareszcie są trzy spełniające normy UEFA), na ukończeniu jest modernizacja Nepstadionu w Budapeszcie. Moskiewskie Łużniki są już pod dachem i tam odbędzie się najbliższy finał Pucharu UEFA. Nawet prezydent Aleksandr Łukaszenko potrafił w ciągu roku zmodernizować stary stalinowski stadion w Mińsku, który stał się jednym z ładniejszych w tamtej części Europy. Jeśli chodzi o Polskę, najbliższym miejscem, gdzie reprezentacja może zagrać mecz, jest ciągle Berlin. "Nie bardzo widzę drugi kraj w Europie poza Polską, gdzie stadiony są w tak podłym stanie" - mówi Listkiewicz, przestrzegając, że UEFA nie żartuje i trzeba będzie rozgrywać mecze bez widzów. Zakończenie modernizacji Stadionu Śląskiego, na który państwo wydało już ok. 50 mln złotych, nie jest dzisiaj wyborem, lecz pilną koniecznością. Aktor Jan Nowicki, pytany o stosunek do wojny futbolowej, jaką toczy minister Jacek Dębski z prezesem Marianem Dziurowiczem, powiedział w jednym z programów telewizyjnych, że przyszła najwyższa pora, by usunąć tę "skamielinę komunistyczną". Zdaje się, że minister sportu ma taki sam stosunek do Stadionu Śląskiego, widząc w tej budowli silną fortyfikację prezesa PZPN i jego wojska, którą najchętniej potraktowałby tak samo jak prezydent Bill Clinton pałace Husajna. To znaczy posłałby do Chorzowa rakietę Tomahawk. Nie ma stołu i krzeseł Pierwszy przyszłoroczny mecz piłkarskiej reprezentacji Polski odbędzie się 27 marca na stadionie Wembley w Londynie, nie ma więc zmartwienia z wyborem miasta i stadionu. Niestety, następny, ze Szwecją, jest zaplanowany na 30 marca w naszym kraju. Ten mecz ma być rozegrany na Stadionie Śląskim w Chorzowie, na którym są nadużycia, niegospodarność i prokurator stara się zrobić porządek. Gdzie odbędą się następne (z Bułgarią w czerwcu, z Anglią we wrześniu) - to jest pytanie w pierwszej kolejności do ministra sportu, Jacka Dębskiego, który chciałby podejmować gości tylko na stołecznych salonach, na których nie ma ani stołu, ani krzeseł. Został jeszcze Berlin.
Budowa Stadionu Śląskiego nie ma dobrej prasy. Rzecznik Ministerstwa Sportu wydał komunikat prasowy, w którym wskazał wiele nieprawidłowości w procesie budowy. Zarówno prasa, jak i telewizja manipulowały informacją, żeby przedstawić stadion w jak najgorszym świetle. Kontrole, które przeprowadzano na chorzowskim stadionie, miały za zadanie potwierdzenie z góry przyjętych tez o niegospodarności wykonawców. Jedną z kontroli przeprowadziła również Najwyższa Izba Kontroli. Jeszcze przed jej wynikami wojewoda katowicki złożył wniosek o skontrolowanie stadionu w Prokuraturze Wojewódzkiej. Pojawiły się oskarżenia o wygórowane ceny dokumentacji technicznej. Tymczasem wykonano ją po cenach niższych, niż wynika to z praktyki gospodarczej. Podkreśla się wielkie emocjonalne zaangażowanie projektantów i szukanie rekompensaty niskich stawek w satysfakcji zawodowej z prestiżowego dzieła. Prestiż ten zmniejsza jednak zamieszanie wokół stadionu. Minister Dębski od początku swojego urzędowania nie był przychylny modernizacji. Przyznał jednak, że inwestycję należy dokończyć, skoro w połowie jest już gotowa. Nie przeznaczył jednak na ten cel odpowiednich środków. Uparcie powtarzał też, że reprezentacja powinna rozgrywać swoje mecze w stolicy. Wtórował mu trener biało-czerwonych. O ile minister sportu mówi wprost, że modernizacja Stadionu Śląskiego jest rozrzutnością i budowaniem pomników, o tyle postawa wojewody katowickiego jest mniej czytelna. Z jednej strony przysyła on na plac budowy kolejne kontrole, z drugiej zaś rozpiera go duma, że region, którego jest gospodarzem, będzie miał piękny stadion. Czy Stadion Śląski jest niepotrzebnym komunistycznym pomnikiem, jak chciałby to widzieć minister Dębski? Wydaje się, że jest raczej szansą Polski na pierwszy stadion z prawdziwego zdarzenia, którego nie trzeba by się wstydzić przed zagranicznymi gośćmi. Europejska Unia Piłkarska wyznaczyła krajom takim jak Polska okresy przystosowawcze na poprawienie stanu stadionów. Udało się to już m. in. Bułgarii, Rosji i Rumunii, a nawet Białorusi. Listkiewicz podkreśla, że UEFA nie żartuje i grozi nam rozgrywanie spotkań bez widzów.
AFERA Pieniądze wyjęte z Polleny ARTUR KUROWSKI Członkowie zarządu Polleny Paczków za pośrednictwem swoich spółek wyprowadzali z zakładu pieniądze i towary o milionowej wartości. Uzyskane w ten sposób środki przeznaczali m. in. na finansowanie Sojuszu Lewicy Demokratycznej i wydawanie tygodnika lokalnego. Działo się to bez wiedzy i zgody pracowników paczkowskiej Polleny, którzy są jednocześnie udziałowcami firmy. Łapówka dla przewodniczącego W tym przestępczym procederze uczestniczył przewodniczący Rady Powiatu nyskiego Romuald Kamuda z PSL. W grudniu 1999 roku Kamuda pobrał z kasy Polleny 6 tys. złotych za 10 dni rzekomej współpracy z zakładem w "zakresie uzyskania pozwolenia na budowę i pozwolenia na emisję nowo wybudowanej kotłowni zakładowej". Ze strony Polleny Paczków umowę podpisali członkowie zarządu Krzysztof B. i Bogusław T. Pozwolenia na budowę wydaje starostwo powiatowe, a Kamuda jest przewodniczącym Rady Powiatu nyskiego. Jedno z pozwoleń, które rzekomo miał załatwić, zostało wydane dziesięć dni wcześniej przez Wydział Rolnictwa i Ochrony Środowiska Starostwa Powiatowego. Za oba Pollena zapłaciła starostwu w znaczkach skarbowych sto trzy złote. Kilka miesięcy wcześniej przewodniczący Kamuda jako dyrektor Unii Turystycznej Ziemi Nyskiej zlecił spółce BWK Consulting opracowanie i wydanie folderu promocyjnego. Współwłaścicielem spółki BWK był prezes Polleny Krzysztof B. Narodziny oszustwa W 1996 roku zarząd miasta i gminy Paczków podjął uchwałę o przeprowadzeniu przetargu na sprzedaż udziałów gminy w Paczkowskich Zakładach Chemii Gospodarczej Pollena. Gmina dysponowała pakietem kontrolnym 60 procent udziałów Polleny. Pozostałe 40 procent przeznaczone było dla pracowników. Zarząd gminy Paczków przyjął jako cenę wyjściową za jeden udział 105 zł. Zgodnie z uchwałą zarządu 50 procent środków pochodzących ze sprzedaży miało zasilić kasę gminy, a drugie 50 procent miało pozostać w przedsiębiorstwie z wyłącznym przeznaczeniem na inwestycje. W lutym 1998 roku prezes zarządu spółki RBS Zarządzanie i Inwestycje z Katowic Marek Rasiński przesłał burmistrzowi Paczkowa Ryszardowi Chopkowiczowi z SLD (obecnie radny powiatu z ramienia tej partii) propozycję przejęcia majątku produkcyjnego Polleny Paczków. Rasiński zaproponował m. in. odkupienie od gminy 60 procent udziałów za cenę nominalną. Zapowiedział, że zainwestuje w Pollenie od dwóch do czterech milionów złotych. Koncert życzeń 26 marca 1998 roku Rada Miasta Paczkowa podjęła uchwałę określającą zasady zbycia udziałów gminy w Pollenie. Rada wyraziła zgodę zarządowi na zbycie udziałów po cenie nominalnej i dopuściła zapłatę ceny w pięciu ratach rocznych w okresie nie dłuższym niż pięć lat. Ponadto radni ustalili zabezpieczenie rat przez nabywcę w formie poręczenia wekslowego lub gwarancji bankowej. Uchwała rady zarówno co do formy zapłaty, jak i zabezpieczenia była spełnieniem życzeń RBS i w żaden sposób nie dawała Pollenie gwarancji rozwoju. ...pobrał z kasy Polleny 6 tys. złotych za 10 dni rzekomej współpracy z zakładem w "zakresie uzyskania pozwolenia na budowę i pozwolenia na emisję nowo wybudowanej kotłowni zakładowej" W tym czasie pojawiło się jeszcze kilku innych kontrahentów do zakupu udziałów Polleny. O wyborze nabywcy zadecydował jednak samodzielnie, bez przetargu, zarząd, który przygotował jednocześnie projekt uchwały Rady Miasta o zmianie ceny nominalnej udziałów Polleny i obniżeniu jej aż o 50 procent, do 25 złotych. Nie wiadomo, dlaczego cena nominalna udziałów Polleny wynosiła wówczas 50 zł, skoro zarząd ustalił ją wcześniej na 105 zł. W czerwcu 1998 roku Rada Miasta Paczkowa wyraziła zgodę na zbycie tzw. złotych akcji Polleny (pakiet udziałów dający pełną kontrolę nad firmą) po cenie o połowę niższej od tej, po jakiej udziały kupili pracownicy korzystający z preferencji. Pracownicy zapłacili średnio po 50 zł za jeden udział. Mimo to spółka RBS nie kupiła udziałów Polleny. Wola prezesa 2 lipca 1998 roku prezes Rasiński zadeklarował w paczkowskim urzędzie wolę przeniesienia własności udziałów Polleny na spółkę, której właścicielem będzie Jan Morański oraz RBS Zarządzanie i Inwestycje. Zdaniem Rasińskiego, Jan Morański, jeden z największych producentów chemii samochodowej, mógłby pomóc Pollenie. Rasiński zaproponował spisanie umowy bezpośrednio z firmą, której właścicielem byłby Jan Morański. Władze gminy się na to zgodziły. Już następnego dnia, 3 lipca 1998 roku, gmina Paczków reprezentowana przez zastępcę burmistrza Andrzeja Horodeńskiego i członka zarządu Tadeusza Błachę podpisała umowę kupna-sprzedaży udziałów Polleny z firmą Wolmet sp. z o. o. , której jedynym udziałowcem i prezesem zarządu był. .. Rasiński. Kapitał założycielski spółki w chwili nabycia przez nią udziałów Polleny wynosił zaledwie 10 tys. złotych. Gmina sprzedała Wolmetowi 18 tys. udziałów (60 proc. ) po 25 złotych za udział. Wolmet miałby do zapłacenia 450 tys. złotych. Sam znak firmowy Polleny ma większą wartość. Zapłata za udziały ma nastąpić w pięciu rocznych ratach po 90 tys. złotych każda, przy czym termin spłaty kolejnej raty uzależniony został od terminu zapłaty raty wcześniejszej. Rozłożona na raty nie wpłacona część podlega oprocentowaniu w wysokości 0,3 stopy kredytu refinansowego. Z umowy jednoznacznie wynika, że nabywca udziałów Polleny wcale nie musiał dysponować gotówką, aby stać się ich właścicielem. Wolmet został większościowym udziałowcem Polleny i teraz za pieniądze Polleny może spłacać raty. Spółka widmo Dwa tygodnie po zakupie udziałów Polleny Paczków Wolmet przekształca się w RBS-M Chemia i podnosi kapitał do stu tysięcy złotych. Nowa spółka ma dwóch udziałowców: Marka Rasińskiego i Jana Morańskiego (obaj mają po 50 proc. udziałów) i siedzibę w tym samym miejscu, co Wolmet. W mieszkaniu Marka Rasińskiego. Prokurentem RBS-M Chemia został Krzysztof Breguła. Zaskakujące, że w sprawozdaniu z działalności za rok 1998 zarząd spółki RBS-M Chemia stwierdza, iż spółka w 1998 roku nie podjęła żadnej działalności handlowej i na koniec roku poniosła stratę w wysokości 11 667,54 zł. Jan Morański i Marek Rasiński tłumaczyli to "powstałymi trudnościami handlowo-organizacyjnymi". Kto w takim razie kupił udziały w Pollenie? Nawet Urząd Skarbowy w Katowicach nic nie wiedział o spółce Wolmet z Katowic, z siedzibą przy ul. Stoińskiego 4. Spółka, której dwóch członków zarządu Paczkowa sprzedało udziały Polleny nie była zarejestrowana w Urzędzie Skarbowym, nie miała nawet numeru NIP! 16 lipca 1998 roku pierwotny nabywca udziałów Polleny, spółka Wolmet przestała istnieć. Powstała spółka RBS-M Chemia. Tak wynika z dokumentów sądowych znajdujących się w Katowicach. Tymczasem w dokumentach Polleny w Sądzie Rejonowym w Opolu znajduje się umowa zbycia przez spółkę Wolmet udziałów Polleny dwóm osobom fizycznym: Markowi Rasińskiemu i Janowi Morańskiemu. Rasiński i Morański odkupili od Wolmetu po 7200 udziałów Polleny, płacąc za każdy udział. .. 50 złotych. Miesiąc wcześniej Wolmet kupił te udziały od gminy Paczków płacąc za nie po 25 zł. Umowa została zawarta 20 sierpnia 1998 roku, a przecież w tym dniu spółka Wolmet już nie istniała. Zgodnie z umową Sąd Rejonowy w Opolu dokonał zmiany w rejestrze handlowym Polleny, wpisując na listę udziałowców Rasińskiego i Morańskiego. Przyjaciele lewicy Latem 1998 roku nabiera tempa kampania wyborcza do samorządów. Sojusz Lewicy Demokratycznej zorganizował na stadionie Sparty Paczków festyn wyborczy. Gra szła o wielką stawkę: władzę w gminach i tworzonych powiatach. Burmistrz Paczkowa jest kandydatem na radnego powiatu, inni członkowie dotychczasowych władz gminy kandydują do rad miejskich. Wszyscy z list SLD. Nowi właściciele Polleny nie zapominają, dzięki komu przejęli zakład. Pollena dopłaciła do festynu SLD co najmniej 5 tys. złotych. Ale pieniądze z Polleny nie pomogły lewicy wygrać wyborów. Niemal we wszystkich gminach wygrała prawica lub centroprawica. Z końcem 1998 roku Mieczysław Warzocha, dotychczasowy lider SLD w regionie, został nowym prezesem Polleny. Wiceprezesem został Krzysztof B. Warzocha zapowiedział firmie świetlaną przyszłość, a mieszkańcom Paczkowa obiecał ponad sto nowych miejsc pracy. W połowie kwietnia 1999 roku wspólna reprezentacja związków zawodowych działających w Pollenie wystosowała do zarządu miasta i gminy w Paczkowie pismo z prośbą o zainteresowanie się losem zakładu. Związkowców zaniepokoiła zarówno trudna sytuacja ekonomiczna firmy, jak i brak zapowiadanych przez nowych właścicieli inwestycji. Nie było także wzrostu zatrudnienia obiecywanego przez prezesa Warzochę. 22 kwietnia 1999 roku nowy zarząd gminy Paczków skierował do Prokuratury Rejonowej w Nysie wniosek o wszczęcie postępowania. Według oceny autorów wniosku poprzednie władze Paczkowa, zawierając umowę ze spółką Wolmet, działały na szkodę gminy. Pod wnioskiem podpisał się nowy burmistrz Paczkowa Bogdan Wyczałkowski. Miesiąc później, 21 maja, Prokuratura Rejonowa w Nysie wszczęła śledztwo. Kariera burmistrza W maju 1999 roku Mieczysław Warzocha odszedł z Polleny. Został dyrektorem należącego do gminy Paczków Zakładu Usług Komunalnych i Mieszkaniowych. Od razu obiecał ludziom mieszkania. Burmistrz Paczkowa Bogdan Wyczałkowski dał mu pensję dwukrotnie wyższą od tej, jaką miał poprzedni dyrektor ZUKiM. Burmistrz zrobił błyskawiczną karierę w SLD. Najpierw został członkiem władz powiatowych, a później władz wojewódzkich Sojuszu. Wyborcom tłumaczył, że nigdy nie deklarował się jako zwolennik prawicy i że jest niezależny politycznie. Twierdził, że tylko lewica jest szansą dla Paczkowa. Jeszcze kilka miesięcy wcześniej krytykował swoich poprzedników z SLD, podpisał się nawet pod wnioskiem do prokuratury. Haracz dla RBS Po odejściu Warzochy prezesem Polleny został Krzysztof B. W zarządzie Polleny pojawił się także Bogusław T. Zaraz po objęciu stanowiska Krzysztof B., będąc pełnomocnikiem spółki RBS-M Chemia (dawny Wolmet), podpisał w imieniu Polleny umowę o współpracy z firmą RBS-M Chemia. Umowa obowiązywała od 1 czerwca do 31 października 1999 roku. RBS-M Chemia miała poszukiwać nowych koncepcji technologicznych i inwestycyjnych dla Polleny, zająć się sprzedażą jej zbędnego majątku. W ramach realizacji tej umowy 24 czerwca 1999 roku Pollena zapłaciła za wystawioną przez RBS-M Chemia fakturę na ponad 20 tys. złotych. Jeszcze jako wiceprezes Polleny Krzysztof B. w lutym 1999 roku w siedzibie nyskiego SLD i biurze posła Jerzego Pilarczyka założył spółkę JKM Consulting. Objął wszystkie udziały w spółce i został prezesem zarządu. Pięć dni później, 24 lutego, Krzysztof B. wraz z radcą prawnym gminy Paczków Małgorzatą Koelner założył inną spółkę, BWK Consulting. Małgorzata Koelner z ramienia władz gminy Paczków opiniowała umowę sprzedaży udziałów Polleny Wolmetowi. W październiku 1999 roku Krzysztof B. odstąpił połowę udziałów w spółce JKM Bogusławowi T. JKM wkrótce rejestruje w Sądzie Okręgowym w Opolu założenie tygodnika "Prosto z regionu". Dla zatarcia powiązań z SLD Krzysztof B. zmienił siedzibę spółki. Postanowienie o zmianie adresu spółki Sąd Rejonowy w Opolu wydał 24 listopada 1999 roku, ale wniosek o zmianę wpłynął do sądu 30 listopada. Pollena na polecenie prezesa Krzysztofa B. zapłaciła za sprzęt komputerowy, materiały biurowe, meble i telefony. Także dla redakcji. Mechanizm działania był prosty - swojej spółce lub zaufanym ludziom zlecał jako prezes Polleny przeróżne usługi w zakresie marketingu, reklamy i konsultingu. Towar do wzięcia Jeszcze przed wydaniem pierwszego numeru tygodnika w JKM i Pollenie w towarzystwie Krzysztofa B. i Bogusława T. pojawił się nyski biznesmen Jacek K., skazany przez Sąd Rejonowy w Kaliszu na 4,5 roku więzienia za rozbój. Jacek K. ma też na swoim koncie wyrok za paserstwo samochodów. Kilka lat temu przed domem, w którym mieszkał, wybuchła bomba. W listopadzie 1999 roku prezes Polleny Krzysztof B. podpisał z firmą, której pełnomocnikiem był Jacek K., porozumienie handlowe, na mocy którego Jacek K. kupował w Pollenie towary po cenie producenta z 20-procentowym opustem i odroczonym terminem płatności. Według tego porozumienia spółka reprezentowana przez Jacka K. miała dokonywać w Pollenie w ciągu jednego roku obrotowego zakupów o nominalnej wartości netto 1,8 mln złotych. Do dziś Jacek K. zdążył pobrać z Polleny towar o wartości ok. 1,6 miliona złotych, ale choć minęły już terminy płatności, z tego tytułu na konto Polleny nie wpłynęła ani złotówka. Przez cały ten czas Prokuratura Rejonowa w Nysie prowadziła śledztwo w sprawie sprzedaży udziałów Polleny. Prokurator ograniczył się do zbadania, czy sprzedaż odbyła się prawidłowo, i nie zwrócił uwagi na umowy zawierane przez zarząd Polleny. Kopie kilku znalazły się w prokuratorskich aktach. W grudniu ubiegłego roku prokuratura umorzyła śledztwo, nie stwierdziwszy nieprawidłowości w postępowaniu władz gminy. Ujawnienie afery W połowie lutego tego roku dziennikarze lokalnego tygodnika "Nowiny Nyskie" zarzucili przewodniczącemu Rady Powiatu nyskiego wzięcie łapówki, a ówczesnym członkom zarządu paczkowskiej Polleny działanie na szkodę zakładu. Kilka dni po ukazaniu się artykułu w "Nowinach" rada nadzorcza Polleny zwolniła dyscyplinarnie Krzysztofa B. i Bogusława T. Obaj odwołali się do Sądu Pracy, który uznał jednak ich zwolnienie za zasadne. Nowym dyrektorem Polleny został Stanisław Arczyński, nyski radny SLD, dobry znajomy Krzysztofa B. świadczący dla Polleny usługi transportowe. Na artykuł błyskawicznie zareagowała Komenda Powiatowa Policji w Nysie. Wydział ds. Przestępczości Gospodarczej wszczął dochodzenie. W dwóch hurtowniach odnaleziono pobrany przez Jacka K. towar o wartości około czterystu tysięcy złotych. Prokuratura Rejonowa w Nysie tydzień po ukazaniu się publikacji, 24 lutego wszczęła śledztwo w trybie publiczno-skargowym i sprawuje nadzór nad policyjnym dochodzeniem. Krzysztof B. i jeden z opolskich hurtowników, który przyjął towar od Jacka K. , zostali aresztowani. Bogusław T. ma dozór policyjny i zakaz opuszczania kraju. Jacek K. i właściciel spółki, w imieniu której pobierał towar, zniknęli. W sprawie umowy z przewodniczącym rady prokuratura najpierw prowadziła odrębne postępowanie wyjaśniające, a teraz wszczęła śledztwo. Małgorzata Koelner, prowadząca wspólne interesy z Krzysztofem B. , pracuje obecnie jako radca prawny Urzędu Wojewódzkiego w Opolu. Główni podejrzani w sprawie, Krzysztof B. i Bogusław T. , po publikacji w "Nowinach" dokonali fikcyjnej sprzedaży udziałów JKM, aby uchronić spółkę od decyzji prokuratora o zabezpieczeniu majątkowym. Z takim wnioskiem do prokuratury już dwa miesiące temu zwrócili się pracownicy Polleny będący mniejszościowymi udziałowcami spółki. Na razie nie doczekali się reakcji prokuratora. 31 maja Rada Powiatu nyskiego głosami radnych SLD i PSL odrzuciła wniosek o odwołanie z funkcji przewodniczącego rady Romualda Kamudy. Zdjęcia: Artur Kurowski
Członkowie zarządu Polleny Paczków za pośrednictwem swoich spółek wyprowadzali z zakładu pieniądze i towary o milionowej wartości. Uzyskane w ten sposób środki przeznaczali m. in. na finansowanie Sojuszu Lewicy Demokratycznej i wydawanie tygodnika lokalnego. Działo się to bez wiedzy i zgody pracowników paczkowskiej Polleny, którzy są jednocześnie udziałowcami firmy.W tym przestępczym procederze uczestniczył przewodniczący Rady Powiatu nyskiego Romuald Kamuda z PSL. W grudniu 1999 roku Kamuda pobrał z kasy Polleny 6 tys. złotych za 10 dni rzekomej współpracy z zakładem w "zakresie uzyskania pozwolenia na budowę i pozwolenia na emisję nowo wybudowanej kotłowni zakładowej".Ze strony Polleny Paczków umowę podpisali członkowie zarządu Krzysztof B. i Bogusław T.
PRO PUBLICO BONO Naszym największym majątkiem narodowym jest wrodzony duch przedsiębiorczości Nagradzanie społecznych inicjatyw RYS. ROBERT DĄBROWSKI JAN NOWAK-JEZIORAŃSKI Pragnę zacząć od podziękowania Panu, Panie Premierze, za konkurs na obywatelską inicjatywę dziesięciolecia "Pro Publico Bono" i powiązanie uroczystości nadania nagród z Krakowem i Świętem Niepodległości. Obchodzimy je przedostatni raz w tym stuleciu, które dla Polski było wiekiem heroicznym, wiekiem klęski i triumfu, rozpaczy i nadziei, smutków i radości, wiekiem uwieńczonym ostatnim dziesięcioleciem, najszczęśliwszym w naszym tysiącleciu. Polska własnymi siłami odzyskała po raz drugi niepodległość, tym razem bez przelewu krwi. Po czterdziestu pięciu latach rządów komunistycznych kraj znajdował się u progu bankructwa i wybuchu społecznego. Największą szkodą wyrządzoną Polsce przez uprzedni system było zdławienie inicjatyw płynących z dołu. Partia strzegła zazdrośnie swojego monopolu na mądrość i inicjatywę. Jest rzeczą znamienną, że - z jednym wyjątkiem -140 inicjatyw zgłoszonych do konkursu "Pro Publico Bono" podjęto dopiero po roku 1989. Za czasów PRL nie miałyby żadnych szans. Ubiegłe dziesięciolecie wykazało, że naszym największym majątkiem narodowym jest wrodzony duch przedsiębiorczości, pomysłowości i inicjatywy połączonej z talentem. Niestety, te właśnie zasoby zostały na 45 lat zablokowane i zmarnowane. W latach PRL ojczyzna straciła co najmniej milion ludzi młodych i wykształconych, którzy nie widząc perspektyw we własnym kraju, szukali ich na obczyźnie. Jednym z nich był młody inżynier, Jerzy Boniecki, który w roku 1959 wyemigrował do Australii, do Sydney, gdzie założył własne przedsiębiorstwo i w ciągu kilkunastu lat zdobył fortunę. Postanowił podzielić się z nią z rodakami w Polsce. Z własnym środków założył Fundację POLCUL, która od blisko dwudziestu lat corocznie obdarza nagrodami około pięćdziesięciu budowniczych społeczeństwa obywatelskiego w Polsce. Swój cel określił Boniecki w tych słowach: "Celem Fundacji jest nagradzanie społecznych inicjatyw, które tworzą podstawę społeczeństwa obywatelskiego, krzewią wspólnoty obywatelskie, społecznikostwo, zaangażowanie, tolerancję, bezinteresowną pomoc bliźniemu. Nie chodzi tu o akty heroiczne, działania na wielką skalę. Takie wartości i postawy tworzone są w codziennych działaniach, najczęściej przez ludzi, których określamy jako małych bohaterów". Polska ma także świetlistą stronę Polska jest dzisiaj jak księżyc, który ma swoją świetlistą i ciemną stronę. Czytając prasę, słuchając radia, oglądając telewizję, zapoznając się z sondażami opinii publicznej, można odnieść wrażenie, że Polacy zapatrzeni są w ciemną stronę polskiego księżyca. Widzą korupcję, prywatę, rosnącą przestępczość i jej bezkarność, nawrót dziedzicznych przywar charakteru narodowego. Wychowawcze znaczenie konkursu polega na tym, że odsłania on jasną stronę księżyca. Pokazuje ludzi dobrych jak chleb, którzy dzielą się z innymi tym, co mają, a jeśli nic nie mają - służą swoją pracą, talentem, zapałem, nie oczekując zapłaty. Przegląd 141 kandydatów do nagrody i wyróżnień jest lekturą niezwykle pokrzepiającą. Józef Piłsudski powiedział, że Polska stanie się potęgą, jeśli strzelec konny czyścić będzie uprząż swego konia z takim przejęciem, jakby od tego zbawienie ojczyzny zależało. Konkurs pokazuje ludzi, którzy z własnej inicjatywy i z największym przejęciem budują społeczeństwo obywatelskie na swoim własnym, często malutkim odcinku, w swojej wiosce, miasteczku. Wystarczy wymienić choćby dla przykładu, gdzie - poza Warszawą, Krakowem czy innymi dużymi miastami - działają niektórzy uczestnicy konkursu: Chodzież, Biłgoraj, Wołomin, gmina Strzegowo, wieś Zakliczyn, Strzelin, Mokobody, Gostynin, Cmolas, wioska Koniaczów, miasteczko Gdów, wieś Gwizdów, gmina Żabno i Czaplinek. Wachlarz społecznych celów jest niezwykle szeroki: ratowanie zdrowia i życia, zwłaszcza dzieci, opieka nad niepełnosprawnymi, sierotami i dziećmi porzuconymi, pomoc dla bezrobotnych, pomoc dla więźniów, którzy odbyli karę, wspomaganie szkół i szpitali, pomoc lekarska dla weteranów AK, akcja na rzecz rozwoju regionu, obrona prawdy historycznej, ratowanie przed zatruciem środowiska, opieka nad młodzieżą uzależnioną od narkotyków i alkoholu, pomoc dla młodych talentów. Zwraca uwagę samarytańska działalność księży. Antyklerykałom, którzy widzą tylko kapłanów jeżdżących mercedesami, warto może zwrócić uwagę na księdza Arkadiusza Nowaka, który poświęcił się chorym na AIDS i księdza Bogusława Palecznego, jedynego opiekuna bezdomnych na Dworcu Centralnym w Warszawie. Charakterystyczne są nazwy, które te organizacje przybierają: Stowarzyszenie Inspiracja, Twoja Gmina, Miasteczko Nadziei, Dom Pogodnej Jesieni (mowa o domu dla starców), Droga Nadziei, Otwarte Drzwi, Rodzić po Ludzku, Stowarzyszenie "Przyjazne Miasto", Lekarze Nadziei, Chleb Życia czy Dom Ciepła (chodzi o schronisko dla chorych na AIDS). Niektóre organizacje charytatywne mają wyniki imponujące, np. banki żywności działają na rzecz ludzi żyjących na granicy głodu. Funkcjonują w siedmiu miastach. W ciągu pięciu lat zdołały zebrać sześć tysięcy ton żywności, co równa się dwunastu milionom posiłków. Społeczna dyplomacja Organizacje społeczne przyjmują na siebie zadania, którym najsprawniejsze urzędy państwowe nie byłyby w stanie sprostać. Na przykład traktaty przyjaźni zawierane z dawnymi wrogami staną się świstkami papieru, jeśli nie zdobędą poparcia społecznego, a więc jeśli samo społeczeństwo nie przełamie w sobie negatywnych stereotypów i uprzedzeń wyniesionych z przeszłości. Dyplomacja nie osiągnie trwałych wyników, jeśli nie będzie szła z nią dyplomacja społeczna, czyli budowanie przez granice mostów przyjaźni, rękami samych obywateli. Ten kierunek inicjatywy obywatelskiej ma doniosłe znaczenie dla bezpieczeństwa państwa i jego pozycji międzynarodowej. Warto przytoczyć kilka przykładów tego rodzaju działalności. A więc zgłoszono na konkurs wystawę "Polacy i Niemcy bardziej sobie bliscy, niż sami sądzą". Ukazuje ona pozytywne aspekty tysiącletniego sąsiedztwa Polaków i Niemców. Szkoły polskie i niemieckie organizują wymianę nauczycieli i uczniów. Na przykład szkoła im. Adama Mickiewicza w Poznaniu prowadzi taką wymianę ze szkołą Gustawa Heinemana w Berlinie. Południowo-Wschodni Instytut Naukowy w Przemyślu nie tylko bada i uczy o stosunkach polsko-ukraińskich, ale nawiązuje bezpośrednie kontakty i organizuje konferencje ze swoimi odpowiednikami na Ukrainie. Przez południową granicę mosty przerzuca Stowarzyszenie Solidarności Polsko-Czesko-Słowackiej. Organizuje wspólnie z sąsiadami festiwale teatralne "Na granicy". Chciałbym zatrzymać się na jednym z przykładów dyplomacji społecznej: Międzynarodowe Centrum Rozwoju Demokracji powstało w Krakowie w 1993 roku z inicjatywy młodego krakowianina, działacza "Solidarności" Bogdana Klicha. Stało się krakowską kuźnią międzynarodowej myśli politycznej, promieniującej spod Wawelu daleko poza granice Polski. Zdobyło prestiż, ściągając ministrów spraw zagranicznych i politologów z Rosji, Ukrainy, Czech, Słowacji, Białorusi, krajów bałtyckich i Stanów Zjednoczonych. Podniosło zatem prestiż miasta. Snop światła na dwu laureatów Krzysztof Pawłowski zasługuje w pełni na to, by rzucić na niego snop światła. Uczyniłem to sześć lat temu w pierwszym programie telewizji w eseju z cyklu "Polska z oddali". Pawłowski stworzył w Nowym Sączu dosłownie z niczego - Wyższą Szkołę Biznesu. Nie miał pieniędzy, ale miał zapał, pomysł, inicjatywę, a przede wszystkim wizję i wyczucie tego, że społeczeństwo przechodzące do gospodarki wolnorynkowej najbardziej potrzebuje wykształconej kadry menedżerów. Wpadł na pomysł wciągnięcia do współpracy National Louis University w Chicago. Uzyskał pomoc amerykańską i dotacje. Sam nie miał nic. Mieszkał z żoną i córką w dwóch izdebkach tak ciasnych, że trudno było przecisnąć się między stołem jadalnym a ścianą. Po ośmiu latach Wyższa Szkoła Biznesu została uznana za najlepszą niepaństwową uczelnię tego typu w Polsce. Wychowała 1200 absolwentów, którzy zostali natychmiast wchłonięci przez dynamicznie rozwijający się sektor przedsiębiorczości prywatnej. Pawłowski podniósł prestiż swojego miasta. Jego dzieło stało się instytucją samowystarczalną, utrzymującą się z własnych dochodów. Tydzień temu byłem w Chicago świadkiem największego triumfu Pawłowskiego - uroczystego podpisania umowy z National Louis University - dyplomy Wyższej Szkoły Biznesu będą uznane za dyplomy uniwersytetu amerykańskiego w Chicago. Drugi laureat to "Przymierze Rodzin". Jest to samopomocowa organizacja rodzicielska o charakterze wychowawczym i kształceniowym. Organizuje obozy letnie i zimowiska. Powołała Młodzieżowe Studium Przymierza Rodzin, utworzyła szkołę podstawową, gimnazjum i liceum, stała się przykładem instytucji działającej w najważniejszej strategicznie dziedzinie, jaką są sprawy młodzieży i jej wychowania w duchu naszych tradycyjnych wartości. Niech mi będzie wolno, Panie Premierze, wyrazić nadzieję, że coroczny konkurs "Pro Publico Bono" stanie się trwają instytucją związaną ze Świętem Niepodległości, że wejdzie do naszej tradycji i stanie się miniaturową polską odmianą Nagrody Nobla za pracę społeczną. Życzę wszystkim budowniczym polskiego społeczeństwa obywatelskiego, aby poczucie wewnętrznego szczęścia, płynącego ze służby krajowi i bliźniemu, stało się ich nagrodą. Obszerne fragmenty przemówienia wygłoszonego w Krakowie 11 listopada podczas wręczania nagród w konkursie na Inicjatywę Obywatelską Dziesięciolecia 1989 - 1999 "Pro Publico Bono", nad którym patronat medialny sprawowała "Rzeczpospolita".
Pragnę zacząć od podziękowania Panu, Panie Premierze, za konkurs na obywatelską inicjatywę dziesięciolecia "Pro Publico Bono" i powiązanie uroczystości nadania nagród z Krakowem i Świętem Niepodległości. Największą szkodą wyrządzoną Polsce przez uprzedni system było zdławienie inicjatyw płynących z dołu. Ubiegłe dziesięciolecie wykazało, że naszym największym majątkiem narodowym jest wrodzony duch przedsiębiorczości. Polska jest dzisiaj jak księżyc, który ma swoją świetlistą i ciemną stronę. Wychowawcze znaczenie konkursu polega na tym, że odsłania on jasną stronę księżyca. Konkurs pokazuje ludzi, którzy z własnej inicjatywy i z największym przejęciem budują społeczeństwo obywatelskie na swoim własnym, często malutkim odcinku. Wachlarz społecznych celów jest niezwykle szeroki: ratowanie zdrowia i życia, pomoc dla bezrobotnych, obrona prawdy historycznej, ratowanie przed zatruciem środowiska, pomoc dla młodych talentów. Dyplomacja nie osiągnie trwałych wyników, jeśli nie będzie szła z nią dyplomacja społeczna, czyli budowanie przez granice mostów przyjaźni, rękami samych obywateli. Warto przytoczyć kilka przykładów tego rodzaju działalności. Szkoły polskie i niemieckie organizują wymianę nauczycieli i uczniów. Południowo-Wschodni Instytut Naukowy w Przemyślu nawiązuje bezpośrednie kontakty ze swoimi odpowiednikami na Ukrainie. Międzynarodowe Centrum Rozwoju Demokracji Stało się krakowską kuźnią międzynarodowej myśli politycznej. Krzysztof Pawłowski stworzył w Nowym Sączu dosłownie z niczego - Wyższą Szkołę Biznesu. Uzyskał pomoc amerykańską i dotacje. Po ośmiu latach Wyższa Szkoła Biznesu została uznana za najlepszą niepaństwową uczelnię tego typu w Polsce. Drugi laureat to "Przymierze Rodzin". Jest to samopomocowa organizacja rodzicielska o charakterze wychowawczym i kształceniowym. Niech mi będzie wolno wyrazić nadzieję, że coroczny konkurs "Pro Publico Bono" stanie się miniaturową polską odmianą Nagrody Nobla za pracę społeczną.
Siły specjalne w centrum uwagi - Mniej urzędników MON - Likwidacja szkół oficerskich - Niektóre zobowiązania wobec NATO na później Armia według Szmajdzińskiego FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI ZBIGNIEW LENTOWICZ Jednostka specjalna GROM szykowana jest do udziału w bezpośredniej operacji bojowej przeciw terrorystom w Afganistanie. Między innymi w tej sprawie toczą się polsko-amerykańskie negocjacje. O zmianach czekających polską armię pod rządami nowej koalicji "Rz" rozmawia z szefem MON w samolocie lecącym do Karup, potężnej bazy NATO w środkowej Danii, mieszczącej kwaterę północno-wschodniego, połączonego dowództwa sojuszu. Żołnierze GROM muszą wpierw poznać swoje zadania, przejść badania i serię co najmniej sześciu szczepień. Użycie jednostki specjalnej byłoby więc możliwe najwcześniej w pierwszej połowie stycznia - mówi Jerzy Szmajdziński, minister obrony narodowej. Sytuacja w GROM jest dziś uporządkowana i znacznie lepsza niż w okresie przed 11 września tego roku. - Komandosi szkolą się wyjątkowo intensywnie - podkreśla Szmajdziński. Jeszcze przed zamachami na Nowy Jork i Waszyngton w GROM nie działo się najlepiej. Wojsko próbowało ustawić elitarny oddział w zwykłych, armijnych koleinach, odzywała się zawiść, osobiste ambicje. Teraz GROM znów staje się oczkiem w głowie, ostatnio jednostkę odwiedził premier Leszek Miller. Oddział Operacji Specjalnych Szmajdziński stanowczo dementuje pogłoski, iż restrukturyzacja dotknie 1. Pułku Specjalnego Komandosów z Lublińca, wyjątkowej w polskiej armii formacji zwiadowczej. Pułk ma zachować swój profil i atuty: łączyć rozpoznanie z działaniem i niszczeniem wybranych ważnych celów na tyłach wroga. - Jednostka jest dziś nieźle wyposażona, będziemy ją wzmacniać i przede wszystkim szybko podnosić (do 70 procent) stopień profesjonalizacji - zapewnia szef MON. Twierdzi, że nieuchronność ewolucji sił lądowych w kierunku formacji lżejszych, bardziej mobilnych dostrzega dowódca WL gen. Edward Pietrzyk. Już wprowadza się zmiany w treningach, wykorzystując doświadczenia naszej piechoty górskiej, kawalerii powietrznej, jednostek obrony wybrzeża czy wojsk desantowo-szturmowych. Koordynacją działań antyterrorystycznego GROM, komandosów i zwiadowców zajmie się powołany w tym tygodniu Oddział Operacji Specjalnych, usytuowany w Generalnym Zarządzie Operacyjnym (P-3) Sztabu Generalnego. Na jego czele stanął płk Andrzej Gwadera z 8. Dywizji Obrony Wybrzeża. Nie jest to komórka o randze samodzielnego dowództwa, lecz jej wyodrębnienie zapowiada już istotny kierunek zmian w całych siłach zbrojnych. Tasowanie służb Nowy szef MON zapowiada głębokie zmiany również w służbach specjalnych. - Idziemy w kierunku odbudowy w Sztabie Generalnym dawnej "dwójki" (słynnego wywiadowczego II Zarządu SG) - zaznacza Szmajdziński. Jego zdaniem miałoby to oznaczać, po likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych, znaczne wzmocnienie kadrowe istniejącego w Sztabie Generalnego Zarządu Rozpoznania Wojskowego. Kontrwywiad wojskowy byłby wyodrębniony i podporządkowany bezpośrednio ministrowi. - Nie grozi nam utrata dobrego wzroku i słuchu armii - zapewnia Szmajdziński. Sądzi, że poprawienie koordynacji zwłaszcza zewnętrznych działań służb specjalnych jest warte ceny, jaka wiąże się z przekształceniami. Po 11 września służby specjalne, a zwłaszcza ci, którzy od lat głosili o skuteczności wywiadów, znaleźli się pod pręgierzem opinii. - Moja dzisiejsza wiedza pozwala mi sądzić, że nie było kraju, w którym nowa sytuacja nie obnażyłaby słabości służb - mówi Szmajdziński. Odmładzanie W MON zmniejszy się liczba departamentów i biur, redukcja obejmie część urzędników. Do Sztabu Generalnego trafią z resortu komórki zajmujące się wychowaniem i dyscypliną. Co najmniej kilkuset starszych oficerów, w tym generałów, będzie musiało odejść z wojska w najbliższym czasie, wcześniej, niż przewiduje to zawodowy kalendarz. - Już mam za sobą pierwsze rozmowy kadrowe, przed którymi nie mam zamiaru się uchylać - mówi szef MON. Skreślani ze stanu armii wojskowi mają odchodzić "w zgodzie z prawem i z godnością". Pilnie potrzeba ponad 600 miejsc, aby mogli awansować młodsi oficerowie. Na czele brygad czy dywizji, tak jak to wynika z porządku etatowego, mają teraz stać generałowie, a nie pułkownicy na generalskich etatach. Od przyszłego roku wejdzie przejrzysty system programowania oficerskiej kariery. Wojskowy z wyprzedzeniem będzie wiedział, co go czeka po pokonaniu kolejnego szczebla armijnej hierarchii. W cenie ma być wszechstronne przygotowanie. Udział w misjach czy zagraniczny staż w strukturach NATO nie może wiązać się z ryzykiem wypadnięcia z awansowej drabiny. Obecne zwolnienia na szczytach armii to szansa na start do wyścigu o wyższe szlify dla ponad 1500 absolwentów wojskowych uczelni. Do armii z cywilnym dyplomem Większość szkół oficerskich nie prowadziła w zeszłym roku rekrutacji na studia, bo i tak od lat wskutek zaniechania radykalnej reformy wojskowego szkolnictwa produkujemy nadmiar młodych oficerów. Grozi nam sytuacja, w której absolwenci nie znajdą miejsca w wojsku, i to mimo zawartego z chwilą rozpoczęcia nauki kontraktu z państwem. Szmajdziński proponuje stopniowe likwidowanie wojskowych uczelni i przeszkalanie w ośrodkach utworzonych w miejsce WSO absolwentów cywilnych szkół. - Armia będzie miała możliwość wyboru ludzi, dostosuje okresy zatrudnienia do swych potrzeb i będzie przygotowywać kadrę znacznie taniej. Poza tym zwalniani ze służby wojskowi, z cywilnymi dyplomami, łatwiej znajdą zatrudnienie poza koszarami. Szmajdziński spodziewa się konfrontacji z obrońcami akademii i szkół oficerskich. - Wszelkie wcześniejsze próby reform rozbijały się o sprzeciw dowódców rodzajów wojsk (lądowych, lotnictwa, marynarki), każdy podkreślał specyfikę swych wojsk i nie skrywał ambicji. - Trzeba przymierzyć się do przekształcenia na przykład Akademii Marynarki Wojennej czy WAT w cywilną uczelnię, a jej relacje z armią da się uregulować w odpowiednim kontrakcie - przekonuje szef MON. Krótsza służba Niewykluczone, iż w 2004 roku możliwe będzie skrócenie zasadniczej służby wojskowej z 12 do 9 miesięcy. Temu ruchowi powinien towarzyszyć proces większego uzawodowienia kadry, zwłaszcza tam, gdzie trzeba doświadczonych ludzi do obsługi skomplikowanego sprzętu. Zdaniem Szmajdzińskiego utrzymywanie służby z poboru, krytykowanej w NATO za to, że stoi na drodze do profesjonalizmu i nowoczesności - w polskich warunkach długo jeszcze będzie konieczne. Stupięćdziesięciotysięczna armia wydaje się optymalna w naszych warunkach. Do obrony własnego terytorium położonego na krawędzi NATO nie wystarczą killkudziesięciotysięczne siły najlepiej nawet przygotowane i wyposażone. Charakterystyczne, iż nasi sąsiedzi z Zachodu zaczęli redukować armię dopiero z chwilą przyjęcia Polski do sojuszu - podkreśla Szmajdziński. Zakupy w Agencji MON zapewnia, że dołoży starań, aby w przyszłym roku rozstrzygnięty został wybór przyszłego samolotu wielozadaniowego. Dziś kluczem do tej operacji jest wynegocjowanie offsetu. - Studiujemy wzory fińskie, bo są przykładem modelowych rozwiązań umów kompensacyjnych - mówi Szmajdziński (Finlandia kupiła od USA myśliwce F-18 na wyjątkowo korzystnych warunkach, negocjacje trwały ponad trzy lata). W Ministerstwie Gospodarki powstaje nowy zespół negocjacyjny ds. offsetu (poprzedni winien jest, zdaniem Szmajdzińskiego, fatalnych opóźnień). Decyzje o zakupach mają być oddzielone w resorcie od fazy planowania. Przetargami w przyszłości zajmie się odpowiednio dostosowana Agencja Mienia Wojskowego. Najważniejsze obecnie dla wojska zamówienia nastąpią po rozstrzygnięciu konkursów na kołowy transporter opancerzony i przeciwpancerny pocisk kierowany. MON nie zdecyduje się zapewne przyjąć ponad setki leopardów wycofywanych z Bundeswehry - bo "najkosztowniejsze okazują się prezenty". Nie wykluczałby jednak unowocześniania polskich czołgów we współpracy z Niemcami. Wymuszone oszczędności, czyli brak pieniędzy, zahamować może modernizację śmigłowców i szturmowych samolotów Su-22. Jest już prawie pewne, iż podczas uzgadniania w marcu przyszłego roku kolejnej edycji celów NATO Polska będzie musiała podjąć decyzję o przesunięciu terminu wykonania niektórych z nich. -
Nowy minister zapowiada liczne zmiany w MON. Będą one dotyczyć służb specjalnych, odmładzania kadry, redukcji etatów, wprowadzenia przejrzystego systemu programowania oficerskiej kariery, likwidacji szkół oficerskich, skrócenia zasadniczej służby wojskowej i uzawodowienia armii. Restrukturyzacja nie dotknie jednak wszystkich jednostek. Decyzje o zakupach mają być przekazane Agencji Mienia Wojskowego. Wymuszone oszczędności opóźnią realizację niektórych z celów NATO.
CHILE Główni kandydaci na prezydenta odżegnują się od historycznych skojarzeń W cieniu Allende i Pinocheta 61-letni Ricardo Lagos, ekonomista i prawnik, były minister robót publicznych, reprezentuje centrolewicową koalicję chadeków i socjalistów. Swego przeciwnika nazwał "archetypem latynoskiego populisty", straszył, że będzie on prezydentem elit. Sam, dla celów kampanii wyborczej, przesiadł się nawet na wózek bezdomnego śmieciarza (na zdjęciu). FOT. (C) AP MAŁGORZATA TRYC-OSTROWSKA Chilijczycy mają wybrać w niedzielę prezydenta. Zostanie nim albo socjalista Ricardo Lagos, niedoszły ambasador Allende w Związku Radzieckim, albo prawicowiec Joaquin Lavin, były entuzjasta rządów Pinocheta. Podczas kampanii wyborczej obaj odcinali się od przeszłości i wzywali swych rodaków do pojednania. W wyborach startuje sześcioro kandydatów, ale szansę na zwycięstwo ma tylko tych dwóch. 61-letni Lagos, ekonomista i prawnik, były minister robót publicznych, reprezentuje Porozumienie na rzecz Demokracji (Concertacion por la Democracia), centrolewicową koalicję chadeków i socjalistów, rządzącą w Chile od przywrócenia demokratycznego ładu w 1990 roku. Jeśli zwycięży, jak przepowiadają sondaże, będzie pierwszym socjalistycznym prezydentem Chile od czasów obalonego przez juntę wojskową Salvadora Allende (1970 - 1973). Socjaliści biją się w piersi Lagos był współpracownikiem Allende. W roku 1973 został nawet wyznaczony przez prezydenta na ambasadora Chile w ZSRR, ale opozycja odrzuciła jego kandydaturę. W latach 80. odegrał kluczową rolę w przywróceniu w Chile demokracji. Przewodził sojuszowi skupiającemu większość partii przeciwnych rządom wojskowych. Prowadził z ogromnym zaangażowaniem kampanię na rzecz masowego udziału Chilijczyków w referendum, które zmusiło Augusto Pinocheta do zgody na rozpisanie demokratycznych wyborów. Generał poniósł w nich porażkę. Porównanie do Allende nasuwa się automatycznie, ale sam Lagos odnosi się do niego z dystansem. Podczas kampanii wyborczej nie odwoływał się do spuścizny po swym socjalistycznym poprzedniku, być może z obawy, że przywoła widmo hiperinflacji i pustych półek. Przeciwnie, krytykował radykalizm ówczesnych socjalistów, który doprowadził Chile do ekonomicznej zapaści. - Stawiali partyjne interesy ponad interesami narodu - powiedział, sugerując, że również socjaliści ponoszą część winy za to, co się wówczas stało w jego kraju. "New York Times" określił te samokrytyczne deklaracje jako przedwyborczą taktykę - większość Chilijczyków odrzuca dziś wszelkie polityczne skrajności. Lagos wolał porównywać się do europejskich socjaldemokratów. Faktem jest, że ci spośród przywódców chilijskiej Partii Socjalistycznej, którzy trafili po zamachu stanu Pinocheta na przykład do byłej NRD, szybko przekonali się, czym jest życie w komunistycznym kraju. Wprawdzie korzystali tu z przywilejów (mieszkania, hojne stypendia) przysługujących tylko partyjnym aparatczykom, ale znaleźli się w pozłacanej klatce. Nie pozwolono im nie tylko wyjeżdżać z NRD, ale nawet swobodnie poruszać się po tym kraju. Na polityczną ewolucję chilijskich socjalistów miały także wpływ wydarzenia w Polsce, zwłaszcza losy "Solidarności". Wielu z nich poparło walkę związkowców z reżimem komunistycznym. - Nie można ubolewać nad naruszaniem praw człowieka i jednocześnie walczyć o dyktaturę lewicy - powiedział gazecie "New York Times" socjalistyczny senator Jose Antonio Viera-Gallo, były członek rządu Allende. Natomiast Lagos podkreślał: - Nie będę drugim socjalistycznym prezydentem Chile, będę trzecim prezydentem z Porozumienia na rzecz Demokracji. Jego poprzednicy: Patricio Aylwin i Eduardo Frei, reprezentowali chadecję. Dwaj obrońcy uciśnionych Jego najgroźniejszym rywalem jest kandydat koalicji dwóch konserwatywnych partii: Odnowy Narodowej i Niezależnej Unii Demokratycznej. 46-letni Joaquin Lavin tak jak Lagos jest ekonomistą. Ten żarliwy katolik związany z Opus Dei, ojciec siedmiorga dzieci, podczas dyktatury Pinocheta był publicystą działu ekonomicznego wpływowej gazety "El Mercurio". W swoich artykułach i książkach chwalił reżim wojskowy za sukcesy gospodarcze do czasu, aż popadł w niełaskę z powodu opowiedzenia się za demokratycznym otwarciem. Podczas kampanii wyborczej kreował się na rzecznika "pokoju i pojednania". Wzywał Chilijczyków, by przestali żyć przeszłością. Szermował populistycznymi hasłami, które trafiały do przekonania znużonemu polityką elektoratowi. Zwłaszcza że Lavin wielokrotnie przemierzył kraj w roli przyszłego obrońcy uciśnionych. Swoją kampanię wyborczą prowadził pod hasłem: "Głosujcie na zmianę". Przekonywał, że 10 lat rządów tej samej koalicji to stanowczo za długo. Dwaj główni rywale obiecywali tworzenie nowych miejsc pracy, walkę z ubóstwem i przestępczością, jednakowe szanse dla wszystkich Chilijczyków i dobrobyt. Ich programy gospodarcze były bardzo podobne, to znaczy nastawione na intensywny wzrost. Apatyczna kampania dopiero pod koniec nabrała rumieńców. Lagos nazwał swego przeciwnika "archetypem latynoskiego populisty", straszył, że będzie on prezydentem elit. Ze względu na niewielkie różnice w notowaniach dwaj rywale będą musieli stoczyć zaciekły pojedynek. Być może dwukrotnie, gdyż żaden z nich nie uzyska prawdopodobnie w pierwszej turze (12 grudnia) ponad 50 procent głosów. Z sondaży opublikowanych 9 grudnia wynika, że Lagosa poprze około 48 proc. wyborców, a Lavina około 41 proc. Trochę głosów odbiorą faworytom komuniści, których kampanię wyborczą zdominowały ataki przeciwko Pinochetowi. Na ich kandydatkę, Gladys Marin, zamierza głosować około 6 proc. elektoratu. Pani Marin uprzedziła, że jeśli konieczne będzie przeprowadzenie drugiej tury, nie wezwie swych zwolenników do poparcia socjalisty. Jej zdaniem "reprezentuje on jedynie jedną z wersji neoliberalizmu". Wybory bez generała Lagos zapewniał, że sprawa Pinocheta - który czeka w areszcie domowym w Londynie na potwierdzenie lub unieważnienie decyzji o ekstradycji do Hiszpanii - nie wpłynęła na proces wyborczy w Chile. - Nikt się dziś nie zajmuje tym panem - mówił. Ale chilijscy politolodzy uważają, że nieobecność generała miała wpływ na przebieg kampanii. Umożliwiła kandydatowi prawicy odcięcie się od przeszłości. Lavin uniknął też uwag i porad, których zapewne nie szczędziłby mu Pinochet, gdyby przebywał w kraju. Ricardo Lagos uprzedził, że jeśli zostanie szefem państwa, to zajmie w sprawie generała identyczne stanowisko jak obecny prezydent Eduardo Frei, to znaczy będzie potępiał zagraniczną ingerencję w sprawy Chile i żądał zwolnienia Pinocheta z aresztu. Także Lavin uważa, że o losie Pinocheta Chilijczycy powinni decydować sami, bez udziału Anglików i Hiszpanów. Obydwaj zapewniali również, że zrobią wszystko, by losy ofiar dyktatury (1973 - 1990) zostały wyjaśnione do końca. - Żadna ustawa nie położy kresu cierpieniom - powiedział Lagos podczas debaty telewizyjnej. - Musimy wyzbyć się nienawiści i urazy, by móc posuwać się do przodu w jednającym się kraju. Obiecał, że nie pozwoli wojsku mieszać się do polityki. - Wojskowy, który chce wyrazić swe poglądy, powinien zdjąć mundur i rozpocząć polityczną karierę - powiedział, krytykując udział oficerów w propinochetowskich manifestacjach. Stosunki między rządem a siłami zbrojnymi nie układają się obecnie najlepiej. Sprawa Pinocheta, przeciwko któremu zostało złożonych w chilijskich sądach 51 skarg, nie jest jedyną przyczyną napięć. Chilijski wymiar sprawiedliwości skazał na kary więzienia lub ściga za zbrodnie dyktatury około 60 innych wojskowych i byłych agentów tajnej służby bezpieczeństwa. Lavin także opowiada się za ostatecznym wyjaśnieniem losów ponad trzech tysięcy osób zabitych lub uznanych za zaginione podczas rządów wojskowych. - Rozumiem, że ktoś, kto stracił członka rodziny lub inną bliską osobę, pragnie dowiedzieć się, gdzie została ona pochowana, lub przynajmniej poznać okoliczności jej śmierci - powiedział. Sprawiedliwości musi stać się zadość, gdyż przyczyni się to do narodowego pojednania. Ale jest to zadanie dla sądów, nie dla polityków. - Wymiar sprawiedliwości powinien spokojnie kontynuować swą pracę, bez presji politycznych - uważa Lavin. Żadnego skrętu w lewo Emocje wywołane aresztowaniem Pinocheta okazały się tak wyczerpujące, że Chilijczykom nie starczyło energii na pasjonowanie się wyborami. Część z nich zamierza oddać głos nieważny, aby w ten sposób dać do zrozumienia elitom politycznym, że nie ma w czym wybierać. Około miliona potencjalnych wyborców (Chile liczy 15 mln mieszkańców) w ogóle nie wpisało się na listy. Z sondaży wynika, że co trzeci uprawniony do głosowania nie identyfikuje się z polityką żadnej z trzech głównych sił politycznych: centrolewicą, prawicą ani komunistami. Lavinowi będzie sprzyjał fakt, że Chilijczycy są niezadowoleni z rządów koalicji. Kadencję Freia negatywnie ocenia aż 44 proc. ankietowanych, pozytywnie 28 proc. To najgorsze notowania centrolewicy od chwili, gdy objęła władzę. Spadek popularności rządu spowodowało przede wszystkim rosnące bezrobocie. W ciągu ostatnich 12 miesięcy uległo ono niemal podwojeniu i wynosi obecnie 11 proc. Takich złych wskaźników nie było w Chile od 17 lat. Są one związane z recesją gospodarczą, pierwszą od kryzysu naftowego w latach 1982 - 1983. Recesja jest z kolei efektem ubiegłorocznego kryzysu finansowego w Azji oraz spadku cen miedzi, głównego towaru eksportowego Chile. Wzrost gospodarczy zmalał z 3,4 proc. w roku ubiegłym do zera albo nawet poniżej zera w roku bieżącym. Przed recesją wynosił około 7 proc. rocznie, a Chile uchodziło za latynoskiego "tygrysa". Zdaniem chilijskich politologów w przypadku zwycięstwa socjalisty nie należy oczekiwać skrętu w lewo. Bez względu na to, kto zostanie prezydentem, nie zanosi się na duże zmiany. Aby się rozwijać, kraj potrzebuje zagranicznych inwestorów, a ci oczekują od Chile stabilności.
Chilijczycy mają wybrać w niedzielę prezydenta. Zostanie nim albo socjalista Ricardo Lagos, albo prawicowiec Joaquin Lavin. Podczas kampanii wyborczej obaj odcinali się od przeszłości i wzywali swych rodaków do pojednania.Lagos był współpracownikiem Allende. W latach 80. odegrał kluczową rolę w przywróceniu w Chile demokracji. Podczas kampanii wyborczej nie odwoływał się do spuścizny po swym socjalistycznym poprzedniku, być może z obawy, że przywoła widmo hiperinflacji i pustych półek. Lagos wolał porównywać się do europejskich socjaldemokratów. 46-letni Joaquin Lavin tak jak Lagos jest ekonomistą. Ten żarliwy katolik związany z Opus Dei, ojciec siedmiorga dzieci, podczas dyktatury Pinocheta był publicystą działu ekonomicznego wpływowej gazety "El Mercurio". W swoich artykułach i książkach chwalił reżim wojskowy za sukcesy gospodarcze do czasu, aż popadł w niełaskę z powodu opowiedzenia się za demokratycznym otwarciem. Podczas kampanii wyborczej kreował się na rzecznika "pokoju i pojednania". Wzywał Chilijczyków, by przestali żyć przeszłością. Szermował populistycznymi hasłami, które trafiały do przekonania znużonemu polityką elektoratowi.Dwaj główni rywale obiecywali tworzenie nowych miejsc pracy, walkę z ubóstwem i przestępczością, jednakowe szanse dla wszystkich Chilijczyków i dobrobyt. Ich programy gospodarcze były bardzo podobne, to znaczy nastawione na intensywny wzrost.Apatyczna kampania dopiero pod koniec nabrała rumieńców. Lagos nazwał swego przeciwnika "archetypem latynoskiego populisty", straszył, że będzie on prezydentem elit.Ze względu na niewielkie różnice w notowaniach dwaj rywale będą musieli stoczyć zaciekły pojedynek. Być może dwukrotnie, gdyż żaden z nich nie uzyska prawdopodobnie w pierwszej turze (12 grudnia) ponad 50 procent głosów. Emocje wywołane aresztowaniem Pinocheta okazały się tak wyczerpujące, że Chilijczykom nie starczyło energii na pasjonowanie się wyborami. Część z nich zamierza oddać głos nieważny, aby w ten sposób dać do zrozumienia elitom politycznym, że nie ma w czym wybierać.
Karty stałego klienta Coraz powszechniejsze w Polsce Korzyść obopólna Jednym z najpopularniejszych sposobów przywiązywania klienta do marki, stosunkowo niskim kosztem, jest wydawanie przez sklepy kart stałego klienta i kart rabatowych. Zapewniają one przy zakupach zniżki w wysokości od kilku do kilkunastu proc. Najczęściej tego typu oferty wprowadzają działające w Polsce firmy zagraniczne, ale od niedawna decyduje się na nie także coraz więcej przedsiębiorstw rodzimych. Większość wydawanych kart przypomina kształtem i fakturą karty kredytowe, często również zawierają one pasek magnetyczny z danymi osobowymi posiadacza. Zupełnie różne są jednak zasady dotyczące ich wydawania oraz zakres oferowanych ulg. Hipermarkety nie spieszą się Jedyną jak do tej pory siecią dużych supermarketów spożywczych, która wprowadziła na polskim rynku karty stałego klienta, jest francuska firma Auchan. Karty wydawane są tam od 4 listopada 1996 roku. Może ją wykupić za 5 zł każdy klient sklepu. Aby z niej skorzystać, należy rejestrować paragony w specjalnym punkcie znajdującym się na terenie sklepu, przy czym rachunek jednorazowy nie może być mniejszy niż 250 zł. Gdy miesięczna suma zakupów klienta przekracza 1500 zł, karta upoważnia do 2-proc. rabatu. W przypadku wydatków w wysokości 2-3 tys. zł rabat wynosi 2,5 proc., a powyżej 3 tys. zł - 3 proc. Bonifikata wypłacana jest klientom w drugiej dekadzie następnego miesiąca, w bonach towarowych, umożliwiających ich realizację jedynie w supermarkecie Auchan. W ciągu ponad roku działalności systemu wydanych zostało ponad tysiąc kart, jednak nie wszyscy posiadacze korzystają z obniżek każdego miesiąca. W pozostałych sieciach hipermarketów albo nic jeszcze nie wiadomo na temat kart stałego klienta, albo plany ich wprowadzenia nie wyszły z fazy wstępnych projektów. Tak jest na przykład w innej francuskiej sieci, Geant. Jak mówi Katarzyna Molenda z Geant Polska, projekt tego typu kart jest obecnie w firmie opracowywany, nie wiadomo jednak jeszcze niczego konkretnego ani na temat ewentualnego terminu jej wprowadzenia, ani na temat warunków korzystania z niej. Jej zdaniem, hipermarkety są nowością na polskim rynku i jako takie cieszą się i tak dużym powodzeniem klientów, ze względu na niskie ceny i duży wybór towarów. Z przeprowadzonych przez firmę badań wśród klientów sklepów Geant wynika, że wśród odwiedzających hipermarkety jest jak na razie bardzo mało stałych klientów. Większość ludzi przyznaje, że interesują ich głównie promocje, organizowane w nowo otwieranych sklepach. Dlatego jednym ze środków mających przywiązać kupujących do sklepów Geanta ma być system kart stałego klienta. Jednak, zdaniem Katarzyny Molendy, jest to dosyć skomplikowane przedsięwzięcie. - System trzeba budować od zera, i aby to uczynić należy podpisać umowę z jakimś bankiem, zlecić wyprodukowanie kart itp. - Na szczęście nie musimy się jeszcze bić o każdego jednostkowego klienta, jak to się dzieje na przykład we Francji, gdzie nasycenie rynku jest ogromne - twierdzi Katarzyna Molenda. Wygoda zamiast rabatu W hipermarketach niemieckiej firmy Hit do tej pory nie wprowadzono kart stałego klienta. Za to od początku roku osoby niezmotoryzowane mogą skorzystać z darmowych autobusów, łączących sklepy Hitu z okolicznymi osiedlami mieszkaniowymi. W Warszawie uruchomione zostały trzy linie, dowożące chętnych na zrobienie zakupów z Bielan i Bemowa (do sklepu przy ulicy Górczewskiej) oraz z Tarchomina, Bródna i Muranowa (do Hitu przy ulicy Stalowej). Również w Krakowie kursuje bezpłatny autobus. Jak mówi Elżbieta Wojciechowska z biura firmy, pomysł darmowych autobusów zrodził się po to, aby umożliwić wygodne korzystanie z oferty sklepów również tym klientom, którzy nie posiadają samochodów. Wcześniej rezygnowali oni często z zakupów w Hicie właśnie ze względu na kłopoty z dojazdem komunikacją miejską. Każdy nowo otwierany Hit będzie posiadał swoją linię autobusową. Wprowadzając darmowe autobusy Hit skorzystał z usług tej samej firmy przewozowej, która rozwozi do domów pracowników firmy, mieszkających poza miastem. Zdaniem Elżbiety Wojciechowskiej, autobusy cieszą się sporym zainteresowaniem, często przyjeżdżają całkowicie zapełnione. Według pracowników sklepu przy ulicy Stalowej, zdecydowanie największa liczba konsumentów korzysta z autobusu jadącego na Bródno i Tarchomin, odległe praskie osiedla. Podobną usługę wprowadził dla klientów również hipermarket Geant z warszawskiego Ursynowa - autobusy dowożą do niego klientów z rozległych osiedli, położonych na znacznym obszarze tej gminy (m.in. z Natolina, Imielina, Kabat itp.) Jedna karta - różne zasady Już w 1993 roku system kart stałego klienta wprowadził Krajowy Związek Spółdzielni Spożywców Społem. Nowością jest tutaj fakt, że karty wydawane są przez poszczególne spółdzielnie zrzeszone w związku, które same ustalają zasady udostępniania kart klientom oraz przysługujące na ich podstawie ulgi. Jak mówi Hanna Cudowska z KZSS Społem, są tylko trzy zasady łączące wszystkie karty, poza jednolitym wyglądem - są to karty rabatowe, udostępniane zarówno członkom spółdzielni, jak i wszystkim chętnym klientom oraz akceptowane we wszystkich uczestniczących w systemie spółdzielniach. Do tej pory z około 360 spółdzielni zrzeszonych w związku, karty wydaje około 140, przy czym w ubiegłym roku liczba ta powiększyła się o kilkadziesiąt spółdzielni. Najczęściej stosowanym rabatem jest 5-proc. obniżka na wszystkie towary, jednak wachlarz możliwości jest bardzo szeroki - czasami, w przypadku obniżek na konkretne towary i w określonym czasie, rabat sięga nawet 70-80 proc. W tej chwili w produkcji znajduje się IV edycja kart, które będą potrójnie kodowane - ta sama informacja znajdzie się na pasku magnetycznym, kodzie kreskowym oraz tzw. embosingu wypukłym, co pozwoli na jej honorowanie w placówkach posiadających różne rodzaje czytników. Od początku trwania systemu spółdzielnie zamówiły około 250 tys. kart, trudno jednak oszacować, jaki procent z nich został rozprowadzony wśród klientów. Jak mówi prezes Handlowej Spółdzielni Jubilat z Krakowa, Kazimiera Madej, dom handlowy Jubilat przystąpił do systemu w czerwcu 1996 roku i od tamtej pory klienci wykupili około 400 kart w cenie 20 zł. Karty są ważne przez rok i uprawniają w Jubilacie do 5-proc. obniżki. Karta dla wszystkich czy dla wybrańców System kart stałego klienta, pozwalający na maksymalne ich upowszechnienie wśród odwiedzających sklep, stosowany jest w sieci sklepów z elektroniką i sprzętem gospodarstwa domowego firmy Elektroland. Kartę otrzymuje tu każdy, kto dokona zakupu przynajmniej za 100 zł. Ewa Krzywicka z Elektrolandu przyznaje, że jest to suma minimalna, pozwalająca na wydawanie kart większości klientów. Upoważnia ona do 3-proc. zniżki na każdy towar w sklepie, a czasami, dzięki umowom podpisywanym przez Elektroland z konkretnymi producentami, na wyznaczone artykuły zniżka sięga nawet 5-10 proc. Specyficzny jest jednak system honorowania rabatów. Wraz z kartą stałego klienta kupujący otrzymuje tzw. kupon rabatów, do którego wpisana jest kwota, będąca równowartością 3 proc. ceny pierwszego zakupionego produktu. Jest to jednocześnie kwota rabatu, który przysługuje klientowi przy następnym zakupie w Elektrolandzie, niezależnie od jego wartości. Z kolei 3 proc. od tego zakupu jest znowu wpisywane do kuponu rabatów, jako kwota kolejnej obniżki na przyszłość. Z rabatu nie trzeba korzystać za każdym razem, można je kumulować. Ponadto karta wydawana przez Elektroland upoważnia do zniżek w kilkunastu innych sklepach i restauracjach na terenie Warszawy, których aktualna lista wręczana jest razem z kartą. Jak mówi Ewa Krzewicka, system zaczął działać 1 grudnia 1996 roku. W ciągu roku jego istnienia wydano ponad 80 tys. kart. Zupełnie inaczej rzecz przedstawia się w 5 sklepach firmowych z odzieżą i sprzętem sportowym firmy Adidas Polska. W ubiegłym roku po raz pierwszy wprowadzone tam zostały tzw. srebrne karty dla klientów, którzy dokonali jednorazowego zakupu przynajmniej za 500 zł. Dzięki karcie dokonywało się kolejnych zakupów z 7-proc. zniżką. Od grudnia 1996 r. srebrne karty zamieniły się na złote, przy jednoczesnej zmianie zasad ich wydawania. Warunkiem uzyskania złotej karty, dającej 10-proc. obniżkę na wszystkie towary, było dokonanie zakupów za co najmniej 1500 zł, w ciągu trzech miesięcy. Jak mówi Ewa Żelichowska, kierowniczka sklepu Adidasa w Alejach Jerozolimskich w Warszawie, do tej pory tylko w tym sklepie wydanych zostało około 250 złotych kart. Jej zdaniem, część klientów, którym do limitu 1500 zł niewiele brakuje, specjalnie dokupuje czasami jakiś nie zawsze potrzebny drobiazg, aby otrzymać kartę i móc korzystać z 10-proc. rabatu w przyszłości. - Daje się zauważyć wpływ posiadania złotej karty na zwiększenie częstotliwości zakupów w naszym sklepie - uważa Ewa Żelichowska. - A już na pewno właściciele złotej karty Adidasa pozostają wierni naszej firmie, co jest podstawowym celem wydawania kart. Dodatkową atrakcją dla ich posiadaczy jest fakt, że jako pierwsi otrzymują zawsze materiały promocyjne i reklamowe dotyczące nowych produktów firmy, a czasami także okolicznościowe upominki. Na przykład w grudniu ub. r., podczas wydawania złotych kart, klienci otrzymywali kosmetyki firmy Adidas. Plany wprowadzenia kart stałego klienta mają też firmy, które nie posiadają własnej sieci sprzedaży detalicznej. Tak jest w przypadku firmy Philips. Pomysł zrodził się już trzy lata temu, jednak, według Magdaleny Tyżlik z Philips Polska, wciąż znajduje się na etapie przymiarki. Jak dotąd, prowadzona jest jedynie akcja wśród dealerów Philipsa, premiująca wysoką sprzedaż. Klienci indywidualni na ewentualne karty Philipsa będą jeszcze musieli poczekać. Nie tylko giganci Oprócz znanych, przeważnie zagranicznych firm, które posiadają w Polsce własną sieć sklepów, coraz częściej z tego typu ofertą wychodzą do klientów również niewielkie, pojedyncze sklepy, których właściciele dochodzą do wniosku, że nie powinni pozostawać w tyle za konkurencją. Najczęściej są to sklepy z modną i stosunkowo drogą odzieżą (na przykład Sekret sprzedający odzież sygnowaną przez Betty Barclay), ale także księgarnie i sklepy z artykułami przemysłowymi. Kartę stałego klienta można uzyskać kupując trzy produkty pielęgnacyjne produkcji francuskiej firmy Vichy. Komputerową listę stałych klientów ma warszawska perfumeria Quality. Umieszczenie na niej daje prawo do rabatu w wysokości 3 proc. kupowanego towaru. O wprowadzeniu kart stałego klienta, jednak prawdopodobnie dopiero jesienią przyszłego roku, myśli również Elżbieta Skrzyszowska, dyrektor Domu Handlowego Elefant w Krakowie. Karta byłaby przyznawana wszystkim tym, którzy dokonują regularnych zakupów w sklepie, niezależnie od ich wartości. Oprócz rabatu w wysokości około 5 proc., zapewniałaby pierwszeństwo udziału we wszelkich organizowanych przez sklep promocjach, konkursach czy pokazach mody. - Chodzi tu o jeszcze ściślejsze przywiązanie stałych klientów, których i tak posiadamy - twierdzi Elżbieta Skrzyszowska. - Wynika to z przeprowadzanych co roku badań. Przeciętnie od 30 do ponad 40 proc. dokonujących zakupów w sklepie, to klienci powracający, czyli tacy, którzy w ciągu roku przynajmniej pięć razy zakupili coś na tym samym stoisku, gdyż w asortymencie domu znajduje się głównie odzież, obuwie i kosmetyki. Polskie przedstawicielstwo niemieckiej firmy wysyłkowej Quelle, Quelle Polska z siedzibą w Poznaniu, jak na razie wprowadziło jedynie tzw. karty nowego klienta. Po dokonaniu zakupu otrzymuje się kartę ze swoim numerem w rejestrze firmy oraz nr. telefonów i adres firmy. Jak mówi Mirella Drozd z działu marketingu spółki, dopiero rozważane jest wprowadzenie innych udogodnień dla stałych klientów, łącznie z przysługującym na kartę rabatem. Według właścicieli, przeciętna liczba kilkudziesięciu lub najwyżej kilkuset wydawanych kart, nie wpływa w znaczący sposób na wzrost obrotów sklepu. Część przyznaje, że zależy im raczej na prestiżu i uznaniu, wynikającym z samego faktu posiadania stałych klientów. Piotr Apanowicz
Jednym z najpopularniejszych sposobów przywiązywania klienta do marki, stosunkowo niskim kosztem, jest wydawanie przez sklepy kart stałego klienta i kart rabatowych. Zapewniają one przy zakupach zniżki w wysokości od kilku do kilkunastu proc. Najczęściej tego typu oferty wprowadzają działające w Polsce firmy zagraniczne, ale od niedawna decyduje się na nie także coraz więcej przedsiębiorstw rodzimych.Większość wydawanych kart przypomina kształtem i fakturą karty kredytowe, często również zawierają one pasek magnetyczny z danymi osobowymi posiadacza. Zupełnie różne są jednak zasady dotyczące ich wydawania oraz zakres oferowanych ulg. Jedyną jak do tej pory siecią dużych supermarketów spożywczych, która wprowadziła na polskim rynku karty stałego klienta, jest francuska firma Auchan. W pozostałych sieciach hipermarketów albo nic jeszcze nie wiadomo na temat kart stałego klienta, albo plany ich wprowadzenia nie wyszły z fazy wstępnych projektów. W hipermarketach niemieckiej firmy Hit do tej pory nie wprowadzono kart stałego klienta. Za to od początku roku osoby niezmotoryzowane mogą skorzystać z darmowych autobusów, łączących sklepy Hitu z okolicznymi osiedlami mieszkaniowymi. Już w 1993 roku system kart stałego klienta wprowadził Krajowy Związek Spółdzielni Spożywców Społem. System kart stałego klienta, pozwalający na maksymalne ich upowszechnienie wśród odwiedzających sklep, stosowany jest w sieci sklepów z elektroniką i sprzętem gospodarstwa domowego firmy Elektroland. Plany wprowadzenia kart stałego klienta mają też firmy, które nie posiadają własnej sieci sprzedaży detalicznej. Oprócz znanych, przeważnie zagranicznych firm, które posiadają w Polsce własną sieć sklepów, coraz częściej z tego typu ofertą wychodzą do klientów również niewielkie, pojedyncze sklepy, których właściciele dochodzą do wniosku, że nie powinni pozostawać w tyle za konkurencją. Najczęściej są to sklepy z modną i stosunkowo drogą odzieżą. O wprowadzeniu kart stałego klienta, jednak prawdopodobnie dopiero jesienią przyszłego roku, myśli również Elżbieta Skrzyszowska, dyrektor Domu Handlowego Elefant w Krakowie. Polskie przedstawicielstwo niemieckiej firmy wysyłkowej Quelle, Quelle Polska z siedzibą w Poznaniu, jak na razie wprowadziło jedynie tzw. karty nowego klienta. Według właścicieli, przeciętna liczba kilkudziesięciu lub najwyżej kilkuset wydawanych kart, nie wpływa w znaczący sposób na wzrost obrotów sklepu. Część przyznaje, że zależy im raczej na prestiżu i uznaniu, wynikającym z samego faktu posiadania stałych klientów.
OŚWIATA Działka ważniejsza niż uczniowie Na zapleczu Pałacu Sprawiedliwości - Będzie nam trudno zgodzić się na rozproszenie uczniów po innych szkołach - mówi Krystyna Taraszkiewicz, dyrektor Zespołu Szkół nr 25 Zespołowi Szkół nr 25 z ulicy Świętojerskiej 9 w Warszawie już raz, przed czterema laty, groziła likwidacja. Wtedy Ministerstwo Zdrowia ustąpiło, uznając, że roczniki z wyżu demograficznego powinny mieć szansę na naukę w szkole średniej. Wojewoda, zgodnie z podpisanym z kuratorem oświaty porozumieniem, zgodził się użyczyć Zespołowi Szkół Średnich pomieszczenia Medycznego Studium Zawodowego. Ale porozumienie to wygasa 31 sierpnia 2001 roku. Uczniowie widzieli niedawno w szkole osoby fotografujące korytarze i klasy - podobno do dokumentacji niezbędnej przed wystawieniem obiektu do sprzedaży. Przewodniczący Sejmiku Województwa Mazowieckiego Włodzimierz Nieporęt powiedział "Rzeczpospolitej", że sejmik nie podejmował żadnej uchwały o zbywaniu nieruchomości. Rodzice wiedzą swoje; szepczą, że podobno sejmik chce za pieniądze ze sprzedaży działki, na której stoi szkoła, wybudować sobie siedzibę. Z petycji uczniów Zespołu Szkół nr 25: "Prosimy Pana Wojewodę, Pana Marszałka i Pana Starostę o zweryfikowanie swoich decyzji i pozostawienie nas w naszej ukochanej szkole. Będziemy o nią walczyć wszelkimi sposobami. Nie damy się wyrzucić jak niepotrzebne śmieci, wszak jesteśmy przyszłością tego Narodu. A Naród dba o swoje dzieci". Pod petycją podpisało się 620 uczniów. Liczne organy prowadzące Na losach Zespołu Szkół nr 25 składającego się z Liceum Ogólnokształcącego im. Fredry oraz eksperymentalnej szkoły zasadniczej zaważyły reformy administracji i edukacji, zmiany w przyporządkowaniu szkół poszczególnym organom prowadzącym. Zbudowana przy Świętojerskiej typowa "tysiąclatka" została w 1962 roku przekazana Wydziałowi Zdrowia na szkołę medyczną. W 1992 roku, kiedy Ministerstwo Zdrowia i Opieki Społecznej postanowiło zlikwidować licea medyczne jako szkoły kształcące pielęgniarki w przestarzały sposób, warszawskie Kuratorium Oświaty zawarło z Wydziałem Zdrowia Urzędu Wojewódzkiego porozumienie i w tym samym budynku co liceum medyczne uruchomiono liceum ogólnokształcące oraz jedyną w Polsce eksperymentalną szkołę zawodową dla tych uczniów, którym nie powiodło się na egzaminie do liceum. Z wyników tego eksperymentu korzysta teraz MEN, proponując reformę szkolnictwa zawodowego. W listopadzie 1995 roku, kiedy w Liceum Medycznym zostały już tylko dwie ostatnie klasy, minister zdrowia zwrócił się do wojewody, by rozważył możliwość umieszczenia w tym obiekcie Centrum Edukacji Medycznej. W tym czasie na Świętojerskiej było już czterystu uczniów w liceum i szkole zasadniczej oraz stu w zamierającym liceum medycznym i Medycznym Studium Policealnym. Opór rodziców i uczniów szkół ogólnokształcących spowodował, że zawarto na pięć lat porozumienie. Ale wkrótce, w związku z reformą administracyjną, szkoły ogólnokształcące zostały przekazane przez kuratoria oświaty starostwom lub gminom, a medyczne przeszły do sejmików wojewódzkich. Gmina Warszawa Centrum, która prowadzi też licea ogólnokształcące, była nawet zainteresowana przejęciem LO im. Fredry, ale kiedy zorientowała się, jak zagmatwany jest status prawny obiektu, zrezygnowała. Werdykt NSA nie wystarczy Podobno wielu ostrzy sobie zęby na działkę, na której stoi szkoła. Jest to 8938 metrów kwadratowych w świetnym punkcie, tuż za nowym budynkiem sądów przy placu Krasińskich, o krok od Starego Miasta. Metr kwadratowy gruntu w tej części Warszawy kosztuje 1200 dolarów. Uczniowie mówią, że są prawnicy, którzy za 10 procent wartości tej działki chętnie udowodniliby przed sądem, iż Sejmik Województwa Mazowieckiego stał się jej właścicielem bezprawnie. Starostwo powiatu warszawskiego pod koniec listopada 2000 roku odwołało się do NSA, zaskarżając decyzję ministra skarbu państwa utrzymującą w mocy decyzję wojewody mazowieckiego, na podstawie której "z dniem 1 stycznia 1999 r. województwo mazowieckie nabyło nieodpłatnie, z mocy prawa, własność skarbu państwa będącą we władaniu Medycznego Studium Zawodowego nr 14 przy ulicy Świętojerskiej w Warszawie". W uzasadnieniu do skargi wskazuje się na to, że w 1996 roku szkoły medyczne ze Świętojerskiej zostały zlikwidowane, a Medyczne Studium Zawodowe nie jest prawnym następcą zlikwidowanego Zespołu Szkół Medycznych. Minister skarbu nie uwzględnił też tego, że zasadnicza część nieruchomości przy Świętojerskiej była użytkowana przez Zespół Szkół nr 25 przejęty przez powiat. - Liczymy, że werdykt NSA będzie dla nas korzystny - mówi Ewa Kobyłecka z Wydziału Edukacji Starostwa Powiatu Warszawskiego. - Mamy trochę problemów z wyjaśnieniem prawa własności budynków i terenów przejętych przez nas szkół. Ze "Świętojerską" jest największy problem, bo to duża szkoła, bardzo dobra, z tradycjami. Nie myślimy o przeniesieniu z niej klas do innych szkół. Wystąpiliśmy już z wnioskiem o przedłużenie umowy z Sejmikiem Województwa Mazowieckiego na użyczenie pomieszczeń przy Świętojerskiej. Nie przypuszczamy, by umowa nie została przedłużona, przecież tu chodzi o młodzież. Proponujemy na razie, bo sprawa jest w NSA, przedłużenie umowy na następny rok szkolny. Dyrektor Wydziału Edukacji Urzędu Marszałkowskiego Województwa Mazowieckiego Jerzy Polański, odpowiadając pisemnie na pytania "Rzeczpospolitej", zaprzeczył twierdzeniom, że sejmik podjął decyzję o sprzedaży działki przy Świętojerskiej. Ale napisał też, że porozumienie dotyczące użytkowania przez Zespół Szkół nr 25 budynku przy Świętojerskiej nie zostanie przedłużone. Polański nie wyklucza, że w budynku zostanie umieszczony jeden z kierunków Wydziału Nauki o Zdrowiu Akademii Medycznej. Będą mnie musieli wynieść - Pan Marcin Sobocki, dyrektor Wydziału Edukacji ze starostwa, powiedział nam, że jeżeli NSA podtrzyma decyzję ministra skarbu, można będzie całymi klasami przenieść uczniów do innych szkół - mówi Krystyna Taraszkiewicz, dyrektor Zespołu Szkół nr 25. - Zrobiło mi się przykro, bo ta szkoła to jak moje dziecko. Jest wymagająca, ale życzliwa uczniom. Wypracowano tu program, klimat. Mamy profil humanistyczny z elementami wiedzy o teatrze. Trudno nam się będzie zgodzić na rozproszenie młodzieży. - Nie wiem, jakim prawem można zabierać uczniom szkołę - mówi przewodniczący samorządu szkolnego Piotr Śmigasiewicz. Nie mam zamiaru tej szkoły opuścić, będą mnie musieli wynieść. Tutaj spędziłem trzy lata i nie wyjdę stąd. Koniec. Chodzę do trzeciej klasy. Gdyby nas przenieśli, zaaklimatyzowanie się potrwa mniej więcej pół roku, trzeba poznać nauczycieli, system oceniania. Na przygotowanie się do matury pozostaną dwa miesiące - to nierealne. Ludzie, którzy nam zabierają szkołę, zabierają nam maturę. A chodzi o ziemię wartą 10 milionów dolarów. Myślę, że robią nam wielką krzywdę. - Jestem tu pierwszy rok, ale już się przywiązałem do szkoły. Teraz zajmujemy się tylko sprawą zagrożenia szkoły, na nic innego nie mamy czasu - mówi Michał Kibil. Samorząd szkolny przygotowuje się do akcji protestacyjnej, ale też stara się pokazać szkołę z dobrej strony, promować jej dorobek. Uczniowie przygotowują inscenizację "Opowieści wigilijnej", na którą zamierzają zaprosić przedstawicieli władz, od których zależy ich przyszłość. Anna Paciorek Zdjęcia Jakub Ostałowski
Zespołowi Szkół nr 25 w Warszawie już groziła likwidacja. Wtedy Wojewoda zgodził się użyczyć pomieszczenia. Ale porozumienie wygasa. wielu ostrzy sobie zęby na działkę, na której stoi szkoła. Starostwo powiatu warszawskiego odwołało się do NSA, zaskarżając decyzję ministra skarbu państwa utrzymującą w mocy decyzję wojewody, na podstawie której województwo nabyło własność skarbu państwa.
Kazimierz Kutz o Tadeuszu Łomnickim w dziesiątą rocznicę śmierci aktora Zawsze był gotów do wielkiego skoku Łomnicki nie był człowiekiem, którego można kochać bezgranicznie. Miał bardzo skomplikowaną osobowość. Stała się źródłem jego wielkiego talentu, witalności, bo warunki aktorskie miał marne. Cierpiał z tego powodu nieustannie. Bolał, że nie jest popularny i tak rozpoznawalny jak różne sezonowe gwiazdy. Mimo swoich kompleksów, chciał osiągnąć w teatrze wszystko, jego pracowitość była godna pozazdroszczenia. Niecodzienna inteligencja zaprowadziła go na szczyty. Był oczywiście "potworem", który wszystko podporządkował sztuce. Zawsze czuło się jego gotowość do wielkiego skoku. I to było wspaniałe. Zawsze robił co najmniej trzy rzeczy naraz. Pamiętam, jak odwoził mnie po próbie. Jednocześnie prowadził samochód, rozmawiał o swoich problemach i z magnetofonu uczył się nowej roli albo angielskiego. Był cholerykiem i często nie panował nad sobą, łatwo było go podrażnić i sprowokować do gniewu, choć sam również nie unikał prowokacji. We wszystkim, co robił, nieco przesadzał, "błaznował". Wszystko, wszystko musiało mieć formę, nawet jego nieautentyczność była jakby "robiona". Sprawiał wrażenie aktora, który nie traci ani chwili - ćwiczy cały czas. Kiedy natykał się na kogoś nieżyczliwego, też stawał się niesympatyczny. Pamiętam, jak na planie "Pokolenia" Andrzeja Wajdy Zbigniew Cybulski bardzo bał się spotkania z Łomnickim. Poprosił mnie o kupienie skrzynki piwa. Opróżnił wszystkie butelki dla kurażu i gdy przyszło do nagrywania sceny, zaskoczył Tadeusza swoją improwizacją. Łomnicki z wrażenia przestał grać, a całą złość na siebie dość brutalnie wyładował na mnie. Zapomniany majowy kartofel Spotkaliśmy się po latach, kiedy Tadeusz zaprosił mnie do reżyserowania w Teatrze Na Woli "Przedstawienia «Hamleta» we wsi Głucha Dolna", tragedii ma motywach Szekspira o kacyku rządzącym jugosłowiańską wioską. W latach 70. był to tekst niecenzuralny. Łomnicki bał się. Nie o siebie, lecz o teatr. Mimo to podjął się wystawienia dramatu. Na dobrą sprawę jako reżyser nie mogłem aktorom powiedzieć, o czym ten tekst jest. W dodatku, przeważnie młodzi, bali się Łomnickiego. Mierzenie się z jego wielkością, niedawnym rektorem, profesorem, blokowało ich. Szukałem sposobu na rozładowanie niekorzystnego napięcia. Na scenie ludzie muszą się czuć wolnymi. Aż któregoś dnia przyłapałem Tadeusza kompletnie nieprzygotowanego do próby. Zacząłem go pouczać, czym jest praca w teatrze, jakby był amatorem. Mówiłem, że nie rozumie tekstu, tłumaczyłem każdy szczegół, jak komuś głupiemu. Zespół osłupiał, a on zzieleniał. Poczuł się dotknięty, nie wytrzymał i wyszedł. Zapadła cisza. Udawałem, że czekam na jego powrót, a gdy po 10 minutach nie wrócił, krzyknąłem: "Co wy się, k...., tego ch.... boicie?! " - a wiedziałem, że podsłuchuje mnie. "To ma być wielki aktor, wasz nauczyciel, a zrywa próby we własnym teatrze? Przecież to jest ostatni kartofel zapomniany w piwnicy w maju! ". Wyznanie wiary Po próbie specjalnie nie wróciłem do hotelu, tylko poszedłem spać do kolegi, żeby Tadeusz nie mógł mnie znaleźć. Następnego dnia za pięć dziesiąta byłem w teatralnym bufecie. Cały zespół czekał w gotowości. Usiadłem jak najdalej od drzwi. O dziesiątej pojawił się... i rozpoczęła się komedia. To cały Łomnicki! Najpierw pocałował w rękę bufetową, potem podszedł do każdej aktorki i każdą pocałował w rękę, a na końcu przeprosił wszystkich kolegów. Potem podszedł do mnie i najskromniej w świecie, cały skruszony powiedział: "Przepraszam, Kaziu, źle się zachowałem". "Tak mi się zdawało, Tadeusz. Mam do ciebie pytanie - ciągnąłem dalej i widziałem, jak cierpnie mu skóra. "Podobno uczysz w szkole. Wiesz, czego ty uczysz? Paraliżu postępowego! ". Na te słowa Łomnicki czmychnął za drzwi. Widziałem, jak stamtąd macha do mnie ręką. Podszedłem, a on do mnie: "Błagam cię, Kaziu, możesz mi wszystko powiedzieć, ale nie przy ludziach! ". "Masz to u mnie. A teraz na scenę i próbujemy jeszcze raz to, co wczoraj. " Próbował genialnie, choć trzymałem go z 10 minut. Kiedy skończył, spojrzał na mnie. "Obiecująco" - powiedziałem. Była to moja zemsta za "Pokolenie". Dzięki niej zespół nabrał odwagi do "Łoma" i wszystko poszło jak z górki. Po kłopotach z cenzurą mogliśmy twórczo pracować. Zezwolono na kilka zamkniętych pokazów. Na jedno z przedstawień przyszła cała śmietanka SPATiF-u. Tadeusz zawsze grał na 100 procent, ale dopiero podczas tego wieczoru zobaczyłem, czym może być teatr z wielkim aktorem. Grał w natchnieniu, jakiego jeszcze nie widziałem, bo chciał zadowolić kolegów. Nigdy nie odchodził od wersji ustalonej z reżyserem, ale tego dnia w finale zaczął chrząkać jak knur i rozwijał to chrząkanie niczym muzyczny motyw aż po pointę. W zachwycie pobiegłem do garderoby Tadeusza i spytałem, jak na to wpadł. "Aaaa!, Kaziu, ja to znam z lektur. Było na widowni paru kolegów, którzy widzieli Jaracza, jak zagrał to przed wojną w «Uciekła mi przepióreczka», a ja chciałem im zrobić przyjemność". Niby był to żart, ale tak naprawdę pokazywał, że jest kontynuatorem tradycji Jaracza, a to chrząkanie - wyznaniem wiary w sens kontynuacji jego sztuki. Ukochany świntuch W czasach Teatru Na Woli widziałem też, jak Łomnicki buduje swój kolejny dom. Razem z Marią Bojarską stworzyli wspaniałą parę. Nie zapomnę nigdy, jak mnie z nią poznał. Byliśmy w jego malutkiej garderobie. Na ścianie wisiał wielki portret Swinarskiego, nagle weszła ona. Bardzo młoda, w okularach, w długiej sukni. Siedząc w kostiumie Giordana Bruna, Łomnicki powiedział: "Poznaj ją, to moja Marysia" i sięgnął po skraj sukni, całą ją odsłonił. Diabeł, zawsze z wszystkiego robił teatr. A jednocześnie sprawdzał ją, czy nadaje się, czy przyjmie go takim, jakim jest. Dyrekcja Łomnickiego miała smutny finał. Płacił cenę za swoje polityczne uwikłanie. Pastwiono się nad nim. Każdy głupek wypominał mu pracę w KC PZPR. Nawet część jego zespołu w Teatrze Na Woli, ludzie, którym dał pracę, których "wymyślił". Cierpiał bardzo. A przecież role partyjnych działaczy w "Przypadku", "Człowieku z marmuru" świadczyły nie tylko o jego ekshibicjonizmie, ale i klasie, autoironii. Na pewno myślał też o nich w kategoriach zawodowych - wiedział, że to są ciekawe role do zagrania. Byliśmy w wielkiej przyjaźni, więc mogłem sobie pozwolić na przekomarzanki z Tadeuszem o jego partyjnej karierze. Kiedy miałem z nim trudności na planie, rzucałem: "Przypomnij sobie, jak byłeś w KC". Śmiał się, wściekał, raz to go bolało, raz śmieszyło, ale spinał się i grał. Duch konkurencji Artystyczna i ludzka męka Łomnickiego pod koniec życia brała się także stąd, że miał niewiarygodnie rozbudowaną świadomość aktorską, dlatego mierziły go podstawowe braki zawodowe partnerów. Pieklił się i cierpiał. Wolał grać sam wielkie, całospektaklowe role. A przecież uwielbiał występować z utalentowanymi kolegami. Miał się wtedy z kim mierzyć. Kiedy zobaczył Gajosa w roli von Horvatha w "Opowieściach Hollywoodu", chwycił za telefon i z zachwytem mi opowiadał: "Oglądałem. Nikt jeszcze czegoś takiego nie zrobił w telewizji. Gajos to genialny aktor". A kiedy już zadzwonił do mnie, starał się, jak to on, upiec drugą pieczeń. Dodał: "Wiesz, niektórym kolegom się zdaje, że potrafią grać intelektualistów" - to o Holoubku. Obaj konkurowali o pierwsze miejsce cały czas, obaj piekielnie inteligentni, tylko absolutnie różni... To, jak potrafi docenić kolegów, widziałem też na własne oczy pracując nad "Stalinen", ostatnim spektaklem telewizyjnym z jego udziałem. Wcześniej nigdy z Trelą się nie spotkali. Jurek w ostatniej chwili wziął zastępstwo za Janusza Gajosa, uczył się tekstu nocą, no i bał się Łomnickiego i odpowiedzialności. Z tego wszystkiego dostał skurczu mięśni dłoni. Starał się go ukryć, ale Tadeusz zauważył. Wiedział, że to skutek nadmiernego wysiłku i zatroszczył się o kolegę jak najlepsza pielęgniarka. Masował mu mięśnie i przynosił herbatę. Cieszył się też talentem Jurka. To był wspaniały mecz między teatralną Warszawą i teatralnym Krakowem. Kiedy po dwóch dniach Trela zaczął dobrze czuć się w roli Stalina, Tadeusz poprosił mnie na bok i wyszeptał: "Kaziu, ja się go boję. On ma ołowiane oczy. Jak Stalin" - wyszeptał. Lindsay Anderson, jego przyjaciel, powiedział komuś, że Tadeusz był wielkością absolutną, ale pod koniec życia nieco przeintelektualizowaną, co zaczęło mu wadzić w aktorstwie. Mogło tak być. W czasie prac nad "Stalinem", jego wiedza o komunizmie, towarzyszach z Politbiura, o WKPb była tak kolosalna, że nie mógł jej przetrawić. Jak każdy wielki aktor potrzebował wskazówek reżysera bardziej niż debiutant. Jak anioł. Wtedy zapalały mu się oczy, a w chwilę potem grał jak w natchnieniu. Wszyscy wtedy na planie zastygali, oglądali jego grę w absolutnej ciszy. Widziałem, jak ścina się powietrze. Kiedy kończyliśmy pracę nad "Stalinem", urządziliśmy skromny pożegnalny bankiet w telewizyjnej hali. Tadeusz pojawił się z garderoby, z walizeczką w dłoni. Spieszył się do Poznania na próby "Króla Leara". Podziękował nam, nie łyknął nawet szampana, nie przegryzł nawet paluszka. Pożegnał się i poszedł. Widzę go jeszcze, jak drepcze przez halę z walizeczką, w płaszczyku, z przekrzywioną na prawo głową. Aż wszedł w światło drzwi i zniknął. Notował Jacek Cieślak
Tadeusz Łomnicki był człowiekiem o skomplikowanej osobowości. Wyróżniał się pracowitością oraz inteligencją, dzięki którym dotarł na szczyty. Spotkaliśmy się po latach, gdy zaprosił mnie do reżyserowania przedstawienia w Teatrze na Woli. Młodzi aktorzy bali się Łomnickiego. Kiedyś przyszedł zupełnie nieprzygotowany do próby. Pouczyłem go jak niedoświadczonego aktora, aż ten, dotknięty, wyszedł. Następnego dnia Łomnicki przeprosił cały zespół. Dzięki tym wydarzeniom aktorzy przestali się go bać. Łomnicki płacił wysoką cenę za pracę dla KC PZPR. Spotykał się z krytyką nawet ze strony swych aktorów. Jednak jego role partyjnych działaczy świadczyły także o klasie i autoironii aktora. Łomnicki pod koniec życia cierpiał ze względu na braki zawodowe swych scenicznych partnerów, dlatego wolał występować sam. Potrafił jednak zachwycić się grą innych, na przykład Janusza Gajosa. Po zakończeniu pracy nad "Stalinem" odbył się bankiet, na którym po raz ostatni widziałem Janusza. Podziękował nam, niczego nie zjadł, nie wypił. Pożegnał się i odszedł.
GOSPODARKA Oszczędzać, inwestować, tworzyć miejsca pracy Biznesplan dla Polski WITOLD M. ORŁOWSKI Zaproponowana przez Ministerstwo Finansów i przyjęta już przez rząd "Strategia finansów publicznych i rozwoju gospodarczego na lata 2000 - 2010" nie jest dokumentem rewolucjonizującym myślenie na temat rozwoju gospodarczego Polski. Jej treść wynika po prostu z arytmetyki. Czy chcemy, aby gospodarka szybko się rozwijała? Jeśli mówimy, że tak, to musimy pokazać źródła finansowania jej wzrostu. I to właśnie pokazano w "Strategii..." Wbrew wszystkim problemom i pamiętając o wszystkich popełnionych błędach, możemy śmiało stwierdzić, że polska gospodarka w latach 90-tych z powodzeniem przebyła pierwszy, najbardziej ryzykowny i najtrudniejszy etap transformacji. Udało się ją zliberalizować, ustabilizować i otworzyć na konkurencję rynku światowego. Udało się stworzyć podstawowe instytucje rynkowe. Nasz sukces najlepiej ilustruje porównanie wyników gospodarczych Polski w ostatniej dekadzie z wynikami jakiegokolwiek innego kraju transformującego swoją gospodarkę. Kombinacja rozkwitającej prywatnej przedsiębiorczości z niezbędnym poziomem stabilności makroekonomicznej zaowocowała tym, że polski produkt krajowy brutto (PKB) zwiększył się w stosunku do roku 1989 o jedną trzecią, a wydajność pracy w przemyśle przetwórczym wzrosła o ponad 60 proc. Nie oznacza to jednak, że proces polskiej transformacji jest zakończony. Niesłychanie szybki wzrost deficytu obrotów bieżących, obserwowany od roku 1996, jest dowodem na to, że proces reform strukturalnych przebiegał zbyt wolno. Okazało się, że gospodarka nie jest w stanie znaleźć dostatecznych środków na finansowanie swojego wzrostu: zbyt małe są oszczędności gospodarstw domowych, zbyt niskie zyski firm, zbyt wiele kapitału musi być zużywane na finansowanie dziury budżetowej. Gwałtowna reakcja na kryzys rosyjski przypomniała nam, że jesteśmy wciąż postrzegani jako "rynek wschodzący", na którym chętniej się spekuluje, niż dokonuje długookresowych inwestycji. Nadal nie są rozwiązane potężne problemy sektorowe, a o rzeczywistych zdolnościach adaptacyjnych i konkurencyjności polskich przedsiębiorstw przekonamy się dopiero wówczas, gdy członkostwo w UE zniesie bariery dla zagranicznej konkurencji. Priorytety polityki gospodarczej Ograniczenia, o których mowa powyżej, musimy brać pod uwagę ustalając dla polskiej polityki gospodarczej priorytety na nadchodzące lata. Zadaniem najważniejszym jest utrzymanie, przez kilka dziesięcioleci, stopy wzrostu PKB na poziomie co najmniej 6 - 7 proc. To jedyny sposób na likwidację w dającej się przewidzieć przyszłości gigantycznej luki rozwojowej między Polską a Europą Zachodnią. Obecny poziom rozwoju kraju, sięgający zaledwie 40 proc. średniego poziomu Unii Europejskiej, nie jest wystarczający dla zaspokojenia konsumpcyjnych i cywilizacyjnych aspiracji społeczeństwa. Mając PKB na tym poziomie, postrzegani będziemy zawsze jako ubodzy krewni, żyjący bardziej z zasiłków UE niż z własnej pracy, a zajęcie "godnego Polski miejsca w Europie" będzie jedynie publicystyczną mrzonką. Osiągnięcie i utrzymanie przez długi okres wysokiego tempa wzrostu wymaga znalezienia sposobów jego sfinansowania. W latach 90-tych obserwowaliśmy, jak jedna za drugą załamywały się gospodarki krajów, w których wierzono, że wzrost taki może być sfinansowany bez wyrzeczeń, np. przez pożyczanie kapitału z zagranicy. Nie wytrzymały gospodarki naszych najbliższych sąsiadów, Węgier i Czech, przez pewien czas stawiane za wzór udanej transformacji. Mechanizmy załamania były różne, ale zasadnicze powody niemal zawsze takie same: rozziew między potrzebami w zakresie finansowania wzrostu a zdolnością do zmobilizowania dostatecznych zasobów krajowych. Tak jak w planującej ekspansję firmie, tak i w skali kraju potrzebny jest wieloletni, rzetelnie sporządzony biznesplan, zestawiający niezbędne dla rozwoju wydatki inwestycyjne z bezpiecznymi źródłami ich finansowania. Aby inwestować, trzeba oszczędzać Przygotowując taki plan, trzeba zacząć od oszacowania niezbędnych dla rozwoju nakładów. Analiza dotychczasowego rozwoju gospodarczego Polski oraz innych gospodarek rynkowych sugeruje, że osiągnięcie i utrzymanie tempa wzrostu rzędu 7 proc. wymaga w naszym kraju inwestycji sięgających ponad 30 proc. PKB. Oczywiście można wskazać na przykłady krajów, które dzięki niezwykle wysokiej efektywności inwestowania uzyskiwały taki wzrost i niższym kosztem. Można również wskazać na to, że stosunkowo wysokie stopy wzrostu gospodarczego Polski w latach 1995 - 1998 nie wymagały aż tak wielkich inwestycji. Musimy jednak pamiętać, że po latach zaniedbań potrzebujemy ogromnych inwestycji w infrastrukturę, oczyszczenie i ochronę środowiska naturalnego, w rozwój budownictwa mieszkaniowego. Takie inwestycje - niestety - przekładają się na wzrost PKB w znacznie mniejszym stopniu i z większym opóźnieniem niż wymiana parku maszynowego w przedsiębiorstwach, charakterystyczna dla procesów inwestycyjnych lat 1995 - 1998. Kiedy znamy już swoje potrzeby, musimy zastanowić się nad źródłami ich sfinansowania. Część nakładów można oczywiście pokryć dopożyczeniem kapitału z zagranicy. Jesteśmy jednak nadal "wschodzącym rynkiem", a więc gospodarką, która nie może sobie pozwolić na nadmierne ryzyko. Przekroczenie bezpiecznych granic deficytu obrotów bieżących (będącego prostą konsekwencją pożyczania kapitału z zagranicy) grozi kryzysem walutowym, który może cofnąć rozwój gospodarki o kilka lat. W związku z tym większość środków na sfinansowanie naszych potrzeb inwestycyjnych musimy wygospodarować w kraju, więcej oszczędzając. Obecnie relacja oszczędności do PKB wynosi u nas niewiele ponad 20 proc. Mówiąc obrazowo, średnio jedną piątą wypracowanego w Polsce dochodu przeznaczamy nie na bieżące spożycie, lecz na finansowanie inwestycji i wzrostu. Uzyskanie i utrzymanie relacji inwestycji do PKB pozwalającej na wzrost w granicach 7 proc., przy rozsądnych ograniczeniach w zapożyczaniu się za granicą, oznacza konieczność oszczędzania od 5 do 10 punktów procentowych PKB więcej. Rzetelny biznesplan dla Polski musi wskazać, skąd te dodatkowe oszczędności zdobyć. Finanse publiczne i wzrost Jedną z głównych przyczyn tego, że oszczędności jest w Polsce za mało, jest stan finansów publicznych, które - w postaci różnych podatków - pochłaniają około 40 proc. całej wartości PKB. Oczywiście część tych pieniędzy przeznacza się na inwestycje. Przygniatająca większość z nich jest jednak konsumowana bądź bezpośrednio (wydatki sfery budżetowej), bądź poprzez transfery socjalne. Zabierane 40 proc. dochodu nie wystarcza sektorowi publicznemu na pokrycie całości wydatków. Sektor publiczny, głównie budżet, dodatkowo pochłania ze skromnego polskiego rynku kapitałowego około 3 proc. PKB, finansując swój deficyt. W ten sposób sektor ten sam nie robi niemal żadnych oszczędności, nakładając jednocześnie ciężar wysokich podatków i pomniejszając tym samym dochody tych sektorów gospodarki, które skłonne są oszczędzać znacznie więcej - gospodarstw domowych i przedsiębiorstw. Sektor publiczny jest w Polsce niewspółmiernie duży w stosunku do naszych możliwości finansowych. Jest nieefektywny, a struktura jego wydatków - niewłaściwa. Porównania międzynarodowe pokazują, że kraj na poziomie rozwoju Polski nie może znosić takiego ciężaru, jeśli chce się szybko rozwijać. Nie jest też w stanie dobrze wywiązać się ze swoich podstawowych funkcji wobec społeczeństwa i gospodarki. Nakłady na inwestycje publiczne, np. na przyzwoite drogi i oczyszczalnie ścieków, są żenująco niskie w stosunku do potrzeb. Wraz z przystąpieniem do Unii Europejskiej problem ten - paradoksalnie - ulegnie raczej zaostrzeniu niż złagodzeniu. UE będzie wprawdzie szczodrze wspierać rozwój polskiej infrastruktury, tworzenie nowych miejsc pracy w regionach przeżywających kłopoty czy też modernizację obszarów wiejskich. Będzie jednak wymagać od Polski znalezienia środków na współfinansowanie tych inwestycji. Również NATO prędzej czy później zacznie coraz mniej poważać członka sojuszu niezdolnego do wysłania w rejon potencjalnego konfliktu choć kilku nowoczesnych samolotów. Polska racja stanu wymaga zwiększenia tak inwestycji publicznych, jak i innych wydatków służących rozwojowi gospodarczemu, choćby na edukację i badania naukowe. Tymczasem pomija się je, by uniknąć drażliwych politycznie decyzji dotyczących stopniowego zmniejszenia ciężaru wydatków socjalnych. Wejście Polski na ścieżkę szybkiego wzrostu wymaga gruntownej reformy sektora publicznego, zwiększającej stopę oszczędności krajowych i kierującej więcej środków publicznych na cele prowzrostowe. Prosta arytmetyka wskazuje, że można tego dokonać jedynie w drodze stopniowego zmniejszania udziału wydatków socjalnych sektora publicznego w PKB. Nie oznacza to zresztą wcale, że konieczne będą cięcia tych wydatków, a tylko czasowe spowolnienie ich realnego wzrostu zdecydowanie poniżej tempa wzrostu PKB. Od czego zacząć Jakie więc powinny być elementy biznesplanu dla Polski? Po pierwsze, należy jak najszybciej wyeliminować deficyt sektora publicznego. Przestaniemy w ten sposób zużywać skąpe oszczędności krajowe na finansowanie spożycia. Doprowadzimy do spadku stóp procentowych, zwiększymy stabilność gospodarki, ograniczymy presję na nadmierną aprecjację waluty i ryzyko kryzysu walutowego. Po drugie, stopniowo powinniśmy zmniejszyć udział konsumpcyjnych wydatków budżetowych w PKB. Pozwoli to na uproszczenie i ograniczenie skali podatków, w pierwszej kolejności od zmuszonych do coraz bardziej zażartej walki konkurencyjnej przedsiębiorstw, w drugiej od gospodarstw domowych. Pozostawienie większych dochodów w sektorze prywatnym zwiększy skłonność do oszczędzania w skali całej gospodarki, pozwalając na sfinansowanie ambitnego programu inwestycyjnego potrzebnego Polsce do wzrostu. Po trzecie, znacznie większą część wydatków publicznych powinniśmy skierować na cele prorozwojowe, zwłaszcza inwestycje publiczne. Po czwarte, by uniknąć ewentualnych kłopotów budżetowych oraz zapewnić inwestowanie polskich oszczędności w efektywny sposób, powinniśmy jak najszybciej przeprowadzić do końca proces prywatyzacji oraz sprawnie i radykalnie zrestrukturyzować wymagające tego sektory gospodarki. Program taki oznaczałby jednak nie tylko zmiany w wysokości podatków - definiowałby ponownie rolę państwa w gospodarce, pozostawiając większe pole do inwestowania i wzrostu dla sektora prywatnego. Celem stopniowego obniżenia relacji wydatków budżetowych do PKB (z około 44 proc. do 35 proc. przed rokiem 2010) nie byłoby po prostu wycofanie się państwa z gospodarki, lecz nadanie jej zdolności do "tygrysiego" wzrostu gospodarczego. Podobny program wprowadzony w latach 1985 -1988 w Irlandii spowodował, że w ciągu kilkunastu lat kraj ten nadrobił wielowiekowe zaległości w rozwoju i stał się najbardziej dynamiczną gospodarką Europy. Dodatkowy problem: bezrobocie Należy też pamiętać, że szybki wzrost gospodarczy jest warunkiem rozwiązania problemu bezrobocia. Najbliższe dziesięciolecie będzie pod tym względem niesłychanie trudne. Z jednej strony gwałtownie wzrośnie liczba ludności w wieku produkcyjnym, z drugiej zaś na rynek pracy spłynie fala pracowników zbędnych w szybko restrukturyzujących się przedsiębiorstwach. Na nowe miejsca pracy czekać też będzie rzesza mieszkańców wsi, w rzeczywistości już objęta ukrytym bezrobociem. Szacuje się, że dopiero stworzenie w ciągu najbliższych lat 3 - 4 milionów nowych miejsc pracy, głównie w sektorze usług, pozwoliłoby na opanowanie problemu bezrobocia. Polska potrzebuje więc wzrostu gospodarczego, dzięki któremu powstałoby wiele nowych miejsc pracy, zarówno w miastach, jak i na obszarach wiejskich. W przeciwnym razie grozić nam może los Hiszpanii - jej sukcesowi gospodarczemu lat 80. towarzyszyło 25-proc. bezrobocie. Zapewnienie tego, by wzrost gospodarczy rozwiązał z czasem problem jawnego i ukrytego bezrobocia, wymaga znacznego uelastycznienia polskiego rynku pracy. Koszty pracy powinny być obniżone przez spadek obciążenia podatkowego i obciążenia składkami emerytalnymi. Proces negocjacji płacowych powinien być uproszczony, koszty zatrudnienia pracowników ograniczone, ich wykształcenie i umiejętności lepsze, a mobilność - większa. Tylko w ten sposób Polska może stawić czoło wyzwaniom nowego wieku i nadrobić to, co straciła w wiekach poprzednich. Autor jest dyrektorem Zakładu Badań Statystyczno-Ekonomicznych GUS i PAN oraz Niezależnego Ośrodka Badań Ekonomicznych NOBE
polska gospodarka w latach 90-tych z powodzeniem przebyła pierwszy, najbardziej ryzykowny i najtrudniejszy etap transformacji. Nie oznacza to jednak, że proces polskiej transformacji jest zakończony. Osiągnięcie i utrzymanie przez długi okres wysokiego tempa wzrostu wymaga znalezienia sposobów jego sfinansowania. potrzebny jest wieloletni, rzetelnie sporządzony biznesplan, zestawiający niezbędne dla rozwoju wydatki inwestycyjne z bezpiecznymi źródłami ich finansowania.Jakie więc powinny być elementy biznesplanu dla Polski? Po pierwsze, należy jak najszybciej wyeliminować deficyt sektora publicznego. Po drugie, stopniowo powinniśmy zmniejszyć udział konsumpcyjnych wydatków budżetowych w PKB. Po trzecie, znacznie większą część wydatków publicznych powinniśmy skierować na cele prorozwojowe, zwłaszcza inwestycje publiczne. Po czwarte, by uniknąć ewentualnych kłopotów budżetowych oraz zapewnić inwestowanie polskich oszczędności w efektywny sposób, powinniśmy jak najszybciej przeprowadzić do końca proces prywatyzacji oraz sprawnie i radykalnie zrestrukturyzować wymagające tego sektory gospodarki.Należy też pamiętać, że szybki wzrost gospodarczy jest warunkiem rozwiązania problemu bezrobocia. Zapewnienie tego, by wzrost gospodarczy rozwiązał z czasem problem jawnego i ukrytego bezrobocia, wymaga znacznego uelastycznienia polskiego rynku pracy.
TYBET Czternastoletni mnich może przejąć po Dalajlamie przywództwo Tybetańczyków Nadzieja w Karmapie Czternastoletni lama Ugjen Trinlej Dordże, XVII Karmapa, czyli duchowy przywódca buddyjskiej szkoły Kagjupa (C) REUTERS KRZYSZTOF DĘBNICKI W końcu grudnia czternastoletni lama Ugjen Trinlej Dordże, XVII Karmapa, czyli duchowy przywódca buddyjskiej szkoły Kagjupa, uciekł z Tybetu do Indii. Razem z małą grupą tybetańskich mnichów przez cały tydzień przedzierał się przez pokryte głębokim śniegiem przełęcze Himalajów. Zmylili chińskich strażników i tajnych agentów, później wymknęli się straży granicznej. Ta ucieczka może okazać się najważniejszym wydarzeniem w historii Tybetu od 1959 roku, kiedy Lhasę potajemnie opuścił obecny przywódca tybetańskich buddystów - Dalajlama. Klasztor Tsurpu, gdzie Ugjen pobierał nauki i gdzie władze chińskie trzymały go pod ścisłą kontrolą, jest centrum Kagjupów. Założył go drugi wielki mistrz sekty w 1150 roku i od tego czasu, jak wierzą buddyści, wcielał się w każdego kolejnego przywódcę, aż do obecnego, XVII. Wcielenie tradycji Tybetu Buddyzm dotarł do Tybetu z Indii wraz ze świętym mistykiem Padmasambhawą w 747 roku. Długo trwało, zanim się zadomowił, usunął w cień szamańskie wierzenia bon i uzyskał akceptację mieszkańców. Kagjupowie są jedną z wielu tybetańskich szkół buddyzmu, należących do tak zwanych ugrupowań niezreformowanych lub zreformowanych tylko częściowo. Na przełomie XIV i XV wieku powstała bowiem nowa szkoła - Gelukpa zwana buddyzmem zreformowanym. Wkrótce stała się oficjalną, dominującą formą buddyzmu, przyjętą w Tybecie. Należy do niej również Dalajlama. Szkoła Kagjupa ma natomiast dziś duże wpływy wzdłuż łańcucha himalajskiego, w szczególności zaś po jego południowej stronie: w Sikkimie, Bhutanie, Nepalu i północnych Indiach. Twórcą szkoły Kagjupa byli indyjscy duchowi mistrzowie Tilopa i Naropa oraz ich dwaj tybetańscy uczniowie Marpa i Milarepa. Milarepa jest bardziej znany, ponieważ posiadał wielką wiedzę tajemną i poddawał - jak pisał W. E. Evans-Wentz - "naukę Kagjupy próbie eksperymentu, tak aby ze stopu metali wyłuskać złoto". Jak większość innych szkół tybetańskiego buddyzmu, Kagjupa zaczęła dzielić się na sekty. Najważniejszym z powstałych ugrupowań była sekta Karmapa, biorąca nazwę od imienia jej założyciela - Karmapy Rangchung Dordże, ucznia Dvagpo Lharje, następcy Milarepy. To jest ważne, ponieważ na młodego Karmapę, jako na duchowego sukcesora Wielkiego Jogina Milarepy spływa dzięki temu charyzmat setek lat buddyjskiej tradycji Tybetu. Tybetańczycy słuchają i poważają czternastoletniego lamę nie tyle ze względu na jego cechy osobowe, jego wiedzę, cnotę czy doskonałość technik magicznych, bo te są zapewne mniejsze niż jego znacznie starszych nauczycieli, ale dlatego, że jest inkarnacją. Jest wcieleniem swoich szesnastu poprzedników i fizycznie ucieleśnia setki lat duchowej tradycji tybetańskiej kultury. Niezliczone wojska Mongołów Buddyzm zakłada niekrzywdzenie istot żywych. W historii Tybetu różnie jednak z tym bywało. Król Srongtsen Gampo, panujący w VII wieku, stworzył na drodze podboju gigantyczne imperium tybetańskie, rozciągające się od dzisiejszego Pakistanu aż do środkowych Chin. Ale w jego czasach buddyzm stawiał w Tybecie dopiero pierwsze kroki. Kiedy się umocnił, natychmiast powstało wiele różnych sekt toczących ze sobą zaciekłe walki, nie tylko na polu religijnych dysput. Początkowo Tybet zdominowała szkoła Sakja po tym jak wnuk Dżyngis-chana, Godan, narzucił swoją zwierzchność opatowi tybetańskiego klasztoru Sakja, traktując go jako reprezentanta całego kraju. Opat przyjął tę opiekę w poczuciu wyższej konieczności. Tłumacząc konieczność ustąpienia przed przeważającą siłą, napisał w liście zaadresowanym w 1247 roku do najważniejszych świeckich i duchowych panów Tybetu: "nawiasem mówiąc, wojska Godana są niezliczone". Ale zdawał sobie też sprawę, że wsparcie potężnego sojusznika wyniesie jego sektę ponad wszystkie inne. W 1253 roku Khubilai, Wielki Chan Mongołów wezwał do swojego obozu Phagspę, nowego opata sekty Sakja oraz Karmę Pakshi, przywódcę sekty karmapów, aby zademonstrowali mu swoje magiczne umiejętności. W tym starciu zwyciężył Sakjapa, który publicznie obciął mieczem wszystkie swoje członki, oraz głowę, aby po chwili złożyć je z powrotem w jedną całość. Z Phagspą zawarł Khubilai rodzaj przymierza, nazwanego cho-yon w którym "cho" było religią, "yon" zaś jej świeckim patronem. Teoretycznie oba te elementy miały być równoprawne, w praktyce dominowała strona świecka. Kiedy w 1270 roku Khubilai założył w Chinach własną dynastię Yuan, system cho-yon zaczęto traktować jako podstawę stosunków tybetańsko-chińskich. I tak już zostało, wieki po zniknięciu dynastii mongolskiej w mrokach dziejów. Nadleciały żelazne ptaki Przez stulecia żadna ze stron się nie skarżyła. Od połowy XVIII wieku coraz większą rolę w tybetańskiej polityce odgrywali chińscy przedstawiciele w Lhasie, ale, szczególnie w kwestiach religijnych, Tybet miał pełną swobodę. Od połowy XIX wieku, wraz z rugowaniem chińskich wpływów w Tybecie, sytuacja zaczęła się nawet poprawiać. Ich miejsce zajmowały wpływy europejskie, głównie brytyjskie. W 1912 roku, po upadku cesarstwa w Chinach, Tybet ogłosił niepodległość. Pekin nigdy tej deklaracji nie uznał i jesienią 1950 roku wojska komunistycznych Chin przekroczyły granicę tybetańską. Spełniał się czarny scenariusz przepowiedziany w VIII wieku przez Padmasambhawę: "Kiedy pofruną żelazne ptaki, a konie ruszą na kołach, lud tybetański rozproszy się po świecie jak mrówki, a dharma zapuka do drzwi czerwonego człowieka". Następujące po inwazji lata były straszne. Ponad milion Tybetańczyków zmarło z głodu i niedożywienia, klasztory niszczono, mnichom pod karą śmierci nakazywano się żenić. Jeden z tybetańskich uciekinierów wspominał, że któregoś dnia do jego wsi Dhingri przybyli komunistyczni agitatorzy, zebrali mieszkańców na placu i oświadczyli im, że "zgodnie z art. 5 bycie zadowolonym, szczęśliwym i zrelaksowanym przeszkadza w osiągnięciu postępu i w związku z tym należy zaprzestać takich praktyk". Tysiące mieszkańców Tybetu opuściło swoje domy, szukając schronienia w Indiach i Nepalu. Do dnia dzisiejszego co roku nielegalnie przekracza południową granicę około trzech tysięcy Tybetańczyków. W Dharamsali, położonej u podnóża Himalajów powstał tybetański rząd na uchodźstwie, ośrodki zdrowia, szkoły i klasztory. Tybetańczycy to ludzie zaradni i pracowici, którzy potrafili odbudować swoje życie od podstaw głównie własnymi siłami. Na czele rządu stoi obecny, XIV Dalajlama, który zbiegł z Lhasy w 1959 roku. Ale z jego osobą wiąże się inna ponura przepowiednia, a te zdają się sprawdzać w historii Tybetu. Według niej miałby być już ostatnim dalajlamą, o czym zresztą sam kilkakrotnie wspominał. Co więc stanie się później? Co z Tybetem, Tybetańczykami, buddyzmem? Co z ich wyjątkową cywilizacją? Tybetański numer trzy Dalajlama nie jest oczywiście jedynym duchowym i politycznym przywódcą Tybetańczyków. Drugim w hierarchii był zawsze panczenlama, który podczas małoletności Dalajlamy występował również jako jego nauczyciel. Panczenlama jednak zmarł w 1989 roku, a jego inkarnację - kilkuletniego chłopca, którego sześć lat później odnaleźli tybetańscy mnisi - władze chińskie wywiozły w nieznanym kierunku. Następnie, pod kontrolą Pekinu inna grupa mnichów "odkryła właściwego panczenlamę". Jego z kolei nie uznał Dalajlama. W taki sposób tybetański numer dwa został skutecznie wyeliminowany z gry politycznej. Pozostał numer trzy w tybetańskiej hierarchii, czyli młody Karmapa. Jego sytuacja jest o tyle dobra, że akceptuje go zarówno Pekin, jak i Dalajlama. Dzięki temu w 1992 roku mógł zasiąść na tronie klasztoru Tsurpu. Ale Dalajlama ma już 65 lat i choć cieszy się dobrym zdrowiem, nikt nie może być pewien jak długo jeszcze będzie żył. Zagrożenia wydają się narastać. W ostatnich kilku latach wzmocniono ochronę rezydencji Dalajlamy, znajdującej się na wzgórzu, górującym nad Dharamsalą. Przedstawiciele tybetańskiego rządu na uchodźstwie mówili mi, że coraz bardziej obawiają się o jego życie. Dlatego zorganizowanie sukcesji zawczasu jest prawdopodobnie najważniejszą sprawą dla Tybetańczyków. Dalajlama jest bowiem najważniejszą postacią, łącznikiem tybetańskiego, buddyjskiego i narodowego uchodźstwa. Wątpliwe, aby niezależne struktury tybetańskie przetrwały pod jego nieobecność. Nawet jeśli lamowie sprawnie odnajdą nową inkarnację Dalajlamy, nawet jeśli Chiny tę inkarnację zaakceptują, to co najmniej przez kilkanaście lat wolnościowy ruch tybetański będzie pozbawiony swojego najważniejszego elementu, który go łączył i napawał nadzieją. Karmapa, który nagle pojawił się w Indiach zmienia tę sytuację diametralnie. Po śmierci Dalajlamy będzie mógł, z jego namaszczeniem, przejąć władzę i dziedziczyć charyzmę pierwszego lamy Tybetu, da Tybetańczykom czas na poszukiwanie nowego dalajlamy, podtrzyma nadzieje. Co zamierza Karmapa Z Indii nadeszły w czwartek sprzeczne informacje o intencjach Karmapy. Gazeta "The Times of India" twierdzi, że chce on pozostać w Indiach. Miał o tym powiedzieć podczas spotkania z wiernymi w siedzibie uchodźców tybetańskich w Dharamsali na północy Indii. Z kolei członkowie stowarzyszenia solidarności indyjsko-tybetańskiej, którzy uczestniczyli w tym spotkaniu, oznajmili, że Karmapa nie odpowiedział na ich apel, by "pozostał w Dharamsali do czasu, aż wszyscy Tybetańczycy będą mogli powrócić do wolnego Tybetu". Chłopiec oznajmił jedynie, iż jest bardzo szczęśliwy w Indiach, a pieszą wędrówkę przez Himalaje do Dharamsali nazwał "pielgrzymką". Chiny nadal utrzymują, że chłopiec, którego uznają za duchowego przywódcę Tybetańczyków, odbywa jedynie podróż zagraniczną. Ponownie przestrzegły Indie przed udzieleniem Karmapie statusu uchodźcy politycznego. Rząd w Delhi twierdzi, że dotychczas nie zajmował się tą kwestią, gdyż nie otrzymał oficjalnego wniosku o azyl polityczny. Według indyjskiej prasy Delhi może zdecydować się na przyznanie Karmapie statusu "uchodźcy de facto", z którego korzysta około 100 tysięcy Tybetańczyków zbiegłych do tego kraju w ciągu 40 ostatnich lat. Dziennik "Indian Express" sugerował w czwartek nieco inne wyjście. Jego zdaniem rząd powinien pomóc Karmapie w wyjeździe do innego kraju. "Rząd musi poważnie się zastanowić, czy Indie mogą sobie pozwolić na to, by gościć na swej ziemi potężną sektę buddyjską, przeżywającą w dodatku poważne konflikty wewnętrzne oraz silnie związaną z Zachodem" - napisała gazeta. MT-O, AFP, DPA, AP
W końcu grudnia czternastoletni lama, XVII Karmapa, duchowy przywódca buddyjskiej szkoły Kagjupa, uciekł z Tybetu do Indii. Kagjupowie są jedną z wielu tybetańskich szkół buddyzmu. Najważniejszym z ugrupowań była sekta Karmapa. W 1912 roku Tybet ogłosił niepodległość. Pekin tej deklaracji nie uznał i wojska Chin przekroczyły granicę tybetańską. Na czele rządu stoi XIV Dalajlama. Drugim w hierarchii był panczenlama, jednak zmarł w 1989 roku. Pozostał młody Karmapa. Po śmierci Dalajlamy będzie mógł przejąć władzę.
KONSUMENCI Rękojmia i gwarancja Unijna dyrektywa a polskie przepisy EWA ŁĘTOWSKA Szykuje się nowy akt prawa wspólnotowego, do którego - prędzej czy później - trzeba będzie dostosowywać nasze prawo. Od 1996 r. trwają - bardzo już zaawansowane - prace nad przygotowaniem dyrektywy o sprzedaży towarów konsumentom i towarzyszącym jej gwarancjom jakości. Dyrektywa dotyczyć ma przede wszystkim gwarancji jakości. Termin ten jest dla nas trochę mylący. Projekt (z 31 marca 1998 r.) mówi bowiem zarówno o gwarancji ustawowej, co może być uznane za odpowiednik naszej rękojmi, jak i o gwarancji dobrowolnej, stanowiącej odpowiednik naszej gwarancji jakości. Co więcej, w stosunku do tej ostatniej projekt używa terminu "gwarancja handlowa". W naszej tradycji określenie to dotyczy tylko niektórych gwarancji dobrowolnych, mianowicie udzielanych tylko przez sprzedawcę. W projekcie natomiast nie ma tego podmiotowego ograniczenia. Gwarancje handlowe (dobrowolne) normowało już pośrednio prawo wspólnotowe, by ustrzec przed wykorzystaniem ich jako instrumentu niedozwolonej konkurencji (nieuczciwej reklamy). Problematykę gwarancji uwzględnia także dyrektywa 93/13 o krzywdzących klauzulach umownych, gdy idzie o nakaz ich przejrzystości (transparencji). Gwarancja handlowa (dobrowolna) zależy przecież od sposobu ukształtowania jej w klauzulach umownych, i tu wykorzystują swą przewagę przedsiębiorcy, narzucając krzywdzące, zakazane postanowienia umów. Z tym walczy dyrektywa 93/13. Zamierzeniem projektu jest harmonizacja przepisów o odpowiedzialności za niewykonanie zobowiązania, gdy przybiera ona postać świadczenia rzeczy nieodpowiedniej jakości przy sprzedaży rzeczy ruchomych konsumentom. Sprzedaż w obrocie krajów UE nader często zawiera element transgraniczności (chociażby jako konsekwencja swobodnego przepływu ludzi), co dodatkowo usprawiedliwia podjęcie zabiegów harmonizacyjnych. Projekt przewiduje stworzenie minimalnego standardu ochronnego w samej dyrektywie, od którego nie można będzie odstąpić in minus ani ustawodawstwie państw UE, ani w umowach stron. Tradycyjnie dla prawa konsumenckiego Wspólnot Europejskich projekt nawiązuje do pojęcia osoby fizycznej, która nie zajmuje się bezpośrednio działalnością w zakresie handlu, przedsiębiorczości, zawodową. Oznacza to jednak, że reżimem ochronnym (podobnie jak przy umowach zawieranych na odległość - dyrektywa 7/97) będą mogły być objęte transakcje o mieszanym charakterze, np. zakup komputera służącego do użytku zarówno prywatnego, jak i zawodowego. Nienależyta jakość, czyli brak zgodności z umową Główną przesłanką odpowiedzialności w ramach gwarancji ustawowej jest niezgodność cech nabywanego towaru (obecna wersja projektu wyraćnie ogranicza je tylko do rzeczy ruchomych) z postanowieniami umowy i wynikającymi z tego oczekiwaniami konsumenta. Jest to ujęcie obce polskiej tradycji ujmowania rękojmi jako odpowiedzialności związanej ze szczególnym rodzajem wad rzeczy. Jednakże pozornie bardzo dobitna różnica jest w rzeczywistości mniej wyraćna na skutek sposobu (techniki normowania), jakim projekt określa niezgodność z umową. Nie zadowala się on bowiem formułą generalną niezgodności z umową, ale w kilku ujętych bardzo kazuistycznie punktach doprecyzowuje ją, co zbliża porównywane koncepcje. Dyrektywa bowiem określa pojęcie "zgodność jakości towaru z wymaganiami umowy" i przyjmuje domniemanie istnienia owej zgodności w momencie wydania towaru, gdy odpowiada on: opisowi cech przez sprzedawcę i jest zgodny z próbką lub wzorem; celom, do jakich dany towar normalnie służy, i nadaje się do celu specjalnego, jaki konsument wskazał sprzedawcy przy zawarciu umowy (przepis ten w ostatniej wersji został korzystnie dla konsumenta zmodyfikowany, przez rezygnację z zastrzeżenia, że subiektywnym zamiarom konsumenta mogą być w pewnych okolicznościach przeciwstawione wyjaśnienia sprzedawcy, wyprowadzające nabywcę z błędu); usprawiedliwionym oczekiwaniom konsumenta, przy uwzględnieniu publicznych zapewnień poczynionych przez sprzedawcę, producenta i ich przedstawicieli w reklamach i informacjach o towarze. To ostatnie kryterium w toku prac nad projektem uległo charakterystycznej zmianie przez nadanie większego znaczenia oczekiwaniom konsumenta. Równa tak opisanej niezgodności z umową (charakterystyczne, że chodzi tu nie tylko o niezgodność z wyraćną treścią umowy) jest sytuacja, gdy wadliwość wynika z instalacji (montażu) dokonanej przez sprzedawcę na jego odpowiedzialność lub przez samego konsumenta, lecz zgodnie z otrzymaną instrukcją. Domniemanie niezgodności przedmiotu sprzedaży z umową w momencie jego wydania istnieje tylko wtedy, gdy brak zgodności (wadliwość) ujawni się w ciągu sześciu miesięcy od wydania rzeczy. Domniemania jednak brak, gdy nie da się go pogodzić z rodzajem niezgodności lub naturą przedmiotu świadczenia (np. choroba zwierzęcia, co do której wiadomo, że ma krótki okres inkubacji). Ograniczenie domniemania w czasie jest zrozumiałe, gdyż sam okres gwarancji ustawowej wedle dyrektywy jest znacznie dłuższy (o czym za chwilę) niż w naszej rękojmi. Istotne terminy Gwarancja ustawowa ma wynosić dwa lata. (Zrezygnowano przy tym z wersji, według której wiedza czy niemożliwość niewiedzy konsumenta o braku zgodności towaru z umową znosi gwarancję ustawową, a także z ograniczenia terminu uprawnienia do wymiany rzeczy i odstąpienia od umowy. To znacznie zaostrza rygoryzm projektu). Zrezygnowano też z obowiązku notyfikacji wady (ściślej: niezgodności przedmiotu sprzedaży z umową) w ciągu miesiąca od wykrycia wady. To jednak otwiera drogę do unormowania tej kwestii w ustawodawstwie wewnętrznym. Podmiot odpowiedzialny Odpowiedzialność z tytułu gwarancji ustawowej ciąży na sprzedawcy. On jest zobowiązany do zadośćuczynienia roszczeniom konsumenta, chyba że niezgodność towaru z umową ma swe ćródło w publicznych zapewnieniach producenta lub jego przedstawiciela, odnoszących się do cech towaru. Musi jednak wykazać, że albo nie znał i nie mógł znać tych zapewnień, albo sprostował je w momencie sprzedaży, albo gdy udowodni, że decyzja o zakupie nie pozostawała pod wpływem wspomnianych zapewnień. Taka przesłanka zwalniająca nie jest znana polskiej rękojmi. Sprzedawca odpowiada z tytułu gwarancji ustawowej niezależnie od własnej winy, a nawet gdy nie ma związku między brakiem jego działań (zaniechaniem) i skutkiem w postaci wadliwości przedmiotu sprzedaży. Ma wtedy tylko możliwość regresu do producenta lub swego poprzednika w łańcuchu sprzedawców, na zasadach ogólnych. Obowiązki sprzedawcy Obowiązki sprzedawcy obejmują bezzwłoczną propozycję naprawy w sensownym terminie lub wymianę rzeczy. Wybór między tymi możliwościami należy do konsumenta, chyba że tylko jedna z nich jest ekonomicznie uzasadniona (z punktu widzenia interesu sprzedawcy) i zarazem ma znaczenie dla konsumenta. Wtedy jego prawo wyboru ulega zacieśnieniu. Konsument ma prawo nie przyjąć naprawy, gdy powoduje to obniżkę wartości towaru. W takim wypadku może żądać wymiany. Dopiero gdy w grę nie wchodzi żadna ze wskazanych możliwości - albo gry wynik naprawy okazał się niezadowalający - konsument może żądać obniżki ceny lub odstąpić od umowy. To uszeregowanie uprawnień, z umieszczeniem na końcu odstąpienia od umowy, budzi niezadowolenie środowisk reprezentujących konsumentów. Wskazują one (nie bez racji, których prawdziwość potwierdza obserwacja wieloletniej polskiej praktyki), że konsument zostaje w ten sposób uwięziony w kontrakcie, który nie spełnił jego oczekiwań. Konsekwencje reklamacji W razie wymiany rzeczy gwarancja biegnie na nowo. Gdy załatwienie reklamacji polegało na usunięciu wady, termin nowej gwarancji dotyczy tylko tej wady. Dwuletni termin gwarancji ulega zawieszeniu na czas wykonywania reklamacji. Podobny skutek daje system skargi pozasądowej, z której konsument może skorzystać w celu załatwienia reklamacji. Wszystkie koszty realizacji gwarancji (transport, przejazd, robocizna, materiały) obciążają sprzedawcę. W wypadku sprzedaży ratalnej zawiesza się spłatę rat do momentu zrealizowania reklamacji. Regulacja gwarancji dobrowolnej (handlowej) jest w projekcie znacznie skromniejsza. Obejmuje powinność pisemnego jej udzielenia z obowiązkiem przedłożenia dokumentu do wglądu w momencie zawarcia umowy. Aby nie uczynić konsumenta niewolnikiem gwarancji (problem doskonale znany w polskiej praktyce, polegający na udzieleniu pozornie tylko korzystnej gwarancji, przy jednoczesnym ograniczeniu możliwości korzystania z ustawowej odpowiedzialności za jakość świadczenia), projekt każe zapewnić konsumentowi lepszą pozycję, niż wynikałoby to z gwarancji ustawowej. Jest to więc koncepcja znana polskiemu ustawodawstwu od lat siedemdziesiątych, ukształtowana początkowo przez orzecznictwo i zaakceptowana w doktrynie, a następnie, po zmianie ustrojowej, ponownie odrzucona. Obowiązkowa minimalna treść gwarancji handlowej wedle projektu dyrektywy obejmuje: zakres czasowy i terytorialny gwarancji, nazwisko i adres osoby, z którą konsument może nawiązać kontakt w sprawie realizacji gwarancji, procedurę realizacji gwarancji, nazwisko i adres podmiotu odpowiedzialnego z gwarancji. Jeśli gwarancja dotyczy tylko części wyrobu, musi wskazywać jasno to ograniczenie, w przeciwnym razie jest ono nieważne. Postanowienia wspólne dotyczące obu rodzajów gwarancji dotyczą wykluczenia autonomii kontraktowej w zakresie wyłączenia i ograniczenia gwarancji ustawowej, a także zobowiązania państw unijnych do wprowadzenia przepisów gwarantujących, aby autonomia kolizyjna (wybór prawa właściwego) nie pozbawiała konsumentów ochrony przewidzianej przez dyrektywę (oczywiście dotyczy to tylko umów mających związek z terytorium państw unijnych). Państwa mające lub chcące wprowadzić bardziej rygorystyczne zasady ochrony konsumenta - w zakresie dyrektywy - mogą je utrzymać, jeśli nie mogłyby być uznane za niezgodne z traktatem rzymskim (art. 30). W tym zakresie istnieje jednak ryzyko ich odmiennej oceny przez zainteresowane państwa i przez Trybunał w Luksemburgu (w razie sporu wszczętego przez przedsiębiorców, uznających konkretne przepisy chroniące konsumenta ponad minimalny poziom dyrektywy za przejaw dyskryminacyjnych zakazanych praktyk, godzących w reguły konkurencyjności). Co wynika z porównania Poziom ochrony przyznawany przez prawo polskie, zwłaszcza w zakresie rękojmi, jest w porównaniu z zasadami projektu satysfakcjonujący, choć lepszy jest w nim dwuletni, a nie roczny termin gwarancji ustawowej. Oczywiście sama koncepcja wady (leżąca u podstaw rękojmi) jest inna niż koncepcja braku zgodności z umową i oczekiwaniami konsumenta. Jednakże niepodobna zapominać, że na tle istniejącego w Polsce reżimu prawnego rękojmi stosunkowo dużo uwagi poświęca się kwestii zapewnień sprzedawcy o cechach rzeczy, przy czym zapewnienie o nieistnieniu wad rzeczy ma skutki podstępu. Na tle ewolucji tej części przepisów o rękojmi widać wyraćnie, że ważniejsza staje się ochrona jakości zgodnej z umową i usprawiedliwionymi oczekiwaniami konsumenta. Oczywiście zakres odpowiedzialności za niezgodność z umową jest szerszy niż wynikający z istnienia wad rzeczy. Jednakże ta różnica jest konstrukcyjnie stosunkowo łatwa do przezwyciężenia. Na potrzeby sprzedaży konsumenckiej można bowiem inaczej sformułować pojęcie "wada", uzgadniając je z koncepcją zarysowaną w projekcie. Jest to zabieg legislacyjnie dość prosty, ułatwiony przez kazuistykę obu ujęć. W terminach odpowiedzialności różnica jest zasadnicza (rok - rękojmia w polskim systemie prawnym, dwa lata - gwarancja ustawowa wedle projektu dyrektywy). Także nie znane polskiej rękojmi przy sprzedaży jest przedłużanie terminu w razie naprawy rzeczy po uwzględnieniu reklamacji. Polskie prawo wymagałoby stosownej zmiany, co z pewnością spotka się z protestami środowisk producenckich. Różnica istnieje także w zakresie domniemania istnienia wady (jej przyczyn) w momencie wydania rzeczy. System polski wydaje się korzystniejszy dla konsumenta, ze względu na aprobowane w praktyce podobne domniemanie, i to nie ograniczone półrocznym terminem. Ale wrażenie to znika przy głębszym zastanowieniu. W przeciwieństwie do gwarancji bowiem operowanie domniemaniem faktycznym, iż wada wynikła z przyczyny tkwiącej w rzeczy, nie jest w polskim systemie prawnym powszechnie aprobowane i opiera się na praktyce, która w każdej chwili, zwłaszcza w zmienionych gospodarczych warunkach, może ulec zmianie. System proponowany przez dyrektywę jest przede wszystkim czytelniejszy i nie zawiera wyjątków (zresztą w ogóle wyjątków w postaci subreżimów gwarancji ustawowej) odnoszących się do towarów żywnościowych, gdzie awantaże szerokiego domniemania przyjętego przez polskie prawo okazują się iluzoryczne. Co do wymogu aktu staranności (istniejącego w polskim prawie przy rękojmi), nakazującego zgłaszać wadę w ciągu miesiąca od jej wykrycia, dyrektywa pozostawia wolną rękę ustawodawstwom krajowym. Być może byłaby to jednak okazja, aby przy implementacji dyrektywy zastanowić się nad sensem istnienia w polskim prawie tego fasadowego wymogu, który, przynajmniej gdy idzie o rękojmię, ma sens tylko w wypadku istnienia obowiązku odbioru (oględzin, sprawdzenia jakości) rzeczy. (A jak wiadomo, w odniesieniu do większości towarów, zwłaszcza w obrocie konsumenckim, tego obowiązku nie ma. W tej sytuacji wymóg zgłoszenia wady w ciągu miesiąca od jej wykrycia nie pełni żadnej funkcji dyscyplinującej i nie poddaje się obowiązkowi udowodnienia). Natomiast w zakresie obowiązków sprzedawcy projekt jest mało atrakcyjny. Sekwencyjność uprawnień zamiast ich pełnego wyboru przez konsumenta i uplasowanie na ostatnim miejscu odstąpienia od umowy byłyby - w porównaniu z istniejącym w Polsce prawem - jednak krokiem wstecz, jakkolwiek odstąpienie od umowy w polskim prawie jest ograniczone kontruprawnieniem sprzedawcy, który może sparaliżować żądanie konsumenta, niezwłocznie wymieniając rzecz (oznaczoną co do gatunku) lub ją naprawiając (gdy przedmiotem sprzedaży była rzecz oznaczona co do tożsamości, a sprzedawca był jednocześnie producentem). To, co w warunkach wysokiej prawnej kultury może być uznane za drobną niedogodność dla konsumenta, nie wspominając już o szykanie, konieczną w celu wyważenia interesów obu stron, w polskich warunkach oznacza wydanie konsumenta na łup sprzedawców, niechętnych jakiemukolwiek uwzględnianiu reklamacji. Niemniej ewentualna implementacja dyrektywy (i nadzieja na osiągnięcie jednak wyższego poziomu kultury handlu) wymagać będzie jej przyjęcia w tym punkcie á la lettre. Alternatywą jest bowiem utrzymanie podwójnego standardu (pełna implementacja dyrektywy tylko dla transakcji transgranicznych i utrzymanie wyższego poziomu ochrony transakcji w prawie krajowym). Mniej korzystnie niż w prawie polskim przedstawia się rygoryzm odpowiedzialności ciążącej wyłącznie na sprzedawcy. Wedle dyrektywy może on zwolnić się, odsyłając w pewnym zakresie do odpowiedzialności producenta, który złożył zapewnienia o jakości (cechach) towaru. Taka możliwość nie jest przewidziana przez polskie prawo. Dla konsumenta oznacza to przewlekanie załatwiania reklamacji, a także dodatkowe ćródło konfliktów (zachodzą czy nie przesłanki odesłania do producenta). Ważną różnicą korzystną dla konsumenta jest natomiast istnienie w projekcie zawieszenia obowiązku spłaty rat na okres załatwiania reklamacji przy sprzedaży na raty. W zakresie gwarancji komercyjnej (umownej) główną różnicę tworzy semiimperatywny jej charakter przewidziany w samej dyrektywie. Pożądane byłoby wprowadzenie do polskiego k.c. (co oznacza dyferencjację uniwersalnego reżimu gwarancji, jeśli miałoby to dotyczyć tylko gwarancji handlowej "konsumenckiej" lub też podwyższenie standardu uniwersalnego) wymaganej przez projekt dyrektywy jej obligatoryjnej treści i zasady, iż musi przynosić beneficjentowi korzyści w porównaniu z poziomem ochrony ustawowej, wynikającej z gwarancji ustawowej (rękojmi). Obie zasady były znane polskiemu ustawodawstwu od lat siedemdziesiątych, z tym że obligatoryjną treść gwarancji wyznaczała wówczas nie treść k.c., lecz przepisy niskiego rzędu, o gwarancji obligatoryjnej, konkretyzujące maksymalną liczbę napraw przed przejściem na wymianę rzeczy oraz minimalny okres gwarancji. Projekt określa obligatoryjną treść gwarancji na znacznie niższym poziomie, mniej ograniczającym ekonomiczne interesy gwaranta, szanując jego autonomię w oznaczeniu przedmiotu i zakresie gwarancji, zobowiązując go w gruncie rzeczy do tego, aby stworzyła ona warunki do dotrzymania słowa, oraz aby treść tego "słowa" była jasna dla kontrahenta (tj. konsumenta). W tej sytuacji zasady oferowane przez dyrektywę dla obrotu z udziałem konsumenta są całkowicie do przyjęcia w uniwersalnym reżimie gwarancji (a więc gwarancji także w obrocie handlowym, między profesjonalistami). Inaczej natomiast wygląda sprawa z ewentualną implementacją odnoszącą się do gwarancji ustawowej, w kształcie, jaki nadaje jej projekt. Należy tu się liczyć z rozszczepieniem reżimów: tradycyjna, uregulowana w kodeksie rękojmia dla obrotu handlowego (między profesjonalistami) i oddzielna regulacja (w kodeksie? w ustawie odrębnej?) implementacja gwarancji ustawowej dla obrotu konsumenckiego. Proponowany przez dyrektywę model nie przynosi wyraćnych rozstrzygnięć co do relacji między rękojmią i gwarancją. Ale ograniczenie autonomii kontraktowej (sprawę tę reguluje także dyrektywa 93/13) i wiążący zakres minimalnej regulacji dyrektywy odnoszący się do gwarancji ustawowej zmierza ku wykluczeniu mylnego przekonania (pojęcie "niewolnik gwarancji" właściwe jest nie tylko polskiej praktyce prawnej), jakoby konsekwencje nabycia rzeczy niewłaściwej jakości ograniczały się tylko do gwarancji umownej. Dlatego też rozwiązanie przyjęte w polskim prawie w związku z nowelizacją art. 579 k.c. odpowiada temu kierunkowi. Oczywiście chodzi o kierunek wyznaczony przez prawidłową interpretację tego przepisu, wyrażającą się w możliwości wyboru przez konsumenta między rękojmią i gwarancją w momencie powstawania każdorazowej nowej wady, a nie w lansowanej przez koła przemysłowe wykładni ścieśniającej, zgodnie z którą wybór między rękojmią i gwarancją umowną zostaje raz na zawsze i na przyszłość zdeterminowany przez wybór reżimu reklamacji w momencie wystąpienia pierwszej wady. Autorka jest profesorem doktorem prawa, pracownikiem Instytutu Nauk Prawnych PAN, członkiem Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Cywilnego, współpracownikiem Centrum Konstytucjonalizmu i Kultury Prawnej w zakresie problematyki konsumenckiej
Szykuje się nowy akt prawa wspólnotowego, do którego - prędzej czy później - trzeba będzie dostosowywać nasze prawo. Od 1996 r. trwają - bardzo już zaawansowane - prace nad przygotowaniem dyrektywy o sprzedaży towarów konsumentom i towarzyszącym jej gwarancjom jakości. Projekt (z 31 marca 1998 r.) mówi zarówno o gwarancji ustawowej, co może być uznane za odpowiednik naszej rękojmi, jak i o gwarancji dobrowolnej, stanowiącej odpowiednik naszej gwarancji jakości. Jego zamierzeniem jest harmonizacja przepisów o odpowiedzialności za niewykonanie zobowiązania, gdy przybiera ona postać świadczenia rzeczy nieodpowiedniej jakości przy sprzedaży rzeczy ruchomych konsumentom. Główną przesłanką odpowiedzialności w ramach gwarancji ustawowej jest niezgodność cech nabywanego towaru z postanowieniami umowy i wynikającymi z tego oczekiwaniami konsumenta. Jest to ujęcie obce polskiej tradycji ujmowania rękojmi jako odpowiedzialności związanej ze szczególnym rodzajem wad rzeczy. Gwarancja ustawowa ma wynosić dwa lata. Odpowiedzialność z tytułu gwarancji ustawowej ciąży na sprzedawcy. Sprzedawca odpowiada z tytułu gwarancji ustawowej niezależnie od własnej winy, a nawet gdy nie ma związku między brakiem jego działań (zaniechaniem) i skutkiem w postaci wadliwości przedmiotu sprzedaży. Obowiązki sprzedawcy obejmują bezzwłoczną propozycję naprawy w sensownym terminie lub wymianę rzeczy. W razie wymiany rzeczy gwarancja biegnie na nowo. W wypadku sprzedaży ratalnej zawiesza się spłatę rat do momentu zrealizowania reklamacji. Regulacja gwarancji dobrowolnej (handlowej) jest w projekcie znacznie skromniejsza. Obejmuje powinność pisemnego jej udzielenia z obowiązkiem przedłożenia dokumentu do wglądu w momencie zawarcia umowy. Postanowienia wspólne dotyczące obu rodzajów gwarancji dotyczą wykluczenia autonomii kontraktowej w zakresie wyłączenia i ograniczenia gwarancji ustawowej, a także zobowiązania państw unijnych do wprowadzenia przepisów gwarantujących, aby autonomia kolizyjna (wybór prawa właściwego) nie pozbawiała konsumentów ochrony przewidzianej przez dyrektywę. Poziom ochrony przyznawany przez prawo polskie, zwłaszcza w zakresie rękojmi, jest w porównaniu z zasadami projektu satysfakcjonujący, choć lepszy jest w nim dwuletni, a nie roczny termin gwarancji ustawowej. Oczywiście sama koncepcja wady (leżąca u podstaw rękojmi) jest inna niż koncepcja braku zgodności z umową i oczekiwaniami konsumenta. Zasadnicza jest różnica w terminach odpowiedzialności (rok - rękojmia w polskim systemie prawnym, dwa lata - gwarancja ustawowa wedle projektu dyrektywy). Także nie znane polskiej rękojmi przy sprzedaży jest przedłużanie terminu w razie naprawy rzeczy po uwzględnieniu reklamacji. Różnica istnieje również w zakresie domniemania istnienia wady (jej przyczyn) w momencie wydania rzeczy. Natomiast w zakresie obowiązków sprzedawcy projekt jest mało atrakcyjny. Ważną różnicą korzystną dla konsumenta jest natomiast istnienie w projekcie zawieszenia obowiązku spłaty rat na okres załatwiania reklamacji przy sprzedaży na raty. Proponowany przez dyrektywę model nie przynosi wyraźnych rozstrzygnięć co do relacji między rękojmią i gwarancją. Ale ograniczenie autonomii kontraktowej (sprawę tę reguluje także dyrektywa 93/13) i wiążący zakres minimalnej regulacji dyrektywy odnoszący się do gwarancji ustawowej zmierza ku wykluczeniu mylnego przekonania (pojęcie "niewolnik gwarancji" właściwe jest nie tylko polskiej praktyce prawnej), jakoby konsekwencje nabycia rzeczy niewłaściwej jakości ograniczały się tylko do gwarancji umownej. Dlatego też rozwiązanie przyjęte w polskim prawie w związku z nowelizacją art. 579 k.c. odpowiada temu kierunkowi.
MEDYCYNA Nowa szansa dla chorych na raka krwi i niektóre nowotwory złośliwe Uzdrawiająca chimera ZBIGNIEW WOJTASIŃSKI Miniprzeszczepy komórek krwiotwórczych są nową nadzieją w leczeniu chorób nowotworowych - szczególnie białaczek i chłoniaków. - W ten sposób udało się nam uzyskać całkowitą remisję u pięciu pacjentów z wyjątkowo trudnym do leczenia rakiem nerki z przerzutami - twierdzi prof. Shimon Slavin z Izraela, jeden z pionierów tej metody immunoterapii. Inni specjaliści zalecają ostrożność. Przyznają jednak, że dla niektórych chorych pojawiła się nowa szansa skutecznej terapii. - Pomysł tej metody powstał w latach 60., ale żeby ocenić jej skuteczność, potrzebny jest dłuższy okres obserwacji - mówi prof. Jerzy Hołowiecki, kierownik kliniki transplantacji szpiku Śląskiej Akademii Medycznej w Katowicach. Prof. Slavin przytacza przykłady: - Terapię tę po raz pierwszy zastosowaliśmy przed 14 laty u chorego na białaczkę. Żyje on do dziś. Wtedy nikt nie chciał uwierzyć, że w strzykawkach podawaliśmy mu jedynie krwinki pobrane od dawcy. Wydawało się to zbyt proste, by było możliwe - podkreśla uczony. Od 6 lat tę metodę stosuje się w Jerozolimie rutynowo. W przewlekłych białaczka szpikowych jej skuteczność sięga 80 proc., a w chłoniakach nieziarniczych - 70 proc. Gorsze rezultaty uzyskuje się jedynie w ostrych postaciach choroby. W przypadku białaczki szpikowej wyleczalność nie przekracza 20-30 proc. Metoda ostatniej szansy O podobnych efektach mówią polscy specjaliści, którzy od niedawna również stosują tę metodę. - W nowotworowych chorobach hematologicznych wyniki, jakie dotąd uzyskaliśmy, można ocenić jako dobre: zostali uratowani chorzy, którzy musieliby umrzeć, gdyż nie pomogły im tradycyjne metody leczenia - mówi prof. Janusz Hansz z kliniki AM w Poznaniu, gdzie zabiegom takim od stycznia tego roku poddano 23 chorych na białaczki, chłoniaki i szpiczaki. W Katowicach leczonych było ośmiu chorych, spośród których żyje sześciu. Pierwsze trzy przeszczepy wykonano także w Warszawie - w klinice hematologii i onkologii Akademii Medycznej. Trzeba jednak pamiętać, że jest to metoda ostatniej szansy - gdy nie pomaga chirurgia, radio- i chemioterapia. - Nie jest też panaceum na wszystkie oporne na leczenie choroby nowotworowe. Na podstawie dotychczasowych prób możemy powiedzieć jedynie, że można ją stosować w niektórych chorobach hematologicznych, gdy nie ma innej możliwości leczenia - uważa prof. Hansz. Nie wiadomo też, na ile miniprzeszczepy komórek krwiotwórczych zastąpią klasyczne transplantacje szpiku kostnego lub komórek macierzystych szpiku. Dotychczasowe doświadczenia z użyciem tej metody są zbyt skromne - nawet w klinice prof. Slavina. W Europie dopiero planowane są większe badania, które mają wykazać jej skuteczność. Shimon Slavin sądzi, że jest ona nadzieją w leczeniu schorzeń zarówno nowotworowych, jak i w zaburzeniach genetycznych układu odpornościowego, np. w anemii aplastycznej i niedokrwistości Fanconiego, w których również uzyskał ponad 80 proc. wyleczalności. A nawet w chorobach autoimmunologicznych, jak stwardnienie rozsiane czy reumatoidalne zapalenie stawów. Wcześniejsze niepowodzenia tego rodzaju immunoterapii powodowane były tym, że do miniprzeszczepów wykorzystywano leukocyty pobrane od chorego. To był błąd. Nie można leczyć komórkami odpornościowymi, które przecież "zdradziły" już pacjenta. Dać nadzieję W miniprzeszczepach używa się wyłącznie komórek macierzystych układu krwiotwórczego oraz dojrzałych limfocytów dawcy o podobnej zgodności tkankowej. Metoda ta jest zatem podobna do tradycyjnego przeszczepu szpiku kostnego (lub komórek krwiotwórczych), jaki wykonywany jest od wielu lat. Różni się głównie tym, że szpik chorego nie jest od razu niszczony (chemioterapią i napromieniowaniem), lecz stopniowo - w ciągu kilku miesięcy - zastępowany komórkami z krwi dawcy. W tym czasie jego limfocyty mają zniszczyć komórki nowotworowe i odtworzyć układ krwiotwórczy. Taka metoda jest mniej toksyczna, zmniejsza też podatność na infekcje - szczególnie niebezpieczne w początkowym etapie zabiegu. Grozi jedynie reakcją "przeszczep przeciwko gospodarzowi", gdy komórki dawcy zaczynają atakować organizm ich biorcy. Przez pewien czas w jego organizmie utrzymuje się tzw. chimeryzm hemopoetyczny - współistnienie dwóch układów krwiotwórczych. Dlatego największą trudnością tej metody jest maksymalne zwiększenie dawki limfocytów dawcy, przy jednoczesnym zminimalizowaniu ryzyka tej niekorzystnej reakcji. - Ważne jest też, że stwarza ona szansę leczenia chorych dotąd niekwalifikujących się do klasycznej transplantacji szpiku od dawcy - twierdzi prof. Wiesław W. Jędrzejczak z kliniki hematologii i onkologii warszawskiej AM. Do takich pacjentów zaliczane są osoby z niewydolnością serca, płuc, nerek, wątroby, powyżej 50. roku życia, gdyż są znacznie bardziej narażone na powikłania grożące śmiercią. W Polsce jest to szansa jedynie dla chorych mogących znaleźć dawcę komórek - najlepiej wśród najbliższych krewnych. Koszty przekraczają 100 tys. zł. 24 miliony zł na przesiewowe badania onkologiczne Ministerstwo Zdrowia uruchomiło w tym roku cztery programy wczesnego wykrywania nowotworów piersi, szyjki macicy, jelita grubego i prostaty. Przeznaczyło na nie prawie 19 milionów złotych. Uczestniczące w programach kasy chorych dołożyły jeszcze na ten cel dalsze 5 milionów złotych. Według szacunków koordynatorów programów, badaniami przesiewowymi zostanie objętych 415 tysięcy osób. Onkolodzy zwracają uwagę na znaczenie skriningu - czyli badań, którym poddają się osoby, u których nie występują żadne niepokojące objawy choroby. - Niestety, w Polsce ciągle jeszcze nie ma zwyczaju poddawania się takim badaniom - ocenia prof. Marek Nowacki, szef Centrum Onkologii. Lekarzy niepokoi szczególnie wysoka dynamika wzrostu zachorowań na nowotwory jelita grubego. Zapada na nie 10,5 tysiąca osób rocznie, a 7,5 tysiąca - umiera. Wykrywane stany rakowe są w Polsce dwukrotnie bardziej zaawansowane (a więc dające mniejsze szanse na wyleczenie) niż na zachodzie Europy i w USA. - Rak jelita grubego to wśród chorób nowotworowych drugi zabójca - alarmują onkolodzy. Ryzyko zachorowania wzrasta po 50 roku życia. Dlatego każdy powinien poddać się między 50 a 65 rokiem życia kolonoskopii. W ramach programu badań przesiewowych lekarze pierwszego kontaktu będą mieć prawo do wystawiania skierowań na takie badanie. Trzy pozostałe programy będą realizowane w ten sposób, że samorządy terytorialne lub placówki zdrowotne będą wysyłać zaproszenia do wybranych osób (z grup wiekowych szczególnie zagrożonych poszczególnymi nowotworami). Przedstawiciele ministerstwa i lekarze przyznają, że potrzeby są dużo większe. Ale na objęcie większej grupy osób potrzebne byłyby i większe pieniądze (których nie ma) i większa liczba ośrodków. - Od czegoś trzeba zacząć. To jest program skierowany do ludzi potencjalnie zdrowych. Jeśli ktoś zaobserwuje u siebie jakieś niepokojące objawy, bez żadnego skierowania powinien udać się do onkologa - przypomina prof. Nowacki. W Polsce na choroby nowotworowe zapada rocznie 110 tysięcy osób. 75 tysięcy umiera. Realizacja programów wczesnego wykrywania raka może uratować - według szacunków onkologów - 10 tysięcy osób. SOL
Niektóre polskie placówki medyczne zaczęły stosować nową metodę w leczeniu nowotworowych chorób hematologicznych - miniprzeszczepy komórek krwiotwórczych. W wyniku miniprzeszczepów szpik chorego jest zastepowany komórkami dawcy, które pomagają odtworzyć układ krwiotwórczy. Taka metoda jest mało toksyczna i zmniejsza podatność na infekcje. Stwarza również szansę leczenia chorych dotąd niekwalifikujących się do klasycznej transplantacji szpiku.
Na końcu "Folwarku zwierzęcego" świnie i ludzie urządzają sobie raut. Ta scena przychodziła mi do głowy, kiedy czytałem rozmowę Michnika z Kiszczakiem Dziejów honoru ciąg dalszy RYS. PAWEŁ GAŁKA BRONISŁAW WILDSTEIN Pisanie o "Pożegnaniu z bronią", wywiadzie, jakiego do spółki z Czesławem Kiszczakiem Adam Michnik udzielił gazecie, której jest naczelnym, to zajęcie niewdzięczne i trudne. Trudnym, gdyż prostowanie wszystkich fałszów, przeinaczeń, półprawd, z jakich się on składa, wymagałoby polemiki znacznie dłuższej niż blisko trzynastokolumnowy tekst; niewdzięcznym, gdyż jedynym uzasadnieniem zajmowania się tym tekstem jest miejsce jego ogłoszenia i rola, jaką pełni jego główny twórca, a zarazem bohater, Adam Michnik. Strategia Michnika Pisanie na ten temat jest zajęciem trudnym jeszcze z tego powodu, że "Pożegnanie z bronią" budowane jest w specyficznie przebiegły sposób. Specyfika ta polega na wtrącaniu w kolejne fragmenty wywodu zdań, które przeczą głównej myśli danego fragmentu, a dla autora stanowią rodzaj alibi. To za ich pomocą będzie mógł on kwestionować ewentualną polemikę. Przyjrzyjmy się tej strategii na przykładzie być może najbardziej bulwersującego fragmentu tekstu, w którym Michnik usprawiedliwia autorów masakry na Wybrzeżu w 1970 roku. Tekst na ten temat zaopatruje on w kwestię: "Nie chcę, uchowaj Boże, bronić ludzi, którzy kazali strzelać do robotników. Ale we Francji nie ma takiego człowieka władzy, który nie wydałby takiego rozkazu, gdyby tłum palił merostwo w Paryżu". Tak więc Michnik nie broni - broniąc. Reszta to już oczywista nieprawda. W 1968 roku studenci sporo naniszczyli się w Paryżu, spalili wiele samochodów i pobili wielu ludzi, ale nikt do nich nie strzelał. Przykłady można by mnożyć. Może by Michnik przytoczył, kiedy zdarzył się ostatni akt strzelania do obywateli ze strony władzy francuskiej. Zresztą zdaje on sobie sprawę z innych dwuznaczności swojego porównania i twierdzi dalej, że nie chce utrzymywać, iż Polska była demokracją, ale - dodaje - generałowie traktowali ją jako swoje państwo, którego muszą bronić: "wbrew temu, co ja wtedy sądziłem - duża część tamtej strony też miała jakąś rację". Jak mówi dalej, żołnierze nie mogli odmówić wykonania rozkazu, gdyż prowadziłoby to do "latynoskiej logiki". Czyli odmowa wykonania zbrodniczego rozkazu prowadziłaby do jeszcze bardziej przerażających konsekwencji. W ten sposób bronili się naziści. Całe "Pożegnanie z bronią" zbudowane jest na tej formule. "Ja miałem rację, i oni mieli rację". To "ja" eksponowane jest w sposób nieprzyzwoity w całym tekście - można odnieść wrażenie, że za miliony cierpiał wyłącznie Michnik i to daje mu prawo do podejmowania decyzji w ich imieniu: "Mnie wolno powiedzieć, że generałowie Kiszczak i Jaruzelski to ludzie honoru, bo ja byłem ich ofiarą". "To nie generał strzelał. To strzelał system dyktatury komunistycznej, którego jednym z elementów był generał". Można odpowiedzieć, że system sam nie strzela. Gdyby nie armia Kiszczaków, system by nie istniał. I chociaż system był złem, to nie posiada on w przeciwieństwie do generała odpowiedzialności moralnej ani prawnej i w przeciwieństwie do generała przed sądem nie sposób go postawić. Ale choć tezy Michnika są oczywiste, ich autor nie zapomina zaopatrywać ich w krótkie, przeczące im zdania. Zwykły czytelnik nie zauważy ich, jednak mogą one posłużyć do zdezawuowania każdej polemiki. Skuteczność tej strategii Michnik zdążył już zademonstrować. Gdy abp Życiński skrytykował go za usprawiedliwianie grudniowej masakry, w "Gazecie Wyborczej" skomentowane zostało to poprzez przytoczenie zdania temu przeczącego, o reszcie tekstu, który uzasadniał krytykę Życińskiego, nie było oczywiście mowy. Rehabilitacja PRL i Okrągły Stół "Pożegnanie z bronią" jest ze strony Michnika kolejną próbą rehabilitacji PRL i to idącą najdalej w stosunku do wszystkich poprzednich. Dokonywane jest to poprzez rehabilitację, a nawet nobilitację twórców i strażników komunistycznego systemu w Polsce. Wprawdzie, jak w przytoczonym fragmencie, retorycznie potępiony zostaje system, ale okazuje się on czymś w rodzaju zrządzenia natury, komuniści są nie tylko niewinni, ich wybór w interpretacji Michnika okazuje się wyborem patriotyzmu, tylko nieco innego niż czyniła to opozycja. Komunistyczni aparatczycy okazują się "ludźmi honoru". A żeby było to jeszcze bardziej jaskrawe, na czołowego "człowieka honoru" Michnik promuje zwierzchnika policji politycznej, odpowiedzialnego za śmierć i prześladowania wielu ludzi, Czesława Kiszczaka. Punktem wyjścia tej apologii jest Okrągły Stół. W rzeczywistości tekst "Pożegnania z bronią" kompromituje uparcie lansowany tak przez Michnika i jego środowisko, jak i ekskomunistów mit przekazania władzy w czasie tych układów. Kiszczak: "Jeśli ktoś mówi, że ja chciałem rozmyślnie przekazać władzę opozycji, to mówi nieprawdę. [Jednocześnie w liście do Michnika przytoczonym na zakończenie "Pożegnania z bronią" Kiszczak pisze o "przekazaniu władzy na złotym talerzu".] Chciałem tylko, organizując Okrągły Stół, ucywilizować polską scenę polityczną, zdemokratyzować ją. Chciałem dopuścić opozycję do współrządzenia i współdecydowania o losach kraju". Mówi więc Kiszczak, że w sytuacji kryzysu władzy komunistycznej chciał zastosować klasyczną komunistyczną strategię kooptacji. Stosowali ją komuniści w chwili zdobywania władzy także w Polsce. Stosowali ją na mniejszą skalę w 1956 roku, kiedy godzili się z Kościołem i akceptowali Koło Poselskie Znak. Był to model, zwykle czasowego, wprowadzania do elity władzy na ograniczonych zasadach nowych ludzi bez zmiany zasad systemu. Nie znaczy to, że nie należało przystępować do Okrągłego Stołu, ale że nieprawdą są wszystkie opowieści o dobrowolnym oddaniu rządów przez komunistów w efekcie owych negocjacji. To dynamika historycznych wydarzeń pozbawiła ich władzy, pomimo rozpaczliwych prób jej zachowania z ich strony. Trzeba docenić, że tym razem nie sięgnęli po rozwiązanie siłowe, najprawdopodobniej zdając sobie sprawę, ile ryzykują. Świadczy to o ich rozsądku, ale z pewnością nie o żadnych innych cnotach. Suwerenność a moskiewskie zwierzchnictwo Kiszczak jednoznacznie stwierdza, że Okrągły Stół był "suwerennym" projektem jego i Jaruzelskiego, i nie miał żadnego związku z wydarzeniami w Moskwie. Opowiada, że przy tej okazji trzeba było nawet trochę oszukać towarzyszy radzieckich. Dowodzi to sporej dozy autonomii przywódców PRL. Na antypodach tych deklaracji leżą, podnoszone przez Kiszczaka, tradycyjne uzasadnienia stanu wojennego jako jedynej możliwości zapobiegnięcia sowieckiej inwazji. Michnik zgadza się i taką samą dozą odpowiedzialności za stan wojenny obciąża "Solidarność". Równocześnie w relacji Kiszczaka odsunięcie od władzy Gomułki to oddolne działania (w których pułkownik Kiszczak odgrywa niepoślednią rolę), i znowu okazuje się, że w sprawach tych sowieccy przywódcy nie mieli nic do powiedzenia. Ten brak konsekwencji jest obrazem sytuacji szerszej. Obrońcy PRL zaciekle rewindykują tezę o jego "ograniczonej suwerenności", która - ich zdaniem - stanowić miała o wartości tego państwa, kiedy natomiast pojawia się kwestia odpowiedzialności za jego zło, winnym okazuje się sowiecki suweren. Tymczasem gdyby nawet przyjąć za dobrą monetę niesłychanie wątpliwe uzasadnienia stanu wojennego, to pozostaje pytanie, dlaczego ekipa Jaruzelskiego nie wykorzystała pełni władzy, jaką uzyskała po pacyfikacji "Solidarności" dla ekonomiczno-administracyjnych reform państwa? Chyba nikt nie utrzymuje, że poprawa gospodarki i funkcjonowania kraju sprowadziłaby sowiecką interwencję. A więc dlaczego kraj w roku 1989 znajdował się w stanie "katastrofy ekonomicznej", jak stwierdził to na plenum KC PZPR ówczesny premier Mieczysław Rakowski? Komunistyczne władze powstawały drogą selekcji negatywnej. Trzeba było dużej dozy cynizmu, aby robić karierę drogą partyjną. Potwierdzają to pośrednio współcześni postkomuniści, opowiadając, że komunistami nigdy nie byli. Oznacza to tylko tyle, że komunistyczne kariery robili jako najzwyklejsi oportuniści władzy. Opowieści o tym, że byli "łagodniejszymi katami", należą do rzędu argumentów, którymi można usprawiedliwić wszystko. Ludzie honoru Czesław Kiszczak jest z siebie zadowolony: "z wielu rzeczy jestem w tej Polsce dumny. Jestem dumny, że tymi rękami odgruzowywałem Warszawę, że tymi rękami zasiedlałem ziemie zachodnie, że odbudowywałem przemysł, że rozbudowywałem tę Polskę". Zostawiając na boku wątpliwą metaforykę, warto przypomnieć, że Polska pod rządami komunistycznymi rozwijała się średnio cztery razy wolniej niż kraje o porównywalnym z nią standardzie, którym komunizmu oszczędzono. Nie ma więc sukcesów komunistycznych, są wyłącznie komunistyczne klęski, a jeśli w tym czasie pojawiły się jakieś osiągnięcia (np. w dziedzinie kultury), to nie dzięki, ale wbrew komunizmowi. Refleksji nad tym nie znajdziemy jednak w "Pożegnaniu z bronią". Oczywiście zdarzały się brzydkie rzeczy w PRL, co Kiszczak skłonny jest przyznać, sęk w tym, że on o nich nie wiedział. Nie wiedział nic o sfałszowaniu wyborów w 1947 roku, był wtedy w Londynie - skądinąd jak na początkującego oficera w PRL są to podróże zdumiewające. W sadze o swoich losach Kiszczak przemilcza lata sześćdziesiąte, marzec i inwazję w Czechosłowacji, choć domyślamy się, że wtedy właśnie awansował. Za ofiary stanu wojennego nie odpowiada: podwładni nie wykonali rozkazu, tak jak w wypadku niedostarczenia kolorowego telewizora Michnikowi do celi. Ciekawe jednak, że odmowa wykonania rozkazów ministra, która, jak w wypadku "Wujka" doprowadziła do śmierci dziewięciu ludzi, nie skończyła się nawet naganą. Michnik się tym nie interesuje. Nic dziwnego. Przecież wie, jak było, wie, że opowieść generała o kilkunastu ofiarach stanu wojennego jest kłamstwem. Doskonale wie, że służby podległe Kiszczakowi ostatnie morderstwa (np. księdza Suchowolca) popełniały w 1989 roku. Ich zwierzchnik opowiadać będzie znowu, że nic o tym nie wiedział. Jednak w wypadku zabicia licealisty, Grzegorza Przemyka, Kiszczak osobiście pisał na aktach, jak należy prowadzić sprawę, aby odciążyć zabójców milicjantów i skazać niewinnych ludzi. Potwierdził to zaciekły przeciwnik dekomunizacji i lustracji, pierwszy niekomunistyczny minister spraw wewnętrznych, Krzysztof Kozłowski, i Michnik o tym wie. Ale przecież sądy w PRL były niezawisłe i do więzienia pakowały tylko tych, którzy na to zasłużyli, upiera się Kiszczak, i to jest przyczyna pewnej kontrowersji między nim a Michnikiem. Redaktor uznaje, że sądy, które jego skazywały, niezawisłe nie były (o innych się nie wypowiada), ale te drobne różnice nie psują pogawędki przyjaciół. Świadome przemilczenie Bo Michnik wie o tych wszystkich oraz wielu innych kłamstwach i zbrodniach Kiszczaka, ale świadomie je przemilcza i nie waha się po wielekroć określać go jako "człowieka honoru". Na pytanie, czy nie powinno być "żadnych rozliczeń", odpowiada "Z nimi nie. Z nimi zamykamy rachunek, wojna skończona". I być może to jest sedno sprawy. Z "nimi" wojnę Michnik skończył, bo zaczął prowadzić z kim innym. To ci inni "są nikczemni" i z nimi policzyć się chce redaktor "Wyborczej", i dlatego sprzymierza się z kimś takim jak Kiszczak. Ktoś, kto tak jak on honor rozumie jako narzędzie walki, wystawia świadectwo swojemu honorowi. Na końcu "Folwarku zwierzęcego" Orwella świnie i ludzie urządzają sobie raut. Zdumione zwierzęta przez okna dostrzegają, że oblicza tych gatunków dziwnie zaczynają się do siebie upodabniać. Scena ta wciąż przychodziła mi do głowy, kiedy czytałem "Pożegnanie z bronią" w wydaniu Michnik - Kiszczak. *** P.S. "Pożegnanie z bronią" zaczyna się od zdjęcia, na którym dawni przeciwnicy gawędzą w przyjacielskiej atmosferze. Dwie dziennikarki pozują do zdjęcia skulone skromnie w rogu stołu. I taka jest ich rola. Wypowiedzi obu panów pełne są oczywistych niekonsekwencji, sprzeczności i, oględnie mówiąc, miejsc wątpliwych, które wymagałyby interwencji od dziennikarza niezależnie od jego przekonań. Ale nie od Agnieszki Kublik i Moniki Olejnik, które nie zadają ani jednego niewygodnego pytania, nie kwestionują najbardziej jaskrawych nonsensów, nie zgłaszają żadnych wątpliwości, a suflują jedynie formułki ułatwiające zadanie Michnikowi. Kublik pracuje w jego gazecie, ale cóż za przemożny wpływ zmienił Olejnik, tygrysicę polskiego dziennikarstwa, w słodko miauczące kocię?
Pisanie o "Pożegnaniu z bronią", wywiadzie, jakiego z Czesławem Kiszczakiem Adam Michnik udzielił gazecie to zajęcie niewdzięczne i trudne."Pożegnanie" polega na wtrącaniu we fragmenty wywodu zdań, które przeczą głównej myśli fragmentu, a dla autora stanowią alibi. "Pożegnanie" jest Michnika kolejną próbą rehabilitacji PRL poprzez rehabilitację twórców komunistycznego systemu w Polsce. Kiszczak uzasadna stanu wojennego jako jedynej możliwości zapobiegnięcia sowieckiej inwazji. Michnik zgadza się i taką samą dozą odpowiedzialności obciąża "Solidarność". Michnik wie o wielu kłamstwach i zbrodniach Kiszczaka, ale świadomie je przemilcza i określa go jako "człowieka honoru".
PLUSKWA MILENIJNA Minister Marek Biernacki spędzi sylwestra w MSWiA Państwo podwyższonej gotowości Informatycy nie będą mieć w tym roku sylwestra - tak można podsumować informacje o przygotowaniach do problemu roku 2000, które zebrała "Rzeczpospolita". Nie będą też świętować policjanci, strażacy i wojsko. Służby mundurowe postawiono w stan podwyższonej gotowości. Wszystkie instytucje podkreślają kluczową rolę energetyki. Kogokolwiek spytać - banki, szpitale, firmy telekomunikacyjne - każdy uważa, że będzie dobrze, o ile energetyka nie zawiedzie. Rząd twierdzi, że Polska jest dobrze przygotowana do problemu roku 2000 (PR 2000). Premier Jerzy Buzek nie wyklucza, że "mogą się zdarzyć drobne zakłócenia", ale zapewnia, że "wszystkie zasadnicze systemy", takie jak energetyczny czy bankowy, są dobrze przygotowane. Szef Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji Marek Biernacki, który koordynuje te przygotowania, ocenia, że jesteśmy gotowi poradzić sobie z problemem związanym ze zmianą daty "w 92 procentach". Na wszelki wypadek spędzi jednak sylwestra w MSWiA. Japonia wita wcześniej Ministerstwa, urzędy wojewódzkie i samorządy organizują w sylwestra dyżury sztabów antykryzysowych. Zapewniają też, że - zgodnie z zarządzeniem premiera - przygotowały plany awaryjne na wypadek problemów ze sprzętem elektronicznym w pierwszych dniach 2000 roku. Informacje o najważniejszych wydarzeniach będzie zbierać Centrum Zarządzania Kryzysowego. - Za przygotowania do PR 2000 odpowiada nie tylko rząd - podkreśla rzecznik MSWiA Marcin Trzciński. - Jesteśmy krajem zdecentralizowanym. Odpowiedzialność ponoszą także samorządy. Resort spraw wewnętrznych przygotował plany na wypadek różnych zagrożeń - w sferze obronności i bezpieczeństwa (np. nieoczekiwany atak rakiet "urwanych z uwięzi", awarie sieci energetycznych i rurociągów), gospodarczej (np. brak możliwości korzystania z kart płatniczych, zakłócenia w pracy giełdy, awarie kas fiskalnych w sklepach) i sferze społecznej (np. panika). - Nie wiemy, co się stanie, bo PR 2000 nikt jeszcze nie przeżył - mówi Marcin Trzciński. - Ale mamy szczęście, bo kilka godzin przed nami Nowy Rok będą witać np. Japonia, Korea czy Tajwan. Będziemy na bieżąco sprawdzać doniesienia z tych krajów. Pojawiają się informacje, że wiele elektrowni nuklearnych w krajach byłego ZSRR nie jest przygotowanych na zagrożenie milenijną pluskwą. Trzciński zapewnia, że rząd i na to jest przygotowany - pracować będą wszystkie placówki badające skażenie radioaktywne. Mundurowe gotowe Służby mundurowe mają w każdego sylwestra więcej pracy niż na co dzień. W tym roku doszło jeszcze zagrożenie PR 2000. W Komendzie Głównej Policji oraz wszystkich komendach wojewódzkich i powiatowych w sylwestra będą działać sztaby kryzysowe. Tak jest co roku, ale tym razem znajdą się w nich dodatkowo specjaliści od łączności i informatyki. Policja zapewniła sobie własne zasilanie i łączność. Podobnie zabezpieczyła się straż pożarna. W połowie grudnia zadecydowano też, że ostatniego dnia roku prawie wszyscy strażacy mają się stawić w swych jednostkach. Do PR 2000 przygotowane jest wojsko. - Służby dyżurne będą stale gotowe do reagowania w sytuacjach kryzysowych. Współdziałamy w tej dziedzinie z NATO - zapewnia rzecznik MON, płk Eugeniusz Mleczak. Do zagrożeń związanych z PR 2000 przygotowują się służby specjalne. Zarówno Wojskowe Służby Informacyjne, jak i UOP przygotowały plany na wypadek awarii w pierwszych dniach stycznia. Specjaliści obu służb będą dyżurować w nocy z 31 grudnia na 1 stycznia. Sterowanie ręką Większość instytucji zapewnia, że przygotowała i przetestowała plany awaryjne. Ponieważ - jak sądzą - sami zrobili wszystko, za najpoważniejsze zagrożenie uważają przerwy w dostawie energii. W agregaty prądotwórcze wyposażyła swoje obiekty Gazownia Warszawska. Miejskie Przedsiębiorstwo Wodociągów i Kanalizacji w Warszawie ma ręczny system sterowania. Jest też duża rezerwa wody. Gorzej, gdy zabraknie prądu na dłuższy czas i przestaną pracować pompy. Takich problemów nie będą mieć wodociągi krakowskie. - Ludzie mogą być spokojni. Produkcja wody nie jest sterowana komputerowo - mówi Wojciech Mamak, główny informatyk krakowskich wodociągów. Producenci energii, czyli elektrownie, zapewniają, że w kraju jest 20-procentowa rezerwa i nie będzie skoków napięcia. Przedstawiciele elektrowni, zapewniając o swojej gotowości, pytają, czy tak samo przygotowani są dostawcy energii. - Wszyscy spędzają sylwestra w firmie - mówi o kierownictwie Polskich Sieci Elektroenergetycznych rzeczniczka PSE Regina Wegnerowska. Kierownictwo PSE zostało włączone w skład specjalnego sztabu, który będzie czuwał nad pracą systemu. Respiratory muszą działać Do zmiany daty starannie przygotowują się szpitale. - Będzie większa obsada lekarska, pielęgniarska, dodatkowe dyżury na niektórych oddziałach - mówi dr Marek Migdał z Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie. - Moment zmiany daty przejdziemy na awaryjnym zasilaniu. - Szpitale muszą być zawsze przygotowane na awarie, by nie wysiadły respiratory - dodaje Krzysztof Bik, dyrektor Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi. Skomplikowane struktury zabezpieczające przed problemem milenijnym powołał Zakład Ubezpieczeń Społecznych. Pełnomocnicy ds. PR 2000 oraz zespoły antykryzysowe działają w centrali i w każdym z 52 oddziałów. Od dzisiaj zespoły będą pełniły całodobowe dyżury. Czy to oznacza, że nie będzie opóźnień w wypłacie rent i emerytur? - Pieniądze na wypłaty z początku stycznia prześlemy poczcie do 29 grudnia - mówi Anna Warchoł, rzeczniczka ZUS. Telekomunikacja Polska ma sztaby kryzysowe w centrali i w terenie. - Zarząd nie jest w to zaangażowany, ale będzie informowany na bieżąco - zapewnia Michał Potocki z Biura Prasowego Telekomunikacji. Pełne bankomaty Polski system bankowy nie obawia się problemu roku 2000 - twierdzi Związek Banków Polskich. Krzysztof Mielnicki, rzecznik NBP mówi, że "w przypadku stanowisk o strategicznym znaczeniu dla NBP zwiększenie dyspozycyjności jest niezbędne". W innych bankach też będą dyżury. - Jest to także związane z zamknięciem finansowym roku. Będą i informatycy, i księgowe - mówi Sebastian Łuczak z Pekao SA. Na wszelki wypadek 31 grudnia banki nie będą obsługiwać klientów. Każdy klient otrzyma historię i saldo swego tegorocznego rachunku, który bank wydrukuje dzień wcześniej. Cały czas czynne będą bankomaty. Rozliczająca transakcje kartami płatniczymi firma PolCard zapewnia, że nie będzie żadnych problemów. Kolej korzysta z 33 źródeł energii i - jak zapewnia - wszystkie będą działać 1 stycznia. Na wszelki wypadek na stacjach przygotowano baterie i agregaty, a do kas trafiły stare bloczki biletowe, na wypadek awarii kas. W rezerwie będą czekać lokomotywy spalinowe. W polskich liniach lotniczych działać będzie sztab kryzysowy pod przewodnictwem prezesa LOT. Na 1 stycznia LOT zaplanował jeden rejs czarterowy. Bernadeta Waszkielewicz, Andrzej Stankiewicz Określeń jest wiele - pluskwa milenijna, problem roku 2000 (PR 2000), Y2K - ale wszystkie oznaczają jedno: o północy z 31 grudnia 1999 na 1 stycznia 2000 wiele setek milionów urządzeń elektronicznych na całym świecie może przestać działać, bo nie będzie w stanie poprawnie odczytać daty. Przez wiele lat programiści kodowali rok w postaci dwóch ostatnich cyfr. Urządzenia wykorzystujące daty mogą zacząć niepoprawnie działać przy przejściu z roku 1999 (zapisanego jako "99") na rok 2000 ("00"). Błędne działania urządzeń cyfrowych wystąpią szczególnie w pierwszych sekundach Nowego Roku - może dojść do katastrof i poważnych awarii. Błędne działanie systemów związane z PR 2000 może objawiać się przez wiele miesięcy.
Służby mundurowe postawiono w stan podwyższonej gotowości. Premier Jerzy Buzek zapewnia, że wszystkie zasadnicze systemy, energetyczny czy bankowy, są dobrze przygotowane, jesteśmy gotowi poradzić sobie z problemem związanym ze zmianą daty. Ministerstwa, urzędy wojewódzkie i samorządy organizują w sylwestra dyżury sztabów antykryzysowych. Resort spraw wewnętrznych przygotował plany na wypadek różnych zagrożeń. Nie wiemy, co się stanie, kilka godzin przed nami Nowy Rok będą witać np. Japonia, Korea czy Tajwan. Będziemy na bieżąco sprawdzać doniesienia z tych krajów.W Komendzie Głównej Policji oraz w komendach wojewódzkich i powiatowych będą działać sztaby kryzysowe, znajdą się w nich specjaliści od łączności i informatyki. Podobnie zabezpieczyła się straż pożarna. przygotowane jest wojsko. Zarówno Wojskowe Służby Informacyjne, jak i UOP przygotowały plany na wypadek awarii. W agregaty prądotwórcze wyposażyła swoje obiekty Gazownia Warszawska.Producenci energii zapewniają, że w kraju jest 20-procentowa rezerwa i nie będzie skoków napięcia. Do zmiany daty przygotowują się szpitale. muszą być zawsze przygotowane na awarie, by nie wysiadły respiratory.Skomplikowane struktury zabezpieczające przed problemem milenijnym powołał Zakład Ubezpieczeń Społecznych. Pieniądze na wypłaty z początku stycznia prześlemy poczcie do 29 grudnia - mówi rzeczniczka ZUS.Polski system bankowy nie obawia się roku 2000.W bankach będą dyżury związane z zamknięciem finansowym roku. 31 grudnia banki nie będą obsługiwać klientów. Czynne będą bankomaty. W polskich liniach lotniczych działać będzie sztab kryzysowy.
Jeżeli najsilniejsze państwo świata upokorzy i okaleczy najsłabsze, będzie to również cios w chrześcijaństwo i prawa człowieka Wściekłość i duma to fatalni doradcy JACEK DOBROWOLSKI Talibowie to fanatycy wypaczający islam do swych morderczych celów. Próbują stworzyć utopijne państwo islamskie, opierając je na najsurowszym z szarijatów. Potrafią ludzi zakopywać żywcem, dusić w kontenerach, kamienować i dokonywać publicznych egzekucji na stadionach. Ich instruktorzy - arabscy najemnicy bin Ladena - lubują się w masakrach. Większość świata muzułmańskiego jest przerażona obiema grupami w takim samym stopniu jak my. Ocenianie świata islamu na podstawie ich czynów można porównać z ocenianiem chrześcijaństwa na podstawie działań nazistów, którzy też uważali, że Bóg jest po ich stronie, o czym świadczyły napisy "Gott mit uns" na pasach żołnierzy Wehrmachtu. Ciosy w Nowy Jork były ciosami również w islam, tak jak bombardowanie przez hitlerowców Polski we wrześniu 1939 r. było ciosem zadanym całemu, również niemieckiemu, europejskiemu chrześcijaństwu. Talibowie należą do wywodzącej się z Indii szkoły, która - w odróżnieniu od tolerancyjnych nauk sufickich i hanafickich, również obecnych w Afganistanie i Pakistanie - kieruje się surową, purytańską doktryną, potępiającą wszelkie liberalne wykładnie islamu. Wiara bin Ladena Wiara Osamy bin Ladena jest bardzo podobna. Do tego, co napisał Stanisław Grzymski w swym rzetelnym artykule "Wysłannik nienawiści" ("Rzeczpospolita" 231, 3.10.2001), warto dodać, że ojciec bin Ladena był zwykłym murarzem i pozostał analfabetą do końca życia. Miał jednak talent i wpadł w oko władcy Arabii Saudyjskiej. Tak rozpoczęła się jego wielka kariera głównego królewskiego budowniczego, której ukoronowaniem było odrestaurowanie sanktuariów w Mekce i Medynie. Bin Laden, podobnie jak 7 zamachowców z Arabii Saudyjskiej (z 19), którzy zniszczyli World Trade Center i skrzydło Pentagonu, należy do fundamentalistycznej sekty wahhabitów, którzy, jak podaje Janusz Danecki w swym znakomitym "Słowniku kultury islamu", "głoszą konieczność prowadzenia dżihadu przeciwko wszystkim, którzy bezczeszczą islam". To właśnie wahhabici zbrojnie tworzyli kolejne królestwa Arabii Saudyjskiej, łącznie z ostatnim z 1932 r. Założyciel sekty Muhammad ibn Abd al Wahhab (zm. w 1787 r.) głosił, że wszelkie przedmioty kultu poza Allahem są fałszywe i wszyscy, którzy ten kult wyznają, zasługują na śmierć. Wahhabici pojawili się też w Indiach, gdzie rozpoczęli dżihad najpierw przeciw Sikhom, a później Hindusom i Brytyjczykom. Działali też w Turkiestanie i Afganistanie. Nic dziwnego, że mułła Omar przyjął Osamę bin Ladena z otwartymi ramionami. Bin Laden i jego arabscy fanatycy krzewią skrajny wahhabizm od Algierii po Filipiny. Zdzisław Krasnodębski, autor artykułu "Siła prostych zasad", głęboko się myli, pisząc: "Niewiele wiemy o motywach i celach zamachowców. Są terrorystami nowego rodzaju, nie stawiali żądań, nie walczą o konkretną sprawę". Celem działań bin Ladena jest obalenie dynastii saudyjskiej za dopuszczenie niewiernych do sanktuariów w Mekce i Medynie, wyrzucenie z Arabii Saudyjskiej amerykańskich i brytyjskich żołnierzy oraz wyzwolenie Jerozolimy. Jerozolimski meczet Al-Aksa (Najdalszy Meczet) zbudowano na miejscu, do którego prorok Mahomet odbył swą, wspomnianą w Koranie, mistyczną "nocną podróż" z Mekki. Bin Laden, atakując Nowy Jork, zaatakował nie tylko centrum Ameryki, okupującej najświętsze miejsca islamu, lecz również największe skupisko Żydów na świecie, którzy z kolei, jego zdaniem, okupują Jerozolimę. Amerykańscy i brytyjscy żołnierze stacjonują w Arabii Saudyjskiej, gdyż jest to kraj strategicznie ważny dla Zachodu ze względu na ropę. Obaj prezydenci Bushowie działali w teksańskim przemyśle naftowym, a młodszy był współwłaścicielem przedsiębiorstwa naftowego posiadającego zezwolenie na prowadzenie wierceń u wybrzeży Bahrajnu. Opisała to Anna Rogozińska-Wickers w "Magazynie Rzeczpospolitej" z 30.03.2001. W interesie Zachodu leży zbudowanie rurociągu naftowego z Turkmenistanu przez Afganistan do Pakistanu. Złoża minerałów w Azji Centralnej są ostatnimi wielkimi złożami niepodzielonymi między wielkie koncerny. Nawiasem mówiąc, gdyby firmy nafciarskie i samochodowe nie wykupywały patentów na samochody elektryczne, obecnego konfliktu by nie było. Islam jest religią pokoju Potężny konflikt, którego jesteśmy świadkami, to starcie ideologiczne i starcie interesów. Jednakże Samuel Huntington, autor "Zderzenia cywilizacji", w niedawnym wywiadzie dla telewizji CNN oświadczył, że nie mamy do czynienia ze zderzeniem cywilizacji islamu z Zachodem, ponieważ zdecydowana większość krajów muzułmańskich potępia terroryzm, a islam jest religią pokoju i umiaru. Do takiego zderzenia prą jednak nie tylko paranoicy w rodzaju bin Ladena i jego zwolenników, lecz również premier Włoch Silvio Berlusconi, głoszący niższość cywilizacji islamu. Poparła go w tym, niestety, wybitna dziennikarka Oriana Fallaci, która opublikowała tekst "Wściekłość i duma" - pełen nienawiści do Arabów i islamu, głoszący natomiast wyższość cywilizacji Zachodu. Twierdzi w nim m.in., że poza Mahometem i uczonym Awerroesem niczego w kulturze islamu nie ma. Wściekłość i duma to fatalni doradcy i są one, wraz z nienawiścią, również stałymi doradcami terrorystów. Co zawdzięczamy Arabom Berlusconi i Fallaci nie wiedzą, że do XIV w., kiedy pojawiły się tkaniny flandryjskie, Europa nie miała ani jednego wyrobu, który mógłby konkurować z wyrobami cywilizacji muzułmańskiej. Nie pamiętają, że włoski sonet Petrarki i Dantego nie powstałby, gdyby nie poezja arabska; zapomnieli o "Księdze tysiąca i jednej nocy". Nie orientują się, ile Europa zawdzięcza Avicennie, którego podręcznik medycyny studiowano w Europie do końca XVIII w., ani też, że niektóre greckie komentarze do tekstów Platona i Arystotelesa przetrwały tylko dzięki arabskim tłumaczeniom. Nie zdają sobie sprawy, że alchemię, algebrę, trygonometrię, alkohol (!), lutnię i kafelki w łazienkach zawdzięczamy Arabom, nie mówiąc o rachatłukum, chałwie i sezamkach. Nie pamiętają, że pałac Alhambry, ozdobę Hiszpanii, zbudowali Maurowie i że bez nich nie byłoby flamenco. Nie słyszeli o tolerancji za kalifatu bagdadzkiego czy sułtanatu osmańskiego, o jakiej ówczesnej Europie się nie śniło. Nie wiedzą, że gdy krzyżowcy zdobyli Jerozolimę, wyrżnęli wszystkich Arabów i Żydów, brodząc w ich krwi, ani że gdy 188 lat później Saladyn, władca Egiptu i Syrii, ją odbił, nie pozwolił mścić się na ludności chrześcijańskiej i na drugi dzień po zdobyciu Jerozolimy we wszystkich kościołach normalnie odprawiano msze. Nie słyszeli również o tym, że w średniowiecznej Kordobie muzułmanie, chrześcijanie i żydzi wspólnie studiowali teologię i toczyli dysputy o naturze Boga. Oczywiście cywilizacja islamu obecnie nie jest tym, czym była kiedyś, ale czy cywilizacja zachodnia jest tym, czym była kiedyś? Czy jest to jeszcze cywilizacja chrześcijańska? Kilka lat temu Jan Paweł II nazwał tę najbardziej materialistyczną ze wszystkich cywilizacji cywilizacją śmierci. Dialog jest jedynym wyjściem Żyjemy w świecie wielokulturowym i nie mamy innego wyjścia jak dialog - nie poprowadzą go ludzie z bronią w ręku. Łatwo jest rozpocząć tę wojnę, ale jak ją zakończyć? Ile ludzi będzie musiało zginąć, by politycy zdali sobie sprawę, że nikt tej wojny wygrać nie może. Terroryści mogą być pokonani tylko we współpracy z krajami islamu, których autorytety religijne winny potępić terroryzm jako sprzeczny z nauką Mahometa. Na szczęście rząd Stanów Zjednoczonych tę prawdę zrozumiał i nie dał się sprowokować do odwetu na oślep. Popełniono jednak kilka poważnych błędów. Prezydent Bush w pierwszej reakcji na zbrodniczy atak zapowiedział "krucjatę". Później nigdy już tego słowa nie użył. Jednak prezydent wciąż twierdzi, że Bóg jest po jego stronie - podobnie jak strona przeciwna. I podobnie jak strona przeciwna uważa, że obecna wojna to zmagania dobra ze złem. Jest to iście manichejska wizja. Gafę strzelił także prymas Polski, przywołując w swym kazaniu postać Jana III Sobieskiego. Winien był raczej przywołać postać Pawła VI, inicjatora dialogu z islamem, lub obecnego papieża, który, odwiedzając meczety, dialog ten pogłębia. Prof. Zdzisław Krasnodębski we wspomnianym artykule pochwala bezrefleksyjny charakter kultury amerykańskiej, wynosząc amerykańską "sprężystość ducha i zdolność do stawiania na swoim". Cytuje nawet Conrada, który miał napisać, że "zwyczaj głębokich rozmyślań jest najszkodliwszy ze wszystkich zwyczajów wytworzonych przez cywilizowanego człowieka". Absolutnie się nie zgadzam. To na skutek nieobecności głębokich rozmyślań i głębokich pytań o wielokulturową naturę świata Ameryka narzuca swoją cywilizację tym, którzy sobie tego nie życzą, jednocześnie szkoląc (w przeszłości) bin Ladena. Amerykańskie media od lat kultywują dwa negatywne stereotypy Arabów i muzułmanów: albo są to terroryści, albo naftowi multimilionerzy. Nie ma żadnych pozytywnych postaci ze świata islamu poza Aladynem i Sindbadem Żeglarzem. Rząd amerykański dopiero zaczyna stawiać sobie pytania o sens swej polityki bliskowschodniej i polityki wobec świata arabskiego, szczególnie Palestyńczyków. Mam nadzieję, że w rezultacie tych pytań i rozmyślań będzie działać roztropnie, a nie tylko tak, by zademonstrować światu swą siłę. Jeżeli najsilniejsze państwo świata upokorzy i okaleczy najsłabsze, będzie to również cios w chrześcijaństwo i prawa człowieka. Wówczas będziemy musieli pożegnać się z marzeniem o społeczeństwie otwartym i zaczniemy żyć w społeczeństwach fortec, zdominowanych przez plemienną mentalność oblężonych twierdz. Gdyby ktoś mnie zapytał, po której stronie konfliktu stoi Bóg, odparłbym, że po stronie niewinnych ofiar z obu stron. Po ataku na World Trade Center na chodniku przed nowojorskim Centrum Kultury Islamskiej ktoś namalował maksymę Gandhiego: "Oko za oko sprawia, że cały świat jest ślepy". Autor jest poetą, krytykiem i tłumaczem.
Talibowie to fanatycy wypaczający islam do swych morderczych celów. Próbują stworzyć utopijne państwo islamskie, opierając je na najsurowszym z szarijatów. Potrafią ludzi zakopywać żywcem, dusić w kontenerach, kamienować i dokonywać publicznych egzekucji na stadionach. Większość świata muzułmańskiego jest przerażona obiema grupami w takim samym stopniu jak my. Ocenianie świata islamu na podstawie ich czynów można porównać z ocenianiem chrześcijaństwa na podstawie działań nazistów, którzy też uważali, że Bóg jest po ich stronie.
Niektórzy twierdzą, że ostatecznym celem Pierwszej Damy jest powrót do Białego Domu Hillary zdobywa Nowy Jork Hillary bardzo pomogła mężowi w zrobieniu kariery politycznej. Teraz chce sama spróbować swych sił. FOT. (C) AP SYLWESTER WALCZAK z Nowego Jorku Kiedy Bill i Hillary Clinton przejeżdżali przez Park Ridge w Illinois, zobaczyli ubrudzonego smarem mechanika, wymieniającego koło w samochodzie. "To był mój narzeczony w szkole średniej. Chciał się ze mną ożenić" - powiedziała Hillary. "Cóż, miałabyś za męża mechanika samochodowego" - odezwał się z przekąsem Bill. "Nie - zaprotestowała Hillary - gdybym za niego wyszła, byłby prezydentem". Sposób, w jaki Amerykanie reagują na powyższą anegdotę, pokazuje, jak wielkie emocje budzi postać Hillary Clinton. Niektórzy widzą w niej Lady Makbet, która pociąga za sznurki w Białym Domu i jest odpowiedzialna za wszystko, co najgorsze. Inni zgadzają się, że Hillary bardzo pomogła mężowi w zrobieniu kariery politycznej - i podziwiają ją za to. Jeszcze inni, zmęczeni Clintonami i ich rozlicznymi skandalami, nie chcą już więcej oglądać Billa i Hillary w telewizji ani wysłuchiwać dowcipów na ich temat. Hillary nie zamierza jednak zniknąć po cichu. Po 25 latach pracy na rzecz kariery swego męża postanowiła wyjść z jego politycznego cienia. Kilka dni temu oficjalnie ogłosiła swą kandydaturę do Senatu ze stanu Nowy Jork. Stała się w ten sposób pierwszą w historii USA prezydencką małżonką, ubiegającą się o publiczny urząd. Przeciwko stereotypom Hillary od lat burzyła stereotypy, wywołując u amerykańskich wyborców mieszane uczucia. Po poślubieniu Billa nie przyjęła jego nazwiska. Kiedy jej mąż został gubernatorem Arkansas, nie zrezygnowała z kariery zawodowej. Przez wiele lat zarabiała więcej od Billa, którego gubernatorska pensja wynosiła 35 tysięcy dolarów rocznie. Pomagała mu osiągać jego cele polityczne i wpływała na podejmowane przez niego decyzje. Bill nigdy nie ukrywał roli swej żony. Podczas kampanii prezydenckiej w 1992 roku powiedział Amerykanom: "wybierzcie mnie, a Hillary dostaniecie za darmo". Po przeprowadzce do Białego Domu wizerunek Hillary jako niezależnej kobiety interesu zaczął jednak przeszkadzać. Jej lekceważąca uwaga na temat kobiet, które "wolą piec ciasta w domu", niż pracować zawodowo, wywołała falę oburzenia. Hillary przeprosiła i skupiła się na roli szarej eminencji. Objęła kierownictwo zespołu, który miał stworzyć plan powszechnych ubezpieczeńzdrowotnych w USA, najważniejszego projektu pierwszego roku prezydentury Billa Clintona. Nigdy wcześniej Pierwsza Dama nie piastowała tego typu stanowiska w rządowej administracji. Po klęsce wspomnianego planu i zwycięstwie republikanów w wyborach do Kongresu w 1994 roku Hillary odsunęła się od wielkiej polityki. Zajęła się problemami dzieci i kobiet, które bardziej pasowały do tradycyjnie rozumianej roli Pierwszej Damy. Podróżując po świecie, protestowała przeciwko obowiązkowej sterylizacji kobiet w Chinach, przypadkom palenia wdowy wraz ze zwłokami męża w Indiach i okrutnemu zwyczajowi wycinania łechtaczki u afrykańskich dziewcząt. Napisała książkę o wychowaniu dzieci "It Takes a Village". Udzieliła wywiadów kilku kobiecym magazynom, ale niechętnie rozmawiała z dziennikarzami na tematy polityczne. Zawsze u boku Billa Jednym ze źródeł tej niechęci było dochodzenie w sprawie afery Whitewater i niejasnej roli Hillary w całym skandalu. Pierwsza Dama została wezwana na przesłuchanie przed Wysoką Ławę Przysięgłych, a konserwatywna prasa uczyniła z niej główną podejrzaną o popełnienie wykroczeń finansowych. Wtajemniczeni twierdzą, że to Hillary upierała się, by ukryć przed prasą i sądem dokumenty związane z Whitewater, co doprowadziło do wszczęcia dochodzenia specjalnego prokuratora, zakończonego próbą usunięcia prezydenta Clintona z urzędu. Skandal z Moniką Lewinsky był najcięższą próbą, na jaką Bill Clinton wystawił uczucia swej małżonki. Hillary broniła Billa w wielu poprzednich aferach. Ich wspólny wywiad telewizyjny, udzielony tuż po opublikowaniu zwierzeń tancerki kabaretowej Gennifer Flowers przed ośmiu laty, uratował szanse Billa w demokratycznych prawyborach, pozwalając mu zdobyć prezydenturę. Reakcja Pierwszej Damy na romans prezydenta ze stażystką miała istotne znaczenie polityczne. Gdyby Hillary odwróciła się wtedy od Billa, oznaczałoby to jego upadek. Zamiast tego w pełnym godności milczeniu znosiła ona publiczne upokorzenie, budząc podziw i współczucie opinii publicznej. "Skoro ona się nie buntuje, co nas to obchodzi?" - uznała większość Amerykanów, odmawiając poparcia republikańskim wysiłkom odsunięcia prezydenta od władzy. Kiedy wczesną jesienią 1998 roku Hillary podróżowała po kraju, wspomagając demokratycznych kandydatów w wyborach kongresowych, witano ją owacjami na stojąco. Sympatia opinii publicznej dla tej nietypowej Pierwszej Damy osiągnęła wtedy swoje apogeum. Jej wsparcie bardzo pomogło demokratom, szczególnie w takich stanach jak Nowy Jork i Kalifornia. Zamiast spodziewanego zwycięstwa, republikanie ponieśli straty w Izbie Reprezentantów, z trudnością utrzymując minimalną większość. Zamiast Billa Clintona, stanowisko stracił przywódca "republikańskiej rewolucji" z 1994 roku, przewodniczący Izby Reprezentantów Newt Gingrich. Przez Nowy Jork do Waszyngtonu Kiedy wkrótce potem senator Daniel Patrick Moynihan ogłosił, że przechodzi na emeryturę, demokratyczny kongresman z Nowego Jorku Charles Rangel wpadł na pomysł, żeby Hillary Clinton zajęła jego miejsce. Pierwsza Dama nie odrzuciła tej sugestii. Kiedy 12 lutego ubiegłego roku Senat USA odrzucił wniosek Izby Reprezentantów o odwołanie prezydenta Billa Clintona ze stanowiska, Hillary zabrała się do pracy. W ciągu tygodnia zebrała grupę doradców politycznych, z dawnym współpracownikiem swego męża Haroldem Ickesem na czele. W kilka dni później "Time" i "Newsweek" umieściły jej zdjęcie na okładkach, opatrzone tytułami: "Jej kolej" i "Senator Clinton" Wyborcze szanse Hillary od początku oceniano wysoko. W stanie Nowy Jork jest o prawie 3 miliony więcej zarejestrowanych demokratów niż republikanów. 15 proc. ludności stanu to Murzyni, którzy w ogromnej większości głosowali na Billa Clintona. Zaangażowanie Hillary w sprawy oświaty, opieki zdrowotnej, problemy kobiet i dzieci pomagało umocnić jej pozycję w środowisku białych kobiet z zamożnych przedmieść Nowego Jorku. Nie zabrakło jednak sceptyków, którzy kwestionowali sens wyborczej eskapady Hillary. "Niech lepiej wystartuje w 2002 roku z Arkansas, gdzie mieszkała przez 20 lat, albo w 2004 z Illinois, gdzie się urodziła i wychowała" - pisał były doradca Clintonów Dick Morris. Zwracano uwagę, że jeśli Hillary skoncentruje swe wysiłki na własnej kampanii, na którą będzie musiała zebrać dużo pieniędzy, nie będzie w stanie wspomóc Ala Gore'a w jego trudnej walce o prezydenturę. Ostrzegano Pierwszą Damę, że decydując się na udział w brutalnej kampanii politycznej w Nowym Jorku, otworzy puszkę Pandory. Pojawią się kolejne pytania i dochodzenia dziennikarskie, w takich sprawach jak: Whitewater, Travelgate, Filegate, czy spekulacje na chicagowskiej giełdzie towarowej - Hillary w niejasnych okolicznościach zarobiła wówczas 100 tysięcy dolarów. Krok po kroku Rok temu, na fali sympatii i współczucia, Hillary cieszyła się poparciem znacznie większej liczby nowojorczyków, niż jej prawdopodobny rywal, republikański burmistrz Nowego Jorku Rudolph Giuliani. Dziś, kilka dni po oficjalnym zgłoszeniu przez Hillary swej kandydatury, różnicą siedmiu procent prowadzi Giuliani. Wydawało się, że taka gwiazda, jak Hillary Clinton, bez kłopotu zgromadzi znacznie więcej pieniędzy na kampanię, niż przepracowany Giuliani, który codziennie musi rozwiązywać problemy największego miasta w USA. W styczniu okazało się, że Giuliani zebrał w ubiegłym roku 12 milionów dolarów, podczas gdy Hillary tylko 8 milionów. Większość ekspertów uważa, że starcie Hillary z Giulianim sprowadzi się do starcia dwóch osobowości. Najpoważniejsze różnice w ich programach dotyczą rozmiarów obniżki podatków (Giuliani chce dużej obniżki, Hillary umiarkowanej) oraz sposobu uzdrowienia oświaty (Giuliani chce, żeby finansowane przez państwo bony mogły być wykorzystywane na opłacanie nauki w szkołach prywatnych, Hillary twierdzi, że doprowadzi to do ogołocenia funduszy szkół publicznych). Generalnie, Hillary chce być postrzegana jako bardziej wrażliwa na ludzkie problemy niż burmistrz, którego nie omieszkała skrytykować za rozkaz aresztowania bezdomnych na nowojorskich ulicach. W istocie jednak różnice programowe nie są duże, a w Giuliani sytuuje się w lewym skrzydle Partii Republikańskiej. Nie przeszkadza to Hillary oskarżać Giulianiego o "związki ze skrajną prawicą". Burmistrz odpowiada pięknym za nadobne, strasząc wyborców wizją zwycięstwa wyborczego "skrajnie lewicowej Hillary Clinton, która próbowała narzucić Ameryce socjalistyczny system opieki zdrowotnej". Według Giulianiego, Hillary traktuje Senat USA jako trampolinę w swej przyszłej walce o prezydenturę. Tygodnik "New Yorker" cytował nawet wypowiedź byłej współpracownicy Billa Clintona, z której wynikało, że Hillary poważnie myśli o zastąpieniu swego męża w Białym Domu. Zapytany o to główny doradca polityczny Pierwszej Damy, Harold Ickes, odpowiedział enigmatycznie: "W tym biznesie trzeba się posuwać krok po kroku, nie wybiegając zbyt daleko w przyszłość".
Hillary Clinton od lat burzyła stereotypy. Kiedy jej mąż został gubernatorem, nie zrezygnowała z kariery zawodowej. Po przeprowadzce do Białego Domu skupiła się na roli szarej eminencji. Objęła kierownictwo zespołu, który miał stworzyć plan powszechnych ubezpieczeńzdrowotnych. Po klęsce planu odsunęła się od polityki. Jednym ze źródeł tej niechęci było dochodzenie w sprawie afery Whitewater i niejasnej roli Hillary w skandalu. Skandal z Moniką Lewinsky był najcięższą próbą. w milczeniu znosiła ona publiczne upokorzenie, budząc podziw opinii publicznej. Kiedy senator Moynihan ogłosił, że przechodzi na emeryturę, demokratyczny kongresman Rangel wpadł na pomysł, żeby Hillary zajęła jego miejsce. nie odrzuciła tej sugestii. Wyborcze szanse Hillary oceniano wysoko. Rok temu Hillary cieszyła się poparciem większej liczby nowojorczyków, niż burmistrz Nowego Jorku Rudolph Giuliani. Dziś prowadzi Giuliani. Według Giulianiego, Hillary traktuje Senat USA jako trampolinę w swej przyszłej walce o prezydenturę.
REPORTAŻ Uważają, że gdyby lekarz był trzeźwy, ich syn przeżyłby wypadek Wypadek w Bydgoszczy GRAŻYNA RAKOWICZ Ośrodek Zamiejscowy Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Poznaniu z siedzibą w Bydgoszczy zarzucił lekarzowi wojskowemu, 34-letniemu kpt. Dariuszowi Z., że podczas dyżuru w Wojewódzkiej Stacji Pogotowia Ratunkowego w Bydgoszczy, udał się do wypadku drogowego w stanie nietrzeźwym (w wyniku wypadku jedna z ofiar została ranna, druga zmarła). Natomiast lekarzowi Jarosławowi Cz. zarzucił poplecznictwo, gdyż pełniąc wówczas dyżur w pogotowiu, podał się za kpt. Dariusza Z. i dmuchał za niego w alkomat. Przed X Wojskowym Szpitalem Klinicznym w Bydgoszczy protestują państwo Kanieccy z córką. Uważają, że gdyby lekarz był trzeźwy, ich syn przeżyłby wypadek. Domagają się zwolnienia Dariusza Z. z pracy. Czekają na sprawiedliwość. Na łagodnym łuku drogi Od minionego czwartku rodzina 19-letniego Dawida przychodzi codziennie pod szpital. Przed bramą ustawiają duży transparent z napisem: "NATO - Szpital, Alkohol - 2,2 promila. Tu pracuje ciągle anestezjolog - kapitan, który pojechał do wypadku pijany". Zapalają dwie świeczki, między nimi umieszczają zdjęcie chłopca. - Będę stała aż do skutku, choć nie wiem czy siły mi na to pozwolą - mówi Wiesława Kaniecka, matka chłopca. Linda, siostra Dawida, nie mówi nic. Płacze.... Wypadek wydarzył się w nocy, z 31 października na 1 listopada ub. roku, gdy obowiązywała policyjna "Akcja znicz" - wspomina Andrzej Kaniecki. - Po zdarzeniu wiele razy myślałem: synu, co się stało, że tak szybko jechałeś... Nieraz robiliśmy nocą tysiące kilometrów, stale upominałem cię, że na drogach trzeba uważać, szczególnie między lasami. W notatce urzędowej funkcjonariusze Wydziału Ruchu Drogowego KWP w Bydgoszczy tuż po wypadku napisali: "Samochód Peugeot, numer rejestracyjny... jechał od strony Torunia do Bydgoszczy. Na długim, łagodnym łuku drogi kierujący zjechał z drogi na prawe pobocze, wjechał na pas przeciwpożarowy, ściął drzewo, przemieścił się dalej, odbił się o następne drzewo i zatrzymał się na trzecim z kolei drzewie. Pojazd został całkowicie rozbity, kierujący nie ustalony. Pojazdem jechały dwie osoby, jedna zmarła na miejscu, druga ranna chodziła w szoku po drodze". W prywatnych godzinach lekarza Rodzice Dawida K. pikietując szpital, umieścili na transparencie słowo "NATO", gdyż szpital jest najprawdopodobniej jedyną placówką w kraju, która spełnia wymogi NATO. - Było u nas kilka komisji, które oceniły pozytywnie umiejętności pracowników, wyposażenie szpitala oraz warunki, w jakich działamy - potwierdził płk Andrzej Wiśniewski, komendant X Wojskowego Szpitala Klinicznego w Bydgoszczy. - W szpitalu mamy pięćset łóżek, rocznie leczymy ponad dziesięć tysięcy pacjentów, w tym około trzech tysięcy osób cywilnych. Nie tylko z Bydgoszczy, ale z całego regionu. Wszczepiamy im m. in. rozruszniki serca, soczewki, zakładamy endoprotezy, protezy stawów kolanowych, robimy dializy. Na leczenie pacjentów cywilnych szpital wydał w ub. roku ponad 1,7 mln zł. Jaka była cała kwota, przeznaczona na utrzymanie placówki, trudno jeszcze powiedzieć. Gdy rozmawiałem z ojcem nieżyjącego chłopca, miał pretensje, że kpt. Dariusz Z. jeszcze pracuje w placówce - powiedział "Rz" płk Andrzej Wiśniewski. - Powiedziałem mu wtedy, że podejmę odpowiednie decyzje, jeśli sprawę lekarza wyjaśni prokuratura. Będę czekał, tym bardziej że zdarzenie odbyło się w godzinach prywatnych lekarza, podczas dyżuru w Pogotowiu Ratunkowym. Nie na terenie szpitala. Poza tym sekcja zwłok wykazała, że zgon tego młodego człowieka nastąpił prawie natychmiast. Drugiej osobie lekarz udzielił pomocy i wszystko było w porządku. Według oceny komendanta kpt. Dariusz Z. sprawdza się w szpitalu jako lekarz. Od kilku lat pracuje na oddziale intensywnej opieki medycznej (zrobił specjalizację II stopnia). Incydent ten zaskoczył wszystkich w szpitalu, zwłaszcza że do tej pory lekarz nie sprawiał żadnych kłopotów. Spisywał się bardzo dobrze także w czasie rocznego pobytu na Bliskim Wschodzie, skąd wrócił w kwietniu ub. roku. Ratował tam rannych podczas bombardowania. Dariusz Z. przebywa obecnie na zwolnieniu lekarskim. - Choruje - poinformował lakonicznie jeden z lekarzy szpitala. Z innych źródeł "Rz" dowiedziała się, że "zdarzenie niezbyt dobrze wpłynęło na psychikę lekarza". Do pracy ma powrócić pod koniec miesiąca. Różne wersje rozmowy O tym, że lekarz przyjechał do wypadku pijany, rodzina Kanieckich dowiedziała się z prasy. - Nie chciano mi ujawnić nazwiska lekarza. Gdy głośniej dociekałem, wezwano policję, bo uznano mnie za intruza. Dopiero po usilnych prośbach w siedzibie pogotowia na ul. Markwarta otrzymałem potrzebne dane - relacjonuje ojciec. - Kiedy zadzwoniłem do szpitala i poprosiłem doktora Z., powiedziano mi, że jest przy operacji. Lekarz początkowo, według Andrzeja Kanieckiego, był nieosiągalny. Po jakimś czasie zadzwonił sam. - Zapytał, co mam mu do powiedzenia, był niesympatyczny. Rozmowę zakończył słowami: "Spotkamy się u prokuratora". Inny był przebieg rozmowy według relacji osoby towarzyszącej wówczas Dariuszowi Z. - To prawda, że doktor długo nie rozmawiał, współczuł jednak rodzinie chłopca, złożył kondolencje. Relacje świadków, wnioski prokuratury W wykonanym przez Zakład Medycyny Sądowej przy Akademii Medycznej w Bydgoszczy protokole sekcji zwłok napisano, że po zdarzeniu Dawid mógł żyć co najwyżej kilka minut. Odniósł ciężkie obrażenia głowy, miał uszkodzony mózg. Andrzej Kaniecki ma obawy, czy wyniki sekcji zwłok są do końca prawdziwe. - Od samego początku bowiem prowadzona jest akcja ratowania lekarza - twierdzi. Zebrane w toku śledztwa zeznania potwierdziły, że kpt. Dariusz Z., pełniąc obowiązki lekarza zespołu reanimacyjnego w Pogotowiu Ratunkowym, pojechał pijany do wypadku w Strzyżawie - powiedział "Rz" prowadzący sprawę prokurator ppłk Jan Borowy. Zaprzeczył, że w sprawie zeznawały osoby, które nie były bezpośrednio przy wypadku. Według świadków lekarz zataczał się i niewyraźnie mówił. Sądzili najpierw, że to z powodu ciemności, dopóki jednak nie poczuli od niego alkoholu. Według ich relacji Dariusz Z. nie udzielił pomocy Dawidowi, mimo że dawał on oznaki życia. Po długiej procedurze prokuratura przedstawiła również zarzut drugiemu lekarzowi - Jarosławowi Cz., który tej nocy pełnił dyżur wraz z kpt. Dariuszem Z. W trakcie postępowania wyszło na jaw, że poddał się on badaniom na zawartość alkoholu we krwi za Dariusza Z. i podpisał się w jego imieniu na dowodach badań. W prokuraturze poinformowano, że zawartość alkoholu we krwi Dariusza Z. wyliczono retrospektywnie. Badanie pobranej później próbki krwi wykazało, że w dniu wypadku miał on 2,2 promila alkoholu. (Według niektórych biegłych wyliczenia wsteczne mogą być obarczone błędem). Podczas przesłuchania Dariusz Z. przyznał, że wypił alkohol po powrocie z wypadku, ponieważ był mocno zdenerwowany. - Przyjęta przez lekarza linia obrony nie zmienia jednak faktu, że był pod wpływem alkoholu w miejscu pracy, a dyżur zdawał dopiero rano - ocenił ppłk Jan Borowy. Własna wersja wydarzeń Drugie dochodzenie wyjaśniające okoliczności wypadku wszczęła, trzy dni po zdarzeniu, policja, pod nadzorem Prokuratury Rejonowej Bydgoszcz - Północ. W jego wyniku będzie można ustalić, kto kierował pojazdem oraz czy za skutek śmiertelny wypadku winy nie ponosi drugi z chłopców. - Do tej pory nie udało się ustalić, kto siedział za kierownicą - powiedział Jan Bednarek, rzecznik Prokuratury Wojewódzkiej w Bydgoszczy. - Będziemy musieli skorzystać z kryminalistycznych metod. 19-letni Dariusz K. ma swoją wersję, utrzymuje, że prowadził samochód na zmianę z Dawidem K. Z uwagi jednak na wstrząśnienie mózgu nie pamięta dokładnie, czy to on kierował w momencie wypadku. Po pogrzebie ojciec Dawida zaczął sam dociekać, co robił syn tragicznego wieczora. - Przed wypadkiem widziałem się z synem tylko dziesięć minut, bo dopiero wrócił z Bratysławy. Wieczorem, około 20.00 przyszedł do Dawida Dariusz K., chciał żeby syn pojechał z nim coś załatwić. Potem zabrali koleżankę i razem odwiedzili dwa młodzieżowe puby w Bydgoszczy. Darek wypił napój, syn dwa piwa. Dawid mówił, że jest zmęczony - opowiada. - Chłopcy odwieźli dziewczynę do domu i pojechali w kierunku Torunia. Przejechali kilkanaście kilometrów. Zatankowali benzynę w Złej Wsi Wielkiej i postanowili wrócić do Bydgoszczy. Według ojca w drodze powrotnej samochodem kierował Dariusz K. Jechał zbyt szybko (z opisu wypadku wynika, że prędkość auta wynosiła ponad 150 km na godzinę). - Kolega syna przeżył, bo miał zapięte pasy i chroniła go kierownica. Myślę, że Dawid siedział obok, nie miał zapiętych pasów. Nie lubił ich używać, za co często razem z żoną na niego krzyczeliśmy. Podczas wypadku syn wypadł przez przednią szybę. Samochód poznałem jedynie po żółtym znaczku, który Dawid umieścił z tyłu auta. Tydzień przed wypadkiem. Śledztwo zakończy się na przełomie stycznia i lutego tego roku. Według prokuratora ppłk. Jana Borowego, samorząd lekarski nie musi czekać na zakończenie postępowania prokuratury, z reguły jednak w takich razach nie podejmuje żadnych decyzji do czasu jego zakończenia. Kpt. Dariusz Z. może zostać zawieszony w pracy, pozbawiony prawa wykonywania zawodu. Zastanawiam się, jak można było w stanie upojenia alkoholowego i w ciemnościach ocenić dobrze stan poszkodowanego - mówi ojciec Dawida. Mężczyzna wyrzuca sobie, że to on najbardziej z całej rodziny nalegał na powrót do ojczyzny. - Może gdybyśmy zostali, Dawid żyłby dzisiaj? - pyta. Rodzina Kanieckich wróciła do Polski w minione wakacje, po dziesięciu latach pobytu w Austrii. Dawid i jego o kilka lat młodsza siostra skończyli za granicą szkołę podstawową, chłopak wyuczył się na elektromechanika samochodowego. - Jeszcze tydzień przed wypadkiem, w wydzierżawionym w Szubinie pomieszczeniu skręcał regały - wspomina ojciec. - Od 3 listopada planował ruszyć ze sprzedażą artykułów elektrycznych. Miał mi pomagać...
Przed X Wojskowym Szpitalem Klinicznym w Bydgoszczy protestują państwo Kanieccy z córką. Uważają, że gdyby lekarz był trzeźwy, ich syn przeżyłby wypadek. Domagają się zwolnienia Dariusza Z. z pracy. Czekają na sprawiedliwość.Gdy rozmawiałem z ojcem nieżyjącego chłopca, miał pretensje, że kpt. Dariusz Z. jeszcze pracuje w placówce - powiedział "Rz" płk Andrzej Wiśniewski. - Powiedziałem mu wtedy, że podejmę odpowiednie decyzje, jeśli sprawę lekarza wyjaśni prokuratura. Będę czekał, tym bardziej że zdarzenie odbyło się w godzinach prywatnych lekarza, podczas dyżuru w Pogotowiu Ratunkowym. Nie na terenie szpitala. Poza tym sekcja zwłok wykazała, że zgon tego młodego człowieka nastąpił prawie natychmiast. Drugiej osobie lekarz udzielił pomocy i wszystko było w porządku.Według oceny komendanta kpt. Dariusz Z. sprawdza się w szpitalu jako lekarz. Incydent ten zaskoczył wszystkich w szpitalu, zwłaszcza że do tej pory lekarz nie sprawiał żadnych kłopotów. przebywa obecnie na zwolnieniu lekarskim. O tym, że lekarz przyjechał do wypadku pijany, rodzina Kanieckich dowiedziała się z prasy. Lekarz początkowo był nieosiągalny. Po jakimś czasie zadzwonił sam. Andrzej Kaniecki ma obawy, czy wyniki sekcji zwłok są do końca prawdziwe. - Od samego początku bowiem prowadzona jest akcja ratowania lekarza - twierdzi.Według świadków lekarz zataczał się i niewyraźnie mówił. Sądzili najpierw, że to z powodu ciemności, dopóki jednak nie poczuli od niego alkoholu. Według ich relacji Dariusz Z. nie udzielił pomocy Dawidowi, mimo że dawał on oznaki życia. Śledztwo zakończy się na przełomie stycznia i lutego tego roku. Według prokuratora ppłk. Jana Borowego, samorząd lekarski nie musi czekać na zakończenie postępowania prokuratury, z reguły jednak w takich razach nie podejmuje żadnych decyzji do czasu jego zakończenia. Kpt. Dariusz Z. może zostać zawieszony w pracy, pozbawiony prawa wykonywania zawodu.
DEKOMUNIZACJA Odrzucony przez Sejm projekt ustawy odwoływał się do odpowiedzialności zbiorowej i nie służył interesom prawicy Jak rozliczać przeszłość ALEKSANDER HALL Nie spodziewałem się, że moje głosowanie nad ustawą dekomunizacyjną wzbudzi taki rezonans. Głosowałem przeciwko ustawie, moim zdaniem źle przygotowanej, nie służącej rzetelnemu rozliczeniu się z komunizmem i niezgodnej z interesami prawicowego obozu politycznego. Nie głosowałem nad komunizmem ani nad PRL, ale nad konkretnym projektem ustawy. Komunizm był zbrodniczym systemem. W jego imię zamordowano dziesiątki milionów ludzi, a setkom milionów odebrano szansę na godne życie. Chociaż liczba ofiar komunizmu była znacznie wyższa niż ofiar nazizmu (między innymi wynika to z faktu, że system komunistyczny panował znacznie dłużej), to wielu ludzi lewicy oburza się z powodu stawiania znaku równości między komunizmem a nazizmem. Według nich jest to niesprawiedliwe, gdyż ideologia nazizmu była zbrodnicza, a zbrodnie popełniane w imię komunizmu były wypaczeniem rzekomo humanistycznych idei leżących u podstaw tego systemu. Nie zgadzam się z tym poglądem. Dlaczego znak równości Z punktu widzenia ofiar zbrodni i prześladowań jest obojętne, czy doznają cierpień w imię ideologii zakładającej nierówność ras i prawo likwidowania ras rzekomo niższych przez rasę wyższą, czy też w imię ideologii zakładającej, że dla nowego człowieka i powstania społeczeństwa bezklasowego można likwidować fizycznie przedstawicieli klas posiadających i przeciwników systemu. W ideologii będącej dziełem Marksa i Engelsa znajdowały się przesłanki, które mogły, a być może musiały, prowadzić do wielkich zbrodni. Walka klas jako motor dziejów, dyktatura proletariatu jako metoda wprowadzania nowego ustroju, zniesienie własności prywatnej i unicestwienie klas posiadających w celu realizacji utopijnej wizji bezklasowego społeczeństwa to tylko niektóre z doktrynalnych założeń komunizmu, które kierowały marksistowskie partie w kierunku przemocy na wielką skalę po przejęciu władzy. PPR i PZPR powstały w Polsce jako narzędzie ideologii komunistycznej. Miały spełniać jednak także inną rolę: służyć interesom Związku Radzieckiego, który po drugiej wojnie światowej narzucił naszemu krajowi swą dominację. Taka była geneza partii marksistowskiej w Polsce. Totalitaryzm ewoluował Czy jednak na tej podstawie, w dziesięć lat po odzyskaniu przez Polskę suwerenności i zmianie ustroju, słuszne byłoby ustanowienie prawa, które wykluczałoby możliwość sprawowania przez dziesięć lat wielu funkcji publicznych i możliwość pracowania w niektórych zawodach przez wszystkich ludzi, którzy przez 45 lat istnienia PRL osiągnęli określony szczebel kariery w aparacie partyjnym lub państwowym? Jestem przekonany, że nie jest to właściwe rozwiązanie. Co prawda przez cały ten 45-letni okres "Polska Ludowa" zachowywała pewne wspólne cechy: była państwem niesuwerennym, niedemokratycznym i zachowującym totalitarną fasadę, ale przechodzącym zmienne koleje losu i podlegającym znaczącej ewolucji. Uogólniając: kierunek tej ewolucji można określić jako stopniowe cofanie się systemu od fazy najostrzejszego terroru i próby narzucenia radzieckiego totalitarnego wzorca w czasach stalinowskich, po autorytaryzm zdolny do wprowadzania elementów gospodarki rynkowej i tolerowania opozycji (koniec lat 80.). Rzecz jasna proces upadku ideologii i systemu nie dokonywał się samoistnie. Był rezultatem oporu narodu przybierającego zróżnicowane formy, niewydolności samego systemu i fiaska polityki gospodarczej, a także - chociaż z pewnością nie był to czynnik najważniejszy - umasowienia, a więc także unarodowienia, samej partii komunistycznej w Polsce. W ciągu 45 lat przez PZPR przewinęły się miliony ludzi. Byli wśród nich zdrajcy, oportuniści, ale także ludzie, którzy nie wyobrażali sobie innej Polski niż PRL i chcieli dla niej pracować. Byli także ludzie, którzy uwierzyli w socjalizm, a później tę wiarę tracili. Wielu z nich z partii odeszło. Wadą przedłożonej w Sejmie ustawy dekomunizacyjnej, i to wadą o znaczeniu podstawowym, jest to, że nie przewiduje się w niej indywidualnej odpowiedzialności członków aparatu partyjno-państwowego PRL za czyny przez nich popełnione, ale jednakowo traktuje wszystkich, którzy osiągnęli określony stopień w tymże aparacie. W ten sposób zrównuje się dygnitarzy z czasów stalinowskich, w których mordowano najlepszych polskich patriotów, i ludzi gotowych przeciwstawić się groźbie radzieckiej interwencji wojskowej w Polsce w październiku 1956 roku. Nie odróżnia się tych ludzi partyjnego aparatu, którzy dążyli do konfrontacji z "Solidarnością", a nawet gotowi byli prosić o pomoc towarzyszy radzieckich, od tych, którzy uważali, że dialog z "Solidarnością" trzeba kontynuować, a nawet sympatyzowali z nią. Być może gdyby w Polsce, na przykład w roku 1956 czy 1970, zwyciężyła narodowa rewolucja, obalając dyktaturę partii komunistycznej, potrzebna byłaby ustawa stosująca odpowiedzialność zbiorową. Nasz przypadek był inny W Polsce w latach 1989 - 1990 dokonała się co prawda rewolucyjna przemiana, ale odbyła się ona drogą ewolucyjną przez układy Okrągłego Stołu, kontraktowe wybory z 4 czerwca 1989 roku i rozstrzygnięcia prawne, które zapadły w parlamencie nie mającym w pełni demokratycznej legitymacji. Dziesięć lat po powstaniu III Rzeczypospolitej nie ma powodu, by uchwalać ustawę dekomunizacyjną odstępującą od zasady indywidualnej odpowiedzialności za czyny na rzecz odpowiedzialności zbiorowej. Należę do tych, którzy uważają, że do rozliczenia z komunizmem, które jest konieczne ze względu na sprawiedliwość i świadomość historyczną Polaków, wystarczą istniejące ustawy i instytucje: zmiany w kodeksie karnym umożliwiające ściganie zbrodni komunistycznych popełnionych w Polsce w latach 1944 - 1989, Instytut Pamięci Narodowej i ustawa lustracyjna. Rozumiem jednak, że można mieć pogląd, że to nie wystarcza i potrzebna jest jeszcze ustawa dekomunizacyjna, aby mogła ona jednak zyskać szersze poparcie, jej rzecznicy muszą przedstawić rozwiązania w zasadniczy sposób różniące się od przyjętych w ustawie, która właśnie niedawno upadła w Sejmie. Przywrócić prawdę o historii Sprawa ustawy dekomunizacyjnej obok aspektu moralnego i prawnego ma także wymiar polityczny. Należę do ludzi, którzy uważają, że podział na politycznych spadkobierców Polski posierpniowej i spadkobierców PRL zachowuje swą aktualność. Ważne są dla mnie programy i przyszłość, ale uważam, że nie można zapomnieć o przeszłości. Dlatego niepokoją mnie wysokie notowania SLD i wyraźnie niższe ugrupowań centroprawicowych. Uważam, że sprawująca władzę centroprawica musi zdobyć się na wielki wysiłek, aby pozyskać zaufanie i sympatię nie tylko swych zawiedzionych zwolenników, ale także ludzi o poglądach centrowych lub nie mających wyklarowanych politycznych sympatii. Nie sądzę, aby mogła ich przekonać do naszego obozu ustawa, która po dziesięciu latach od zmiany ustroju w Polsce, po trzykrotnych wyborach parlamentarnych, które dały politykom SLD o pezetpeerowskich życiorysach demokratyczną legitymizację, pozbawiałaby czołówkę obecnej lewicowej opozycji dostępu do stanowisk rządowych w przypadku wygrania przez SLD następnych wyborów parlamentarnych. Polsce potrzebne jest rozliczenie się z PRL i systemem komunistycznym. Taka dekomunizacja jest niezbędnym warunkiem przywrócenia narodowi prawdy o jego historii i jest bardzo przydatna w kształtowaniu obywatelskiej świadomości Polaków. Od tej pożądanej dekomunizacji mogą nas oddalać pomysły aktów prawnych nie mających szans uchwalenia przez parlament, przeciwko którym można też wytoczyć zarzut, że są elementem politycznej rozgrywki. Polska prawica tego nie potrzebuje. Autor jest jednym z liderów AWS.
Czy słuszne byłoby ustanowienie prawa, które wykluczałoby możliwość sprawowania przez dziesięć lat wielu funkcji publicznych i możliwość pracowania w niektórych zawodach przez wszystkich ludzi, którzy przez 45 lat istnienia PRL osiągnęli określony szczebel kariery w aparacie partyjnym lub państwowym? Jestem przekonany, że nie jest to właściwe rozwiązanie.Wadą przedłożonej w Sejmie ustawy dekomunizacyjnej jest to, że nie przewiduje się w niej indywidualnej odpowiedzialności członków aparatu partyjno-państwowego PRL , ale jednakowo traktuje wszystkich, którzy osiągnęli określony stopień w tymże aparacie. Należę do tych, którzy uważają, że do rozliczenia z komunizmemwystarczą istniejące ustawy i instytucje: zmiany w kodeksie karnym umożliwiające ściganie zbrodni komunistycznych popełnionych w Polsce w latach 1944 - 1989, Instytut Pamięci Narodowej i ustawa lustracyjna.
STUDIA Rektorzy mówią o konieczności wprowadzenia częściowej odpłatności za studia Początek roku akademickiego pod znakiem pieniądza W piątek w wielu uczelniach odbyły się uroczyste inauguracje roku akademickiego, podczas których świeżo upieczeni studenci otrzymywali indeksy. Na zdjęciu studenci Uniwersytetu Warszawskiego: Michał Dec z prawa oraz Aleksandra Chrzanowska z kulturoznawstwa i Karolina Bogdan z polonistyki. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI Trudno o akademik i stypendia Studenci radzą sobie jak mogą Szybciej przybywa studentów niż środków na pomoc materialną w budżecie państwa. Tę sytuację tylko trochę łagodzą wprowadzone w ubiegłym roku preferencyjne kredyty. Zdecydowanie brakuje miejsc w akademikach. Co dziesiąty student Uniwersytetu Śląskiego, który składał podanie, nie otrzyma miejsca w akademiku, bo miejsc jest około 2,6 tysiąca na 38 tysięcy studiujących. Studenci, którzy otrzymają miejsce, płacić będą w zależności od dochodów w rodzinie od 50 do 80 proc. ceny akademika. Przy najniższej 50-procentowej odpłatności za miejsce w akademiku trzeba zapłacić od 123 do 198 zł miesięcznie. Ceny są różne, bo różny jest standard. Wszystkie pokoje są dwuosobowe, a w akademikach najdroższych - z łazienkami. Studenci, którzy nie mają szans na akademik, wynajmować muszą stancję, co w Katowicach kosztuje 250 zł miesięcznie i więcej. 25 proc. studentów Uniwersytetu Śląskiego ma prawo do otrzymania stypendiów za wyniki w nauce. Średnia stopni nie może być jednak niższa niż 4,0. Wysokość stypendium uzależniona jest od wysokości średniej i od liczby studentów, którzy zmieścili się w stypendialnej puli. Zwykle stypendium to wynosi od 230 do 330 zł. Stypendium socjalne, przydzielane zależnie od dochodów w rodzinie, średnio biorąc, wynosi około 150 zł. Spośród 38 tysięcy studentów UŚ, ponad 4 tysiące osób złożyło podania o kredyty. Na podręczniki student wydać musi przynajmniej 200 zł (co stanowi absolutne minimum) rocznie. Studenci dojeżdżający wydają często po kilkadziesiąt złotych i więcej na przejazdy. W czasie zajęć korzystają ze studenckich stołówek (od 4 zł za obiad). Z ostrożnych obliczeń studenckich wydatków wynika, że aby przeżyć na poziomie minimum, śląski student dysponować musi kwotą około 600 zł miesięcznie. Ciasnota na UJ Miejsce w akademiku otrzymuje tylko nieco ponad połowa studentów Uniwersytetu Jagiellońskiego, którzy się o to starają. W znacznie lepszej sytuacji są tylko studiujący w Collegium Medicum UJ, gdzie 90 procent może zamieszkać w akademiku. Uczelnia ma dziesięć domów studenckich - w większości o dobrym standardzie - z 5603 miejscami, plus przyznane jej 410 miejsc w miasteczku studenckim AGH. Płacić trzeba 140 - 160 zł miesięcznie, z czego 30 - 50 proc. jest refundowane. - Koszt obiadu w stołówkach studenckich wynosi u nas 7 zł, z czego student płaci tylko 4 zł. Korzystają z nich przede wszystkim mieszkańcy akademików, ale i mieszkający na kwaterach - informuje Eugenia Łukasik z Działu Nauczania UJ. Ci, którzy wynajmują kwatery prywatne, narzekają na wysokie opłaty. Studenci płacą w Krakowie zazwyczaj po ok. 300 złotych za miejsce w pokoju dwuosobowym, plus opłaty za światło, telefon itp. - W tym roku właściciel chciał nam podnieść opłatę o 200 zł, ale wszyscy ostro się postawiliśmy i ustąpił. Więc zostało po staremu, po 300 zł. Do tego w zimie trzeba dodać 50 zł za ogrzewanie elektryczne oraz inne opłaty - mówi Magda z Nowego Sącza, studentka II roku prawa. Największym problemem Uniwersytetu Jagiellońskiego jest ciasnota pomieszczeń. Na jednego studenta przypada ok. 3 mkw. powierzchni naukowo-dydaktycznej. W zachodnich uczelniach tych metrów kwadratowych na jednego studenta jest pięć razy więcej. Najgorzej jest na wydziale prawa, gdzie przyjmuje się dużo studentów. Legalny walet w Olsztynie W najmłodszym polskim uniwersytecie - Warmińsko-Mazurskim w Olsztynie - sytuacja studentów zamiejscowych jest bardzo trudna. W opinii rektora Ryszarda Góreckiego, co najmniej połowa studentów nie znajdzie w tym roku miejsca w akademiku. Na 15 tysięcy słuchaczy studiów dziennych uczelnia dysponuje 2798 miejscami w dziewięciu akademikach byłej Akademii Rolniczo-Technicznej (dziesiąty akademik jest remontowany) oraz 1063 miejscami w trzech domach Fundacji Bratniak, należącej do byłej Wyższej Szkoły Pedagogicznej. Kłopotów z zamieszkaniem nie będą mieć jedynie alumni (ponad 500) wchodzącego w skład uniwersytetu Wyższego Instytutu Teologicznego. Łóżko kosztuje w akademiku w zależności od standardu pokoju od 105 zł do 150 zł miesięcznie. Uczelnia utworzyła bank stancji, ale zgłoszeń jest mało. Cena stancji w mieście to średnio 200 zł. Jagoda Pacyńska z Bezled, studentka V roku medycyny weterynaryjnej, jest przewodniczącą rady mieszkańców akademika nr 3 w studenckim miasteczku Kortowo. - Jeżeli chodzi o sytuację bytową studentów, to raczej się pogorszy, bo studiujących przybyło, a miejsc w akademikach nie. Liczę, że jak w poprzednich latach, będziemy mogli kwaterować w pokojach tzw. legalnego waleta, czyli studenta, który za 30 proc. stawki może nocować na swoim, najczęściej składanym, łóżku. W najtrudniejszej sytuacji są studenci pierwszego roku, najważniejszym bowiem kryterium kwalifikacji do akademika jest u nas średnia ocen. Poza tym aktywność w pracach na rzecz uczelni i wreszcie sytuacja rodzinna. W tej ostatniej kategorii miejsca dostają najczęściej sieroty i półsieroty. Co czwarty pobiera stypendium socjalne Każdy zainteresowany student Wyższej Szkoły Zawodowej w Koninie może liczyć na miejsce w uczelnianym akademiku, liczącym 160 miejsc, lub bursie którejś z konińskich szkół średnich. Opłata miesięczna za miejsce wynosiła w ub. roku 120 zł. W akademiku jest też stołówka, z której korzystać może codziennie 350 osób, oferująca dotowane przez szkołę, bardzo tanie obiady. WSZ oferuje też stypendia socjalne dla studentów z rodzin niezamożnych: w ubiegłym roku mogli otrzymać je ci, w rodzinach których dochód na osobę nie przekraczał 400 zł. Stypendia wynosiły: do 200 zł - 120 zł, od 201 do 300 zł - 90 zł, od 301 do 400 zł - 70 zł. W wyjątkowych przypadkach komisja rozdzielająca tę pomoc mogła podwyższyć kwotę stypendium do 150 zł. W minionym, pierwszym roku funkcjonowania szkoły z pomocy tej skorzystały 132 osoby, czyli więcej niż co czwarty student. W tym roku najlepsi będą otrzymywać także stypendia naukowe; kwot uczelnia jeszcze nie podaje. Poza tym grono konińskich parlamentarzystów postanowiło ufundować kilka własnych stypendiów dla najlepszych studentów z rodzin o najniższych dochodach. Niepaństwowi w hotelu lub na stancji Wyższa Szkoła Humanistyczno-ekonomiczna we Włocławku (woj. kujawsko-pomorskie) zagwarantowała swoim studentom dziennym 41 miejsc noclegowych w miejscowym hotelu Kujawy. Pokój 1-osobowy kosztuje od 300 zł do 340 zł miesięcznie, 2-osobowy od 280 do 320 zł. - Zainteresowanie ofertą nie potwierdziło naszych obaw, że ceny będą za wysokie - powiedziała "Rz" Elżbieta Grabińska-Gulcz, dyrektor administracyjny włocławskiej uczelni. - W hotelu zarezerwowaliśmy także miejsca studentom zaocznym, którzy za pokój 1-osobowy będą płacić 53 zł za dobę, za 2-osobowy - 97 zł. Uczelnia zapewniła też słuchaczom miejsca w internacie Medycznego Studium Zawodowego we Włocławku. - Mimo że jest on znacznie oddalony od sal wykładowych, wszystkie, tj. 24 miejsca zostały już wykorzystane - dodała Grabińska-Gulcz. - Miesięczny pobyt kosztuje tutaj 80 zł. Własnej bazy lokalowej dla studentów nie ma także Wyższa Szkoła Ochrony Środowiska w Bydgoszczy. - Dysponujemy adresami internatów, burs i domów studenckich, gdzie nasi słuchacze mogą znaleźć jeszcze miejsca - poinformowano w sekretariacie uczelni. - Do tej pory nikt się nie skarżył, widać, że sposób się sprawdza. Wyższa Szkoła Bankowa w Toruniu nie zapewnia miejsc noclegowych studentom. Bożena Kołosowska, prodziekan tej uczelni, wyjaśnia, że znaczna część studentów pochodzi z Torunia i okolic. Tym ostatnim bardziej opłaca się dojeżdżać, aniżeli wynajmować stancję. Studenci, którym nie odpowiada standard burs i internatów (jak zapewniono na uczelniach tacy są), poszukują w grupach, po dwóch, trzech mieszkania do wynajęcia. Mają z czego wybierać. W Bydgoszczy np. lokal o pow. ponad 90 mkw. kosztuje 1,2 tys. zł plus czynsz. W Toruniu za miejsce w pokoju żądano po 250 zł od osoby. A.P., A.O., B.C., RAK, J.SAD., I.T. Drogi indeks Wystąpienia rektorów podczas piątkowej inauguracji roku akademickiego wykazują, że uczelnie państwowe coraz silniej odczuwają konieczność wprowadzenia częściowej odpłatności za studia. Rektor Uniwersytetu Warszawskiego Piotr Węgleński zarzucił parlamentarzystom, że nie przeznaczają na uczelnie wystarczających kwot w budżecie, a jednocześnie zawarli taki przepis w konstytucji, który może poważnie utrudnić pobieranie czesnego od studentów. Rektor Politechniki Warszawskiej Jerzy Woźnicki powiedział, że jeżeli budżet państwa ograniczeniami budżetowymi limituje liczbę studentów, to niezbędne jest wprowadzenie częściowej odpłatności za studia, także na studiach dziennych. Obecny na Politechnice Warszawskiej wicepremier Leszek Balcerowicz zaznaczył, że podobnie jak w 1999 r. w przyszłorocznym budżecie zostaną podwojone środki na inwestycje w szkolnictwie wyższym. W wielu polskich uczelniach odbyła się w piątek uroczysta inauguracja roku akademickiego. Zwykle są na nią zapraszani tylko ci spośród świeżo upieczonych studentów, którzy najlepiej zdali egzaminy i w obecności przedstawicieli najwyższych władz państwowych, profesury, rektorów innych uczelni otrzymują indeksy. Prezydent Aleksander Kwaśniewski uczestniczył w piątek w inauguracji na Uniwersytecie Warszawskim (gdzie rozpoczyna studia jego córka); a premier Jerzy Buzek - na najmłodszym polskim Uniwersytecie Warmińsko-mazurskim w Olsztynie. A.P.
Szybciej przybywa studentów niż środków na pomoc materialną w budżecie państwa. Tę sytuację trochę łagodzą wprowadzone w ubiegłym roku preferencyjne kredyty. brakuje miejsc w akademikach.. Studenci, którzy otrzymają miejsce, płacić będą w zależności od dochodów od 50 do 80 proc. ceny akademika. Studenci, którzy nie mają szans na akademik, wynajmować muszą stancję.Wysokość stypendium uzależniona jest od wysokości średniej i od liczby studentów, którzy zmieścili się w stypendialnej puli. Stypendium socjalne, przydzielane zależnie od dochodów w rodzinie wynosi około 150 zł.Spośród 38 tysięcy studentów UŚ, ponad 4 tysiące osób złożyło podania o kredyty. aby przeżyć na poziomie minimum, student dysponować musi kwotą około 600 zł miesięcznie. Wystąpienia rektorów podczas piątkowej inauguracji roku akademickiego wykazują, że uczelnie państwowe coraz silniej odczuwają konieczność wprowadzenia częściowej odpłatności za studia. Rektor Uniwersytetu Warszawskiego Piotr Węgleński zarzucił parlamentarzystom, że nie przeznaczają na uczelnie wystarczających kwot w budżecie, a jednocześnie zawarli przepis w konstytucji, który może poważnie utrudnić pobieranie czesnego od studentów. Rektor Politechniki Warszawskiej Jerzy Woźnicki powiedział, że jeżeli budżet państwa ograniczeniami budżetowymi limituje liczbę studentów, to niezbędne jest wprowadzenie częściowej odpłatności za studia, także na studiach dziennych. Obecny na Politechnice Warszawskiej wicepremier Leszek Balcerowicz zaznaczył, że podobnie jak w 1999 r. w przyszłorocznym budżecie zostaną podwojone środki na inwestycje w szkolnictwie wyższym. W wielu polskich uczelniach odbyła się w piątek uroczysta inauguracja roku akademickiego. Zwykle są na nią zapraszani tylko ci spośród świeżo upieczonych studentów, którzy najlepiej zdali egzaminy i w obecności przedstawicieli najwyższych władz państwowych, profesury, rektorów innych uczelni otrzymują indeksy. Prezydent Aleksander Kwaśniewski uczestniczył w piątek w inauguracji na Uniwersytecie Warszawskim (gdzie rozpoczyna studia jego córka); a premier Jerzy Buzek - na Uniwersytecie Warmińsko-mazurskim w Olsztynie.
SUMO Ten sport wywodzi się z praktyk religijnych, obrzędów ku czci różnych bóstw, modłów o lepsze zbiory czy deszcz Moc rodem z niebios Sławomir Luto, waży obecnie 190 kg, ale na stanowczą prośbę żony zamierza zrzucić kilka kilogramów. MACIEJ SKAWIŃSKI MICHAŁ HOLEWJUSZ Amerykanizacja stylu życia w Japonii charakteryzuje się nie spotykaną gdzie indziej dynamiką. Spora część tamtejszych nastolatków nie potrafi już jeść tradycyjnymi pałeczkami, a do najpopularniejszych sportów w tym kraju należą baseball, golf i piłka nożna. Jedyne, co pozostało w japońskiej kulturze bez wątpienia rdzenne, to sumo - misterium łączące w sobie elementy teatru, religii i walki. Japońscy mistrzowie sumo, stanowiący niewątpliwie wizytówkę tego kraju, zostali zaproszeni przez organizatorów zimowych igrzysk w Nagano do udziału w ceremonii otwarcia. Półnadzy zawodnicy w tradycyjnych pasach (mawashi) mają wprowadzić na olimpijski stadion wszystkie reprezentacje narodowe. Według długotermiowych prognoz pogodny na początku lutego w Nagano ma być jednak kilka stopni poniżej zera. "Nawet gdyby doskwierało im dotkliwe zimno, to na pewno tego po sobie nie pokażą - przekonuje Jacek Wasilewski, japonista, komentator zawodów sumo. - Ich twarze zawsze pozostają kamienne. Okazywanie jakichkolwiek emocji uważają za słabość niegodną bogów, z którymi w pewien sposób są utożsamiani". Cyrk pod czerwoną latarnią Filozofia sumo związana jest bowiem ze zmaganiami bogów o dominację. Pierwsze zapiski o ludzkich zmaganiach pochodzą dopiero z 720 roku naszej ery z Księgi Dziejów Japonii - Nihongi, w której opisano walki o ziemię wasali cesarza Suina. "Sumo wywodzi się z praktyk religijnych, obrzędów ku czci różnych bóstw, modłów o lepsze zbiory czy deszcz - opowiada Wasilewski. - W VIII wieku sumo wyszło ze świątyń i trafiło na cesarski dwór, gdzie stało się jedną z największych atrakcji". Sumo było podstawowym elementem szkolenia samurajów i według specjalistów dało początek wielu innym sztukom walki. Potężni zawodnicy sumo służyli w tamtym okresie również w wojsku. Ich siła i sprawność były wykorzystywane na polu bitwy, gdzie potrafili bez problemów zatrzymać konia. Tak było do czasu pojawienia się muszkietów, które do Japonii przywieźli Portugalczycy w XVI wieku. Spowodowało to, że mistrzowie sumo wrócili do świątyń. Coraz częściej organizowano również walki uliczne. Zawodnicy sumo stali się wtedy na wskroś kuglarzami, cyrkowcami. "W sumo walczyły również kobiety, przeważnie te spod czerwonych latarni, które często za przeciwników miały ślepców. Była to ulubiona rozrywka wielu domów publicznych" - opowiada Wasilewski. Szaty kapłana shinto W 1923 roku Japońska Federacja Sumo skodyfikowała zasady tego sportu. W skrócie: zwycięstwo polega na wypchnięciu przeciwnika z ringu, czyli z dohyo, lub spowodowaniu, że dotknie on podłoża inną częścią ciała niż stopa. W ciągu roku odbywa się w Japonii sześć turniejów w tradycyjnym sumo. Trzy imprezy są organizowane w Tokio, po jednej w Osace, Fukuoce i Nagoi. W każdym z tych miast buduje się przed zawodami specjalny betonowy postument, na którym znajduje się ring o średnicy pięciu metrów. Samo dohyo jest zbudowane z ubitej trzciny ryżowej, na którą sypie się później glinę. W efekcie powstaje klepisko o specyficznej sprężystości. Nad samym dohyo znajduje się ozdobny daszek symbolizujący kopułę świątyni. W towarzyszącym walkom przebogatym ceremionale mieszają się elementy wielu religii, teatru i tradycji wojennych. "Sędzia zawodów jest ubrany na przykład w szaty kapłana shinto, a do wydawania poleceń zawodnikom służy mu specjalny wachlarz - mówi Jacek Wasilewski. - Zarówno on, jak i spikerzy zawodów mówią językiem starojapońskim, z którego większość widzów rozumie tylko nazwiska zawodników." Walki herosów W 15-dniowym turnieju każdy z zawodników musi stoczyć jedną walkę dziennie. Liczba wygranych spotkań decyduje o zwycięstwie. "Sama walka trwa kilka sekund - mówi Sławomir Luto, jeden z niewielu polskich zawodników startujących w sumo sportowym (amatorskim). - Jest to połączenie wysiłku ciężarowca i sprintera biegającego stumetrówkę. Cały czas napięte do granic wytrzymałości mięśnie, walka na bezdechu, a po chwili jest już po wszystkim. Tego trzeba się nauczyć". Zmagania zawodników sumo wciąż odzwierciedlają walki bogów, któż bowiem w obecnych czasach może sobie pozwolić na wagę ponad 200 kg, nie mówiąc już o dwumetrowym wzroście. Dla niskich i nieco zakompleksionych z tego powodu Japończyków ci wspaniali herosi utożsamiają jakąś nadludzką siłę, moc rodem z niebios. W tym przedstawieniu niebem jest ring, a przegrany stacza się w piekielną otchłań. Przed walką sędzia ocenia nastawienie zawodników - muszą być spokojni, skoncentrowani, mieć równy oddech. W innym wypadku mogą być nie dopuszczeni na ring. Sami zawodnicy przed walką tupią nogami na dohyo, by odgonić złe duchy. W tym samym celu sypią na ring piasek z solą. "Można sobie wyobrazić, co się czuje, kiedy sól wedrze się do krwawiącej rany. Przekonałem się o tym już kilkakrotnie" - mówi Luto. Zawodnicy sumo otwierają również i pokazują dłonie - demonstrują w ten sposób czystość tej walki. Klaśnięcia mają na celu polecenie własnej osoby uwadze bogów, którzy decydują o wyniku walki. Po meczu sędzia na swoim wachlarzu podaje zwycięzcy kopertę z czekiem. "Pisano o dopingu w sumo, o zażywaniu narkotyków przez zawodników, o kupowaniu i sprzedawaniu walk, o mafii, ale nigdy o pieniądzach. To temat tabu, którym nikt w Japonii się nie zajmuje. Są to na pewno spore sumy. Jakie - możemy się tylko domyślać" - mówi Jacek Wasilewski. Tabu W Japonii do elity tradycyjnego sumo, skierowanego wyłącznie do rodowitych Japończyków, ewentualnie naturalizowanych mężczyzn żółtej rasy, należy około 40 zawodników. Są oni zgrupowani w stajniach, podobnie jak w samochodowej Formule 1. Wszyscy zawodnicy z jednej drużyny wspólnie trenują, jedzą z jednego kotła. Co jedzą? Przede wszystkim dużo, do tego piją ogromne ilości piwa, które wzmaga apetyt. Diety zawodników są kolejną tajemnicą w tym sporcie. Gra przecież toczy się o wielkie pieniądze. "Gościłem raz w tokijskiej tradycyjnej restauracji odwiedzanej przez japońskich mistrzów. Na początku podano wywar z pasztetu, do którego wrzucono kolejno ryby i warzywa. Po zjedzeniu tego wywar uzupełniono ryżem i jajkami - na masę" - wspomina Luto, który waży obecnie 190 kg przy wzroście 194 cm. Nasz zawodnik - na stanowczą prośbę żony - zamierza się jednak odchudzać. Kariera sportowa zawodników sumo trwa średnio 10 - 12 lat. W tym czasie muszą zarobić na całe życie. Walczą bowiem najdłużej do osiągnięcia 35. roku. Po skończeniu kariery często swoimi nazwiskami firmują dobre restauracje albo prowadzą szkoły walki. "W tym sporcie trening jest naprawdę katorżniczy. Trzy czwarte dnia to zajęcia siłowe, sprawnościowe, techniczne. Niech nie zmylą nikogo tusza i wałki tłuszczu. Oni mają niesamowitą siłę, są szalenie elastyczni i szybcy. Ich nogi to same mięśnie" - mówi Jacek Wasilewski. Obecnie w Japonii jest dwóch wielkich mistrzów - Yokozuna. Od 1993 roku ten najwyższy tytuł nosi Akebono, do którego dwa lata później dołączył Takanohana. O wszystkich nominacjach i degradacjach decyduje Japońska Federacja Sumo. Niżej w hierarchii jest Ozeki, czyli mistrz, dalej są Komusubi (starsi juniorzy), Sekiwake i Maegashira. W tej ostatniej grupie po każdych zawodach następują spore przetasowania. Słabe występy decydują o degradacji poszczególnych zawodników, jedynie tytuł wielkiego mistrza jest dożywotni. Trzeba również powiedzieć, że mistrzowie sumo są niekwestionowanymi idolami japońskich nastolatek. Zawodnicy sumo skutecznie konkurują pod tym względem z gwiazdami muzyki czy kina. Zabawa w przedszkolu We wrześniu 1996 roku na zjeździe Polskiego Związku Zapaśniczego podjęto uchwałę o wprowadzeniu do regulaminu nowej dyscypliny - sumo. "Jest to dyscyplina pokrewna do zapasów. Sumo jest naturalnym elementem stylu klasycznego - mówi sekretarz generalny PZZ, Andrzej Wojda. - Nowa dyscyplina pozwala wielu naszym zapaśnikom przedłużyć sportową karierę. Nie oznacza to jednak, że to sport tylko dla zapaśników. Liczymy generalnie na młodzież akademicką, na judoków, rugbystów, ciężarowców, a nawet kulturystów" - dodaje. Sumo sportowe (amatorskie) jest eksportową odmianą japońskiej konkurencji. Wprowadzano tu kategorie wagowe i zrezygnowano z części tradycyjnych obrzędów. "Dla starych mistrzów sumo amatorskie to takie sportowe przedszkole" - ocenia krótko Jacek Wasilewski. -Niemniej zależy im na promocji tego sportu na świecie. Dlatego szkolą sędziów, pomagają w organizacji zawodów". Sumo powoli zdobywa sobie zwolenników zarówno w Polsce, jak i na świecie. Jest to sport telewizyjny, o czym mogą świadczyć godzinne transmisje na sportowym kanale Eurosport. W świetlaną przyszłość tego sportu na naszym kontynencie głęboko wierzy Andrzej Wojda, który mówi: "Ja sam nie mogłem przez kilka godzin oderwać wzroku od maty. Każda walka jest niesamowicie ekspresyjna i chociaż trwa krótko, to ma inną dramaturgię. Nigdy nie wiadomo, kto wygra, bo jeden ruch może decydować o zwycięstwie. Weszła w to już telewizja, a zatem będą i pieniądze" - przekonuje. Sumo prężnie rozwija się głównie w Niemczech, Estonii, Bułgarii, Finlandii i Kanadzie. Teraz przyszła kolej na Polskę. W zeszłym roku nasza reprezentacja w składzie: Sławomir Luto, Jacek Jaracz, Marek Garmulewicz i Mariusz Rzeszewski, była na mistrzostwach świata w Tokio, gdzie wywalczyła miejsce w czołowej ósemce. "Na razie nie planujemy otwierania nowych klubów ani inwestowania dużych pieniędzy w ten sport. Chcemy przede wszystkim wykorzystać bazę, doświadczenie i środki naszego związku" - mówi Andrzej Wojda. Japończycy ubiegają się o organizację igrzysk olimpijskich w Osace w 2008 roku i bardzo by chcieli, żeby ich sport narodowy wszedł do programu olimpijskiego.
Sumo, wywodzące się z praktyk religijnych, jest rdzennym elementem japońskiej kultury. Misterium ku czci bóstw stało się atrakcją na dworze cesarskim i podstawowym elementem szkolenia samurajów. Z czasem zaczęło być także uliczną rozrywką. Zasady sumo skodyfikowano w 1923 r. W Japonii odbywa się corocznie sześć turniejów. 15-dniowym walkom towarzyszy bogaty ceremoniał. Przed walką zawodnicy są skoncentrowani; tupanie i klaskanie to elementy rytuału. O zwycięstwie w turnieju decyduje liczba wygranych pojedynków. Zwycięzca otrzymuje czek. Elitę tradycyjnego sumo stanowi obecnie 40 zawodników. Ich trening jest katorżniczy, sumo wymaga niesamowitej sprawności i siły. Przez 10-12 lat kariery zawodnicy muszą zarobić na resztę życia. Hierarchia zawodników sumo zmienia się po każdych zawodach. Mistrzowie są idolami japońskich nastolatek. Polski Związek Zapaśniczy w 1996 r. wprowadził sumo sportowe jako nową dyscyplinę. Różni się ono od tradycyjnego sumo; zyskuje ogromną popularność na całym świecie.
OŚWIATA Działka ważniejsza niż uczniowie Na zapleczu Pałacu Sprawiedliwości - Będzie nam trudno zgodzić się na rozproszenie uczniów po innych szkołach - mówi Krystyna Taraszkiewicz, dyrektor Zespołu Szkół nr 25 Zespołowi Szkół nr 25 z ulicy Świętojerskiej 9 w Warszawie już raz, przed czterema laty, groziła likwidacja. Wtedy Ministerstwo Zdrowia ustąpiło, uznając, że roczniki z wyżu demograficznego powinny mieć szansę na naukę w szkole średniej. Wojewoda, zgodnie z podpisanym z kuratorem oświaty porozumieniem, zgodził się użyczyć Zespołowi Szkół Średnich pomieszczenia Medycznego Studium Zawodowego. Ale porozumienie to wygasa 31 sierpnia 2001 roku. Uczniowie widzieli niedawno w szkole osoby fotografujące korytarze i klasy - podobno do dokumentacji niezbędnej przed wystawieniem obiektu do sprzedaży. Przewodniczący Sejmiku Województwa Mazowieckiego Włodzimierz Nieporęt powiedział "Rzeczpospolitej", że sejmik nie podejmował żadnej uchwały o zbywaniu nieruchomości. Rodzice wiedzą swoje; szepczą, że podobno sejmik chce za pieniądze ze sprzedaży działki, na której stoi szkoła, wybudować sobie siedzibę. Z petycji uczniów Zespołu Szkół nr 25: "Prosimy Pana Wojewodę, Pana Marszałka i Pana Starostę o zweryfikowanie swoich decyzji i pozostawienie nas w naszej ukochanej szkole. Będziemy o nią walczyć wszelkimi sposobami. Nie damy się wyrzucić jak niepotrzebne śmieci, wszak jesteśmy przyszłością tego Narodu. A Naród dba o swoje dzieci". Pod petycją podpisało się 620 uczniów. Liczne organy prowadzące Na losach Zespołu Szkół nr 25 składającego się z Liceum Ogólnokształcącego im. Fredry oraz eksperymentalnej szkoły zasadniczej zaważyły reformy administracji i edukacji, zmiany w przyporządkowaniu szkół poszczególnym organom prowadzącym. Zbudowana przy Świętojerskiej typowa "tysiąclatka" została w 1962 roku przekazana Wydziałowi Zdrowia na szkołę medyczną. W 1992 roku, kiedy Ministerstwo Zdrowia i Opieki Społecznej postanowiło zlikwidować licea medyczne jako szkoły kształcące pielęgniarki w przestarzały sposób, warszawskie Kuratorium Oświaty zawarło z Wydziałem Zdrowia Urzędu Wojewódzkiego porozumienie i w tym samym budynku co liceum medyczne uruchomiono liceum ogólnokształcące oraz jedyną w Polsce eksperymentalną szkołę zawodową dla tych uczniów, którym nie powiodło się na egzaminie do liceum. Z wyników tego eksperymentu korzysta teraz MEN, proponując reformę szkolnictwa zawodowego. W listopadzie 1995 roku, kiedy w Liceum Medycznym zostały już tylko dwie ostatnie klasy, minister zdrowia zwrócił się do wojewody, by rozważył możliwość umieszczenia w tym obiekcie Centrum Edukacji Medycznej. W tym czasie na Świętojerskiej było już czterystu uczniów w liceum i szkole zasadniczej oraz stu w zamierającym liceum medycznym i Medycznym Studium Policealnym. Opór rodziców i uczniów szkół ogólnokształcących spowodował, że zawarto na pięć lat porozumienie. Ale wkrótce, w związku z reformą administracyjną, szkoły ogólnokształcące zostały przekazane przez kuratoria oświaty starostwom lub gminom, a medyczne przeszły do sejmików wojewódzkich. Gmina Warszawa Centrum, która prowadzi też licea ogólnokształcące, była nawet zainteresowana przejęciem LO im. Fredry, ale kiedy zorientowała się, jak zagmatwany jest status prawny obiektu, zrezygnowała. Werdykt NSA nie wystarczy Podobno wielu ostrzy sobie zęby na działkę, na której stoi szkoła. Jest to 8938 metrów kwadratowych w świetnym punkcie, tuż za nowym budynkiem sądów przy placu Krasińskich, o krok od Starego Miasta. Metr kwadratowy gruntu w tej części Warszawy kosztuje 1200 dolarów. Uczniowie mówią, że są prawnicy, którzy za 10 procent wartości tej działki chętnie udowodniliby przed sądem, iż Sejmik Województwa Mazowieckiego stał się jej właścicielem bezprawnie. Starostwo powiatu warszawskiego pod koniec listopada 2000 roku odwołało się do NSA, zaskarżając decyzję ministra skarbu państwa utrzymującą w mocy decyzję wojewody mazowieckiego, na podstawie której "z dniem 1 stycznia 1999 r. województwo mazowieckie nabyło nieodpłatnie, z mocy prawa, własność skarbu państwa będącą we władaniu Medycznego Studium Zawodowego nr 14 przy ulicy Świętojerskiej w Warszawie". W uzasadnieniu do skargi wskazuje się na to, że w 1996 roku szkoły medyczne ze Świętojerskiej zostały zlikwidowane, a Medyczne Studium Zawodowe nie jest prawnym następcą zlikwidowanego Zespołu Szkół Medycznych. Minister skarbu nie uwzględnił też tego, że zasadnicza część nieruchomości przy Świętojerskiej była użytkowana przez Zespół Szkół nr 25 przejęty przez powiat. - Liczymy, że werdykt NSA będzie dla nas korzystny - mówi Ewa Kobyłecka z Wydziału Edukacji Starostwa Powiatu Warszawskiego. - Mamy trochę problemów z wyjaśnieniem prawa własności budynków i terenów przejętych przez nas szkół. Ze "Świętojerską" jest największy problem, bo to duża szkoła, bardzo dobra, z tradycjami. Nie myślimy o przeniesieniu z niej klas do innych szkół. Wystąpiliśmy już z wnioskiem o przedłużenie umowy z Sejmikiem Województwa Mazowieckiego na użyczenie pomieszczeń przy Świętojerskiej. Nie przypuszczamy, by umowa nie została przedłużona, przecież tu chodzi o młodzież. Proponujemy na razie, bo sprawa jest w NSA, przedłużenie umowy na następny rok szkolny. Dyrektor Wydziału Edukacji Urzędu Marszałkowskiego Województwa Mazowieckiego Jerzy Polański, odpowiadając pisemnie na pytania "Rzeczpospolitej", zaprzeczył twierdzeniom, że sejmik podjął decyzję o sprzedaży działki przy Świętojerskiej. Ale napisał też, że porozumienie dotyczące użytkowania przez Zespół Szkół nr 25 budynku przy Świętojerskiej nie zostanie przedłużone. Polański nie wyklucza, że w budynku zostanie umieszczony jeden z kierunków Wydziału Nauki o Zdrowiu Akademii Medycznej. Będą mnie musieli wynieść - Pan Marcin Sobocki, dyrektor Wydziału Edukacji ze starostwa, powiedział nam, że jeżeli NSA podtrzyma decyzję ministra skarbu, można będzie całymi klasami przenieść uczniów do innych szkół - mówi Krystyna Taraszkiewicz, dyrektor Zespołu Szkół nr 25. - Zrobiło mi się przykro, bo ta szkoła to jak moje dziecko. Jest wymagająca, ale życzliwa uczniom. Wypracowano tu program, klimat. Mamy profil humanistyczny z elementami wiedzy o teatrze. Trudno nam się będzie zgodzić na rozproszenie młodzieży. - Nie wiem, jakim prawem można zabierać uczniom szkołę - mówi przewodniczący samorządu szkolnego Piotr Śmigasiewicz. Nie mam zamiaru tej szkoły opuścić, będą mnie musieli wynieść. Tutaj spędziłem trzy lata i nie wyjdę stąd. Koniec. Chodzę do trzeciej klasy. Gdyby nas przenieśli, zaaklimatyzowanie się potrwa mniej więcej pół roku, trzeba poznać nauczycieli, system oceniania. Na przygotowanie się do matury pozostaną dwa miesiące - to nierealne. Ludzie, którzy nam zabierają szkołę, zabierają nam maturę. A chodzi o ziemię wartą 10 milionów dolarów. Myślę, że robią nam wielką krzywdę. - Jestem tu pierwszy rok, ale już się przywiązałem do szkoły. Teraz zajmujemy się tylko sprawą zagrożenia szkoły, na nic innego nie mamy czasu - mówi Michał Kibil. Samorząd szkolny przygotowuje się do akcji protestacyjnej, ale też stara się pokazać szkołę z dobrej strony, promować jej dorobek. Uczniowie przygotowują inscenizację "Opowieści wigilijnej", na którą zamierzają zaprosić przedstawicieli władz, od których zależy ich przyszłość. Anna Paciorek Zdjęcia Jakub Ostałowski
Na losach Zespołu Szkół nr 25 zaważyły reformy administracji i edukacji. wielu ostrzy sobie zęby na działkę, na której stoi szkoła. Starostwo powiatu warszawskiego odwołało się do NSA. jeżeli NSA podtrzyma decyzję ministra skarbu, można będzie całymi klasami przenieść uczniów do innych szkół. Samorząd szkolny przygotowuje się do akcji protestacyjnej.
KYNOLOGIA: Gdzie, kiedy, jak udomowiono najwierniejszego przyjaciela człowieka O tym jak wilk schodził na psy RYS. MAREK KONECKI KRZYSZTOF KOWALSKI Mów wilkowi pacierz, a wilk woli kozią macierz; nie wywołuj wilka z lasu; popie oczy, wilcze garło, co zobyczy to by żarło; wilcza przyjaźń; wilcze prawo; wilkiem patrzeć; wilk w owczej skórze... Skoro przysłowia są mądrością narodów, wynika z nich jednoznacznie, że musiało wilczysko człowiekowi solidnie zaleźć za skórę, jeśli doczekało się aż tak niekorzystnego obrazu w porzekadłach. A jednak, jedno z nich mija się z prawdą, przynajmniej w części, mianowicie, tylko w połowie jest słuszne powiedzenie, iż natura ciągnie wilka do lasu. W ciągu ostatniego miliona lat natura ciągnęła wilka raczej do ludzkiego szałasu. Bliski nieznajomy Przez całe dziesięciolecia zoologowie dyskutowali o pochodzeniu domowego psa: czy wywodzi się z wilczego rodu, czy z szakalego, kojociego, lisiego, hieniego, czy też raczej wziął początek w odrębnym gatunku dzikiego psa, na przykład takiego jak australijski dingo. Ale ten spór wygasa samorzutnie. Carles Vila, biolog z uniwersytetu w Los Angeles przeprowadził badania genetyczne mające na celu rozwiązanie tego problemu. Nie wdając się w szczegóły - analizował DNA mitochondrialne, pochodzące ze swego rodzaju centrum energetycznego komórki, czyli stamtąd, gdzie jest ono najmniej zakłócone, jeśli tak można powiedzieć - najpierwotniejsze. Wyniki swych badań opublikował w czasopiśmie naukowym najpoważniejszym z poważnych, bo w Jej Świątobliwości "Nature". Z badań tych wynika, że przodkiem udomowionego psa jest wilk, tylko on i żadne inne zwierzę. C. Vila przebadał 27 wilczych pokoleń reprezentowanych w sumie przez 162 zwierzęta, oraz 67 ras psich, nie licząc kojotów i szakali, również należących do rodziny "canides" ("canis" - po łacinie "pies"). Jego zdaniem, rezultat jego badań jest jednoznaczny: "Canis lupus", czyli wilk jest jedynym przodkiem wszystkich psów żyjących obecnie na świecie (jamników też, choć trudno w to uwierzyć na pierwszy rzut oka). Nauka jeszcze nie powiedziała w tej sprawie ostatniego słowa, lecz jeśli ono padnie, nie będzie już dotyczyć genetycznego dowodu, lecz sposobu, w jaki doszło do udomowienia. Trzeba bowiem odpowiedzieć na pytanie: jak to się stało, konkretnie, że dziki, agresywny zwierz przylgnął do ludzkiej gromady obozującej przy ognisku? W jaki sposób psia gałąź odłączyła się od wilczego genealogicznego pnia? Kiedy i gdzie do tego doszło? Wysunięto wiele hipotez na ten temat. Pod okiem mamuta Jedna z nich utrzymuje, że do wydarzenia tego doszło około 15 000 lat temu, w czasach, gdy dożywały swoich dni mamuty, gdy dobiegała końca epoka lodowcowa. Tu i ówdzie, w Europie od Atlantyku po Ural, płonęły ogniska, przy nich ludzkie gromady konsumowały to, co upolowano i uzbierano za dnia. Poza kręgiem blasków i cieni rzucanych przez ogień czaiły się głodne i ciekawe wilki; ktoś cisnął w ich stronę nie dogryzioną kość; któryś z wilków podwinął ogon, ugiął łapy i dokonał historycznego, heroicznego, epokowego czynu: podpełzł po ochłap, porwał go, pożarł. Następnego wieczoru wrócił po następny, a wraz z nim jego pobratymcy. I tak się działo przez kilka wilczych pokoleń, ile dokładnie - nie wiadomo, może pięć, może dziesięć, może genetyka kiedyś to rozstrzygnie. Aż wreszcie, niepostrzeżenie, przy ognisku warował pies, czujny i wierny. A może było inaczej: ci wspaniali mężczyźni w swych wspaniałych jaskiniach chcieli sprawić przyjemność kobietom i dzieciom, więc pewnego razu przynieśli z łowów wspaniałe zabawki - małe, puszyste, ciepłe wilcze szczeniaki. To one, dorastając w środowisku ludzkim, zostały udomowione. Krzyżowały się między sobą, ale także, czasami, z dzikimi pobratymcami. Ta wersja bynajmniej nie pochodzi z infantylnych bajek, lecz z pracowni mammologicznej (ssakologicznej) bardzo poważnej placówki badawczej, jaką jest paryskie Muzeum Człowieka, pracownią tą kieruje Francis Petter. Miłe złego początki - O, sancta simplicitas! O, święta naiwności! - wykrzyknął Jan Hus na widok staruszki podkładającej drew do stosu, na którym za chwilę miał spłonąć. Ten okrzyk, ten kontekst, ta anegdota pasuje jak ulał do dziejów udomowienia wilka, z tym że nie staruszka, ale on sam donosił drwa na swój stos. W roku 1861 Geoffroy Saint-Hilaire widział rzecz następująco: Najpierw schwytanie wilczego szczenięcia, potem przyzwyczajenie go do ludzkiego otoczenia, wreszcie - udomowienie, czyli przysposobienie zwierzęcia do bycia użytecznym: pilnowania jaskini, dzieci, trzody, ostrzeganie szczekaniem o tym, że coś się dzieje. W sumie, udomowienie sprowadziło się do oduczenia wilka samodzielnego zapewnienia sobie bytu. W latach 30. naszego stulecia modna była hipoteza wysunięta przez wiedeńskiego biologa Othenio Abela. Jego zdaniem, wilk, zwierzę drapieżne, postępował śladami superdrapieżnika, najbardziej inteligentnego i skutecznego na świecie, jakim jest "Naga Małpa" (człowiek według określenia Edgara Morina). Ta strategia zapewniała początkowo wilkowi "murowane" powodzenie w łowach. Ale, niestety, skutki uboczne takiego postępowania nie kazały na siebie długo czekać, zaledwie kilka, może kilkanaście pokoleń: wilczysko udomowiło się. "Podłączenie się" do strategii myśliwskiej człowieka, czyli ułatwienie wilczego życia, zaowocowało domestyfikacją, czyli mówiąc wprost - zejściem na psy. Niezależnie od tego, w jaki sposób to nastąpiło, skutek był taki, że pies stał się nie tylko towarzyszem polowań (to byłoby zbyt piękne, przyroda nie lubi happy endu), ale, przynajmniej w ciągu pierwszych tysiącleci tej pożal się boże "przyjaźni" - pokarmem człowieka. Psy zjadano nie tylko w Chinach, ale także w całym basenie Morza Śródziemnego. Poza tym, wilk, stając się psem, utracił częściowo siłę szczęk, chyżość i wytrzymałość łap, redukcji uległa zdolność orientacji w terenie, pamięć, słuch itp. Spsiały wilk stracił zdolność działania w stadzie. Zresztą, analogiczna redukcja uzdolnień dotyczy wszystkich udomowionych gatunków zwierząt. Zmienił się również kształt wilczych oczu, z migdałowych, skośnych, strasznych - stały się okrągłe, poczciwe. Oczywiście, człowiek nie byłby sobą, gdyby z czasem nie poprawił tego i owego. Specjalnie hodowane rasy zyskały w stosunku do przodków: skoczność, umiejętność pływania z kaczką w pysku, sylwetkę przypominającą parówkę na krzywych łapach. Zdziecinniały dzikus Udomowienie przyniosło również cechę, której nie sposób nazwać inaczej niż "infantylizacją". Rzecz w tym, że dorosły pies, w porównaniu z dorosłym wilkiem, zachowuje się jak młodzieniaszek, rozbrykany nastolatek, któremu nawet matura jeszcze nie w głowie. Stara się zwrócić na siebie uwagę, szczeka (rzecz nie do pomyślenia u dorosłego wilka; wilki wprawdzie wyją do księżyca, ale to jest ich metafizyka), pasjami bawi się, aportuje patyki, wykonuje niepotrzebne czynności, marnuje energię. Łatwo to zrozumieć, bowiem po cóż psu energia, i rozwaga, skoro nie musi być dorosły w żadnym momencie swego żywota. Człowiek go obroni, człowiek zapewni mu byt, zbuduje mu budę, kupi wiklinowy koszyk, wpuści do własnego łóżka pod kołdrę. Człowiek zapewnia psu pożywienie, buduje fabryki, aby produkować konserwy dla psów. Człowiek przyprowadza mu seksualnego partnera. Człowiek decyduje o tym, co pies ma robić: - Siad! Leżeć! Bierz! Do nogi! Szukaj! Przynieś kapcie! Pies już nie musi "poważnie" myśleć, wobec tego każdą wolną chwilę, zajęcia dowolne na trawniku, może poświęcić na bezkarne obszczekiwanie przechodniów (bezkarne, bowiem typową reakcją człowieka na taką agresję nie jest, na przykład, złojenie psu skóry pasem), rozglądanie się za kotem, węszenie za ekskrementami. Wilk zapadłby się ze wstydu pod ziemię. Zoologowie zadają sobie pytanie: Dlaczego akurat wilk, nie zaś szakal, kojot, lis, hiena, likaon - został udomowiony? Może dlatego, że w odróżnieniu od nich, zwierząt wiodących samotniczy tryb życia, wilk żyje i poluje stadnie, w związku z tym respektuje pozycję przywódcy stada. Może właśnie to go zgubiło, że w nowym, domowym, zagrodowym, szałasowym, jaskiniowym środowisku umiał, bo tak go natura stworzyła, respektować pozycję człowieka - przywódcy? Hrabiowie i parobki Według ksiąg kynologicznych, aktualnie na świecie merda ogonami około 300 psich ras. Według ustaleń Juliet Clutton-Brock z British Museum, w zasadzie powinno być możliwe przypisanie ich konkretnym wilczym przodkom. I tak, jej zdaniem, od wilka europejskiego pochodzą teriery, owczarki, wyżły; od wilka indyjskiego pochodzą charty, bernardy, nowofundlandy, buldogi; wilk chiński jest antenatem psów rasy chow-chow i spanieli; wilk amerykański to praojciec psów biegających w eskimoskich zaprzęgach. A co z resztą? Czy tylko psia arystokracja zasługuje na badania nad jej genealogią? Z naukowego punktu widzenia tak nie jest, choć hodowcy sądzą zapewne inaczej. Na razie, dane archeozoologiczne są zbyt skąpe, po prostu brakuje psich szkieletów wydobywanych podczas wykopalisk. W związku z tym, badania DNA wydobywanego z tkanek, które przetrwały stulecia i tysiąclecia, są praktycznie w powijakach. W ogóle, badania tego rodzaju dopiero raczkują, są skomplikowane i kosztowne, toteż nic dziwnego, że technika ta znajduje zastosowanie głównie w rozpoznawaniu dziejów człowieka, a nie zwierząt. Ale, oczywiście, z czasem każda nowa technika popularyzuje się, staje się mniej kosztowna, zostaje wówczas stosowana w coraz szerszym zakresie. W tym przypadku będzie zapewne podobnie. Osobną, wciąż nie rozstrzygniętą kwestią pozostaje czas, data udomowienia, od kiedy na świecie rozlegają się nawoływania w rodzaju: - Trezor! Azor! Reksio! W roku 1979 w Niemczech, niedaleko Bonn, w miejscowości Oberkassel natrafiono na szkieletowy grób ludzki, w którym znajdowały się także kości psa - człowieka i zwierzę pogrzebano 14 000 lat temu. Jak dotąd jest to najstarsze znalezisko tego typu na świecie. Wilk stykał się z człowiekiem od milionów lat, właśnie tyle czasu miał na oswojenie się z ogniskiem przed jaskinią i szałasem. Udomowienie, teoretycznie, mogło nastąpić niezależnie od siebie w wielu miejscach globu, i w różnych okresach. Sądząc z obecnie znanych szkieletów, w Europie pies szczekał 12 000 lat p.n.e., w Ameryce Północnej 10 000 lat p.n.e., w Australii 6000 lat p.n.e., w Chinach 5500 lat p.n.e. Ale dane te w każdej chwili mogą zostać wywrócone na nice. Nietrudno przewidzieć, że tak jak rodowód człowieka cofa się nieustannie pod wpływem faktów ujawnianych w trakcie wykopalisk, na skutek odnajdowania coraz to nowych i coraz starszych skamieniałości - podobnie będzie z rodowodem czworonoga darzącego człowieka przyjaźnią największą spośród wszystkich zwierząt.
Przez dziesięciolecia zoologowie dyskutowali o pochodzeniu domowego psa. spór wygasa. Carles Vila, biolog z uniwersytetu w Los Angeles przeprowadził badania genetyczne. Z badań wynika, że przodkiem udomowionego psa jest wilk. Trzeba odpowiedzieć na pytanie: jak to się stało, że dziki zwierz przylgnął do ludzkiej gromady? Kiedy i gdzie do tego doszło? Wysunięto wiele hipotez. Jedna z nich utrzymuje, że do wydarzenia tego doszło 15 000 lat temu. w Europie płonęły ogniska, przy nich ludzkie gromady konsumowały to, co upolowano. czaiły się głodne wilki; ktoś cisnął w ich stronę kość; któryś z wilków dokonał historycznego czynu: podpełzł po ochłap, pożarł. Następnego wieczoru wrócił po następny. tak się działo przez kilka pokoleń. Aż przy ognisku warował pies. Geoffroy Saint-Hilaire widział rzecz następująco: schwytanie szczenięcia, przyzwyczajenie go do ludzkiego otoczenia, udomowienie. udomowienie sprowadziło się do oduczenia wilka samodzielnego zapewnienia sobie bytu. W latach 30. modna była hipoteza Othenio Abela. Jego zdaniem, wilk postępował śladami superdrapieżnika, jakim jest człowiek. Ta strategia zapewniała wilkowi powodzenie w łowach. wilczysko udomowiło się. wilk, stając się psem, utracił częściowo siłę szczęk, chyżość, zdolność orientacji w terenie. Udomowienie przyniosło cechę, której nie sposób nazwać inaczej niż "infantylizacją". dorosły pies zachowuje się jak młodzieniaszek. Stara się zwrócić na siebie uwagę, szczeka, bawi się, wykonuje niepotrzebne czynności. Człowiek go obroni, zapewni mu byt. decyduje o tym, co pies ma robić. Zoologowie zadają sobie pytanie: Dlaczego akurat wilk został udomowiony? Może dlatego, że wilk żyje stadnie, w związku z tym respektuje pozycję przywódcy stada. Według ksiąg kynologicznych, na świecie merda ogonami 300 psich ras. powinno być możliwe przypisanie ich wilczym przodkom. od wilka europejskiego pochodzą teriery, owczarki; od wilka indyjskiego charty, bernardy; wilk chiński jest antenatem psów chow-chow. co z resztą? Na razie, dane archeozoologiczne są zbyt skąpe. Udomowienie mogło nastąpić niezależnie od siebie w wielu miejscach globu. Sądząc z obecnie znanych szkieletów, w Europie pies szczekał 12 000 lat p.n.e., w Ameryce Północnej 10 000 lat p.n.e., w Australii 6000 lat p.n.e.
Polityk jest z inteligenckiego punktu widzenia kretynem,a przedsiębiorca cwaniakiem. Podobną opinię na ten temat ma przeciętny Polak Zespoleni w klęsce RYS. PIOTR SIMICZYJEW JANUSZ A. MAJCHEREK Większość Polaków, jak wykazują badania, pożegnała stary rok w przekonaniu, że nie był pomyślny i powitała nowy bez nadziei, iż będzie lepszy. Stan nastrojów społecznych w Polsce nie odzwierciedla jednak obiektywnej sytuacji kraju, więc nie można go fetyszyzować ani liczyć na jego poprawę w wyniku zmiany tej sytuacji. "Polityczne i ekonomiczne zachowania ludzi zależą zarówno od obiektywnych warunków wyznaczających ich możliwości, jak i od subiektywnych ocen kształtujących indywidualne preferencje" - zauważył Arkadiusz Sęk z CBOS, omawiając wyniki sondaży rejestrujących społeczne oceny warunków życia i sytuacji kraju ("Ocena losu", "Rz" z 21 grudnia 1999 r.). Typowo polskie malkontenctwo, wyrażające się w postrzeganiu rzeczywistości jako gorszej niż jest faktycznie oraz dobieraniu z niej takich elementów, które pozwalają na okazywanie jej dezaprobaty i dystansu, wynikają z podmiotowych skłonności, a te mają związek z poczuciem własnej tożsamości i autoidentyfikacji. Kluczowa dla nich jest z kolei heroiczno-martyrologiczna wizja historycznego dziedzictwa, która ukształtowała mentalność współczesnych Polaków i ich stosunek do spraw publicznych. Konstytutywny dla niej jest natomiast etos klęski i ofiary w słusznej, a najlepiej świętej sprawie. Cnotliwość cierpiętnicza Heroizm i martyrologia splatają się w łańcuch fundamentalnych dla poczucia tożsamości Polaków reminiscencji, począwszy co najmniej od konfederacji barskiej, przez rozbiory, dwa nieudane powstania dziewiętnastowieczne, klęskę wrześniową, powstanie warszawskie, aż do podporządkowania sowieckiemu imperium, a nawet stanu wojennego (choć ten stosunkowo najświeższy okres jest jeszcze wciąż przedmiotem sporu i w społecznej pamięci nie nastąpiło rozstrzygnięcie czy włączyć go do zestawu narodowych nieszczęść). Polacy są najbardziej dumni z klęsk i ofiar w ich wyniku poniesionych, stanowią bowiem one potwierdzenie ich cnót publicznych. Jak zauważył ks. prof. Józef Tischner, cnota słabo uciskana nie jest dość poważana; nic tak nie potwierdza wartości i wielkości, jak rozmiary opresji i skala represji. Im więcej klęsk i ofiar, tym wyższe zatem poczucie własnej wartości. Niedole i cierpienia najsilniej integrują i umacniają Polaków, którzy nie przyjmują do wiadomości, że mogą one być wynikiem własnej głupoty czy nieudolności. Klęska jest więc dla Polaków chwalebna, sukces zaś podejrzany, tej pierwszej zaznaje się bowiem samemu w obronie wartości, ten drugi przypada innym i obcym z powodów niejasnych. Jeśli ona dowodzi cnót i wartości, to on sugeruje niecnotę i występek. Obce konteksty sukcesu Sukces jednak rzeczywiście dywersyfikuje i dezintegruje, gdyż nie mogą go doświadczyć wszyscy w równym stopniu. Dziejowa klęska może zintegrować, scalić i zespolić, społeczeństwo sukcesu jest rozwarstwione i podzielone według stopnia partycypacji w jego przysparzaniu i korzystaniu zeń, a każdy dostrzega tych, którzy mają się lepiej od niego, co pozwala mu czuć się pokrzywdzonym. W mijającej dekadzie Polacy osiągnęli i zaznali sporo sukcesów. Niepodległość, zewnętrzne bezpieczeństwo, demokratyczne państwo, samorządność, wolności polityczne i swobody obywatelskie, wolnorynkowa i rozwijająca się gospodarka, ideowy pluralizm i otwarcie na przyjazny świat, to tylko hasłowo ujęte obszary obiektywnych dobrodziejstw, jakich nie doświadczali od dziesięcioleci, a łącznie to może i od stuleci. Ale im częściej się o nich mówi, tym silniejsze to budzi protesty, im więcej przytaczanych przykładów i dowodów pomyślności, tym agresywniejsze ich kwestionowanie. Cytowanie pozytywnych opinii, formułowanych o sytuacji w Polsce przez instytucje i ośrodki zagraniczne, wywołuje wręcz przeciwne efekty, bo utwierdza malkontentów w przekonaniu, że sukces ma obce konteksty i niekoniecznie jest zgodny z naszym interesem. Rzeczywistość i utopia Skoro sukces może różnicować i dezintegrować zbiorowość społeczną, więc przez zwolenników kolektywizmu jest postrzegany jako niebezpieczny i deprecjonowany, a w ostateczności nie przyjmowany do wiadomości. Dotyczy to zwłaszcza niektórych kolektywistów o orientacji "narodowo-katolickiej" i "patriotyczno-niepodległościowej", zaprzeczających występowaniu w Polsce ostatniego dziesięciolecia jakichkolwiek sukcesów. Dla nich klęską było wszystko, począwszy od Okrągłego Stołu, przez program Leszka Balcerowicza, aż do reform wprowadzanych przez obecny rząd. W wyniku otrzymujemy paradoksalne sugestie, zgodnie z którymi gorliwość w wierze opartej na Dobrej Nowinie oraz żarliwość patriotyzmu i miłości ojczyzny mają się wyrażać poprzez kultywowanie poczucia klęski. Sukces staje się niebezpieczny dla religijnej i narodowej więzi, więc należy się przed nim bronić i wszystko obracać w chwalebne nieszczęście, przynajmniej propagandowo. Jeśli fakty przeczą tej wizji i propagandzie, tym gorzej dla faktów. Wieloletni i nieprzerwany wzrost produktu krajowego brutto oraz dochodów realnych ludności nie przeszkadza więc głosić tezy o postępującym ubożeniu kraju i społeczeństwa, a poszerzania obszarów wolności i swobód obywatelskich przedstawiać jako prowadzących do zniewolenia. Podobny rodzaj rozumowania prezentują rzecznicy kolektywizmu klasowego i zorientowanego socjalnie. Nie chodzi tu o lewicową opozycję polityczną, ochoczo ujmującą się za tymi, którym się nie powiodło i szermującą hasłami sprawiedliwości społecznej w koniunkturalnych celach propagandowych. W nurcie tym mieszczą się także niezależni komentatorzy, jak Karol Modzelewski czy Ryszard Bugaj. Z ich punktu widzenia sukcesu nie może być tam, gdzie nie wszyscy mogą z niego korzystać, więc jest on niemożliwy dopóty, dopóki nie nastanie utopia pomyślności "każdemu według potrzeb". Ta jednak, jak wiadomo, nie nastanie nigdy, co gwarantuje jej miłośnikom wieczyste prawo obrażania się na rzeczywistość. Zgodnie z supozycją, że sukces jest podejrzany, a odnoszący go ludzie są występni i obcy, wszyscy prawdziwi i uczciwi Polacy muszą żyć w poczuciu klęski. To oczywiste dla zwolenników opcji ultrakatolickiej i ultranarodowej, rozpaczających nad katastrofą, jaką jest wyprzedaż najcenniejszych polskich zasobów zachłannym zagranicznym hochsztaplerom i wciąganie najświętszej ojczyzny do europejskiego bagna. O tym, że prawdziwe sukcesy i pomyślność mogą zintegrować i umocnić katolickie, bogobojne i gorliwe patriotycznie społeczeństwo w europejskiej wspólnocie, jak udowodnili Irlandczycy, wielu Polaków nie słyszało. Inteligenckie resentymenty Na ukształtowanie poczucia sukcesu nie pozwalają też Polakom ich niektórzy inteligenccy mentorzy, interpretatujący ich losy. Sądzą bowiem, że jeśli oni sami, elity tego społeczeństwa, nie czują się zbyt dobrze, to i ono nie może rozwijać się pomyślnie. Punkt widzenia większości polskich inteligentów nie uwzględnia faktu, że ich na wpół samozwańcze role elity społecznej, politycznej i ekonomicznej, a nawet duchowej i intelektualnej, dobiegły historycznego finału wraz z pewną epoką. Dziś są przejmowane przez profesjonalnych polityków, przedsiębiorców, menedżerów, ekspertów i kreatorów. Nie chcą się z tym pogodzić, więc swoich zmienników uważają za oszustów, cwaniaków i uzurpatorów. A skoro to są właśnie ludzie sukcesu w III Rzeczypospolitej, to te sukcesy stają się w inteligenckich oczach podejrzane i wątpliwe. Ponieważ to takie osoby i środowiska tworzą klasę średnią, to jej istnienie jest kwestionowane, a oni karykaturyzowani. Polityk jest z inteligenckiego punktu widzenia kretynem, a przedsiębiorca cwaniakiem, co zgadza się z opinią, jaką ma na ich temat przeciętny Polak, tym łatwiej i chętniej przyjmujący taką diagnozę, że nie rozumie politycznych mechanizmów demokracji czy ekonomicznych reguł wolnego rynku. Na wszelki wypadek zatem uważa za podejrzanych wszystkich, którzy się w nich rozeznają i sprawnie poruszają. Liczne inteligenckie opinie utwierdzają więc Polaków w przekonaniu, że ich kraj znajduje się w rękach nieuków i cwaniaków, a sukces jest oszustwem, złudzeniem lub zagrożeniem. Sukces a propaganda sukcesu O tym, że ocena sytuacji w kraju zależy nie tyle od obiektywnych okoliczności, ile subiektywnych skłonności, świadczy wskazanie przez dwie trzecie Polaków na epokę gierkowską jako najbardziej pomyślny okres w powojennych dziejach kraju. W ten sposób ówczesna propaganda sukcesu święci pośmiertny triumf nad dzisiejszą propagandą klęski. Środowiska kwestionujące obraz obecnej Polski jako kraju sukcesu, a nawet samą możliwość jego odniesienia w tutejszych warunkach, są liczne, głośne i wpływowe. Sami ludzie sukcesu nie są zaś ani tak liczni, by tamtych zagłuszyć, ani tak zintegrowani, by się im przeciwstawić. Są podzieleni i odtrąceni. Patronujący im i reprezentujący ich Leszek Balcerowicz jest wręcz znienawidzony. Odmawia się im miana prawdziwych Polaków, patriotów, uczciwych ludzi, a nawet pełnoprawnych członków społeczeństwa. Prawdziwy sukces w społeczeństwie malkontentów jest jeszcze trudniejszy do przyjęcia niż do osiągnięcia. Na szczęście jest znacznie częściej osiągany niż przyjmowany. Zasoby decydujące o rzetelnym i rzeczywistym sukcesie to - zwłaszcza w społeczeństwie na dorobku, nie dysponującym zgromadzonymi kapitałami materialnymi - kapitał intelektualny, talenty operacyjne i zdolności organizacyjne. Mają one charakter indywidualny i zróżnicowany, nie można się nimi podzielić, a na pewno nie równo, jak biedą i utrapieniem. Niełatwo zaś pogodzić się z tym, że niektórzy mają ich więcej, a zatem ich powodzenie jest uzasadnione.
Heroizm i martyrologia splatają się w łańcuch fundamentalnych dla poczucia tożsamości Polaków reminiscencji, począwszy co najmniej od konfederacji barskiej, przez rozbiory, dwa nieudane powstania dziewiętnastowieczne, klęskę wrześniową, powstanie warszawskie, aż do podporządkowania sowieckiemu imperium, a nawet stanu wojennego.Polacy są najbardziej dumni z klęsk i ofiar w ich wyniku poniesionych, stanowią bowiem one potwierdzenie ich cnót publicznych. Im więcej klęsk i ofiar, tym wyższe zatem poczucie własnej wartości. Niedole i cierpienia najsilniej integrują i umacniają Polaków, którzy nie przyjmują do wiadomości, że mogą one być wynikiem własnej głupoty czy nieudolności.Klęska jest więc dla Polaków chwalebna, sukces zaś podejrzany, tej pierwszej zaznaje się bowiem samemu w obronie wartości, ten drugi przypada innym i obcym z powodów niejasnych. Jeśli ona dowodzi cnót i wartości, to on sugeruje niecnotę i występek.Sukces jednak rzeczywiście dywersyfikuje i dezintegruje, gdyż nie mogą go doświadczyć wszyscy w równym stopniu. Dziejowa klęska może zintegrować, scalić i zespolić, społeczeństwo sukcesu jest rozwarstwione i podzielone według stopnia partycypacji w jego przysparzaniu i korzystaniu zeń, a każdy dostrzega tych, którzy mają się lepiej od niego, co pozwala mu czuć się pokrzywdzonym. Sukces staje się niebezpieczny dla religijnej i narodowej więzi, więc należy się przed nim bronić i wszystko obracać w chwalebne nieszczęście, przynajmniej propagandowo. Jeśli fakty przeczą tej wizji i propagandzie, tym gorzej dla faktów. Wieloletni i nieprzerwany wzrost produktu krajowego brutto oraz dochodów realnych ludności nie przeszkadza więc głosić tezy o postępującym ubożeniu kraju i społeczeństwa, a poszerzania obszarów wolności i swobód obywatelskich przedstawiać jako prowadzących do zniewolenia.Podobny rodzaj rozumowania prezentują rzecznicy kolektywizmu klasowego i zorientowanego socjalnie.
TECHNOLOGIE Cyborgi przestają być wyłącznie wymysłem autorów powieści fantastycznonaukowych Komputer sterowany myślą ZBIGNIEW WOJTASIŃSKI Ludzie całkowicie sparaliżowani będą mogli samą myślą sterować komputerem, by porozumieć się z otoczeniem. Niezwykle czułe detektory, odczytujące wybrane fale mózgowe, testowane są w laboratoriach USA, Japonii i Europy. Do łączności z urządzeniami elektronicznymi można wykorzystać jakąkolwiek aktywność układu nerwowego - sygnały elektryczne wytwarzane ruchami gałek ocznych lub impulsy nerwów mięśni. Jeszcze niedawno wszelkie rozważania na ten temat były domeną wyłącznie autorów powieści fantastycznonaukowych. Obecnie uczeni w kilkunastu ośrodkach prześcigają się w konstruowaniu urządzeń coraz sprawniej wykrywających komunikaty myślowe. Neurolodzy Uniwersytetu Emory w Atlancie wypróbowali u dwóch pacjentów system pozwalający sterować kursorem na ekranie monitora - bez pośrednictwa "myszy" lub klawiatury. Prof. Roy Bakaya wszczepił im do ośrodka ruchowego implanty krzemowe w kształcie stożka, zawierające miniaturowe elektrody. Po obrośnięciu komórkami nerwowymi rejestrują fale mózgu przesyłane do komputera poprzez przekaźnik umieszczony tuż pod czaszką. Chory musi tylko skoncentrować uwagę na kursorze, by go przestawić w górę lub w dół, na prawo i na lewo - w to miejsce na ekranie, gdzie umieszczone są wybrane zdania i polecenia. Elektrody w mózgu Komunikowanie się przy użyciu takiego systemu jest dość żmudne i kłopotliwe, ale wyłącznie dla ludzi zdrowych. Dla osób całkowicie sparaliżowanych, nie mogących wykonywać żadnych ruchów, nawet mięśniami twarzy, jest jedynym sposobem porozumiewania. Przykładem jest 57-letni mężczyzna, unieruchomiony po udarze mózgu, posługujący się nim od kilku miesięcy. Urządzenie ma jednak tę wadę, że wymaga użycia wszczepów, grożących powstaniem infekcji i uszkodzeniem mózgu. W przyszłości większe zastosowanie znajdą zapewne bardziej wyrafinowane detektory fal mózgowych, wyposażonych w elektrody umieszczane na skórze głowy. Kilka takich rozwiązań jest testowanych w USA, Niemczech oraz Japonii. Tygodnik "New Scientist" informuje, że Niels Birbaumer z uniwersytetu w Tybindze opracował system wyposażony w elektrody umieszczane na głowie chorego - w sąsiedztwie ośrodka ruchowego. W tym obszarze mózgu są wytwarzane fale, które łatwiej rejestrować niż np. fale alfa, nie zawsze wychwytywane przez elektroencefalogram (EEG). Odpowiednio je modulując można przemieszczać kursor, np. na poszczególne litery widniejące w kilku rzędach na monitorze. Kolejno można je tak wybierać, by budować całe zdania. Niestety, jest to dość żmudna praca: na zaznaczenie każdej litery lub spacji potrzeba 80 sekund, a na sformułowanie krótkiej wypowiedzi - aż pół godziny. W ten sposób w Niemczech porozumiewa się już trzech pacjentów cierpiących na SLA - stwardnienie zanikowe boczne. Choroba ta atakuje komórki mózgu i rdzeń kręgowy (tzw. neurony ruchowe przekazujące impulsy do mięśni rąk i nóg). W ciągu kilku lat może doprowadzić do znacznego zaniku mięśni, całkowitej utraty sprawności i kontroli własnego ciała, a w końcu - do śmierci. Elektroniczna telepatia Sterowanie komputerem samą myślą stało się możliwe, gdy uczeni lepiej opanowali skomplikowane odczytywanie i werbalizację sygnałów ludzkiego mózgu. Pomogły w tym bardziej czułe detektory, a także urządzenia pozwalające wyselekcjonować wybrane impulsy elektryczne spośród tysiąca innych, jakie wytwarzane są przez układ nerwowy człowieka, np. podczas ruchu gałką oczną, mrugania powiekami czy połykania śliny. Wyłowione sygnały trzeba jeszcze przetworzyć w konkretne polecenia, np. "przesunąć kursor" na ekranie lub "nacisnąć klawisz" klawiatury. Pierwsze prace nad takimi urządzeniami rozpoczęto już w latach 60., ale obiecujące efekty uzyskano dopiero 30 lat później - na początku lat 90. Dr Norio Fujimaki z ośrodka badawczego Fujitsu w Jokohamie próbował przed kilkoma laty za pośrednictwem elektroencefalogramu wyłowić w mózgu sygnały pojawiające się, gdy pojawi się w nim myśl np. o literze "A". Podobno nawet udało mu się tego dokonać, ale opracowany przez niego system potrzebował aż 10 godzin, by rozpoznać samogłoskę. Lepsze efekty uzyskał dr Emanuel Donchin, amerykański uczony zatrudniony przez ośrodek badawczy Air Force. Zauważył on, że silniejszy sygnał powstaje wtedy, gdy chory rozpozna na monitorze pokazywane przypadkowo litery, o których myślał. Mózg emituje wtedy falę oznaczoną symbolem P-300, nazwaną tak, gdyż trwa zaledwie 300 tysięcznych sekundy od wywołania takiej myśli. System ten usprawnił dr Lawrence Farwell z laboratorium badań nad ludzkim mózgiem w Waszyngtonie: zamiast przypadkowych liter pokazywał na ekranie komputera matrycę z ułożonymi w kolumnach literami oraz kilkoma komendami. Podłączeni do systemu sparaliżowani pacjenci układali zdania, które po komendzie "talk" były odczytywane przez syntetyzator mowy. Podobne urządzenie, tym razem badaczy Uniwersytetu Tottori w pobliżu Osaki (również rejestrujące sygnały P-300), potrafi odczytywać pojedyncze słowa, jakie zaledwie na chwilę pojawiają się w umyśle człowieka. Komputer w ciągu 25 sekund porównuje je z kilkoma zakodowanymi w pamięci wzorami. Japońscy uczeni zapewniają, że jego możliwości będą coraz większe i coraz szybciej będzie potrafił odczytać polecenia pacjentów. Homoelektronicus Czy to oznacza, że kiedyś będzie można rozpoznać nie tylko pojedyncze sygnały, ale również myśli ludzi? Jeszcze niedawno takie pytanie byłoby niedorzeczne. Dziś naukowcy nie są już takimi sceptykami, tym bardziej że wprowadzane są coraz bardziej czułe detektory wyładowań elektrycznych oraz doskonalsze techniki badania mózgu. Tomografy oraz urządzenia do rezonansu magnetycznego pokazują, jaki fragment mózgu jest aktywny podczas różnych czynności umysłowych - czytania, liczenia, postrzegania lub wysiłku intelektualnego. Podejrzewa się, że istotną rolę odgrywają w nich fale mózgowe, które nie tylko są objawem tych czynności, ale zarazem integratorem neuronów znajdujących się w różnych ośrodkach mózgu, niezbędnych do ich wykonania. Co więcej, pojawiły się podejrzenia, że rejestrowanie biotencjałów mózgowych pozwala obrazować nieświadome procesy umysłowe związane z postrzeganiem, mową i motoryką. Sugerują to eksperymenty Stanislasa Dehaene'a z Narodowego Instytutu Zdrowia i Badań Medycznych (INSERM) we Francji, opublikowane na łamach "Nature". Gdyby potwierdziły to kolejne badania, w przyszłości można byłoby zarówno odczytywać niektóre myśli ludzi, jak i wpływać na ich podświadomość. Aktywność elektryczną układu nerwowego można wykorzystać też do bezpośredniego komunikowania się człowieka z komputerem. Elektrody mocowane na głowie do odbioru sygnałów mózgu można umieścić też na skórze do rejestrowania impulsów wytwarzanych w mięśniach podczas skurczów. Dr David Warner, neurofizjolog Akademii Medycznej Loma Linda w Kalifornii, wspólnie ze specjalistami z Uniwersytetu Stanforda opracował urządzenie reagujące na ruchy mięśni twarzy. Zastosował je u sparaliżowanego, dziesięcioletniego chłopca, który po raz pierwszy po wypadku samochodowym mógł posługiwać się komputerem. Podobnie do sterowania urządzeniami elektronicznymi można wykorzystać ruchy gałek ocznych: wystarczy użyć detektory wychwytujące towarzyszące im niewielkie zmiany napięcia twarzy. Nie można zatem wykluczyć, że w przyszłości rakiety będzie można nakierować na cel jedynie wzrokiem. Powstaną systemy rejestrujące zmiany napięcia mięśni, sygnały w mózgu oraz ruch gałek ocznych powstające w razie jakiegoś zagrożenia. "Inteligentne" systemy będą w stanie je właściwie zinterpretować i błyskawicznie zareagować, by uchronić samolot lub samochód przed katastrofą. Phil Kennedy z Uniwersytety Emory chce wykorzystać umieszczane w mózgu implanty do poruszania kończyn sparaliżowanych ludzi. Ma nadzieję, że odpowiednio koncentrując uwagę niepełnosprawni będą mogli wydawać polecenia przytwierdzonym do nóg miniaturowym generatorom impulsów elektrycznych wywołujących skurcz mięśni. W XXI w. cyborgi - istoty będące skrzyżowaniem biologii z elektroniką - przestaną być wyłącznie wymysłem autorów powieści fantastycznonaukowych.
W laboratoriach USA, Japonii i Europy testuje się niezwykle czułe detektory, które odczytują wybrane fale mózgowe. Testy te mają na celu skonstruowanie urządzeń, które będą wykrywały komunikaty myślowe. Urządzenia takie mają być pomocne dla osób całkowicie sparaliżowanych, nie mogących wykonywać żadnych ruchów. Dotychczasowe eksperymenty pozwoliły chorym na porozumienie się ze światem zewnętrznym, choć proces komunikacji jest bardzo czasochłonny - na zaznaczenie każdej litery potrzeba 80 sekund a na sformułowanie krótkiej wypowiedzi - 30 minut. Ponadto testowana metoda jest o tyle niebezpieczna,że urządzenie do wychwytywania fal mózgowych wymaga użycia wszczepów grożących powstaniem infekcji i uszkodzeniem mózgu. Prace nad komputerem sterującym samą myślą rozpoczęły się de facto już w latach 60., kiedy naukowcy lepiej opanowali skomplikowane odczytywanie i werbalizację sygnałów ludzkiego mózgu. Choć prace trwały ponad 30 lat obiecujące efekty dało się uzyskać dopiero w latach 90. Początkowo komputer potrzebował aż 10 godzin by rozpoznać samogłoskę, obecnie uczeni rozważają powstanie maszyny, która będzie umiała rozpoznać nie tylko sygnały,ale też ludzkie myśli. O tym,że jest to możliwe może zaświadczyć fakt, że obecnie wykorzystywane tomografy oraz urządzenia do rezonansu magnetycznego pokazują który dokładnie fragment mózgu jest aktywny podczas różnych czynności umysłowych takich jak: czytanie, liczenie, postrzeganie lub wysiłek intelektualny. Do sterowania urządzeniami elektornicznymi można wykorzystywać również ruchy gałek ocznych, wystarczy użyć detektorów wychwytujących napięcia twarzy. Dzięki temu, odpowiednio koncetrując uwagę, niepełnosprawni będą mogli wydawać polecenia przytwierdzonym do nóg generatorom impulsów elektrycznych, które wywołają skurcz mięśni.
POLEMIKA Dla gospodarki polskiej szansą będzie odbudowa polskiej prawicy Mit partii środka Henryka Bochniarz ("Politycy nie nadążają", "Rz" nr 295 z 19.12.2000r.) słusznie zwróciła uwagę na rozmijanie się działań polityków polskich z potrzebami polskiej gospodarki. Wręcz symbolicznym tego wyrazem było przyjęcie ostatnio wszystkich sobót wolnych oraz batalia o czterdziestogodzinny tydzień pracy. Wątpliwości rodzą się jednak, gdy jako receptę na ten stan przyjmuje ona budowę silnej partii środka, której przyświecałaby ekonomiczna racjonalność. Wnioski Bochniarz zdumiewają o tyle, że - zamiast proponować działania prowadzące do sukcesu tejże racjonalności w skali kraju - zgadza się na uczynienie z niej zasady działania wyłącznie politycznej mniejszości. Bo partia środka, niezależnie od swojej roli i wpływów, pozostanie tylko mniejszościowym elementem sceny politycznej spolaryzowanej na dwubiegunowy układ tradycyjnie określany jako lewica i prawica. Rola niekonieczna Jeśli partia środka zdobędzie takie poparcie, że stanie się jednym z dwóch głównych elementów owej podstawowej alternatywy, to przejmie rolę któregoś ze skrzydeł w zależności od orientacji drugiego, głównego aktora sceny politycznej. A więc przestanie być centrum. Można przyjąć na przykład, jak czynił to politolog amerykański Giovanni Sartori, że włoska chadecja w sensie ideowym była typową partią środka, ale ponieważ czterdzieści lat przeciwstawiana była partii komunistycznej, odgrywała więc rolę włoskiej prawicy. Podziałowi prawica - lewica zarzucać można, że jest arbitralny i relatywny. Właściwie dlaczego mamy ciągle określać się względem tego, jak usiedli posłowie w czasie Rewolucji Francuskiej? Model ten jednak odpowiada zasadzie demokracji - możliwości wyboru. Wyznaczony jest przez trwałą dyspozycję umysłu ludzkiego, aby rzeczywistość postrzegać w dwudzielnym układzie. O ile podział prawica - lewica jest relatywny, a miejsce partnerzy wyznaczają sobie nawzajem, o tyle centrum polityczne, czyli partia środka, relatywne jest w dwójnasób, ponieważ określone jest jako miejsce pomiędzy dwiema partiami. W sensie politycznym jako element dodatkowy między dwoma niezbędnymi biegunami wyborczej alternatywy nie wydaje się ono niezbędne. Centrum to nie istnieje w systemie anglosaskim. W Stanach Zjednoczonych można mówić o bardziej centrowych, czyli umiarkowanych, skrzydłach republikanów i demokratów, którym ideowo bliżej do siebie niż skrajnym skrzydłom ich własnych partii, ale to, że sytuują się one jednak w partiach przeciwnych, demonstruje, dlaczego centrum nie jest potrzebne. Sytuacja w Anglii z grubsza oddaje ten schemat pomimo pojawienia się liberałów, którzy bezskutecznie od dłuższego czasu usiłują odegrać w nim rolę. Sytuację w Niemczech przedstawiano często - również w Polsce - jako przykład sceny politycznej, na której istotną i trwałą rolę odgrywa partia centrum, w tym wypadku FPD. Dziś FPD ma coraz większe kłopoty z przetrwaniem. Zieloni w warunkach niemieckich jako par excellence partia lewicowa nie mogą przejąć tej roli. Skłonność do zanikania Tak więc istnienie partii środka nie jest niezbędne dla demokracji, a wręcz można powiedzieć, że ich powstanie jest historycznym przypadkiem i, co więcej, partie takie mają skłonność do zanikania w stałym dwubiegunowym ciśnieniu. W Polsce centrum sceny politycznej stanowi Unia Wolności, gdyż PSL zupełnie nie mieści się w tym schemacie. Unia Wolności wyrosła wokół rządu Mazowieckiego, w czasie walki dwóch odłamów postsolidarnościowego obozu. Określana jako lewica przez solidarnościowych przeciwników, sama odmawiała tej kwalifikacji, przyjmując, że w polskiej sytuacji podziały takie zatraciły sens. Walczyła o całość solidarnościowej schedy, a więc, jak się wówczas wydawało, o całość polskiej sceny politycznej. Tymczasem okazało się, że postkomuniści, wykorzystując swoje finansowo-medialne wpływy i struktury organizacyjne, zdominowali bez reszty lewą stronę polskiej sceny politycznej. W efekcie Unia Demokratyczna, która przekształciła się później w Unię Wolności, znalazła się w centrum polskiej sceny politycznej, w układzie o tyle dziwnym, że prawa strona tej sceny nie została jeszcze ukształtowana. Wydawało się, że sprawę tę rozwiąże AWS, jednak po przegranych wyborach prezydenckich, zakwestionowaniu przywództwa Krzaklewskiego i sposobu organizacji całej koalicji stała się areną wewnętrznych starć, które mogą doprowadzić do jej rozpadu, jak przyczyniły się do spadku jej popularności. AWS powstała wokół związku zawodowego. Sam ten fakt, wbrew lamentom rozlicznych krytyków, nie musiałby przynosić żadnych negatywnych konsekwencji. W tak niezwykłej sytuacji - wychodzenia z komunistycznego systemu - musiały wydarzać się nietypowe rzeczy. Zresztą w świecie współczesnym zdarzają się takie niezwykłe ewolucje. W Argentynie korporacyjne państwo zbudowane przez Perona rozmontowane zostało przez Carlosa Menema, przywódcę partii peronistycznej. W Meksyku rynkową rewolucję rozbijającą tradycyjny monopartyjno-związkowy układ rozpoczęli politycy PRI, rządzącej partii o orientacji wyraźnie socjalistycznej. Polska prawica może być prorynkowa W sferze polityki makroekonomicznej rządy AWS nie musiały budzić specjalnego niepokoju. Wprawdzie pojawiały się naciski ze strony związku, reformy były zbyt lękliwe i ślamazarne, ale w żadnym sensie nie była to związkowa dyktatura. Wydawać się mogło, że stopniowo bezpośredni udział w życiu politycznym "Solidarności" zostanie wyeliminowany i wróci ona do swojej związkowej roli, co nie znaczy, iż nie może współpracować z partią polityczną. Nieoczekiwanie jednak proces ten przybrał dramatyczny przebieg i stał się walką o władzę w AWS. Propozycja Henryki Bochniarz, zresztą formułowana już wcześniej przez niektórych polityków, wydaje się zgubna również z perspektywy celów, które przyświecają jej autorce. Chce ona wyłuskać z AWS, a więc prawicy polskiej, prorynkowe partie polityczne i związać je z mityczną partią środka. Jeśliby się to udało, doprowadziłoby to do marginalizacji prawicy, a niewiele wzmocniłoby centrum. Byłoby więc receptą na trwały sukces postkomunistycznej lewicy, której również Bochniarz nie uważa (w każdym razie nie pisze o tym) za partię ekonomicznie racjonalną. Wystarczy zresztą zobaczyć, jak ta partia głosuje w obecnym parlamencie. Dowodzą tego jej czteroletnie rządy, które wiązały się z zablokowaniem liberalizacji ekonomicznej Polski. Znamienne, że wielu publicystów, analizujących politykę wyłącznie na podstawie niektórych wypowiedzi polityków, tego nie zauważyło. Natomiast trudno wyobrazić sobie, aby dołączenie grupy posłów SKL zwiększyło atrakcyjność UW czy jakiegoś tworu, który powstałby w wyniku ich koalicji. Liczenie na zdyskontowanie relatywnego sukcesu Olechowskiego wydaje się również mało umotywowane. Głosy z wyborów prezydenckich nie przekładają się na wybory parlamentarne. Szansą na przyśpieszenie modernizacji Polski jest odbudowa polskiej prawicy. Oczywiście w tym celu winna ona przełamać swoje wewnętrzne rozdarcie i definitywnie oderwać się od związku. Wbrew licznym głosom nie reprezentuje ona antyrynkowej postawy, a raczej wewnętrzne sprzeczności i brak konsekwencji. Tradycyjnie, w każdym razie od co najmniej stu lat, na Zachodzie to prawica odgrywała rolę orędownika wolnego rynku. Nie ma powodu, aby w Polsce działo się inaczej. Toteż zwolennicy racjonalnej gospodarki i modernizacji Polski, zamiast wojować o rozbudowę mitycznego centrum, winni wspierać działania na rzecz odbudowy polskiej prawicy, która byłaby w stanie konkurować z SLD. Bronisław Wildstein
Henryka Bochniarz słusznie zwróciła uwagę na rozmijanie się działań polityków polskich z potrzebami polskiej gospodarki. Wątpliwości rodzą się jednak, gdy jako receptę na ten stan przyjmuje ona budowę silnej partii środka, której przyświecałaby ekonomiczna racjonalność. Jeśli partia środka zdobędzie takie poparcie, że stanie się jednym z dwóch głównych elementów owej podstawowej alternatywy, to przejmie rolę któregoś ze skrzydeł w zależności od orientacji drugiego, głównego aktora sceny politycznej. A więc przestanie być centrum. O ile podział prawica - lewica jest relatywny, a miejsce partnerzy wyznaczają sobie nawzajem, o tyle centrum polityczne, czyli partia środka, relatywne jest w dwójnasób, ponieważ określone jest jako miejsce pomiędzy dwiema partiami. W sensie politycznym jako element dodatkowy między dwoma niezbędnymi biegunami wyborczej alternatywy nie wydaje się ono niezbędne. Propozycja Henryki Bochniarz, zresztą formułowana już wcześniej przez niektórych polityków, wydaje się zgubna również z perspektywy celów, które przyświecają jej autorce. Chce ona wyłuskać z AWS, a więc prawicy polskiej, prorynkowe partie polityczne i związać je z mityczną partią środka. Jeśliby się to udało, doprowadziłoby to do marginalizacji prawicy, a niewiele wzmocniłoby centrum.Szansą na przyśpieszenie modernizacji Polski jest odbudowa polskiej prawicy. Oczywiście w tym celu winna ona przełamać swoje wewnętrzne rozdarcie i definitywnie oderwać się od związku.
Zmiana sposobu wyboru burmistrza to nie korekta w ordynacji wyborczej, ale zmiana ustroju gminnego Polityk czy menedżer RYS. ROBERT DĄBROWSKI JERZY REGULSKI Samorządowcy są krytykowani za swoje oczywiste grzechy, ale i za wiele win nie popełnionych. Jest oczywiste, że ustrój gmin wymaga retuszy. W miarę rozwoju samorządności, uzyskiwania nowych doświadczeń, ale i w ślad za rozwojem gospodarczym i społecznym ustrój gmin musi się zmieniać. Nic bardziej błędnego niż twierdzenie, że istnieje jakiś ustrój "docelowy", po osiągnięciu którego już niczego zmieniać nie będziemy. Ale każda zmiana, aby była rozsądna i skuteczna, musi być poprzedzona dyskusją. I dobrze, że wicemarszałek Senatu Donald Tusk (UW) taką dyskusję chce rozpocząć. Obawiam się tylko, że od złego końca. Bo zmiana wyboru burmistrza to nie jest sprawa tylko ordynacji wyborczej. Zmieniając sposób wyboru, zmieniamy ustrój gminy. A to sprawa znacznie poważniejsza. Podobne postulaty były już kilkakrotnie zgłaszane. I to z różnych powodów. Ostatnia taka inicjatywa była wniesiona przez prezydenta w 1997 roku, w przeddzień parlamentarnych wyborów, i miała zdecydowanie polityczny podtekst. Aby zdecydować się, jak wybierać burmistrza, najpierw trzeba odpowiedzieć na inne pytania: kim ma być burmistrz, jaką rolę ma odgrywać, jaki charakter wiedzy i umiejętności powinien reprezentować. Jeśli zmienimy sposób wyboru, to będziemy mieli inny typ ludzi na tym stanowisku i inaczej trzeba ułożyć stosunki między organami gminy. Najmądrzejszy we wsi Burmistrza można postrzegać dwojako - albo jako polityka, albo jako menedżera. W pierwszym przypadku jego zadaniem jest prowadzenie polityki lokalnej, a więc odgrywanie wiodącej roli w ustalaniu celów rozwoju, określaniu priorytetów, rozwiązywaniu konfliktów, wyznaczaniu zadań aparatowi wykonawczemu. W drugim natomiast podstawowym zadaniem jest zarządzanie gminą i wykonywanie funkcji władzy publicznej. Burmistrzem powinien być więc albo "najmądrzejszy we wsi", autorytet lokalny, któremu ludzie ufają, albo też sprawny menedżer. Nadzwyczaj rzadko spotkamy człowieka zdolnego wykonywać obie funkcje naraz. Ale obie te funkcje są potrzebne i żadnej z nich nie można pominąć, jeśli gmina ma sprawnie funkcjonować i zaspokajać oczekiwania swych mieszkańców. Problem wyboru polega na tym, jaki organ ma je spełniać, a więc jak podzielić zadania i odpowiedzialność między burmistrzem a radą. Po poprzednim ustroju odziedziczyliśmy pewne wyobrażenie o roli burmistrza. W okresie PRL lokalnym liderem politycznym był sekretarz miejscowego komitetu PZPR. Naczelnik był urzędnikiem, którego zadaniem było zarządzanie miejscową administracją i zarządzanie gminą. W świadomości społecznej burmistrzowie i wójtowie odziedziczyli rolę naczelników. Ale zniknęły komitety partii i powstała pustka na miejscu liderów politycznych. Rolę tę chciałyby często odgrywać lokalne organizacje różnych partii. Jednak rządy zza kulis nigdy do dobrego nie prowadzą. Potrzebne jest w ramach organów gminy miejsce dla lidera politycznego, piastującego mandat z wyboru. Na ogół tę rolę przywódczą zaczęli przejmować burmistrzowie. Było to sprzeczne z ustrojem gminnym, który rolę wiodącą przeznaczał radzie. Jeśli bowiem burmistrz ma być wiodącym politykiem, to wtedy dla przewodniczącego rady nie ma miejsca; burmistrz ma przewodniczyć radzie. Takie rozwiązanie było przedstawione w pierwotnym projekcie ustaw samorządowych, opracowanym przez komisję senacką. Funkcję przewodniczącego rady wprowadzono na wniosek jednego z senatorów, który chciał odtworzyć model rządu i parlamentu na szczeblu lokalnym. Niestety, większość senatorów tę poprawkę poparła i weszliśmy na złą drogę, z której trudno zejść. Ewolucja instytucjonalna rządzi się bowiem specyficznymi prawami, w których bezwład odgrywa wielką rolę. A przecież konflikty między burmistrzami a przewodniczącymi rad są powszechne. I należy się dziwić parlamentowi, że - znając te złe doświadczenia - wprowadził taki sam model do powiatów i województw. Burmistrz uzależniony Zmiana usytuowania burmistrza wymaga modyfikacji ustrojowych. Przede wszystkim, gdy burmistrz ma być wiodącym lokalnym politykiem - do spraw wykonawczych, do sprawowania bieżącego zarządu, do wykonywania wszystkich funkcji urzędniczych powinien być zaangażowany sprawny profesjonalista: dyrektor czy sekretarz gminy. Wtedy jednak trzeba zmienić usytuowanie sekretarza. Obecnie jest on powoływany przez radę, ale na wniosek burmistrza. Jest więc w pełni uzależniony od tego ostatniego, który może go w każdej chwili odwołać. To uzależnienie zresztą zostało zwiększone w stosunku do pierwotnej regulacji z 1990 roku. Naciski burmistrzów były silne, a sekretarze nie dysponują żadną siłą polityczną. Tymczasem pozycja sekretarza powinna być na tyle silna, aby mógł zawsze powiedzieć "nie" zbyt politycznym zamiarom burmistrza. Inaczej będziemy mieli lokalne dyktatury. Zupełnie inny układ jest właściwy, jeśli burmistrz ma być menedżerem. Menedżerów nie można poszukiwać w drodze powszechnych wyborów. Ich trzeba angażować, tak jak innych profesjonalistów. Nie może się więc do nich odnosić na przykład wymóg stałego zamieszkania w gminie, niezbędny do kandydowania na radnego. Prawo wyboru trzeba przekazać radzie, na której spoczywać będzie również obowiązek prowadzenia polityki lokalnej. Funkcja jej przewodniczącego powinna być więc utrzymana i jego rola będzie oczywiście istotna, właśnie jako lokalnego lidera politycznego. Oczywiście nie da się odpowiedzieć na pytanie, który system jest lepszy. Oba mogą być dobre, ale tylko wtedy, gdy będą logicznie zbudowane i wprowadzone. Zmiana sposobu wyboru burmistrza to nie jest drobna zmiana w ordynacji wyborczej, ale zmiana ustroju gminnego. Ordynacja jest bowiem pochodną ustroju. Najpierw trzeba się zdecydować, jaki ustrój chcemy mieć, a dopiero potem ustalić sposób wyboru. Za dużo radnych Doświadczenie dwóch kadencji wskazuje jednoznacznie, że zmiany są konieczne. Jeśli spojrzymy na kierunki ewolucji władz lokalnych w Europie, to łatwo zauważyć, że model burmistrza-polityka jednoznacznie wygrywa. Wydaje się więc, że ewolucja naszego systemu będzie zmierzać w kierunku bezpośrednich wyborów wójtów i burmistrzów. Ale powinno to następować z jednoczesnym przekształceniem ustroju gminy, tak aby burmistrz stał się przewodniczącym rady, a jego uprawnienia wykonawcze były ograniczone na rzecz profesjonalnego sekretarza gminy, odpowiednio silnie umocowanego. Istotą demokracji jest, aby w ciałach pochodzących z wyborów znajdowały odbicie poglądy wszystkich ważnych grup społecznych. Osiągnąć to można tylko przez kolektywność władz. Zasada pluralizmu jest niewzruszalną zasadą wszystkich państw demokratycznych. Sugestie, że rada ma spełniać tylko doradczą funkcję przy burmistrzu, są nieporozumieniem. Natomiast w pełni popieram postulaty ograniczenia liczby radnych. W 1990 roku liczebność rad zmniejszyliśmy o połowę w stosunku do okresu PRL. Teraz widać wyraźnie, że trzeba pójść dalej. Radnych jest za dużo. To nie tylko kosztuje, ale utrudnia sprawne działanie. Rada przeciwko burmistrzowi Wybory bezpośrednie nie mogą prowadzić do jednowładztwa, do wyłączenia burmistrza spod kontroli społeczności lokalnych. Mamy dość przykładów korupcji. I tu powstaje dylemat. Jeśli burmistrz będzie miał mandat z wyboru, to jakie mają być jego relacje z radą, która ma taki sam mandat? Czy można zostawić przypadkowi i politycznej kulturze wyborców sprawę stworzenia zaplecza politycznego dla burmistrza w radzie? Bo jak burmistrz ma działać, jeśli rada będzie przeciwko niemu? Być może wybory burmistrza powinny zostać połączone z wyborami radnych. Kandydaci na burmistrzów powinni być liderem na listach. Gdy lista wygrywa, jej lider automatycznie zostaje burmistrzem, uzyskując jednocześnie odpowiednie zaplecze polityczne w radzie. Chcemy, aby burmistrz miał stabilną sytuację. To znaczy odwołanie burmistrza nie może być zbyt łatwe. Ale musi być jasny tryb postępowania, gdy burmistrz straci zaufanie społeczne, na przykład w wyniku niegodnego zachowania lub podejrzenia o korupcję czy inne przestępstwo. Czy trzeba czekać na wyrok sądowy, akceptując to, że osoba niegodna nadal pełni funkcje reprezentanta społeczności lokalnej? Takich pytań można sformułować wiele. Regulacje ustrojowe muszą znaleźć na nie odpowiedzi. Ale dla dobrego ich rozwiązania konieczne jest określenie wad obecnego systemu, które trzeba naprawić. Dopiero potem można zastanowiać się, jak to zrobić. Nie można jednak zaczynać od ordynacji wyborczej. Autor był senatorem i pełnomocnikiem rządu ds. reformy samorządu terytorialnego (1989 - 1990), obecnie jest prezesem Fundacji Rozwoju Demokracji Lokalnej.
Aby zdecydować się, jak wybierać burmistrza, najpierw trzeba odpowiedzieć na pytania: kim ma być burmistrz, jaką rolę ma odgrywać, jaki charakter wiedzy i umiejętności powinien reprezentować. Burmistrza można postrzegać albo jako polityka, albo jako menedżera. obie te funkcje są potrzebne, jeśli gmina ma sprawnie funkcjonować. Problem wyboru polega na tym, jak podzielić zadania i odpowiedzialność między burmistrzem a radą. W PRL lokalnym liderem politycznym był sekretarz miejscowego komitetu PZPR. Naczelnik był urzędnikiem, którego zadaniem było zarządzanie miejscową administracją. W świadomości społecznej burmistrzowie i wójtowie odziedziczyli rolę naczelników. powstała pustka na miejscu liderów politycznych. rolę przywódczą zaczęli przejmować burmistrzowie. Było to sprzeczne z ustrojem gminnym, który rolę wiodącą przeznaczał radzie. Zmiana usytuowania burmistrza wymaga modyfikacji ustrojowych. gdy burmistrz ma być wiodącym lokalnym politykiem powinien być zaangażowany sprawny profesjonalista. pozycja sekretarza powinna być na tyle silna, aby mógł zawsze powiedzieć "nie" zbyt politycznym zamiarom burmistrza. Zupełnie inny układ jest właściwy, jeśli burmistrz ma być menedżerem. Menedżerów nie można poszukiwać w drodze wyborów. Ich trzeba angażować. ewolucja naszego systemu będzie zmierzać w kierunku bezpośrednich wyborów wójtów i burmistrzów. Ale powinno to następować z jednoczesnym przekształceniem ustroju gminy, tak aby burmistrz stał się przewodniczącym rady, a jego uprawnienia wykonawcze były ograniczone na rzecz sekretarza gminy. popieram postulaty ograniczenia liczby radnych. Wybory bezpośrednie nie mogą prowadzić do jednowładztwa. Być może wybory burmistrza powinny zostać połączone z wyborami radnych. Chcemy, aby burmistrz miał stabilną sytuację. odwołanie burmistrza nie może być zbyt łatwe. Ale musi być jasny tryb postępowania, gdy burmistrz straci zaufanie.
Koalicja Sojuszu Lewicy Demokratycznej - Polskiego Stronnictwa Ludowego - Unii Pracy rozpoczęła wymianę urzędników Początek kadrowej karuzeli RYS. RAFAŁ ZAWISTOWSKI Dyrektorzy generalni ministerstw, dyrektorzy departamentów i ich zastępcy, a nawet dyrektorzy biur - tak głęboko w niektórych resortach już teraz sięga wymiana urzędników prowadzona przez rząd koalicji SLD - PSL - UP. W tych ministerstwach, w których jeszcze zmiany nie zaszły, przygotowuje się restrukturyzację, której skutkiem pod koniec roku lub na początku następnego będą także zmiany personalne. W Polsce rozpoczęła się kolejna kadrowa karuzela. Do 31 grudnia ma się zakończyć przegląd stanowisk i kadr w całej administracji. W nielicznych urzędach centralnych i agencjach przeprowadzono zmiany kierownictwa. Rząd chce około trzydziestu z nich zlikwidować, niektóre łącząc, a zadania innych przekazać bezpośrednio ministerstwom. Agencje, które działają jako spółki akcyjne skarbu państwa, też czekają zmiany organizacyjne. Ma powstać na przykład agencja informacji i promocji Polski, która wchłonie m.in. Państwową Agencję Inwestycji Zagranicznych (jednoosobowa spółka skarbu państwa). Ochroniarz w drzwiach W resorcie zdrowia zmiany personalne już dziś są bardzo głębokie. Zdymisjonowano dyrektor generalną Michalinę Rusin, jej obowiązki sprawuje Małgorzata Poręba, dyrektor Departamentu Ochrony Zdrowia, której pozycja w resorcie jest raczej niezagrożona. Zdymisjonowano natomiast jej zastępcę, Krystynę Czarnecką, odpowiedzialną za program restrukturyzacji. Odwołano też całe kierownictwo Departamentu Nauki i Kadr Medycznych (szefa Jacka Molickiego i jego zastępców). Stracili lub najprawdopodobniej stracą stanowiska szefowie departamentów Informacji i Promocji oraz Integracji Europejskiej. Wymiana kadr odbywa się na razie bez spektakularnych kłótni między koalicjantami FOT. MICHAŁ SADOWSKI Odwołanych urzędników nie tylko zwolniono z obowiązku świadczenia pracy, ale wręcz - o czym pisało "Życie" - nie wpuszczono w ubiegły piątek do resortu. Wśród zatrzymanych przez firmę ochroniarską przy wejściu byli także Ładysław Nakanda-Trepka, do niedawna naczelnik Departamentu Nauki i eksdyrektor Biura Administracyjno-Gospodarczego Mirosław Rzepka. W agendach podległych Ministerstwu Zdrowia (Główny Inspektorat Sanitarny oraz główny inspektor farmaceutyczny) dotychczas zmiany personalne nie nastąpiły. W Ministerstwie Kultury karuzela kadrowa najprawdopodobniej ruszy lada dzień - wtedy minister poinformuje, którzy dyrektorzy departamentu stracą pracę, a którzy zostaną na stanowiskach. Dotyczy to także szefów niemal czterdziestu agend podległych temu resortowi. Byli esbecy "pełnią obowiązki" Krzysztof Janik, minister spraw wewnętrznych i administracji, zmienił komendanta głównego policji - generała Jana Michnę zastąpił generał Antoni Kowalczyk, dotychczasowy komendant stołeczny. Komendantem głównym Straży Granicznej po generale Marku Bieńkowskim został pułkownik Józef Klimowicz. Nowym szefem Biura Ochrony Rządu jest natomiast podpułkownik Grzegorz Mozgawa, który zastąpił na tym stanowisku generała Mirosława Gawora. Ponadto minister zmienił wiceszefów straży pożarnej. Wakuje natomiast stanowisko wiceministra, który będzie odpowiedzialny za administrację. Pełniący obowiązki szef UOP Zbigniew Siemiątkowski dotychczas odwołał kilkunastu dyrektorów zarządów i biur w centrali oraz trzech szefów delegatur UOP. Stanowiska stracili m.in. dyrektor Zarządu Śledczego UOP i jego zastępczyni oraz osoby z kierownictwa Biura Kadr, Inspektoratu, Biura Analiz i Koordynacji oraz Biura Ewidencji i Archiwum. Odwołany został także wicedyrektor Zarządu Zabezpieczenia Technicznego (zajmującego się m.in. podsłuchami). Stanowiska stracili też szefowie delegatur UOP w Łodzi (Adam Ostoja-Owsiany), w Olsztynie (Marek Wachnik) i w Szczecinie (Jan Wesołowski). W miejsce odwołanych szefów powołał pracowników UOP, głównie takich, którzy zaczynali służbę jeszcze w SB, powierzając im "pełnienie obowiązków". Na swoich stanowiskach pozostali szefowie zarządów Wywiadu i Kontrwywiadu, a także Departamentu Ochrony Tajemnicy i Współpracy z NATO, czyli tych struktur UOP, które odegrały najistotniejszą rolę w światowej walce z terroryzmem. Resorty przed restrukturyzacją W Ministerstwie Pracy zmiany personalne dopiero będą - mają wynikać z nowej struktury resortu, która jest właśnie opracowywana. Najprawdopodobniej zlikwidowany zostanie Krajowy Urząd Pracy. Powołany zostanie także nowy szef Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych - ma zostać wyłoniony w drodze konkursu. Podobnie rzecz się ma w Ministerstwie Obrony Narodowej. Przygotowywana jest restrukturyzacja tego resortu, w wyniku której - jak powiedział nam nowy rzecznik prasowy Eugeniusz Mleczak - zostanie zlikwidowanych 150 - 160 etatów. Zmiany zostaną przeprowadzone przypuszczalnie na przełomie roku. Jerzy Szmajdziński, szef resortu, odwołał natomiast szefa WSI Tadeusza Rusaka i na jego miejsce powołał Marka Dukaczewskiego z Kancelarii Prezydenta. W MON dotychczas został powołany tylko jeden wiceminister - Janusz Zemke. Dwa stanowiska wiceministerialne wciąż wakują. Zmienił się szef Agencji Mienia Wojskowego (został nim dotychczasowy zastępca Jerzy Wasilewicz), a przypuszczalnie wkrótce zostanie zmieniony szef Wojskowej Agencji Mieszkaniowej. Agencje pozostają w gestii resortu skarbu państwa, ale MON chciałoby je przejąć. Także w MSZ są przeprowadzane poważne zmiany strukturalne, jedne departamenty są likwidowane, inne łączone. Został przygotowany nowy statut ministerstwa. Do MSZ jest włączany Urząd Komitetu Integracji Europejskiej. Nowym szefem została Danuta Hübner, która zajmowała się już integracją europejską w poprzednich rządach koalicji SLD - PSL. W Urzędzie pozostało dwóch z czterech podsekretarzy stanu mianowanych przez Jerzego Buzka: Jarosław Pietras i Paweł Samecki. Innych zmian formalnie jeszcze nie przeprowadzono. Bez wstrząsów w sprawiedliwości i edukacji W Kancelarii Premiera restrukturyzację już przeprowadzono - z trzydziestu jednostek wchodzących w skład Kancelarii pozostało dziewiętnaście. Liczba etatów została ograniczona z 602 do 530 (w tym 21 etatów to rezerwa dla rady ds. uchodźców). Szykuje się zmiana na stanowisku dyrektora gospodarstwa pomocniczego Kancelarii Premiera i zapewne w jednostkach podległych gospodarstwu. W resorcie sprawiedliwości dotąd jest tylko jeden nowy dyrektor departamentu - sędzia Hanna Pawlak, która zastąpiła Barbarę Piwnik, nową minister, na jej poprzednim stanowisku w Departamencie Sądów i Notariatu. Odwołani zostali zastępcy prokuratora generalnego - Stefan Śnieżko, Włodzimierz Blajerski i Waldemar Smardzewski. Zastępcami prokuratora generalnego zostali Ryszard Stefański i Andrzej Kaucz. Kaucz podał się we wtorek, po kilkudniowym zamieszaniu, do dymisji. Zmieniła się obsada kierownictwa dwóch departamentów w Ministerstwie Edukacji i Sportu. Departamentem Kształcenia i Wychowania kieruje Małgorzata Oszmaniec (była dyrektor warszawskiego Liceum im. Stefana Batorego), a Departamentem Edukacji dla Rynku Pracy - Halina Cieślak. Odwołany został dotychczasowy szef Urzędu Kultury Fizycznej i Sportu. Kieruje nim Adam Giersz, podsekretarz stanu w Ministerstwie Edukacji. Urząd jest przeznaczony do likwidacji. Jego zadania przejmie najprawdopodobniej Konfederacja Sportu Wyczynowego i Profesjonalnego. W resorcie nauki (Komitecie Badań Naukowych) podała się do dymisji i odeszła podsekretarz stanu Małgorzata Kozłowska, pozostał na stanowisku sekretarz stanu Jan Frąckowiak. Nie doszło dotąd do wymiany dyrektorów departamentów i ich zastępców. Agencje do likwidacji W resorcie ochrony środowiska nie było zmian wśród urzędników na poziomie departamentów. Od dłuższego czasu wakuje stanowisko dyrektora generalnego ze względu na nierozstrzygnięty konkurs. Obowiązki dyrektora generalnego pełni Anna Różanek, dyrektor Wydziału Legislacyjno-Prawnego. Minister zmienił natomiast skład rady nadzorczej Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska (jej przewodniczącym jest teraz wiceminister Krzysztof Szamałek, a nowym członkiem został m.in. Marek Michalik, który był podsekretarzem stanu w Ministerstwie Ochrony Środowiska w rządzie Jerzego Buzka). Od dłuższego czasu wakuje stanowisko głównego inspektora ochrony środowiska, ale powinno być obsadzone lada dzień. Stanisław Żelichowski powołał też nowego dyrektora Lasów Państwowych Janusza Dawidziuka, który zastąpił na tym stanowisku Konrada Tomaszewskiego. Dyrektora generalnego w Ministerstwie Rolnictwa zastępuje Grzegorz Liwiński. Wcześniej stanowisko to zajmował Janusz Warakomski, związany z SKL. Teraz jest na urlopie bezpłatnym. Innych zmian na poziomie dyrektorów departamentów na razie nie ma. Nowym prezesem Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa został Andrzej Śmietanko. Poprzednio był ministrem w Kancelarii Prezydenta, zajmował się sprawami wsi. Związany z PSL. Śmietanko zastąpił Mirosława Mielniczuka z SKL. W Agencji Rynku Rolnego nowym szefem jest Jan Sobiecki. Jego poprzednikiem w rządzie Buzka był Andrzej Łuszczewski. Wczoraj wicepremier i minister rolnictwa Jarosław Kalinowski odwołał ze stanowiska Głównego Lekarza Weterynarii Andrzeja Komorowskiego. Jego miejsce zajmie Piotr Kołodziej (bezpartyjny) z Wrocławia. Część urzędów i agencji ma być zlikwidowana. Najprawdopodobniej powstanie jeden urząd inspekcyjny, który przejąłby kompetencje inspekcji: Skupu i Przetwórstwa Artykułów Rolnych, Ochrony Środowiska, Nasiennej oraz Weterynaryjnej. Zmiany będą głębokie W resorcie gospodarki dotychczas nie było większych zmian na stanowiskach niepolitycznych. W gabinecie politycznym pozostała nawet była doradca ministra Janusza Steinhoffa - Lucyna Roszyk. Podobnie rzecz się ma w Ministerstwie Skarbu Państwa - zmiany przeprowadzono wyłącznie na stanowiskach ministerialnych (jedno stanowisko wiceministra wakuje). W jednostkach podległych resortowi skarbu państwa zmiany dopiero się szykują i zapewne będą głębokie, gdyż wymiana rad nadzorczych spółek skarbu państwa jest regułą przy każdej zmianie rządu. W Ministerstwie Finansów odwołano dyrektora Departamentu Podatków Bezpośrednich. Następcy jeszcze nie powołano. Dopiero we wtorek nominację otrzymał ostatni z wiceministrów w tym resorcie. Tak więc w Ministerstwie Finansów jest jeden sekretarz stanu i czterech podsekretarzy. Ministerstwo Infrastruktury powstało z działów, które wcześniej były podporządkowane różnym ministrom (gospodarki, transportu, łączności). Kierownictwo Generalnej Dyrekcji Dróg Publicznych objął Tadeusz Suwara. Urzędowi Mieszkalnictwa i Rozwoju Miast szefuje Marek Bryx, podsekretarz stanu w Ministerstwie Infrastruktury. Oba te urzędy są przeznaczone do likwidacji, podobnie jak Urząd Regulacji Telekomunikacji. Na przykład Generalną Dyrekcję Dróg Publicznych oraz Agencję Budowy i Eksploatacji Autostrad rząd chce połączyć w jeden urząd podporządkowany ministrowi infrastruktury. M.D.Z., E.O., A.M., MA.S.
W Polsce rozpoczęła się kadrowa karuzela - rząd koalicji SLD - PSL - UP wymienia urzędników w wielu resortach. Jak dotąd największe zmiany kadrowe i organizacyjne nastąpiły w resorcie zdrowia, w podległej Ministrowi spraw wewnetrznych i administracji Komendzie głównej Straży Pożarnej i Biurze Ochrony Rządu, Ministerstwie Spraw Zagraniczych, Kancelarii Premiera i podległych jemu jednostkach. Kosmetyczne zmiany przeprowadzono w resorcie sprawiedliwośći, Ministerstwie Infrastruktury, Ministerstwie Edukacji i Sportu, resorcie gospodarki, Ministerstwie Skarbu Państwa i w Ministrstwie Ochorny Środowiska gdzie wakuje nadal wile wysokich stanowisk. Lada dzień szykują się zmiany w Ministerstwie Kultury i Ministerstwie Pracy. Nieco później - na przełomie roku - przewidywane są zmiany w Ministerstwie Obrony Narodowej. Planowane jest utworzenie jednego urządu inspekcyjnego, łaczącego kompetencje: Skupu i Przetwórstwa Artykułów Rolnych, Ochrony Środowiska, Nasiennej oraz Weterynaryjnej. Wymiana kadr odbywa się na razie bez spektakularnych kłótni między koalicjantami.
Szanse polskiego ogrodnictwa w Unii Europejskiej Powinno być dobrze Ogrodnictwo jest jednym z lepiej rozwiniętych działów polskiego rolnictwa, co zawdzięcza m.in. temu, że nawet w okresie gospodarki nakazowo-rozdzielczej ceny owoców i warzyw kształtował rynek. Dzięki temu w branży ogrodniczej najwcześniej wystąpiły procesy koncentracji i specjalizacji produkcji, branża ta więcej niż inne działy rolnictwa korzystała również z osiągnięć nauki. Znacznie wyższy niż przeciętnie w rolnictwie był także poziom wykształcenia ogrodników i osiągali oni znacznie wyższe od przeciętnych dochody. Duży był, i taki pozostał, udział ogrodnictwa w eksporcie produktów rolno-spożywczych. Otóż mimo iż w handlu żywnością bilans handlowy Polski jest ujemny, to w handlu owocami i warzywami oraz ich przetworami jest on dodatni. Będzie lepiej Jakie będzie miejsce polskiego ogrodnictwa po wejściu Polski do UE? Na to pytanie odpowiadają eksperci Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej: Jan Świetlik, Janusz Mierwiński, Grażyna Stępka i Tomasz Smoleński w opracowaniu: "Niektóre problemy ogrodnictwa, a integracja Polski z Unią Europejską". Podstawowa konkluzja jest następująca: powinno być dobrze. Produkcja owoców w Polsce jest w stosunku do krajów UE nie tyle konkurencyjna, ile komplementarna, i to samo tyczy także warzyw. Ceny owoców i warzyw są w UE wyższe niż w Polsce, ale też są to owoce i warzywa lepsze jakościowo, a częściowo (warzywa) także mało u nas znane. Polscy ogrodnicy powinni więc poprawić jakość swoich produktów, a wówczas mogą w UE liczyć na wyższe ceny. Na integracji z UE skorzystają także konsumenci. Będą oni wprawdzie zmuszeni płacić nieco więcej, ale za lepszy jakościowo produkt. W polskim ogrodnictwie musi jednak rozpocząć się proces głębokiej restrukturyzacji, gdyż produkcją owoców i warzyw zajmuje się u nas zbyt wiele gospodarstw, przeważnie są one przy tym kiepsko wyposażone, prawie nie istnieją również zorganizowane grupy producentów, a infrastruktura handlowa jest, jak na razie, bardzo słaba. W najlepszej sytuacji po integracji z UE znajdą się producenci wiśni i owoców jagodowych, a w najgorszej producenci pomidorów dla przetwórstwa. W warunkach wolnego rynku nie wytrzymają oni konkurencji tańszych producentów z Włoch i Hiszpanii. Można to prześledzić na przykładzie Niemiec, które mają zbliżone do Polski warunki klimatyczne i gdzie produkcja pomidorów jest około 10 razy mniejsza niż w Polsce. Inne niż w Polsce Unia Europejska produkuje 35-45 mln ton owoców rocznie, z czego 8,5-10 mln ton przypada na owoce cytrusowe. Statystyka ta nie obejmuje winogron przerabianych na wino. Najwięcej produkuje się w UE jabłek (7,5-9,2 mln ton), a w następnej kolejności: pomarańcz - od 5 do 6,2 mln ton, brzoskwiń - od 2,7 do 3,5 mln ton, gruszek - od 1,7 do 2,4 mln ton, mandarynek i klementynek - od 1,9 do 2,0 mln ton, winogron deserowych - od 1,8 do 2,2 mln ton i cytryn - od 1,1 do 1,6 mln ton. Dopiero ósme miejsce w produkcji owoców w UE zajmują truskawki (650-760 tys. ton), które w Polsce znajdują się na drugim miejscu, tuż po jabłkach. Bardzo mała jest w UE produkcja wiśni - do 100 tys. ton i malin - do 30 tys. ton. W Polsce zbiory tych owoców wynoszą odpowiednio od 120 do 150 tys. ton i do 40 tys. ton. Zbiory porzeczek (czarnych i czerwonych) są w Polsce prawie cztery razy większe niż w UE (190 tys. ton wobec około 50 tys. ton). Inna jest w UE także struktura uprawy warzyw. Ich zbiory ogółem wynoszą 46-47 mln ton (w Polsce od 5 do 6 mln ton), w czym największy udział mają pomidory - od 12 do 13 mln ton, a w dalszej kolejności: marchew - od 3,1 do 3,3 mln ton, cebula - od 3,1 do 3,2 mln ton, sałata - około 2,4 mln ton, kalafiory - około 2,3 mln ton i kapusta biała - od 1,8 do 2,0 mln ton (w Polsce największe są właśnie zbiory kapusty - około 1,8 mln ton). Poza tym w UE duże są zbiory arbuzów i melonów, papryki słodkiej, dyni, karczochów, oberżyny, endywii, cykorii sałatowej, szparagów i skorzonery. Można z tego wysnuć wniosek, o jakie warzywa wzbogaci się nasz stół po wejściu Polski do UE. Eksperci IERiGŻ jednak ostrzegają, że odbędzie się to kosztem zmniejszenia spożycia kapusty oraz warzyw korzeniowych. Proces ten potrwa jednak dość długo. Wyższe ceny Ceny produktów ogrodniczych są w UE wyraźnie wyższe niż w Polsce. W porównaniu np. z Niemcami ceny jabłek deserowych są w Polsce o połowę niższe, o 50 proc. wyższe niż u nas są w Niemczech ceny jabłek przemysłowych. Nieporównanie droższe niż w Polsce są truskawki deserowe, ale też są to dwa całkiem różne towary. Porównywalne są natomiast ceny owoców jagodowych i wiśni dla przetwórstwa. Nie znaczy to - uspokajają eksperci UE - że natychmiast po wejściu Polski do UE ceny owoców u nas wzrosną. Na pewno pojawią się natomiast na rynku droższe, ale i lepsze owoce z krajów UE. Podobnych zjawisk można oczekiwać także na rynku warzyw. W Holandii czy w Niemczech wyższe niż w Polsce są ceny cebuli, ale bardzo tania jest w Niemczech marchew późna i kapusta biała dla przetwórstwa. Ogółem ceny warzyw są jednak w UE wyższe niż w Polsce. Są to też warzywa dobre jakościowo, sortowane, myte lub czyszczone oraz zapakowane, i można się spodziewać, że mimo wyższej ceny znajdą nabywców także na naszym rynku. I polscy producenci muszą sprostać tej konkurencji. Największym dobrodziejstwem dla polskiego konsumenta będzie jednak rozszerzenie oferty warzyw o nowe wartościowe gatunki. Na wejściu Polski do UE interes zrobią również polscy producenci pieczarek. Ceny ich skupu są w Polsce prawie dwa razy niższe niż w Niemczech, a jakość produkcji jest porównywalna. Nie z takim drobiazgiem Skuteczna konkurencja z ogrodnictwem UE będzie jednak możliwa po dalszej przyspieszonej koncentracji naszej produkcji. W Polsce sady posiada 396 tys. gospodarstw, ale w 90 proc. ich powierzchnia nie przekracza 1 ha. Warto przy tym podkreślić, że w Polsce za sad uważa się także powierzchnię obsadzoną malinami, porzeczkami, agrestem i aronią. Sady powyżej 5 ha ma w Polsce tylko około 7 tys. gospodarstw, co stanowi zaledwie 1,8 proc. gospodarstw z sadami. W Holandii takich sadów jest 40 proc. Zdaniem ekspertów IERiGŻ, w Polsce produkcją owoców mogłoby się zajmować około 4 tysięcy gospodarstw wyspecjalizowanych w produkcji jabłek, 15 tys. gospodarstw wyspecjalizowanych w produkcji jabłek i wiśni oraz około 18 tys. gospodarstw, które uprawiałyby porzeczki, agrest, aronię. Uprawa truskawek powinna być skoncentrowana w 45 tys. gospodarstw (obecnie zajmuje się tym około 400 tys. gospodarstw). Produkcją warzyw zajmuje się u nas 1,6 mln gospodarstw, ale w ponad 1,2 mln gospodarstw powierzchnia uprawy warzyw nie przekracza 10 arów. Na powierzchni ponad 1 ha uprawia w Polsce warzywa tylko 27 tysięcy gospodarstw. Eksperci IERiGŻ obliczyli, że w uprawie warzyw mogłoby się specjalizować około 5 tys. gospodarstw o powierzchni około 6 ha, ponadto warzywa mogłoby uprawiać około 30 tys. gospodarstw wielostronnych. W parze z koncentracją produkcji ogrodniczej powinno iść organizowanie grup producentów oraz rozwój infrastruktury rynku. Po spełnieniu tych warunków powstanie być może szansa, że polskie ogrodnictwo będzie mogło skorzystać z takich samych form wsparcia jak ogrodnictwo w krajach UE. Szansa ta nie jest jednak bardzo duża. Edmund Szot
Jakie będzie miejsce ogrodnictwa po wejściu Polski do UE? powinno być dobrze. Produkcja owoców jest w stosunku do krajów UE komplementarna, i to samo tyczy warzyw. Ceny są w UE wyższe, ale są to owoce i warzywa lepsze jakościowo. Polscy ogrodnicy powinni poprawić jakość produktów.Na integracji skorzystają konsumenci. Skuteczna konkurencja z ogrodnictwem UE będzie możliwa po koncentracji naszej produkcji.